cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 29 października 2015

Poetyckie rozbiory zdania

Kilka miesięcy temu mieliśmy okazję przeczytać "Części mowy, czyli wierszowany samouczek nietypowy" Małgorzaty Strzałkowskiej, teraz nadeszła pora na kontynuację: "Części zdania, czyli wierszowany samouczek do wkuwania". Ten kolejny poziom językoznawczego wtajemniczenia na razie przerasta mojego trzecioklasistę, z wyjątkiem wstępu i może trzech początkowych rymowanek. Sama przeczytałam całość z przyjemnością, ponieważ publikacja jest przejrzysta, dobra merytorycznie i rzeczywiście może pomóc uczniom starszych klas szkoły podstawowej, a także powtarzającym materiał gimnazjalistom.

"Książka, która dzisiaj trafia w twoje dłonie,
to prawdziwy jasny punkt na nieboskłonie!"

"Zdanie to grupa wyrazów, związanych w przeróżny sposób,
tworząca informację jasną dla innych osób."

Autorka stopniowo odsłania tajniki rozbioru zdania, zaczynając od wyjaśnienia, czym jest samo zdanie i jakie ma typy, poprzez rymowane definicje orzeczenia, podmiotu (i ich rodzajów), dalej zdań nierozwiniętych i rozwiniętych, grupy podmiotu i orzeczenia, aż do właściwego logicznego rozbioru zdania. Materia to skomplikowana, przygotowanie podobnego opracowania, w dodatku w wersji wierszowanej, wydaje się syzyfową pracą, a jednak udało się. "Części zdania, czyli wierszowany samouczek do wkuwania" są książeczką wyjątkową, kolorową od kolaży i wyróżnień w tekście – jeśli w danym wierszyku poznajemy orzeczenie, to odrębnym kolorem wyróżnione są wszystkie jego realizacje. Dodatkowo pytania, jakie zadaje się w odniesieniu do konkretnej części zdania (w rozbiorze logicznym) zostały zaznaczone pogrubieniem.
W tomiku znajdziemy rymowanki krótsze i dłuższe, lżejsze i cięższe pod względem trudności czy bagażu wiedzy. Wszystkie te niecodzienne utwory świadczą o ogromie pracy i talencie autorki, a także o jej poczuciu misji. Temat książki nie jest ani modny w opinii młodych czytelników (lub ich rodziców), ani wygodny dla autora. Dużo prostszym i bardziej opłacalnym rozwiązaniem byłoby napisanie jakiejś łatwej, zabawnej historyjki dla maluchów, najlepiej zdominowanej przez wielkie ilustracje. Podjęcie tak ambitnego i w pewnym sensie nieatrakcyjnego, bo czysto szkolnego, tematu wymagało na pewno wiele odwagi. Choć zabrzmi to górnolotnie, autorka z pewnością może mieć duży wpływ na kształtowanie pozytywnego stosunku do języka ojczystego, reprezentując tym samym najpiękniejszy, choćby i archaiczny patriotyzm językowy w czystej formie.
Nie bójcie się "Części zdania, czyli wierszowanego samouczka do wkuwania". Jego treść przyswaja się niemal sama. Jeśli tylko młody czytelnik potrafi logicznie myśleć, poradzi sobie z logicznym rozbiorem zdania. Książka przyda się także dorosłym, którzy, wypowiadając się na co dzień głównie w formie krótkich wiadomości tekstowych i komentarzy / postów na portalach społecznościowych, często zapominają o poprawności językowej, o istnieniu języka pisanego innego niż potoczny. Po lekturze wierszyka o równoważniku zdania prawdopodobnie zorientują się, że ich zdań nie da się rozebrać, bo nawet nie są zdaniami.

Bożena Itoya

Małgorzata Strzałkowska, Części zdania, czyli wierszowany samouczek do wkuwania, konsultacja dr hab. Agnieszka Słoboda, Media Rodzina, Poznań 2015.
Od wydawcy: Wierszowany poradnik nie tylko dla zdesperowanych uczniów. W przystępny, lekki i dowcipny sposób zapoznaje z najtrudniejszymi zawiłościami naszej gramatyki.

"Zosia z ulicy Kociej. Wielkie zmiany", czyli jak Agnieszka Tyszka przepowiedziała przyszłość

"Zosia z ulicy Kociej" Agnieszki Tyszki jest jedną z ulubionych serii książkowych mojego syna. Również ja uważam ten cykl za wyjątkowo udany: dobrze napisany, zilustrowany, płynnie kontynuowany. Dotychczas (październik 2015 roku) ukazało się siedem tomów oraz "Sekretnik Zosi z ulicy Kociej", czyli bogato ilustrowany pamiętnik, zbliżony do niegdysiejszych "złotych myśli", oparty na motywach wszystkich części cyklu.
Pierwszą odsłonę przygód Zosi przeczytaliśmy pół roku temu, zachęceni inną serią tej autorki – "Konikami z Szumińskich Łąk". Okazało się, że wszystkie książki Agnieszki Tyszki, choć przeważnie opowiadają o dorastających dziewczętach, zostały napisane jakby specjalnie dla nas – dziewięcioletniego chłopca i jego mamy. "Zosia z ulicy Kociej" karmi nasz głód dobrej literatury dla starszych dzieci, daje nam dużo śmiechu, ciepła i umiejętnie odwzorowuje współczesną (polską) rzeczywistość. Bohaterowie opisani zostali w taki sposób, że mamy wrażenie jakby byli naszymi sąsiadami, kolegami, członkami rodziny. Ich przygody, chociaż nieco zwariowane, też wydają się "z życia wzięte", a w najnowszym tomie – wydanych w maju 2015 roku "Wielkich zmianach", autorka wykazała się talentem wręcz proroczym, bo opisane (z przymrużeniem oka) w książce sytuacje w pewnym stopniu się ziściły.
Zosia Wierzbowska jest uczennicą jednej ze starszych klas szkoły podstawowej, mieszkanką podwarszawskich Łomianek, siostrą czteroletniej Mani i nienarodzonego jeszcze bobasa, córką psychologa (Lucjusz) i ilustratorki książek dla dzieci, a może bardziej zapalonej ogrodniczki (Alina). Ma ukochaną ciocię (Malina), kuzynów (Misio i Krzysio), dwie zupełnie różne babcie, przyjaciółki, bliskiego kolegę (Kris), wokół niej roi się także od zwierząt – własnych, jak szczekający kot i podarowany przez wspomnianego kolegę królik, oraz "prawie" domowych", jak banda ogrodowych "kuweciarzy", pies ciotki Maliny i rozmaite inne stworzenia. Wszyscy wymienieni oraz inni, których wspomnieć nie zdołam, przyczyniają się do powstania wielowątkowej, choć prostej i przejrzystej, opowieści o rodzinnej (i nie tylko!) miłości, przyjaźni, zabawie, zainteresowaniach, tęsknotach, marzeniach, czasem też o smutku, nudzie czy zdenerwowaniu.
Nie chcę przytaczać konkretnych przygód Zosi, bo historie wyrwane z kontekstu i streszczone straciłyby swoją moc. Skosztujcie ich sami, jestem pewna, że jeśli odnajdziecie w "Zosi z ulicy Kociej" cząstkę siebie, to seria wciągnie was na stałe, bez dodatkowych zachęt. Ale, wracając do wątku profetycznego, zdradzę tylko, że jedną z tytułowych wielkich zmian są porządki zaprowadzane przez nowego dyrektora szkoły Zosi – nauczyciela wychowania fizycznego. Szkoła natychmiast zabiera się za promowanie i przestrzeganie zdrowego trybu życia, między innymi usuwając ze sklepiku wszelkie "śmieciowe" produkty spożywcze. Reakcja Zosi i jej kolegów bardzo przypomina relację ze szkolnych obchodów Światowego Dnia Żywności, jaką usłyszałam zaledwie kilka dni temu w radiowym serwisie informacyjnym. A może protestujący uczniowie czytali "Zosię z ulicy Kociej. Wielkie zmiany"?

"W szkole napięcie rośnie. Ktoś przykleił wielki plakat z reklamą czipsów na szybie sklepiku i choć zakazanego towaru nie ma w środku, to i tak uczniowie szepczą i chichoczą."

"No więc od dwóch dni mamy w szkole namiot Antka. Został rozbity pod płotem, między krzakami śnieguliczek. Jest na nim wielki napis: TU SIĘ PROTESTUJE!. Na przerwach zawsze jacyś uczniowie są w środku. Można wziąć od nich transparenty i protestować, chodząc wokół namiotu."
Książki o Zosi łączą powieść obyczajową dla dzieci około dziesięcio-trzynastoletnich z elementami komiksowej ilustracji, czasem ocierają się o powieść przygodową i "detektywistyczną", równocześnie każdy tom jest skarbcem żartów, zwłaszcza tych słownych. Autorka umiejętnie operuje poczuciem humoru i ironią, ale nie ucieka się do wulgaryzmów i niskich dowcipów, jak to niestety przeważnie bywa w najnowszych książkach dla dzieci. Zosia nie jest, na szczęście, kolejną "ziomalską", pustogłową postacią z poczytnych publikacji mieszających "komiks" z "literaturą" (nie wiem, jakim jej gatunkiem). Sposób, w jaki bohaterka postrzega i komentuje świat, subtelność i delikatność jej przeżyć, podkreślane są ilustracjami Agaty Raczyńskiej. A rysunków w "Wielkich zmianach" nie brakuje, są i takie zwiewne, i "serduszkowe", i prześmieszne. Panie Tyszka i Raczyńska stanowią wyjątkowo zgrany duet literacko-artystyczny.
"Zosia z ulicy Kociej" towarzyszy nam przez cały rok, jest bowiem tom "na wiosnę", "na zimę" ("Wielkie zmiany" też wpisują się w gwiazdkowy nastrój), są i jesienne, i wakacyjno-mazurski (był z nami właśnie nad sierpniowym jeziorem!), i taki o szkolnej wycieczce – mój syn, planując wczoraj wyjazd na "zieloną szkołę" uwzględnił konieczność wysłania pocztówki do autorki. Tak po prostu, bo jak zielona szkoła, to i "Zosia" musi jakoś być. I na cóż komu książki interaktywne, skoro "zwykła", "tradycyjna" literatura może tak bardzo przeniknąć do serca i życia młodego czytelnika, tak się z nim zaprzyjaźnić?
Bożena Itoya
Wiek:6-10 To znowu ja, Zosia z ulicy Kociej! Chciałabym zawołać radośnie – tak jak dawniej, ale jakoś mi nie wychodzi… Za mało we mnie entuzjazmu i z optymizmem też ostatnio słabo bywa.
Agnieszka Tyszka, Zosia z ulicy Kociej. Wielkie zmiany, ilustracje Agata Raczyńska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.

środa, 21 października 2015

2. Festiwal Filmowy Kino Dzieci, Warszawa, 26 września – 4 października 2015


Kino Dzieci - Projekcja
Bardzo lubię obserwować rozwój cyklicznych wydarzeń kulturalnych dla dzieci spotkań z pisarzami (w księgarniach i bibliotekach dla dzieci), targów książki, festiwali literackich, teatralnych oraz filmowych. Uczestnik podobnych atrakcji rośnie, potrzebuje i oczekuje coraz więcej kultury podanej w ciekawej formie. Organizatorzy mogą mówić o wielkim sukcesie, jeśli zaspokojone zostaną te oczekiwania małego odbiorcy, jeżeli, pamiętając poprzednią edycję imprezy, kolejną jej odsłonę uzna za lepszą. Od zeszłego roku tak właśnie rozkwitło Kino Dzieci, wydarzenie organizowane dopiero drugi raz, a już mające wielką widownię i realny wpływ na to, co oglądają całe rodziny w polskich kinach, a w pewnym stopniu także na to, co czytają w domach.
W ramach festiwalu wyświetlonych zostało 70 filmów krótko- i pełnometrażowych dla młodych widzów w wieku od 4 do 12 lat. Projekcje odbywały się w kilkunastu polskich miastach, my gościliśmy przede wszystkim w warszawskim, studyjnym i kultowym, kinie Muranów, na jeden z filmów wybraliśmy się też do równie legendarnego kina Praha.
Program podzielony został na kilka sekcji, a kluczem klasyfikacji było między innymi pochodzenie filmów (sekcja niemiecka), ich pierwowzory literackie (filmy według książek Astrid Lindgren) czy też długość (sekcja filmów krótkometrażowych). Najważniejszym działem był na Kinie Dzieci, jak na każdym prawdziwym festiwalu, ko
nkurs filmów pełnometrażowych, w ramach którego pokazano dwie animacje ("Chłopiec i świat", Brazylia 2013, kategoria wiekowa 10+, nagroda jury dziennikarzy, oraz "Hokus-pokus, Albercie Albertsonie", Norwegia 2013, kategoria wiekowa 4+) oraz sześć filmów aktorskich: dwa w kategorii wiekowej 4+ ("Jill i Joy", Finlandia 2014; "Magiczne święta Kacpra i Emmy", Norwegia 2014), jeden w kategorii 6+ ("Biuro detektywistyczne Lassego i Mai. Sekret rodziny von Brom", Szwecja 2013, nagroda publiczności), również jeden dla dzieci 8+ ("Wojna na deski", Holandia 2014) oraz dwa adresowane do widzów powyżej dziesięciu lat ("Życie według Nino", Holandia 2014, wyróżnienie jury reżyserów; "Mamo, kocham cię", Łotwa 2013, nagroda jury reżyserów).
Nie udało nam się obejrzeć tylko dwóch filmów z sekcji konkursowej, na projekcjach pozostałych sale były pełne lub wolnych było tylko kilka do kilkunastu miejsc. Myślę, że to wielkie osiągnięcie dla tak młodego festiwalu filmowego, na którym wyświetlane są produkcje mało popularne lub zupełnie nieznane wśród dzieci i młodzieży. Po zakończeniu Kina Dzieci organizatorzy podali, że pokazy festiwalowe obejrzało ponad 18 tysięcy widzów, w tym w Warszawie ponad 8 tysięcy (w zeszłym roku podobna była suma widzów ze wszystkich polskich miast festiwalowych!).
Kino Dzieci odbieraliśmy w dużym stopniu jako festiwal ekranizacji. Obejrzeliśmy filmowe adaptacje literatury dla młodszych i starszych dzieci, książek poetyckich, czasem symbolicznych, oraz tych prostych, oczywistych i dosłownych. W programie festiwalu znalazły się więc między innymi krótkometrażowe animacje "Gruffalo", "Mały Gruffalo", (w Polsce książki wydało EneDueRabe, wcześniej Amberek) "Prezenty Astona" (wyd. EneDueRabe), filmy pełnometrażowe – aktorskie, na przykład "Dzieci z Bullerbyn" (także część druga), "Ronja", "Madika z Czerwcowego Wzgórza" (w Polsce książki Astrid Lindgren ukazują się nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia), "Kacper i Emma" (wyd. Czarna Owieczka), "Biuro detektywistyczne Lassego i Mai. Sekret rodziny von Brom" (wyd. Zakamarki), oraz animowane, jak "Jan z Księżyca" (wyd. Format) i "Hokus-pokus, Albercie Albertsonie" (wyd. Zakamarki). Po zamknięciu festiwalu pogrążyliśmy się w lekturze i przeglądaniu ulubionych książek, odnajdywaliśmy podobieństwa i różnice między oryginałem a filmową adaptacją. Był to nasz własny sposób na przedłużenie i wspólne przeżywanie tego przeglądu.


Na ekranach Kina Dzieci opowiedziano nam również samodzielne (niezwiązane z książkami, przynajmniej my takich nie znamy), duże historie filmowe, wśród których najbardziej poruszyły nas "Wojna na deski" i "Świat według Nino". Oba filmy osadzone są we współczesnych realiach i problemach prawie-nastolatków, czy też, korzystając z określenia Zuzanny Orlińskiej – sięciolatków. To obrazy mocne, może nie uniwersalne i trafiające raczej do chłopięcej części widowni, ale w tej kategorii wiekowej, tematycznej i gatunkowej nie wyobrażam sobie lepszych efektów. Te historie przeżywaliśmy naprawdę, wzdychając, śmiejąc się, zakrywając oczy, płacząc. Przekonali nas aktorzy, reżyserzy, scenarzyści, autorzy zdjęć, kostiumów, muzyki.
O dziwo, "zanurzyliśmy się" (zgodnie z hasłem festiwalu) również w kinie dla dzieci najmłodszych. Bardzo miło spędziliśmy czas z "Jill i Joy", filmem odbiegającym od wszystkiego, co dotąd widzieliśmy. Bohaterki przypominają nowoczesne Pippi Pończoszanki, choć są grzeczniejsze i zwyczajniejsze, ale równocześnie na co dzień spotykają się z magią (różnych rodzajów). A może same ją wymyślają i tworzą? Film nie jest oczywisty i jednoznaczny, co cieszy, bo na ekranach polskich kin zazwyczaj widujemy opowieści (dla dzieci) wyjaśniające wszystko od a do z.
Z przyjemnością obejrzeliśmy również kolejną odsłonę cyklu o norweskich przedszkolakach: "Magiczne święta Kacpra i Emmy". I nie tylko my – podczas seansu na (pełnej!) sali panował niezwykły spokój, dzieci w wieku od około trzech lat oglądały z uwagą, nie pytały "a kto to?", "o co chodzi?", "kiedy koniec?", nie dreptały, nie płakały. A wszystkie te sytuacje i komentarze zaobserwowałam podczas projekcji innych filmów dla młodszych widzów (w tym na "Lassem i Mai"). Seria o Kacprze i Emmie jest wspaniałym przykładem magii kina dziecięcego.
Nie zaskoczył mnie wynik plebiscytu publiczności. Z mojego punktu widzenia "Biuro detektywistyczne Lassego i Mai. Sekret rodziny von Brom" było w konkursie pewniakiem, ponieważ wiem, że serię książek, do której nawiązuje film, czytują namiętnie starsze przedszkolaki i młodsi uczniowie. Co drugie dziecko w klasie syna przeszło etap Lassego i Mai, książki są ciągle wypożyczane z naszych bibliotek, widuję je na szczytach list sprzedaży w księgarniach (przynajmniej tych kameralnych, dziecięcych). Było więc jasne, że dużo dzieci będzie chciało obejrzeć pierwszy w Polsce film o "swoich" bohaterach i na niego zagłosuje. Dla mnie było to ciekawe doświadczenie, ale film mnie nie zachwycił, podobnie zresztą jak książki. Natomiast mój syn w kinie bawił się znakomicie, chociaż literackie przygody Lassego i Mai już go nudzą. "Sekret rodziny von Brom" jest wesołą, prostą historią, w której występują kolorowe, mocno przerysowane, momentami wręcz groteskowe postacie. Wyrazista mimika aktorów czasem przywodziła skojarzenia z pantomimą, kiedy indziej z kabaretem. Akcja rozgrywa się w bajkowej scenerii: zdjęcia, kostiumy i dekoracje przypominają trochę film animowany, trochę dawne telewizyjne teatrzyki i filmy dla dzieci. Ekranizacja książek Martina Widmarka jest niewątpliwie udana, bo nie odbiega za bardzo od humorystycznej i umownej konwencji oryginału, a równocześnie stanowi jej nową interpretację.
W gęstwinie porywających obrazów pełnometrażowych nie straciliśmy z oczu form mniejszych, które wytrwale śledzimy na wszelkich kinowych przeglądach dla dzieci. Filmy krótkie, wyświetlane na Kinie Dzieci w zestawach (widzieliśmy "Wyobraźnię", "Filmowe światy" i "Filmowe podróże"), nie są "bajkami", "kreskówkami" czy "dobranockami". Każdy seans złożony z kilku takich obrazów okazał się prawdziwą ucztą małego kinomaniaka – serwowano "dania" o różnych smakach, od słodkich, przez słone od łez, po cierpkie i gorzkie. Moje dziecko po dwóch tygodniach nadal wspomina swoje ulubione "składniki": "Słonia i rower", "List", "Małego ptaszka i wiewiórkę", "Atlasa", "Śnieg", pamięta nie tylko tytuły, ale każdy szczegół akcji. Krótkie formy, ich wysokie stężenie treści, humoru, prostota formy i oszczędność wątków bardzo pasują do sposobu, w jaki dziecko postrzega świat. Podczas pokazów widownia często wyrażała na głos zaskoczenie (zwłaszcza w finale "Niespodzianki"), rozbawienie (na przykład podczas "Prezentów Astona") i inne emocje.
Obok krótkich filmów animowanych organizatorzy wprowadzili do programu te aktorskie, w tym roku miedzy innymi dwa obrazy dotyczące sytuacji uchodźców. Warunki prawne funkcjonowania obozów dla uchodźców w innych krajach europejskich były dla mojego syna niezrozumiałe, "Dom dla Lydii" trochę go irytował, a "Ravi i Jane" – zasmucili, ale oba filmy wywołały i silne odczucia, i refleksje, a właśnie o to w nich chodziło. W nasze gusta trafiły dwa inne krótkie filmy aktorskie – mniej dokumentalizowane, a bardziej przygodowe (choć z morałem): "Tommy the Kid" oraz "Wstyd i okulary". Te obrazy dotyczą świata dzieci, takiego, do którego dorośli nie mają wstępu, bo mogliby tylko nabroić. Podobne historie młodzi widzowie doceniają chyba najbardziej i zapamiętują najlepiej. Filmy krótkometrażowe są jedną z mocniejszych stron Kina Dzieci, mamy nadzieję, że będzie ich coraz więcej.
Festiwal obfitował w wydarzenia towarzyszące: konferencje branżowe (o kinie i kulturze), warsztaty plastyczne, wystawy, spotkania z autorami i ilustratorami książek, twórcami filmów, a nawet piłkarzami. Nas szczególnie zauroczyło spotkanie z opowiadaczką (Aneta Cruz-Kąciak, Trzy Pomarańcze), w niezwykły sposób wprowadzającą w historie zaczerpnięte z filmów, które dopiero powstaną. Prezentacje te, przebiegające w namiocie rozstawionym obok kina Muranów i nazwanym "jurta opowiadaczy", łączyły literaturę (scenariusz Rafała Kosika!), teatr, film i żywe słowo ja czułam się, jakbym zawitała na stronach "Akt sprawy H." Ismaila Kadare. Dla małych słuchaczy była to nowa, ale naturalna forma uczestniczenia w opowieści i ćwiczenia wyobraźni.
Program Kina Dzieci można traktować jako jeden z ważniejszych drogowskazów dla rodziców i opiekunów dbających o kontakt dziecka z dobrą kulturą oraz prawdziwymi wartościami. Każdy z filmów zakwalifikowanych do poszczególnych sekcji wart jest tego, by go obejrzeć i ustosunkować się do formy, treści oraz przekazu, jakie reprezentuje. Te obrazy i słowa nie pozostają bez echa, dzieci rozmawiają o nich chętnie i długo.
Bożena Itoya

Więcej niż Fantazjana!

Na początku lektury "Smoczego jeźdźca" pomyślałam, że powieść reprezentuje chyba nowy typ fantastyki: ekologiczne fantasy. Cornelia Funke nakreśliła (piórem i ołówkiem) bowiem historię współczesnych baśniowych stworzeń, żyjących w naszym świecie, jednak ukrywających się przed ludźmi. To człowiek jest zagrożeniem dla smoków, stworzeń łagodnych, pięknych, dobrych i wiekowych, oraz dla ich przyjaciół – koboldów, krasnali i innych postaci, które poznajemy w kolejnych rozdziałach. Chcąc okiełznać przyrodę, ludzie odkrywają i zagarniają ostatnie tajemnice oraz środowisko życia legendarnych stworzeń.

"(...) – Nie biegają już w zbrojach jak w czasach, gdy na was polowali, ale nadal są niebezpieczni. Są największym zagrożeniem na świecie.
Głupstwa! – krzyknął wielki, gruby smok. Z lekceważeniem obrócił się plecami do Siarczynki. – Niech te dwunożne stworzenia tylko tu przyjdą! Może szczury i koboldy muszą się ich bać, ale my przecież jesteśmy smokami. Co oni mogą nam zrobić?
Co mogą wam zrobić? – Siarczynka odrzuciła nadgryzionego grzyba i wyprostowała się. Była bardzo zła, a z bardzo złymi koboldami nie ma żartów. – Przecież nie byłeś jeszcze nigdzie poza tą doliną, ty półgłówku! – wrzasnęła. – Myślisz, że ludzie śpią na kupie liści jak Ty? Myślisz, że nie są w stanie skrzywdzić nawet muchy, bo sami żyją tylko chwilę dłużej? Myślisz, że nie mają w głowach nic poza jedzeniem i spaniem? Oni nie są tacy, o nie!!! – Siarczynka zaczerpnęła powietrza. – To coś, co czasami przecina niebo nad nami i co ty, głupolu, nazywasz ptakami hałaśnikami, to latające maszyny, które zbudowali ludzie. Mogą rozmawiać ze sobą, mimo że mieszkają na drugim końcu świata. Potrafią tworzyć obrazy, które się poruszają i mówią; robią naczynia z lodu, który się nie topi, a ich domy świecą w nocy, jakby w środku zatrzymały słońce! – Siarczynka potrząsnęła głową.– Umieją robić rzeczy dziwne i paskudne. Jeśli postanowili zalać tę dolinę, to wierzcie mi – na pewno tak się stanie. Musicie stąd uciekać, czy wam się to podoba, czy nie."

W ten sposób smoczej dolinie, leżącej gdzieś w Szkocji, wydaje się zagrażać katastrofa ekologiczna. Przewidywaniom ekspresyjnej koboldki wierzy jej przyjaciel, młody smok Lung. Ta dwójka wyrusza w daleką podróż, której celem jest mityczna kraina smoków – Skraj Nieba. Po drodze zyskują wielu sprzymierzeńców, także wśród ludzi, z których wywodzi się tytułowy Smoczy Jeździec, a właściwie bezdomny chłopiec o imieniu Ben.

"– Profesorze, czy pan mu to wszystko opowiedział? (...)
Nie musiałem – odszepnął Barnaba Pąkoburzyński. – On już to wiedział. Zdaje się, że wypełniasz wiele przepowiedni, po uszy siedzisz w starej baśni, mój chłopcze."

Ważnymi przyjaciółmi okażą się również ludzie poszukujący śladów tejże "starej baśni": bazyliszków, smoków, elfów, wróżek, wężów morskich i innych niesamowitości. Nie tylko ludzie i baśniowe stwory odgrywają istotną rolę w wędrówce Bena, Lunga i Siarczynki. Smokowi i jego jeźdźcom niewiele udałoby się dokonać bez pomocy "zwyczajnych" szczurów, z których jeden sporządza bezcenne mapy świata, a inny bada jego nieznane zakątki.
Stopniowo ekologiczne fantasy staje się przede wszystkim dobrze napisaną, emocjonującą powieścią przygodową. Tak baśniową, że nie można się od niej oderwać, a kiedy dzień się kończy, przygoda kontynuowana jest w snach. Przynajmniej na nas "Smoczy jeździec" wpłynął w ten sposób, a podobne wrażenia wywołała we mnie tylko pierwsza lektura "Niekończącą się historii", "Władcy pierścieni" i "Czarnoksiężnika z Archipelagu".
Autorka stworzyła ciekawe charaktery i świat wartości oparty na bezinteresownej przyjaźni, niczym nieumotywowanej ufności i otwartości, "dobrym sercu" okazywanym obcym. Podoba mi się przesłanie bijące z tej książki: jest na naszym świecie dobro, ukrywa się nawet w najmniej oczekiwanych osobach.
Mocną stroną powieści jest atmosfera tajemnicy. Często nadużywa się określenia "stopniowanie napięcia", jednak tu jest ono jak najbardziej na miejscu. Książka, jak na pozycję adresowaną do młodszej młodzieży, jest długa – liczy 445 stron zapisanych drobnym drukiem (i z niewielką ilością ilustracji). Czytelnik jest zaskakiwany niemal w każdym rozdziale, aż do finału. Powoli poznaje straszliwego wroga smoków, sztuczny produkt alchemii, stworzony na podobieństwo samych smoków, ale i w celu ich zgładzenia.

"– ... najbardziej potężne i najstraszniejsze stworzenie (...) jakie kiedykolwiek postawiło na ziemi pazury. Stworzył je z istoty, której imienia nie zna nikt; z ognia i wody, ze złota i żelaza, z twardego kamienia i rosy, którą łapie na swoje listki rosiczka. Potem mocą błyskawic powołał go do życia i nazwał: Parzymort"

Wygląd stwora, wspomnianego po raz pierwszy na stronie 74 i pojawiającego się potem dość często, został opisany dopiero na stronie 166. Wcześniej na wyobraźnię czytelnika działały tylko napomknięcia o niektórych cechach, zdolnościach, czynach, zachowaniu i pochodzeniu groźnego Parzymorta Złotego oraz jego wpływie na inne istoty. Napięcie zostało zbudowane w najlepszym stylu!
Świat opisany przez Cornelię Funke sięga dalej niż Fantazjana, bo, choć bardzo przypomina ten realny, zbudowany został z czystej baśniowej materii, pozbawionej symbolicznych, filozoficznych i moralizujących składników, jakie pamiętam z "Niekończącej się historii". Tutaj po prostu przeżywa się przygody na każdej stronie, gna się na grzbiecie smoka, zaczarowanego kruka, węża morskiego. A po skończeniu książki przychodzi czas na rozmyślania, czy jeszcze kiedykolwiek przeczytam coś równie pięknego.
Bożena Itoya

Cornelia Funke, Smoczy jeździec ilustrowała Autorka, przełożyli Anna i Miłosz Urban, Media Rodzina, Poznań 2005. Wiek:9+ Smok. Chłopiec. Podróż. Cornelia Funke znakomita i uznana na całym świecie niemiecka pisarka, po raz kolejny zaprasza czytelników na wyprawę do świata wyobraźni.

Pan Tygrys dziczeje. A Ty?


Druga wydana w Polsce książka Petera Browna służy do brykania, umiarkowanego dziczenia i niepohamowanego śmiechu. "Pan Tygrys dziczeje" jest opowiastką przekorną, zabawną i mądrą, trochę filozoficzną, choć nie musi być tak odbierana. Otóż tytułowy, cywilizowany zwierz, poruszający się (w cylindrze, smokingu i lakierkach) po wielkim, szaroburym mieście, staje się zwiastunem i prowodyrem zmian. Po pierwsze, ma kolor. Po drugie, nawet w jego słowach jest więcej życia i barwy, niż w dymkowanych (i dym przypominających) wypowiedziach innych zwierząt. Po trzecie wreszcie, Pan Tygrys wpada na bardzo dziką myśl. Co zrobi? Czy jest to książeczka o pełnym wyzwoleniu z klatek i konwenansów?
Nie wyjaśnię znaczenia historyjki, każdy zainteresowany powinien odnaleźć własne. Co do jej przeznaczenia i adresata, na pewno jest to książka do wielokrotnej lektury, przyjemnej niezależnie od wieku czytelnika / słuchacza / oglądacza. Najlepiej przeżywa się ją wspólnie z kimś, zwłaszcza, jeśli współczytelnicy znajdują się na podobnym poziomie zdziczenia. A czy Ty potrafisz wczuć się w rolę i zrobić "RYK!" niczym prawdziwy tygrys?
Publikacja spodobała nam się jako odskocznia od "dużych narracji", królujących w naszym domu na co dzień, czyli po prostu jako książka obrazkowa. Jest estetyczna, zrównoważona kolorystycznie i niemal geometryczna, choć treść obfituje w zawijasy akcji i inne figielki. Taki kontrast czyni ją bardzo atrakcyjną, wręcz apetyczną.

 
 

Jak już napomknęłam, każdy może przeczytać i przeżyć tę książeczkę inaczej, a choć wydaje się przeznaczona raczej dla najmłodszych, niesamodzielnych czytelników, była wyczekiwana również przez mojego dziewięciolatka. Pochłonął ją w dzikim tempie, dając Panu Tygrysowi pierwszeństwo przed całym stosikiem nowości wydawniczych. I chyba właśnie tak powinna działać książka obrazkowa – chwytać za serce każdego czytelnika podatnego na ładne, proste słowa i ilustracje.
Bożena Itoya


Peter Brown, Pan Tygrys dziczeje , przełożyła Joanna Wajs, Nasza Księgarnia 2015. Wiek:2+ Czy czasem nudzi cię bycie grzecznym i poważnym? Pan Tygrys dobrze to rozumie. Tak się złożyło, że mieszka w eleganckim mieście pełnym szykownych dam i dżentelmenów.