cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

środa, 25 lipca 2018

Samuraj i Anioł Stróż


Wydawnictwo BIS udostępniło w tym roku publikację, która zaskoczyła mnie tematem, treścią i oprawą graficzną. Akcja opowiadania "Samuraj i Anioł Stróż", którego autorem jest Andrzej Żak, a ilustratorką Anna Krztoń, rozgrywa się na oddziale onkologicznym szpitala dziecięcego oraz w rajskich oddziałach świata. Bohaterami są dzieci skazane przez nowotwór i te czekające na cudowne ułaskawienie. W surowo-sterylnym miejscu młodzi pacjenci starają się żyć w miarę swobodnie, utrzymywać kontakty towarzyskie, bawić się, przyjaźnić, zakochiwać, wierzyć – w Boga i wyzdrowienie. Literatura dla młodzieży zahaczająca o sprawy wiary należy raczej do rzadkości, przynajmniej ta porządna, dobrze skomponowana, nienachalna ideologicznie. Miło było znów sięgnąć po takie cacko, bo ostatnim byli chyba "Muszkatowie" Grzegorza Gortata z 2013 roku.
"Samuraj i Anioł Stróż" to książka sięgająca głęboko, dotykająca skrywanych myśli, obaw, poruszająca tematy i interpretacje bardzo osobiste, rzadko wypowiadane na głos – w dziecięcym życiu i w literaturze dla dzieci. Czemu Bóg nie słucha chorych dzieci? Co będzie po śmierci? Czy Bóg jest nowoczesny? Jak walczyć z brakiem nadziei? Takie zagadnienia zajmują tęgie dorosłe umysły, a tu muszą się z nimi zmagać mali, bardzo słabi ludzie. Jednym z nich jest Teo, zwany Brzydkim, a później Samurajem. Jego rozmyślania zmieniają się w spotkania z aniołem-karateką i można uznać, że chłopiec zbliża się do granicy życia i śmierci fantazjując na temat przenikania się tych dwóch światów, sposobów (nie)istnienia. Jednak autor nie narzuca jednoznacznie tej interpretacji, bo choć sugeruje, że jedno ze spotkań z Aniołem Stróżem odbywa się w czasie śpiączki Teo, to jednocześnie pozwala nam wierzyć w naprawdę nadprzyrodzone wydarzenia. I choć podstawowym przesłaniem "Samuraja i Anioła Stróża" jest potrzeba samodoskonalenia się do walki z przeciwnościami losu, to ja najbardziej doceniam fragmenty, w których bohaterowie zastanawiają się nad obecnością Boga i aniołów w ich życiu oraz nad sensem wszystkiego. Tak już jest z tą książką, że każdy może sobie w niej upatrzyć własny pierwszy plan. Trzeba tylko wniknąć w historię, nie przestraszyć się słów, którymi jest opowiadana.
Dosadność tej lektury polega bowiem nie tylko na jej dosłowności w przedstawieniu życia dziecka z nowotworem. Andrzej Żak zdecydował się na wprowadzenie nietypowych, mocno podkoloryzowanych postaci oraz dość "inwazyjnej" stylizacji językowej, co może się podobać lub nie, ale na pewno nikogo nie pozostawi obojętnym. "Samuraj i Anioł Stróż" zdecydowanie wyróżnia się z ogółu nowszej polskiej beletrystyki adresowanej do młodszej młodzieży. Początkowo miałam wrażenie, że misja obalania stereotypów obraca się przeciw autorowi, szkodzi tekstowi i jedynie utrwala utarte poglądy na temat duchownych czy chorych. Na przykład opisy "wyluzowanego" księdza i sztywnej katechetki wypadły nieszczerze, zbyt modelowo i kontrastowo, by były wiarygodne. A kolokwializmy, które w założeniu zapewne miały zbliżyć bohaterów do czytelników, niekiedy okazują się "obciachowe".

No więc tak... ta godzina z katechetką to okropne nudy! Ale kiedy nie ma co robić, lepsze to, niż leżeć w łóżku, bać się i patrzeć w sufit. W czasie swojej godziny Chuda Maria jak nakręcona gada o stworzeniu świata. Nie wiadomo, kto ją tak nazwał, ale przezwisko jest trafne, bo rzeczywiście katechetka wygląda jak żółknący, wysuszony szparag. Nikt jej nie lubi, chyba nawet ksiądz Antoni, którego w dżinsach i T-shircie trudno wziąć za szpitalnego kapelana. W letnie upalne dni trzyma koloratkę w sportowej torbie i jedynie mały krzyżyk na opalonej piersi świadczy, że ten wysportowany mężczyzna wierzy w Boga.
Księdzu Antoniemu Bóg pozwala chyba na więcej niż Chudej Marii, nawet na to, żeby zagrać z Barcą w karty albo kłócić się z ordynatorem o dłuższy dostęp do telewizora! Zwłaszcza gdy chodzi o National Geographic, o przyrodnicze filmy. I nie ma nic przeciwko tym, na których rozmnażają się żyrafy, hipopotamy albo lwy, co okropnie nie podoba się katechetce.
No więc było sennie, gdy nagle Szpilka odpalił jak z armaty. Barca twierdzi, że zrobił to z powodu Blanki. Wszyscy wiedzą, że Księżniczka mu się podoba, łypie na nią bez przerwy, a najbardziej na jej cycki!

Zachowania oraz kryteria samooceny Teo również nie zrównałyby go z moim synem, mniej więcej równolatkiem "Samuraja", ale nawet nie próbowałam ich zapoznać, bo wiem, że moje dziecko odrzuciłoby bohatera i książkę tak niefrasobliwie traktujących kwestię kradzieży i znęcania się nad zwierzętami. Nie twierdzę, że jest to książka zła, po prostu nie odpowiada zainteresowaniom i wrażliwości tego akurat młodego czytelnika.

(...) I jak zwykle wtrąciła coś jeszcze o grzechu, ale Teo już nie chciał tego słuchać. Od dawna żył w grzechu. Kiedyś w sklepie ukradł czteroostrzowy scyzoryk. Był taki piękny, że sam się o to prosił. Kiedy go zgubił, najpierw uznał, że nie ma się z czego spowiadać, a potem... Potem zwyczajnie było mu wstyd!
Strzelił też z wiatrówki do kota, ale tylko dwa razy. Właściwie celował w przywiązaną do kota puszkę, tylko że wyszło jak wyszło! W tym drugim przypadku pytanie, czy to grzech, wciąż nie miało odpowiedzi.
Kretyn – Teo przeszył Szpilkę spojrzeniem. – Kompletny debil! – Gdyby jego wzrok potrafił spopielać, w miejscu, gdzie siedział zdrajca, zapewne dymiłaby już tylko kupka popiołu.
Kretyn i kapuś! – zalicytował szeptem Barca. Na wszelki wypadek zasłonił jednak usta dłonią. Szpilka był od nich starszy i wyższy o głowę! Na pewno umiał się bić!

W sferze językowej opowiadanie jest zaskakujące, autor stosuje bowiem kolokwializmy i wulgaryzmy obok stylu literackiego, co oczywiście winduje do góry granicę wieku czytelnika (proponuję książkę najwcześniej dziesięcio-, a nawet jedenastolatkom). Potoczne słownictwo czy rozwiązania składniowe pojawiają się nie tylko w dialogach, ale również w partiach tekstu należących do wszechwiedzącego narratora, jak w przypadku wykrzyknień, występujących trochę za często i w dziwnych miejscach. W publikowanej przez to samo wydawnictwo serii Marcina Pałasza o Marcelce stosowany jest podobny zabieg stylistyczny, ale tam wypada naturalnie, a i czytelnik jest młodszy, stąd pewna infantylizacja języka ma sens.
Przeplatanie starego języka (nie tylko literackiego, także młodzieżowego – żaden nastolatek nie powie dziś "klops" ani "kapuś") z nowym oraz dawnego obrazu wiary ze współczesnymi potrzebami młodych znalazło odzwierciedlenie w ilustracjach Anny Krztoń, świetnej rysowniczki i scenarzystki komiksów. Zadbała ona o grafikę na wysokim poziomie i wprowadziła do swoich charakterystycznych, prostych, czarno-białych rysunków motywy z "innej bajki" – odmiennych kultur, odległych stylistyk. W dymkach wyobrażeń i wypowiedzi bohaterów pojawiają się bogato zdobione chińskie smoki, samuraj w pełnym rynsztunku, anioły niczym z wyobrażeń natchnionych malarzy, anioł i dzieci na kładce – to z kolei wizerunek znany ze sklepów z dewocjonaliami czy obrazków rozdawanych przez księży, będą i dłonie Adama i Boga w ujęciu Michała Anioła. Anna Krztoń czynnie uczestniczy w opowieści, taka ilustracja sprawia czytelnikowi wielką przyjemność i mam nadzieję, że to nie był jednorazowy eksperyment rysowniczki z książką bezdymkową.
Bożena Itoya

Andrzej Żak, Samuraj i Anioł Stróż, ilustracje Anna Krztoń, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2018.

Cudowne lekarstwo George'a


Uwielbiamy książki Roalda Dahla i jakoś tak się ustaliło, że czytamy je przeważnie w wakacje. Może dlatego, że wtedy podświadomie chcemy sobie zrobić wolne od morałów i "nutek edukacji", którymi przesączona jest większość literatury dla dzieci i młodzieży. W tym roku zostawiliśmy sobie na lato "Cudowne lekarstwo George'a", które znakomicie wyleczyło nas ze stresu i realizmu.
Już na początku lektury stwierdziliśmy, że byłoby bardzo zabawnie czytać tę książkę z babcią, ale tylko taką miłującą czarny humor. Babcia George'a zachowuje się jak stara wiedźma i tak właśnie przedstawia się wnukowi. Staruszka jest wyjątkowo irytująca, złośliwa, doskwierająca i potomkowi, i czytelnikowi, a przyznacie, że publikacje o nienawiści do babci nie są niczym szczególnie popularnym. Od pierwszych kart opowieści George planuje zemstę, ba, sposób na pozbycie się babci raz na zawsze. W tym celu zabiera się za przyrządzenie tytułowego specyfiku, będącego w założeniu... trucizną podaną babci zamiast zwyczajowego lekarstwa, którego konsystencję i kolor stara się podrobić mały aptekarz-mściciel. Właściwie bohater niewiele się tu różni od starszej antybohaterki, zresztą babcia uprzedziła George'a o tym, że są ulepieni z tej samej magicznej gliny.

George zaczął wycofywać się wolno w kierunku drzwi. Chciał znaleźć się jak najdalej od paskudnej starej kobiety.
Widzę, że próbujesz ode mnie uciec – powiedziała, celując wskazującym palcem wprost w jego twarz. – Chcesz zostawić swoją babunię.
Mały George stał przy drzwiach i nie odrywał wzroku od obrzydliwej staruszki w fotelu. Ona z kolei wpatrywała się w niego.
"Czy to możliwe – zastanawiał się George – by była czarownicą?" Zawsze myślał, że wiedźmy istnieją tylko w bajkach. Teraz jednak nie był już tego taki pewien.
Podejdź bliżej. – Skinęła na niego sękatym palcem. – Zbliż się do mnie, a zdradzę ci moje tajemnice.
George stał jak wryty.
Babcia również nie ruszała się z miejsca.
Znam mnóstwo rozmaitych sekretów – kusiła, a na jej twarzy wykwitł nagle lodowaty uśmieszek i chłopiec poczuł się jak ofiara zmrożona wzrokiem jadowitego węża. – Przybliż się do babuni, to zdradzi ci swoje tajemnice.
George zrobił kolejny krok w stronę drzwi.
Nie możesz się mnie bać – upomniała go staruszka z tym swoim zimnym uśmieszkiem.
George cofnął się jeszcze dalej.
Niektórzy z nas – ciągnęła, wychylając się w przód i szepcząc chrapliwym głosem, którego chłopiec nigdy dotąd nie słyszał – mają magiczną moc i dzięki niej mogą nadawać stworzeniom niesamowite kształty.

Jak to u Roalda Dahla bywa, akcja rozrasta się obfitując w fantastyczne wydarzenia, niby rodem z baśni, ale raczej tych mniej łagodnych. Tu nie nastąpi ani cudowne pogodzenie seniora i juniora rodu, ani wyleczenie babci z okropieństwa. Rodzice, nieświadomi dziwnego, wiedźmowatego zachowania babci wobec wnuka, będą co prawda zaskoczeni działaniem "lekarstwa", ale George'a nie spotka żadna kara, przeciwnie, ojciec żywo zainteresuje się możliwością wykorzystania wynalazku w zbijaniu farmerskiego majątku i będzie zachęcał syna do szerszej produkcji mikstury. Zwierzęta hodowlane przejdą prawdziwe metamorfozy, ale ludzie, z jednym (niemałym) wyjątkiem pozostaną niezmienieni.
Dla nas "Cudowne lekarstwo George'a" jest książką bardzo udaną, wyjątkowo śmieszną, ale też złośliwą. To coś dla starszych dzieci, już wyrobionych "czytelniczo", nieodbierających wszystkiego dosłownie. Przywary ludzkie są tu wyolbrzymione, zatruwanie sobie nawzajem życia przerysowane (także z pomocą znakomitej kreski Quentina Blake'a), a wnioski trzeba wysnuć samemu. Życzylibyśmy sobie więcej podobnych lektur, nasz poziom abstrakcji wymaga przynajmniej jednej dawki zwariowanej literatury miesięcznie. Jednak nikt nie pisze tak, jak robił to Roald Dahl, więc w razie potrzeby po prostu sięgamy ponownie po coś ze znanego już zestawu książek mistrza, od pewnego czasu dostępnego w solidnych wydaniach – z twardą oprawą i w nowym przekładzie. Jesteśmy też pełni nadziei, że wydawnictwo Znak udostępni polskim czytelnikom jedną z książek Roalda Dahla, które dotąd nie zostały przełożone na nasz język, bo zdaje się, że nadal takie istnieją.
Bożena Itoya

Roald Dahl, Cudowne lekarstwo George'a, ilustrował Quentin Blake, przełożyła Katarzyna Szczepańska-Kowalczuk, Znak Emotikon, Kraków 2018.

czwartek, 19 lipca 2018

Pszczółka


Pszczoła to zwierzę bardzo pożyteczne i w równym stopniu zagrożone. Powyższa informacja, zmieniająca się w przesłanie, jest obecna w książce "Pszczółka" Kirsten Hall (tekst) oraz Isabelle Arsenault (ilustracje), a gdy zostało to już powiedziane, możemy skoncentrować się na całej reszcie tego małego dziełka. Popularnonaukowy charakter publikacji stanowi jedynie jej podszewkę, właściwie mamy do czynienia z uroczym, rymowanym tekstem splecionym z całostronicowymi ilustracjami. Podróż do pracy, zajęcia i roczny cykl życia pszczół – temat wydaje się przyziemny, jednak autorki potrafiły niczym najwięksi mistrzowie literatury dla dzieci znieść granicę między zdobywaniem wiedzy a zabawą i wzlecieć naprawdę wysoko. Brzmi jak komunał, bo liczni autorzy i wydawnictwa reklamują się podobnymi hasłami, ale niewielu udaje się osiągnąć cel. Najlepszym egzaminatorem są tu dzieci, które od razu wyczują "fałszywkę", niezależnie czy mają dwa, czy dwanaście lat. Ja sprawdziłam, jak czyta się (i ogląda) "Pszczółkę" z obydwiema wspomnianymi grupami wiekowymi, stąd mam pewność, że jest to książka szczera, docierająca do dzieci, wywołująca uśmiech, odgłosy dźwiękonaśladowcze i podrygi, zapadająca w pamięć, a mimo to będąca w stałym użyciu.
Budowa rymowanego tekstu przyciąga małego słuchacza i utrzymuje jego uwagę. Czasem w jednej linii gości tylko jedno słowo, przeważnie wersy złożone są z dwóch, trzech, najwyżej sześciu wyrazów (ale jest też kilka dłuższych). To zrozumiałe, przecież pszczółka bzyczy i tańczy właśnie takimi krótkimi taktami. Każdy element tekstu jest zgrany z ilustracjami: treść i liternictwo odpowiadają temu, co dzieje się (lub statycznie trwa) w tle. Kolejno spoglądamy na łąkę z oddali, podziwiamy pierwsze zbliżenie – na kwiaty, wielobarwne, choć z przewagą tych soczyście żółtych, niemal pomarańczowych (ta barwa dominuje, ba, niemal świeci na okładce i w całej książce), zauważamy "przerywany" ślad po pszczółce, która świeżo przeleciała przed naszym nosem, nasłuchujemy i wreszcie spotykamy ją, małą pasiastą bohaterkę. Teraz pszczółka nie zniknie już z kart swojej książki aż do czasu, gdy ułoży się do zimowego snu (uwaga, spoiler! na końcu powróci). A w międzyczasie będzie latać tu i tam, poszukiwać, wypatrywać, zbierać, współpracować, przekazywać wieści, przeżuwać, lepić, zabezpieczać, słuchać królowej. Ta wielka pracowitość wyrażona została piękną polszczyzną i lekkim rymem, zręcznie doprawionymi wykrzyknikami i odgłosami, "hopami", "siupami", "ha!" i "ho!". Proszę zapamiętać nazwisko tłumacza, bo to Marceli Szpak uczynił "Pszczółkę" tak wspaniałą lekturą.
Wszystkie te wesołe wersy wyzwalają w dzieciach bzyczenie, fikanie, rymów i przyrody umiłowanie. Rytm, barwy, rysunki czy temat zdają się proste, ale łączący je koncept wyczarowuje z tych elementów książkę artystyczną, bezcenną i niepowtarzalną. Jej odbiór oparty jest na wrażeniach, trudno więc wyrazić słowami wartość "Pszczółki", po prostu trzeba przygarnąć do siebie najbliższe dziecko, otworzyć książkę, czytać na głos i dać się olśnić jej jaskrawej słoneczności.
Bożena Itoya

Kirsten Hall, Isabelle Arsenault, Pszczółka, tłumaczenie: Marceli Szpak, Kultura Gniewu / Krótkie Gatki, Warszawa 2018.

Obrazkowa Zielona Sowa: Trzymaj mnie mocno, Uczucia

Wspólnym mianownikiem książek "Trzymaj mnie mocno" oraz "Uczucia" opublikowanych przez wydawnictwo Zielona Sowa jest osoba tłumaczki (Barbara Supeł). Co prawda obie pozycje mają duży format, pokaźną czcionkę, ilustracje zajmujące całe strony (których jest, właściwie już tradycyjnie, 32), wydają się więc być adresowane do najmłodszych dzieci i należeć do tego samego gatunku: picturebook. Pierwsza z nich, "Trzymaj mnie mocno" Jane Chapman (tekst i ilustracje), nie jest jednak książką obrazkową w tym rozumieniu, tylko opowiadaniem, które może istnieć i być przyswojone również bez ilustracji. Owszem, strona wizualna jest tu przyjemna i dziecko z chęcią obserwuje kolejne miny, wygibasy oraz zachowania wyderki Miki, jej kolegi Amaka czy mamy, ale ilustracje są lustrzanym odbiciem tekstu, relacjonują go, nie dopowiadając niczego od siebie. Oczywiście wcale nie świadczy to źle o książce, po prostu jest ona obrazkowa tylko w potocznym znaczeniu tego określenia, a nie spełnia współczesnej definicji pojęcia (o której pisała między innymi Małgorzata Cackowska na łamach kwartalnika "Ryms" w latach 2009-2010).
Jane Chapman za pośrednictwem "Trzymaj mnie mocno" opowiada kilkuletnim czytelnikom o potrzebie bliskości (także tej fizycznej – ileż tu przytulania!), zaufaniu i o tym, że w kupie raźniej. To krótka, prosta i bardzo rodzinna opowiastka o małej wydrze uczącej się życia w morzu. Po tej lekturze wszystkim zrobi się raźniej, bo przyjemności i niebezpieczeństwa, z którymi ma do czynienia Miki, łatwo przełożyć na życie przedszkolaka albo jeszcze młodszego dziecka. Właśnie maluchom najbardziej spodobają się duże, słodkie portrety wyder unoszących się na powierzchni wody, stroszących futerka, uczących się pływać, chwytających się za łapki czy wyciągających je do siebie w rozpaczliwym geście, gdy szaleje sztorm. Nas ujął szczególnie rybi drobiazg przecinający morską toń, te małe błyszczące przecinki na okładce.
"Uczucia" Libby Walden z ilustracjami Richarda Jonesa zdecydowanie są książką obrazkową (picturebook), ale za to, wbrew pozorom, nie przyjmą się w grupie najmłodszych czytelników. Przynajmniej warstwa tekstowa przerasta możliwości cztero-, pięcio-, a nawet sześciolatka, może go znudzić, zniechęcić, zamiast przekonać do rozmyślań nad ludzkimi uczuciami i emocjami, bo taki właśnie jest cel omawianej publikacji. Pod tym względem ilustracje okazały się mylące – ich styl i kolorystyka sugerują odbiorcę w wieku przedszkolnym, tak też wygląda chłopiec widoczny na każdej stronie. Tymczasem rymowane refleksje na temat przeżyć bohatera będą zrozumiałe dopiero dla starszych dzieci, a może i nastolatków. Niektóre wydały się nam trafne, naprawdę ładne, jak "Smutek", "Samotność" i "Spokój", inne okazały się zbyt podniosłe i metaforyczne nawet w opinii dwunastolatka.

Po niebie sennie suną mgły, gdy w pustej płynę bańce,
I wtedy wiem, nie dla mnie są: gwar tłumów, śmiech i tańce.
Bo dziś nie spojrzy na mnie nikt i nikt mnie nie usłyszy.
Sam jeden senną nucę pieśń pośrodku wielkiej ciszy.

Poetyckie rozważania autorki, z dużym udziałem tłumaczki, sprawiają wrażenie nierównych. Dosłownie, bo w tekście zastosowano zróżnicowane odstępy – czasem (więc brak konsekwencji!) mniejsze między tytułem a pierwszym wersem, a większe pomiędzy wersami. Niby szczegół, ale przy trzech-pięciu linijkach na stronie i całej konwencji picturebook interlinia naprawdę jest istotnym elementem książki. W przenośni zaś wierszyki są nierówne, ponieważ czasami gubią rytm, a ponadto różnią się poziomem, lekkością / ciężarem, czytelnością / zawiłością odniesień.

Gdy pragnę czegoś wiele dni, a ktoś wśród wiru zdarzeń
Odjedzie, jakby nigdy nic, ze skarbem z moich marzeń,
Zielony dym oblepia mnie, nie mogę go powstrzymać,
Bo coś, co inny posiadł już, dla siebie chcę zatrzymać.

Moje zastrzeżenia poza formą tekstu wzbudza sama treść: zakres omawianych odczuć, które w większości nazwałabym raczej emocjami niż uczuciami, oraz podejście do nich. Ja i mój syn pojmujemy wstyd zupełnie inaczej, dużo szerzej niż "Wstyd" Libby Walden i Barbary Supeł. Trema stanowi co prawda jakąś pochodną, najwyżej odmianę wstydu, ale ograniczanie tego odczucia do lęku przed występami publicznymi jest ogromnym uproszczeniem, jeśli nie przekłamaniem. Dla dziecka trema towarzysząca prezentacjom scenicznym i im podobnym oznacza strach, paraliż, a przecież wstyd pojawiający się z powodu pochwały czy choćby spojrzenia osoby, która ci się podoba lub imponuje, może być tożsamy z zaskoczeniem, szczęściem, "motylami w brzuchu". O tym odcieniu wstydu czy zawstydzenia autorka nie wspomina. Obawiam się, że jednowymiarowe traktowanie uczuć może zaszkodzić czytelnikowi. W książce w ogóle dominują negatywne, a przynajmniej tak opisane, bo każdy mógłby je przeżyć inaczej, uczucia i emocje. Z przedstawionych pozytywnie wymienić mogę "Odwagę", "Radość", "Ekscytację" i "Spokój". Pastelowość tej "książeczki" na pierwszy rzut oka kojarzy się z łagodnością dzieciństwa, ale po jej lekturze barwy te łączą się w naszych wspomnieniach raczej z melancholią, osobnością, mgłą czy niepewnością.
Koncept graficzny książki "Uczucia" uważam za ciekawy i udany niezależnie od tekstu. Publikację można opowiadać po swojemu, bardziej lub mniej dosłownie niż zrobiły to autorka i tłumaczka. Głównym pomysłem przyciągającym czytelników miało być okienko prowadzące bohatera od okładki, przez wszystkich 10 uczuć (oraz wstęp i zakończenie), aż do ostatniej karty, na której chłopczyk został namalowany. Idea "książeczki z dziurką" nie jest jednak niczym nowym i dziecko, które już jej zaznało, nie zachwyci się "Uczuciami" tak bardzo, jak spodziewają się autorzy tej publikacji. Nam do gustu przypadły przede wszystkim same obrazy wewnątrz książki, emocjonalne i marzycielskie ujęcia świata wewnętrznego, pejzaże malowane wrażeniami, a nie konkretami. Pod chmurkokształtne okienko każdej ze stron można też podsunąć własne zdjęcie, rysunkowy portret lub samą myśl o sobie, wpasować się w graficzną opowieść. Właśnie to połączenie czytelnika ze światem przedstawionym jest celem pisarzy, ilustratorów, wszelkich twórców książek.
Bożena Itoya

Jane Chapman, Trzymaj mnie mocno, przełożyła Barbara Supeł, Wydawnictwo Zielona Sowa, Warszawa 2018.
Libby Walden, Uczucia, zilustrował Richard Jones, przełożyła Barbara Supeł, Wydawnictwo Zielona Sowa, Wydanie II, Warszawa 2018.

Lot Osvalda





Ależ to wielka i lotna książka! Trudno mi nie zakrzyknąć w zachwycie nad publikacją, która formatem przypomina dawne perełki: "Krecika w mieście" czy Profesora Filutka, przy czym mam na myśli i dosłownie duży rozmiar, i wymiar literacko-satyryczny oraz fizis (ludzkich) bohaterów. Otóż w książce Thomasa Baasa "Lot Osvalda" poznajemy statecznego jegomościa w nieokreślonym, przynajmniej średnim wieku, pod krawatem, w garniturze, wysokim meloniku i w miejskiej dżungli całkowicie usatysfakcjonowanego regularną, dość monotonną codziennością. Filutek miał pieska, zaś Osvaldo, współczesny francuski krewny profesora z pasków komiksowych publikowanych niegdyś w "Przekroju", posiada ptaszka Fiu-Fiu. Szczebiot i przyjaźń skrzydlatego współlokatora są dla Osvalda może najważniejszym fundamentem poukładanego życia, ale pędzący swój żywot w klatce Fiu-Fiu smutnieje i przestaje śpiewać. Codzienność szarzeje, choć u autora i zarazem ilustratora "Lotu Osvalda" nadal jest zielona z nieznacznymi czerwonymi akcentami, do których należą ptaszek, jego trele oraz włosy przystojnej sąsiadki. Jak w wielu dobrych zagadkowych nowelach, czy to literackich, czy filmowych, Osvaldo szuka pomocy w tajemniczym, "pachnącym" szamanem miejscu. Spodziewa się znaleźć tu coś, co odbuduje energię Fiu-Fiu, obudzi go ze smętnego odrętwienia.

Następnego wieczoru Osvaldo przechodził obok dziwnego sklepu, którego nigdy wcześniej nie zauważył.
Pełno w nim było rzeczy pochodzących z odległych krajów, o których Osvaldo nawet nie słyszał. W całym tym rozgardiaszu zwróciła jego uwagę mała roślinka.
Ona jest bardzo wyjątkowa, proszę pana – powiedziała sprzedawczyni. – Pochodzi z samego serca dżungli.
Uszczęśliwi każdego, komu ją pan podaruje.

Czy roślina okaże się magiczna, czy uszczęśliwi tylko obdarowanego, czy też pomoże lub zaszkodzi obdarowującemu – przekonacie się sami. W tym punkcie opowieści miejska dżungla budynków o nieokreślonej lokalizacji (pasujących właściwie do każdego czasu i miasta nowożytnej Europy) ustępuje miejsca prawdziwej dżungli, w którą śmiało zagłębia się Osvaldo poszukujący szczęścia – dla przyjaciela, siebie, w ogóle. A tytuł książki musimy zinterpretować samodzielnie, autor tylko pobudza nas do nieco filozoficznych rozmyślań.
Ta prosta, acz fascynująca przygoda porwała nawet mojego dwuletniego bratanka. "Lot Osvalda" może każdego oczarować czym innym: gigantyzmem kart, a co za tym idzie ilustracji, równocześnie tak oszczędnych, choć też pełnych szczegółów, cieni i maźnięć pędzla; zamkniętym, skromnym zestawem kolorów; kreską, czasem sprawiającą wrażenie szkicu (ale artystycznego i dopracowanego) czy wreszcie samą historią. Nam spodobały się wszystkie wymienione aspekty tej wyjątkowej lektury, która mogłaby być napisana i narysowana równie dobrze 100 lat temu, współcześnie i za kolejny wiek. W naszej rodzinie na pewno będzie i wtedy.
Bożena Itoya

Thomas Baas, Lot Osvalda, tłumaczenie Przemysław Szczur, Wydawnictwo Tadam, Warszawa (brak daty wydania).

wtorek, 10 lipca 2018

Rodzinne poradniki Carol Vorderman: Muzyka. Jak uczyć się skutecznie – jakie to proste!


Książka "Muzyka jakie to proste!" na stronie tytułowej została opatrzona charakterystyką "Kolorowy przewodnik po zasadach muzyki, z którymi skomponujesz swój pierwszy utwór! W prezencie płyta CD" i jest to celny opis, oddający też ton publikacji. Wydawnictwo Arkady udostępniło bowiem serię przewodników Carol Vorderman, angielskiej autorki przemawiającej do nas w przejrzysty sposób, w formie krótkich notatek i ze wsparciem kolorowych ikonografik oraz przedziałek przypominających studenckie notatki czy zawodowy organizer. Moja pobieżna kwerenda internetowa wykazała, że pani couch jest w Wielkiej Brytanii telewizyjną gwiazdą, co wyjaśniałoby jej zdjęcie na okładce (którego umiejscowienie i w ogóle obecność wydały mi się zaskakujące), jednak w Polsce pozostaje chyba anonimowa i na przewodnik "Muzyka – jakie to proste!" patrzymy obiektywnie, bez okrzyków "O! To ona!".
Książka okazała się możliwie najbardziej przystępna, choć pozostaje publikacją specjalistyczną, jak na pozycje popularnonaukowe przystało. Jej kompozycja, stopniowanie trudności zagadnień, zwięzłość prezentowanych definicji i częste zapisy na pięciolinii sprawiają, że czytelnik rzeczywiście uczy się, nie ociąga i nie zniechęca. Grupę odbiorców stanowią według mnie przede wszystkim rodziny, w których wiedza muzyczna jest nikła lub żadna, oraz nastolatki. Tu znajdzie pomoc na przykład młody człowiek marzący o brzękaniu na jakiejś gitarze, ale nie mający żadnego doświadczenia ani wsparcia specjalisty. Przewodnik "Muzyka – jakie to proste!" zawiera między innymi dział "Instrumenty i głosy", w którym znalazłam rozdział "Zespoły rockowe" z rysunkami i króciutkimi opisami podstawowych instrumentów wykorzystywanych przez kapele, oraz dział "Style i gatunki muzyczne", gdzie wspomniano instrumenty z różnych regionów świata i epok. Początkującemu marzycielowi, bo jeszcze nie muzykowi, pomoże również dział "Baza wiedzy" zamykający całą publikację, zbudowany z plansz omawiających wartości rytmiczne nut i pauz, oznaczenia taktowe (metrum), tonacje i znaki przykluczowe, akordy, gamy; a także słownik obcojęzycznych terminów muzycznych (dalej zamieszczono również Indeks symboli muzycznych i Słowniczek), tabele prezentujące epoki muzyczne oraz grafy opisujące rodziny instrumentów. Mój dwunastoletni syn z pewnością wykorzysta tę książkę w szkole, choćby do prezentacji na lekcjach muzyki, łącznie z tymi czysto praktycznymi, bo właśnie do tego służy płyta zawierająca moc dźwięków (odpowiednie fragmenty leksykonu zostały oznaczone ikoną głośnika, by ułatwić korzystanie z nagrań we właściwy sposób). Przyda mu się dużo bardziej niż paraliterackie, zbliżone do "książek obrazowych" gawędy o muzyce, w ostatnich latach (a może nawet roku!) publikowane przez rozmaite wydawnictwa "dziecięce" niewyspecjalizowane w poradnikach.
Zamiast na pierwszą sympatię dziecka do muzyki reagować od razu zapisywaniem go do konkursów talentów (zwłaszcza tych telewizyjnych) lub ściąganiem aplikacji musical.ly, lepiej zacząć od kupna książki "Muzyka – jakie to proste!". A jeśli pozycja ta okaże się jednak zbyt skomplikowana, cóż, może waszej pociesze nie są pisane nuty. Tego, co przedstawiła Carol Vorderman nie da się pominąć, zignorować, nie umieć – taka właśnie jest muzyka. Genialny samouk nieradzący sobie z technikami i teorią zdarza się bardzo rzadko, dziecko, które nie ma serca i cierpliwości do podstaw ujętych w leksykonie "Muzyka – jakie to proste!" zapewne odnajdzie się w innej dziedzinie. A kolejna książka Carol Vorderman uprości proces nauki, pomoże w trenowaniu wytrwałości i może jednak muzyka powróci do zestawu ambicji i celów młodego człowieka.


"Jak uczyć się skutecznie jakie to proste!" jest typowym poradnikiem dla osób szukających rozwiązania konkretnego problemu, w tym wypadku jest to przyswajanie wiadomości. Adresowany do rodzin, nam wydał się przeznaczony przede wszystkim dla nastolatków samodzielnie szukających sposobu na udoskonalenie siebie jako ucznia czy studenta. Jest to, mówiąc najprościej, nauka nauki dla lekko niedouczonych. Wydawca adresuje opis okładkowy do dorosłych – rodziców, ale trudno mi uwierzyć, by dojrzali ludzie, absolwenci jakiejkolwiek szkoły, wykonujący dowolny wyuczony zawód, nie zdawali sobie sprawy z większości zagadnień przedstawionych w publikacji Carol Vorderman. Niektóre techniki opanowuje, podświadomie lub z pomocą nauczycieli, już dziesięciolatek (mający dobre wyniki w szkole), a rodzice, również intuicyjnie, wprowadzają je nawet ucząc dwulatka zabaw, mówienia, zasad zachowania się. Tu oczywiście zostały zebrane wskazówki ogólne i specjalistyczne, z których skorzystają bardziej zaawansowani uczniowie lub studenci, niemniej uważam, że grafiki, tabele, modele, dymki i inne formy prezentacji treści odpowiadają poziomowi osób posiadających duże braki w wiedzy na temat zdobywania wiedzy, problemy z koncentracją oraz przyswajaniem informacji tekstowych (autorka przeważnie wpisuje tekst w ikony, by nie tracić uwagi nieuważnego czytelnika). Ja otwarłam szeroko oczy na widok podrozdziałów "Rozwijanie umiejętności czytania" i "Ocenianie informacji", ale może rzeczywiście istnieją odbiorcy poradników nieświadomi, że te umiejętności są niezbędne by "uczyć się skutecznie". Książka jest jednak zbyt obszerna (256 stron pokaźnych rozmiarów) dla osób, które dopiero dowiedzą się o roli czytania w nauce. Całość tekstu i ikonografiki podzielona została na 8 części: Jak się uczymy, Przygotowanie i określanie celów, Pozyskiwanie informacji i ich wykorzystywanie, Nauka online, Techniki powtarzania materiału, Technika zdawania egzaminów, Radzenie sobie z lękiem oraz Materiały i źródła.
Seria "(...) jakie to proste!" wydała mi się tajemnicza, bo wielodziedzinowa – obok "Muzyki" i "Jak uczyć się skutecznie" w wydawnictwie Arkady ukazały się bowiem przewodniki "Matematyka", "Biologia, chemia, fizyka" oraz "Programowanie". Czyżby autorka była wszechstronnie wykształcona? Kto w dzisiejszych czasach posiada tak ogromną wiedzę i potrafi "trenować" w jej zdobywaniu? Na pasję pedagogiczną i popularyzatorską wskazuje notka o Carol Vorderman zamieszczona na pierwszej stronie publikacji "Jak uczyć się skutecznie jakie to proste!", jednak biogram ten rozpoczyna się od określenia: "ukończyła Cambridge University. Jest jedną z najbardziej lubianych brytyjskich prezenterek telewizyjnych", co nie wzbudza mojego zaufania. Po nazwisku autorki wymieniany jest sztab współautorów i konsultantów, czytelnik więc zastanawia się, na ile Carol Vorderman jest autorką, a na ile twarzą serii poradników. Jednocześnie doświadczony zespół wpływa pozytywnie na poziom merytoryczny każdej z publikacji i jej skuteczność, warto więc, w razie potrzeby dokształcania lub nauki od podstaw, popracować z kolorowymi poradnikami i przewodnikami Carol Vorderman.

Bożena Itoya

Carol Vorderman, Muzyka – jakie to proste!, z angielskiego przełożyła Katarzyna Gajewska, Wydawnictwo Arkady, Warszawa 2017.
Carol Vorderman, Jak uczyć się skutecznie – jakie to proste!, tłumaczenie Joanna Kolczyńska, Wydawnictwo Arkady, Warszawa 2017.

A u nas powstanie!


Książka Magdy Podbylskiej "A u nas powstanie!" z ilustracjami Katarzyny Bukiert to przedsięwzięcie zakończone sukcesem, bo jest dokładnie tym, czym miała być. Autorka nie podszywa się pod powieść przygodową z elementami edukacyjnymi (popularyzacja nauk historycznych), ale wykorzystując konwencję książki w książce przedstawia nam pewną poznańską rodzinę, swoją opowieść snując w dwóch planach czasowych: we współczesności oraz na przełomie lat 1918 i 1919. Jest to prosty, dobrze napisany utwór literacki, dopełniony klimatycznymi rysunkami odzwierciedlającymi tylko "dawniejszą" część fabuły, która zresztą stopniowo przejmuje dominację także w płaszczyźnie tekstu. Im bardziej zaawansowana lektura, tym dłuższe są partie tekstu poświęcone Grześkowiakom-powstańcom, a tym krótsze fragmenty dotyczące dzisiejszych Grześkowiaków, zwyczajnych dwudziestopierwszowiecznych poznaniaków. Ale wszystko zaczyna się i kończy właśnie w domu Oli, Wojtka i ich rodziców, których odwiedza dziadek. Ambicją starszego pana jest przekazanie najmłodszemu i średniemu pokoleniu wiedzy o rodzinnych dziejach, i to dawniejszych niż sam sięga pamięcią. Zapał opowiadacza poszerzony został o szczegółowe sprawozdanie z wybuchu i pierwszych dni powstania wielkopolskiego na ulicach Poznania oraz w innych miejscowościach Wielkopolski. W książce znalazły się nawet mapy.

Nie jestem już młody, a czas płynie coraz szybciej. Wiele spraw chciałbym jeszcze załatwić przed śmiercią, ale boję się, że nie wszystko zdążę.
Jesteś chory? – spytał zaskoczony tata.
Dziadek usiłował równo ułożyć kartki, ale nie najlepiej mu szło.
Martwię się czymś innym: że gdy ja umrę, o pewnych rzeczach nigdy się nie dowiecie. Kiedy żył jeszcze mój ojciec, często opowiadał nam różne historie. – Dziadek spojrzał na Olę i Wojtka, którzy półleżąc na krzesłach, mieli znudzone miny. – Widzę, że was to wcale nie interesuje, ale mam do was prośbę. Czy mogę liczyć na to, że wysłuchacie pewnej opowieści? Nie chcę tej wiedzy zabierać ze sobą do grobu.
Zapadła całkowita cisza. Dziadek najwyraźniej uznał ją za dobrą monetę, bo ciągnął niezrażony:
Nie chciałbym, żebyście sami po cichu czytali tę historię, bo zależy mi na tym, żeby móc z wami od razu porozmawiać. Wszystko wyjaśnić i dopowiedzieć. No i nie ukrywam, iż obawiam się, że sami nawet do niej nie zajrzycie. Czy nie mielibyście nic przeciwko temu, żebym od razu zaczął?
No wiesz, trochę nas zaskoczyłeś... – Tata przesiadł się na sofę.
Ola spojrzała błagalnie na mamę, ale ta zajęta była zbieraniem paproszków ze stołu.
Oczywiście, że nie – powiedziała w końcu mama. – A o czym jest ta książka? Miejmy nadzieję, że dzieciom się spodoba.
Dziadek poprawił się na krześle, założył okulary i zaczął czytać swoim niskim, gardłowym głosem.

Na początku współczesne wstawki pełnią funkcję wprowadzenia – dziadek tłumaczy okoliczności historyczne i koligacje rodzinne. Później kompozycja tekstu ulega niewielkiej zmianie, bo komentarze seniora rodu stają się krótsze i rzadsze, zmienia się też ich cel, służą bowiem głównie objaśnieniu relacji narodowościowych i sąsiedzkich w Poznaniu po odzyskaniu wolności przez Polskę, ale przed przyłączeniem do niej Wielkopolski. W drugiej połowie książki swoje uwagi wygłaszają niemal wyłącznie coraz bardziej zainteresowani opowieścią słuchacze: tata, mama, Ola i Wojtek Grześkowiakowie. Bohaterowie przechodzą tym samym znaczącą przemianę, bo początkowo nawet rodzice są zmieszani, gdy dziadek proponuje przeczytanie swojej książki na głos, a rodzeństwo kojarzy słowo "powstanie" tylko z warszawskim zrywem z 1944 roku. Ciekawe, jak wielu młodych Polaków tak ma.

Nie mieli w domu polskich książek? – zdziwiła się mama. – Nawet Sienkiewicza?
Powieści Sienkiewicza drukowane były wcześniej w polskich gazetach, w odcinkach. Książkowa wersja to musiał być prawdziwy rarytas...
I dostali tę książkę od Niemca? Od wroga? – zapytał z powątpiewaniem tata.
Takie były czasy. Mieszkali drzwi w drzwi. Pożyczali od siebie krzesła na przyjęcia, razem kisili ogórki, jeździli na grzyby, pożyczali sobie sól i dzielili się przepisami na najlepsze placki. I nagle mieli się przestać szanować? Dlatego że historia tak się potoczyła? Przyjaźnisz się przecież z człowiekiem, a nie jego narodowością!

Co sprawia, że współczesne dzieci, początkowo otwarcie okazujące niechęć do udziału w rodzinnych wspomnieniach, angażują się w wydarzenia relacjonowane przez dziadka? Po pierwsze, działa tak bliskość historii: ta sama rodzina, to samo miasto. Po drugie, do młodzieży (i rodziców) przemawia ciepły, realistyczny wizerunek przodków, w 1918 roku będących ludźmi młodymi i dziećmi. Pradziadek i prapradziadek Kazimierz jako kilkuletni Kaziu, najmłodszy, śmieszny członek rodziny – to na każdym zainteresowanym zrobi wrażenie, bo nawet oglądając zdjęcia własnych rodziców w wieku szczenięcym odczuwa się zdziwienie, niedowierzanie i rozbawienie. Tymczasem ten mały człowiek, Kaziu Grześkowiak, wówczas ledwie bierny świadek wielkich wydarzeń, przekazał swoje odczucia i obserwacje kolejnym trzem, czterem pokoleniom, a spisane w formie wspomnień czy książki dla dzieci na pewno trafią i do kolejnych potomków.

To w końcu Niemcy byli dobrzy czy źli, bo już nie rozumiem – powiedziała Ola.
Sami widzicie, jakie to były trudne czasy – zaczął cicho dziadek. – Niemcy byli sąsiadami Grześkowiaków przez wiele, wiele lat. Pomagali sobie jak tylko mogli w tych ciężkich dla wszystkich czasach. Ale jednocześnie Niemcy byli zaborcami, którzy przywłaszczyli sobie polskie ziemie. Historia nigdy nie chce być prosta. Inną drogą toczą się losy państw i narodów, a inną zwykłych, dobrych ludzi. – Dziadek wytarł chusteczką oczy, poprawił okulary i czytał spokojnym, nieco zachrypniętym głosem.

Znaczenie powstania wielkopolskiego dla historii narodu i ziem polskich, choćby jako jednego z niewielu zwycięskich zrywów narodowowyzwoleńczych, jest niewątpliwie istotne, ale w tym miejscu interesuje nas nie perspektywa naukowa / historyczna, tylko powodzenie omawianej książki w czytającej rodzinie. "A u nas powstanie!" świetnie promuje historię, regionalność (a przecież wydało ją warszawskie wydawnictwo BIS!), wewnętrzne zróżnicowanie polszczyzny (wyrazy z gwary poznańskiej występują w tekście oraz słowniczku na końcu książki) i wspólnotowość, przy czym oczywiście nie jest pozycją tylko dla poznaniaków. Gdziekolwiek tkwią nasze korzenie, książka Magdy Podbylskiej na pewno wzbogaci nasze kontakty rodzinne i pobudzi najmłodszych z nas do rozsądnego myślenia, choćby o małej ojczyźnie, która nie zawsze musi należeć do tylko jednego narodu. Ilustracje Katarzyny Bukiert utrzymują i atmosferę tekstu, i jego poziom. Zwłaszcza jeden obraz wywołuje refleksję, wzruszenie czy potrzebę rozmowy: widziane z góry drewniane schody, na półpiętrze przelękniony czarny kot zerka w dół, gdzie na stopniach znikają jego państwo z walizkami. Powstanie wielkopolskie było wielką wygraną poznańskich Polaków, ale też chwilą, gdy niemieccy mieszkańcy miasta musieli zostawić swoje domy z całym dobytkiem i wyjechać. Wielu dorosłych nie potrafi rozliczyć się z historią swojego kraju czy regionu, może młodym się to uda. Na pewno, jeśli będą czytywać książki tak mądre, jak ta.

Bożena Itoya

Magda Podbylska, A u nas powstanie!, ilustracje Katarzyna Bukiert, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2018.

Kino w Trampkach 2018 (część 2.)



Szósty festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży Kino w Trampkach zakończył się 17 czerwca, ale pisanie i czytanie o nim ma sens i później, ponieważ wybrane filmy będą, jak co roku, wyświetlane na pokazach edukacyjnych oraz podczas kolejnej edycji festiwalu. Rok temu proponowałam wychowawcy mojego syna wycieczkę klasy na film "Labirynt" (w ramach Kina w Trampkach), plan się nie powiódł, ale kilka miesięcy później szkoła wzięła udział w zamkniętym seansie tego właśnie filmu. W latach 2015-2017 przegapiliśmy kilka obrazów, które nas interesowały, ale nie martwiliśmy się tym za bardzo, bo organizatorzy Kina w Trampkach zawsze zapewniają retrospektywne spojrzenie na poprzednie edycje wydarzenia. Podczas tegorocznego festiwalu skorzystaliśmy z oferty sekcji "Kinotrampkowe perełki" oglądając starszy film o ustalonej już pozycji: "Chłopiec i gwiazdy" (Australia 2012). Po jego obejrzeniu doskonale rozumiem, czemu nadal jest wyświetlany.
Choć początkowo wydaje się dość monotonny i ściśle związany z tradycjami rdzennych mieszkańców Australii, film jest znakomicie rozegrany – pod względem rozwoju akcji oraz występu aktorów, zwłaszcza młodych. Jest tu dojrzała przyjaźń, pełna wsparcia, bezgranicznej akceptacji i zaufania typu "z tobą mogę konie kraść", wiążąca ludzi właściwie całkiem młodych (dwóch około dziesięcio- / dwunastoletnich chłopców), ale w ciężkich realiach dorastających znacznie szybciej i brutalniej niż przeciętny widz Kina w Trampkach. Jednak rozdarcie między zwyczajami przodków i przywiązaniem do ziemi a pokusami zamożnego, zglobalizowanego, anonimowego świata dotyczyć może równie dobrze małego Aborygena i jego rówieśnika Ślązaka. Niejedna kultura i towarzyszący jej mały język wymarły lub są krytycznie zagrożone wymarciem przez "rozsądne" myślenie dorastających ludzi, którzy przestają się utożsamiać z małą ojczyzną: po co mam tu zostawać, tu nie ma perspektyw, wyjadę, tam będzie mi lepiej, stanę się częścią centrum, a nie peryferii. Tylko czy takie wielkie, wymarzone miasta są jakąś społecznością, czy młodzież opuszczająca swoją grupę (miejscowość, mały naród), udając się na wygnanie w miejsce bez korzeni i hierarchii porządkującej codzienność, nie przegrywa życia? Sprawdźcie, co wynika z buntu chłopca od gwiazd przeciwko zacofaniu dziadka, z tęsknoty za matką, która wyjechała do pracy i się nie odzywa, ze spontanicznej walki, jaką bohater podejmuje z korporacją górniczą planującą zburzenie domu (właściwie rudery...), w którym mieszka z dziadkiem. To opowieść pełna energii, pięknych krajobrazów i relacji. Do tego dochodzi refleksja nad wpływem przemysłu wydobywczego na zanikanie tradycyjnych społeczności, języków regionalnych i związku człowieka z przyrodą. Jeśli problem wydaje się wam odległy, wystarczy przeczytać podstawowe informacje o naszych sąsiadach zza zachodniej granicy – Łużyczanach, Słowianach żyjących w Niemczech, gdzie całe łużyckie wsie były wysiedlane i zrównywane z ziemią przez kopalnie odkrywkowe węgla brunatnego. Przesiedlony do miasta mikronaród, skoncentrowany dotychczas wokół zwyczajów, struktur i języka ludności wiejskiej, w nowych okolicznościach po prostu zanika. Nie bez przyczyny Pete z filmu "Chłopiec i gwiazdy" w wielkim mieście znajduje pomoc tylko na jego obrzeżach, i to u aborygeńskiego "kowboja", człowieka podobnego do dziadka.
W odbiorze filmu bardzo przeszkadzało fatalne zachowanie widowni (pokaz odbył się w kinie Luna), wśród której znalazła się również, jak sądzę po odpowiedzi na moje upomnienia, młodzież należąca do zespołu Kina w Trampkach. Uczniowie (film rekomendowany dla widzów 11+), którzy przyszli na seans, brylowali też nonszalancją, brakiem zainteresowania i bezczelnością podczas wstępnej pogadanki, czy raczej nieco filozoficznego wprowadzenia w formie profesjonalnej, ale prostej prezentacji multimedialnej i takichże pytań, w założeniu mających pobudzić do myślenia. Nie chciałabym być na miejscu występującego gościnnie specjalisty i zupełnie nie rozumiem, czemu opiekunowie grup szkolnych nie reagowali na niekulturalne zachowanie swoich wychowanków.
Podczas festiwalu po raz pierwszy skosztowaliśmy przepięknej i wyjątkowej sekcji "Kino w trampkach. NATURALNIE!". Byliśmy oczarowani filmem "Mali giganci" (Stany Zjednoczone 2014), rekomendowanym dla dzieci w wieku powyżej 7 lat. Był to jedyny pokaz 3D w ofercie festiwalu, ale my wybraliśmy się na niego bardziej jako wielbiciele wielkiego świata małych gryzoni niż fani tej technologii. Wrażenia z seansu są niepowtarzalne, porównywalne chyba tylko do mojej nastoletniej fascynacji filmem "Mikrokosmos" i nieco późniejszym "Makrokosmosem". Problemy i inicjacje myszokształtnych bohaterów "Małych gigantów" można odnieść do ludzkiego dorastania, co czyni z filmu nie tylko przyrodniczą, ale i uniwersalną (z lekkim przymrużeniem oka), symboliczną balladę o samodzielności czy codziennych małych-wielkich walkach młodzieży. Czuć tu i potęgę świata, i kina, i poczucia humoru.
Drużynę "Najlepsze z sezonu" reprezentował na Kinie w Trampkach między innymi "Cloudboy" (Belgia, Szwecja, Norwegia, Holandia 2017). To film adresowany do dzieci i młodzieży powyżej dziewięciu lat, o którym można powiedzieć dużo dobrego. Najogólniej rzecz biorąc, z naszego punktu widzenia był zaskakujący, pod kilkoma względami nietypowy. Relacje i sytuacje pokazane tu jako normalne, polskiemu dziecku (i dorosłemu też) mogą się wydać ewenementem. Najpierw zwróciliśmy uwagę na to, że w dwóch rodzinach, których częścią jest lub staje się dwunastoletni Niilas, to ojcowie po rozwodzie sprawują stałą opiekę nad dzieckiem. Drugim zaskoczeniem było podejście twórców do widza. Po filmie dotarło do nas, że nikt w nim nam niczego nie wykładał, nie przekonywał, nie podawał na tacy, albo coś zrozumieliśmy i poczuliśmy, albo nie. Ale nie wyobrażam sobie, by do któregokolwiek z widzów nie dotarła choć część mocnych emocji targających bohaterem. Dla mnie okazały się przejmujące do szpiku kości.
Niilas wyjeżdża na wakacje z przymusu, a na miejscu czekają na niego ludzie żyjący i wyglądający zupełnie inaczej niż mieszczuchy, do których sam się zalicza. W pierwszych scenach łatwo ocenić bohatera po pozorach, jako modnisia, stereotypowo rozpieszczonego jedynaka, niechętnego czy niezdolnego do współpracy. Poznajemy małe zwyczaje celebrowane w domu Niilasa i jego taty (niderlandzkojęzycznych Belgów), stały cykl ich życia w przytulnych czterech ścianach i dwuosobowym układzie, a potem nagle zostajemy przerzuceni w wielką górską zieleń Laponii (a zatem Finlandia), ogromną otwartą przestrzeń, inny język (szwedzki!) i większą grupę ludzką. Tu wszystko jest obce i jakby przeciwne bezpiecznej obrzędowości miasta, odczuliśmy to nawet my, siedząc w kinowych fotelach, a co dopiero sam uczestnik niechcianej eskapady. Czynniki zewnętrzne potęgują podstawowy problem Niilasa: przyjechał tu do matki, której nie widział od lat, i jej nowej, dotąd mu nieznanej rodziny. "To twój brat. A to twoja dodatkowa siostra". Chłopiec jest zażenowany, obrażony i wściekły, całą swoją energię i pomysłowość angażuje w izolowanie się od przybranego rodzeństwa i matki, w sprawianie złego wrażenia. Dąży tylko do natychmiastowego powrotu do domu. To chwilami dramatyczna, ale przeważnie budująca historia o odzyskiwaniu i pozyskiwaniu rodziny, o zaciekłości, która łatwo może doprowadzić do niechcianej tragedii, a nie do oczekiwanego oczyszczenia "ale im powiedziałem / pokazałem". A także po trosze o Ronji i Birku XXI wieku.
Dla specjalistów i laików film ten może wydać się ciekawy ze względu na prawdziwszy, niecukierkowy obraz rodziny patchworkowej. Mnie nie tylko zainteresował, ale i zafascynował "w gorącej wodzie kąpanym" bohaterem oraz pięknymi plenerami, które od obejrzenia filmu widuję co dzień, gdy tylko zamknę oczy. Naprawdę warto zobaczyć "Cloudboy'a", nie sugerując się opisem filmu przytaczanym w katalogu festiwalu i rozkładanej ulotce z planem projekcji – wspomniano w nim wydarzenia, które w filmie w ogóle nie miały miejsca.
Również w przypadku filmu "Z całych sił" (Francja 2017) jego opis w folderach Kina w Trampkach zawierał pewną nieścisłość, a przede wszystkim w żaden sposób nie ostrzegał przed ostrym charakterem produkcji. Sądząc po wieku i reakcjach publiczności na sali kinowej, większość młodych widzów i ich opiekunów nie miała pojęcia, jakie obrazy i treści zostaną zaprezentowane. Organizatorzy rekomendowali tę pozycję z Konkursu filmów młodzieżowych dla wieku: 14+, ale w szerokiej dystrybucji i codziennym repertuarze polskich kin dużo łagodniejszym filmom przypisuje się etykietę "16+". "Z całych sił" to kino niepokorne, kipiące gniewem, ukazujące walkę z bezsensem świata, miłość przyziemną, fizyczną i gorycz właściwie metafizyczną. Ten film oglądałam sama, ze względu na poprzeczkę wieku zawieszoną przez organizatorów ponad wrażliwością mojego dwunastoletniego syna. Gdy wyszłam z sali kinowej, pierwszym sprecyzowanym słowami wrażeniem był "baudlerowski dekadentyzm w XXI wieku". To obraz naprawdę dotkliwy, wstrząsający, jedyny taki.
Przede wszystkim zwraca uwagę francuski, dla nas rażąco bezpośredni, bo odległy od polskiego sposób mówienia o współżyciu młodych ludzi i o seksualności w ogóle. Od naszych rodzicielskich i pedagogicznych oczekiwań odstaje także konstrukcja bohatera, jego zachowania, inicjacje, wybór drogi pod prąd. Również postawy dorosłych odbiegają od normy – to żadne drogowskazy, to pogrążanie młodych ludzi w rezygnacji i wypaczeniach społecznych. Tu dostaje się chyba każdemu, z widzem na czele. Sposób pokazania Francji wielonarodowej, wielowyznaniowej, wielokulturowej zaskakuje i prowokuje do dyskusji.
Drukowane zapowiedzi festiwalu nie zdradziły też za wiele o filmie "
Fortuna" (Szwajcaria / Belgia 2018), czy raczej pominęły określenia naprowadzające ewentualnego widza na klimat tego obrazu, ale za to wyspoilerowały tajemnicę budującą nastrój początku opowieści. Ja odebrałam ten film jako cichy, ambitny ze względu na spokój i alegoryczność, interesujący, ale niekoniecznie dla nastolatków (wiek 14+), bardziej dla zupełnie dojrzałych koneserów kina. Tymczasem "Fortuna" wygrała Konkurs filmów młodzieżowych, zyskując tytuł najlepszego pełnometrażowego filmu młodzieżowego, "wyjątkową parę trampek" i nagrodę finansową (1500 euro). Wybór Jury Młodzieżowego był dla mnie zadziwiający i wskazuje na inny charakter oraz cele festiwalu niż te dotąd przeze mnie obserwowane.
Kino w Trampkach okazało się ambitniejsze, bardziej niszowe i artystyczne od naszych (rodzinnych) zainteresowań, rozstrzygnięcia konkursów świadczą o odejściu od rozrywki na rzecz sztuki, od naturalnego przecież identyfikowania się młodego widza z bohaterem do, niestety muszę przyznać, nieco sztucznego podziwu dla odmiennych perspektyw. Akt wsparcia czy manifestacja poglądów – tym stała się nagroda Jury Młodzieżowego, bo nie wierzę, by czternastolatki przebywające ze mną na sali kinowej podczas projekcji "Fortuny" (jedna niezbyt liczna klasa) głęboko i osobiście przeżywały ten obraz. Dlaczego? Wystarczy wspomnieć o kilku elementach świata przedstawionego opowieści, pomijając nawet jej formę wizualną.
Bohaterką filmu jest czternastoletnia, ciemnoskóra dziewczynka, mówiąca w jednym z wielu afrykańskich języków, francuskim posługująca się słabo, a właśnie tak porozumiewają się ludzie w miejscu, w którym aktualnie mieszka Fortuna. Po morskiej ucieczce, przebytej w ładowni małej łodzi (poza tym nie dowiadujemy się nic o powodzie, punkcie wyjścia, przebiegu i celu emigracji), znalazła się bowiem w szwajcarskim klasztorze, gdzie bracia zakonni goszczą grupę uchodźców z rozmaitych krajów. Losem dziewczynki interesują się jedynie mieszkające z nią Romki oraz księża, organizujący nie tylko pomoc prawną (legalizacja pobytu), medyczną i doraźną (ubrania, jedzenie), ale i kontakt z istotami najbliższymi samotnemu dziecku – zwierzętami z klasztornego obejścia. Fortuna darzy uczuciem jeszcze kogoś, ale w tym przypadku nie ma mowy o opiece, jaką sprawują nad nią faktycznie tylko księża. Religijność odgrywa ważną rolę w fabule, sporo tu modlitw w różnych językach i do różnych bogów. Nie chcę zdradzić, z jakim problemem i szczęściem boryka się Fortuna, ale widz zetknięty zostanie z wielkimi dylematami moralnymi, zwłaszcza tymi nadającymi miłości lub jej brakowi... znamiona przestępstwa.
Czy to brzmi jak historia dla współczesnych polskich nastolatków? Zaintrygowało mnie, co takiego dostrzegło w "Fortunie" Jury Młodzieżowe Kina w Trampkach. Niestety, uzasadnienie werdyktu zacytowane na stronie festiwalu zabrzmiało dla mnie nieprzekonująco, jak frazy wyjęte z dojrzalszych tekstów krytycznych. To film cenny, ale jego ocena pozbawiona jest świeżości i nie pasuje do młodzieżowego punktu widzenia: "Główną Nagrodę dla najlepszego pełnometrażowego filmu młodzieżowego otrzymuje Germinal Roaux za film Fortuna. Za przemyślaną, minimalistyczną i wysmakowaną formę, która pozostawia przestrzeń na refleksję; za dotknięcie aktualnego tematu wielokulturowości i pokazanie go z różnych perspektyw".
Werdykty wszystkich zespołów jurorskich dostępne są na stronie internetowej Kina w Trampkach, nie będę ich przytaczać, odniosę się tylko do nagród przyznanych filmom, które widzieliśmy i o których wspomniałam w dwuczęściowym sprawozdaniu. Poza "Fortuną" jest to tylko "Żywiciel" (Kanada, Irlandia, Luksemburg 2017), wspaniała animacja opisana w pierwszej części mojego sprawozdania z Kina w Trampkach 2018. Film twórców "Sekretów morza" i "Sekretu księgi z Kells" nie wygrał konkursu dziecięcego, zyskał natomiast Nagrodę ECFA (Europejskie Stowarzyszenie Filmów dla Dzieci) dla pełnometrażowego filmu, którego jury "wybrało film, który uważa za niezwykle ważny dla współczesnego świata. Film może poszerzyć horyzonty młodym ludziom ale też starszym pokoleniom. Pokazuje jak ważna jest równość i pokój. Mamy wielką nadzieję, ze film trafi do kin i zobaczy go tak dużo widzów, jak to tylko jest możliwe. Wierzymy bowiem, że ten film może coś zmienić"; a także Główną Nagrodę Jury Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych, które swój werdykt uzasadniło następująco: "przyznajemy filmowi o pewnej dziewczynce, której determinacja i heroizm jest apelem kobiety w świecie reżimu. Pełna symboli animacja i opowieści mityczne porządkujące świat widza wciągają nas w podróż po Kabulu. Patrzymy z bliska i znów wierzymy, że walka o rodzinę ma sens".
Podtrzymuję swoją opinię z pierwszej części sprawozdania – szóste Kino w Trampkach jest najlepszą z dotychczasowych edycji festiwalu. Jednak spojrzenie na całe wydarzenie zmusza mnie do delikatnej weryfikacji wcześniejszych wniosków – po prostu trafiliśmy na świetne, zróżnicowane filmy, których obejrzenie dla nas, zapalonych kinomaniaków, było wielkim świętem. Głośne brawa dla rady programowej Kina w Trampkach!
Bożena Itoya

Festiwal Kino w Trampkach – informacja organizatora:
Kino w Trampkach – coroczny festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży – najbardziej pozytywny, inspirujący, przyjazny.
Kino w Trampkach to przygoda! Filmy z dobrym przesłaniem, bardzo różnorodne. Obejrzymy kilkadziesiąt filmów z kilkudziesięciu krajów od Australii, przez Afrykę, obie Ameryki, Europę i Azję. Będziemy wszędzie!
Kino w Trampkach to nie tylko pokazy filmowe, to także wydarzenia towarzyszące, warsztaty, spotkania, liczne konkursy.
6. edycja odbędzie się w dniach: 7-17 czerwca 2018 r.
Gramy w Lunie, Kinotece, FINA i w puszczy.