cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 30 sierpnia 2018

Gwiazdka z nieba


Do Bożego Narodzenia jeszcze daleko, ale książka Przemysława Wechterowicza jest o innej Gwiazdce. Sezon na perseidy przypada w sierpniu, "Gwiazdka z nieba" może więc właśnie u schyłku wakacji najbardziej pobudzić fantazję małego czytelnika. Również ilustracje Marcina Minora mają barwy przedjesiennego lasu, lekko zamglonych zmierzchów i chłodnych już nocy rozświetlanych przez gwiazdy. Po tę książkę warto jednak sięgnąć niezależnie od pory roku, zawsze znajdziemy w niej coś pasującego do aktualnej aury.
"Gwiazdka z nieba" jest historią ładną i malarską. Autor zadbał o magiczny koncept, a ilustrator o czarujące obrazy, przenoszące nas wprost do leśnej krainy po drugiej stronie lustra. W tym świecie nie ma ludzi, za to zwierzęta mówią, muzykują, przyjaźnią się ze sobą, niektóre noszą elementy ludzkiej garderoby (zwłaszcza upodobały sobie meloniki i cylindry). Mieszkańcy lasu współpracują ze sobą niezależnie od gatunku: Niedźwiadek, Kruk, Sowa, Pan Żaba, wszyscy pomagają małej Orzesznicy, głównej bohaterce, która zaprzyjaźnia się z tytułową Gwiazdką. Wsparcie okazuje się niezbędne, bo dobre serce nie pozwala Orzesznicy zachować nowej przyjaciółki dla siebie, a powrót na nieboskłon jest trudnym zadaniem. Zwierzyniec próbuje rozmaitych sposobów, czytelnik gorąco kibicuje, ale rozwiązania tego problemu nie sposób wykoncypować, takie czary-mary może wymyślić tylko książkowy mag, wprawnie posługujący się literackimi eliksirami. Przemysław Wechterowicz nawet prostą opowiastkę potrafi przemienić w złoto.
Książka "Gwiazdka z nieba" jest pod kilkoma względami uniwersalna. Po pierwsze, każdy czytelnik odnajdzie w niej coś dla siebie, nieważne, czy ma trzy, sześć, dwanaście czy pięć razy więcej lat, jest chłopcem, dziewczynką, rodzicem czy dziadkiem, mieszkańcem miasta czy kimś mającym stały kontakt z przyrodą. Bezkres doświadczeń i wrażeń ukrytych na tych trzydziestu dwóch stronach sprawia, że książka ta, choć przystępna dla różnych odbiorców, dla każdego z nich będzie unikalna. Zwolenników picturebooków słusznie przyciąga typowa objętość tych specyficznych, artystycznych dziełek, ale zadowoleni będą również zwolennicy starej dobrej literatury dziecięcej. "Gwiazdkę z nieba" można bowiem tylko oglądać, wyłącznie czytać, albo połykać w całości, bawiąc się w poszukiwanie uzupełnień tekstu na ilustracjach i odwrotnie. Oczywiście każda ze sfer książki kusi na tyle, że trudno poprzestać na samej historii Przemysława Wechterowicza albo zamkniętej w dwóch okładkach wystawie prac Marcina Minora. Uprzedzam też, że przypuszczalnie będzie to najbardziej wygłaskana książka na półce waszej biblioteczki, biblioteki czy księgarni. Ja sama dziesiątki razy muskałam sierść Orzesznicy zwiniętej w kłębuszek wśród miękkiej, mchopodobnej zieleni leszczyny.

Bożena Itoya

Przemysław Wechterowicz, Gwiazdka z nieba, ilustracje Marcin Minor, Wydawnictwo Tadam, Warszawa 2017

Mama na diecie



"Mama na diecie" Philippe'a de Kemmetra to drobna książka z delikatnymi ilustracjami i tematem. W Polsce opublikowało ją wydawnictwo Muchomor w przekładzie Katarzyny Radziwiłł. Spolszczenie dotyczy w tym przypadku nie tylko właściwego tekstu książki, ale również dymków dialogowych i humorystycznych elementów ilustracji, jak reklamy w tle (na torbie, bilbordach, na ścianie poczekalni dla pacjentów w przychodni), czasopismo, książka czy nawet tablica do badania wzroku. Tu każdy szczegół należy do opowieści.
A jest to historia o rodzinie pingwinów znanej nam już z książki "Tata w sieci". Pierwsze spotkanie było jakby intensywniejsze, bardziej charakterystyczne i mocniej zapadające w pamięć. Z zagubionym w wirtualnych pokusach tatą identyfikować może się niemal każdy, z mamą mającą manię chudnięcia i zdrowego (nie)odżywiania trudniej znaleźć wspólny problem. Pani pingwin zaczytuje się bowiem w periodykach propagujących urodę, zdrowe odżywianie, "fit", tyle że odbiera je bardzo dosłownie i chce być niczym fotoszopowa modelka. Domowe wydarzenia relacjonuje najmłodszy członek rodziny, czyli pingwini synek.
Tata co dzień wychodzi do pracy, a mama zostaje w domu gotując, według przepisów z czasopism, na przykład zupę z lodu. Pomysły mamy stawiają na głowie życie rodzinne, bo jakże to pani domu może mieć takie kaprysy, jak waga dla pingwinów czy zdjęcie z szyi nieodłącznego naszyjnika!

Dla zrzucenia kilku gramów mama zrobi wszystko...
Czuję się lżejsza bez naszyjnika, mój drogi!
Nie rób mi tego, kochanie!

Czytając tę książkę chwilami miałam wątpliwości, czy autor przestrzega przed modą na odchudzanie, czy przed sielsko-anielskim porządkiem żywota ludzkiego, to znaczy pingwiniego, gdzie mama ma jasno określoną rolę i strach się bać, gdy zechce wyślizgnąć się poza jej ramy. Ale nie obawiajcie się, pani pingwin nie schudnie za bardzo, nie zrujnuje sobie też zdrowia, mimo że przeżyje i dni pełne energii, i chwile jej ogromnego spadku, niemal depresyjne. Wszystko wróci na swoje miejsce, choć nie dzięki rozsądkowi mamy, a raczej przez przypadek. Ufam w inteligencję młodych czytelników, więc sądzę, że wyciągną z lektury "Mamy na diecie" odpowiednie, a nie pobieżne (i opaczne) wnioski. Przy tym na pewno będą miały dużo zabawy.

Bożena Itoya

Philippe de Kemmeter, Mama na diecie, przekład Katarzyna Radziwiłł, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2018.

Artystyczna popularyzacja nauki w Naszej Księgarni


Publikacje popularnonaukowe z domieszką sztuk plastycznych (często w odwrotnych proporcjach) królują na rynku książki dziecięcej, widzi to chyba każdy zainteresowany. Jednak przeważnie wydawnictwa te nie są nazywane po imieniu: atlasami, leksykonami, encyklopediami, zbiorami ciekawostek, cóż, często książka stanowi twórcze interpretacje danej kwestii naukowej, może więc autorzy obawiają się posądzenia o brak profesjonalizmu i dlatego nie używają fachowych etykiet. Przypuszczam też, że redaktorzy i autorzy unikają kategoryzacji swoich książek, by powaga nie odstraszyła małych czytelników. My natomiast czujemy się zagubieni w miszmaszu wiedzy i obrazków, tylko stara dobra literatura piękna pozostała sobą, a pojęcie "książka dla dzieci" stało się workiem bez dna i jakichkolwiek granic (gatunkowych, wieku czytelnika...), z którego można wyciągnąć cokolwiek, nigdy nie wiadomo, co.
Wydawnictwo Nasza Księgarnia publikuje wiele cyklów, i choć nie ma wyodrębnionej serii popularnonaukowej czy encyklopedycznej, to bogato ilustrowane książki popularnonaukowe są jedną z wyraźniejszych linii wydawniczych. Książki te w niektórych przypadkach są projektami jednorazowymi, kiedy indziej po jakimś czasie okazuje się, że łączą się w cykl z kolejnymi dziełkami tych samych ilustratorów, autorów albo ilustratorów będących zarazem autorami. W ten sposób można klasyfikować "Jak to działa? Ciało człowieka" Nikoli Kucharskiej, książkę nawiązującą do "Jak to działa? Zwierzęta" tej samej ilustratorki, oraz "Jajo. Jajka w gnieździe i kosmosie, czyli kogel-mogel dla dociekliwych" Elizy Piotrowskiej i Asi Gwis, publikację wydaną rok po wizualnie bardzo zbliżonym tytule "Grzyby. Dziwne fakty z życia grzybów, o których nie mieliście pojęcia" Liliany Fabisińskiej i Asi Gwis. Trzecią pozycją, jaką tu omówię, jest "Co widzimy w gwiazdach. Ilustrowany przewodnik po nocnym niebie" Kelsey Oseid, wydanie pod każdym względem indywidualne. Na przykładzie tych trzech nowości przybliżę różne ścieżki wydawnicze Naszej Księgarni, reprezentujące odmienne typy popularyzacji nauki, ale jednakowe podejście do ilustracji. Trudno bowiem pominąć fakt, że w każdej z wymienionych publikacji dochodzi do ingerencji sztuk plastycznych w funkcję informacyjną, która jest przecież naczelną cechą literatury użytkowej.
Książkę "Jajo. Jajka w gnieździe i kosmosie, czyli kogel-mogel dla dociekliwych" napisała Eliza Piotrowska, pisarka, spod której pióra wyszło wiele krótkich utworów literackich, jak czarujący zbiór opowiadań "Paproch" (wyd. Hokus-Pokus). Bardzo mnie zdziwiło, że autorka zajmująca się literaturą piękną, a ostatnio najczęściej biografiami świętych i seriami wesołych książeczek dla przedszkolaków, przygotowała kompendium wiedzy o jajkach, bo tak zapowiadała się ta publikacja. Początkowo myślałam wręcz, że to tylko zbieżność nazwisk, jednak katalog Biblioteki Narodowej rozwiał moje wątpliwości – to ta sama Eliza Piotrowska, która stworzyła "Ciocię Jadzię". "Jajo" zilustrowała dotąd nam nieznana Asia Gwis, przy czym ilustratorka występuje tu jako współautorka, a jej koncepcja graficzna jest klamrą spajającą "Jajo" ze wspomnianymi "Grzybami".
Książka zawiera wiadomości z tak rozmaitych dziedzin, że każdego czymś zainteresuje, ale chyba nikogo nie zainteresuje w całości. Jednych porwą informacje ornitologiczne, u innych z uznaniem spotkają się elementy etnografii (zwyczaje wielkanocne, sposoby zdobienia pisanek), ciekawostki językowe (powiedzenia z udziałem jaj), prezentacja jaja jako inspiracji artystów i architektów czy varia (ovofobia, alergie, jaja w kosmosie). Pozycję tę jako całość czyta się trudno i na głos, i indywidualnie, często ją odkładaliśmy, niektóre strony syn przejrzał tylko pobieżnie. W końcu raczej rzadko czyta się "cięgiem" encyklopedię albo słownik, prędzej ogląda się wszystkie po kolei obrazki. Użytkowanie "Jaja. Jajek w gnieździe i kosmosie..." jako leksykonu jest jednak utrudnione z powodu braku indeksu czy wyraźnego podziału na zagadnienia – spis treści zdradza je tylko częściowo, przeważnie proponując żartobliwe czy niedosłowne nagłówki. Mimo formalnej obecności w spisie treści nie uznaję tych części książki za rozdziały, raczej hasła, rozumiane bardzo swobodnie, bo czasem skoncentrowane wokół konkretnej kwestii lub dyscypliny naukowej, a niekiedy oparte na luźnym skojarzeniu autorki.
Segment tekstu dotyczący danego zagadnienia (i ilustracji) rozmieszczony jest na dwóch stronach i poszatkowany na krótkie ciekawostki, niestety nie zawsze uporządkowane. Czasami bowiem trudno się zorientować, co najpierw czytać, na przykład na lewej karcie opisane są gniazda i jaja mrówek, a na prawej znajduje się fragment: "Owady (...) one też znoszą jaja". Czyżby więc omówione wcześniej mrówki nie były owadami? Czytelnik może się poczuć zagubiony, źle coś zrozumieć lub zniechęcić do dalszego czytania. Zwłaszcza, gdy w tajemnice jaj stara się wniknąć dziecko. Czy to ono jest planowanym odbiorcą? Trudno ocenić wiek adresata książki, bo autorka pisze o fobii Hitchcocka, którego nazwisko dzieciom przecież nic nie mówi, a jednocześnie używa sformułowań charakterystycznych dla języka bajek, na przykład: "pan ryba i pani ryba" (dalej opis rozmnażania ryb).
Typ ilustracji wykonywanych przez Asię Gwis jest ryzykowny w publikacji dla najmłodszych, kojarzy się raczej z ilustracją prasową w periodykach dla dorosłych, ma w sobie coś z eksperymentu., dojrzałej gry stylistykami i kolorami. W przypadku wielkoformatowej książki obrazkowej to, że grafika spodoba się dziecku, jest warunkiem zainteresowania go treścią publikacji. Te ilustracje są niewątpliwie artystyczne, charakterystyczne, ale też nie odpowiadają w pełni popularnonaukowej treści, ponieważ są nacechowane stylistycznie – zahaczają o karykaturę. Mam wrażenie, że wartość artystyczna przerasta tu funkcję informacyjną, wizja plastyczna góruje nad porządkiem merytorycznym i brakuje równowagi między poziomem tekstu a pułapem ilustracji – pierwszy odpowiada możliwościom dziecka, a drugi gustom plastycznym rodzica. Mój syn na przykład nie docenił oryginalnych kolaży, oczy ludzkie wycięte z fotografii i wstawione w rysunkowe twarze uznał za "straszne". Oboje natomiast mieliśmy wrażenie, że książka niepotrzebnie została wydana w tak gigantycznym, niemal plakatowym formacie. Zarówno ilustracje jak czcionki wydały nam się zbyt duże.


Percepcji i oczekiwaniom młodego, liczącego na zabawę czytelnika bardziej odpowiada humorystyczny atlas anatomii "Jak to działa? Ciało człowieka". Książka Nikoli Kucharskiej zaskoczyła mnie przede wszystkim tym, że tak naprawdę nie jest książką Nikoli Kucharskiej, przynajmniej nie autorską, jak wskazywałaby okładka. Dopiero na ostatniej stronie publikacji dokładnie określono jej autorów: "ilustracje, okładka, komiksy: Nikola Kucharska, teksty: Joanna Kończak, Katarzyna Piętka". Strona tytułowa co prawda streszcza te informacje, ale w tłumie literek początkowo je przegapiliśmy. Taka okładkowa nieścisłość w wydawnictwie jednak edukacyjnym (bo popularyzacja nauki jest przecież typem działalności edukacyjnej) nie wróżyła dobrze. Niestety w miarę postępowania lektury moje wrażenie pogłębiało się: dużo tu niedokładności i niekonsekwencji, zdobywanie wiedzy jest dla tej książki raczej pretekstem niż celem. To artystyczna wariacja, jakby mazanie po podręcznikowych modelach ciała, z których coś tam niby zostało, ale "podrobione" fragmenty przeplatają się z rzeczywistą anatomią i odkrycie, co jest prawdziwe, dla kilkulatka będzie zabawą w "znajdź 10 różnic". To wiąże się z koniecznością posiadania jakiegoś porównania, na przykład podręcznika do przyrody. Wyróżnienie granatowym tuszem fikcyjnych fragmentów tekstu i ilustracji (czasem granatowe są też te prawdziwe!) nie wystarczyło dwunastolatkowi starającemu się rozdzielić dwie sfery książki, zresztą i dla mnie podobieństwo tekstu głównego (czarna czcionka) i jednorodna grafika całości (fikcji i faktów) utrudniają odbiór. Trudno było nam się skoncentrować, wyławiać co ma być żartem, a co należy zapamiętać,. Komentarze i uzupełnienia prędko zaczęły dominować nad podstawowymi informacjami.
Słowem najlepiej opisującym charakter tego atlasu jest "dowolność": zwariowane elementy ciała mogą wystąpić zamiast prawdziwych lub obok nich, poziom szczegółowości budowy anatomicznej nie jest stopniowany, czasem widzimy wszystko dokładnie, kiedy indziej ogólnie, za to z drobiazgowymi opisami. Tekstu jest tu w ogóle bardzo dużo, roi się od strzałek prowadzących do małych szczegółów na ilustracjach. Najprzyjemniejszą w odbiorze częścią książki okazały się więc, czemu trudno się dziwić, rozkładówki komiksowe. Oczywiście są to jedynie nasze wrażenia, inny czytelnik może dostrzec w tej dydaktyce na wesoło jakąś skuteczną metodę, może nauczanie wybiórcze, zapamiętywanie tylko samodzielnie wybranych fragmentów, dygresji? A jest w czym szperać, bo książka, choć niezbyt gruba, ma duży format i pojemne w treść karty.
Już strona tytułowa służy przedstawieniu bohaterów, w tym Klary, narratorki, której "dziadek wie wszystko na każdy temat i dużo mi opowiada o tym, co robią lekarze i o innych takich rzeczach". To ona dodaje do fachowych modeli anatomicznych (zazwyczaj przedstawiających ją samą) narysowanych przez dziadka własne, zupełnie niepoważne komentarze. Zanim to nastąpi, patrzymy na rozkładówkę głoszącą "Część 1: Ja i moja rodzina". Jest to wielka plansza komiksowa, na której członkowie rodziny siedzą przy stole, niektórzy spacerują po domu, a prawie wszyscy rozmawiają, stosując frazeologizmy wykorzystujące części ciała ("wyjść ze skóry", "chodzić z głową w chmurach", "mieć muchy w nosie", "zachodzić w głowę"). Podobna luźna scenka otwiera kolejne części książki: drugą – "Zmysły i mózg", trzecią – "Zdrowy tryb życia" oraz czwartą – "U lekarza". Działy te trzeba samodzielnie wyśledzić, ponieważ w publikacji nie zamieszczono spisu treści. Kolejne części składają się z kilku (od trzech do sześciu) podrozdziałów, rozrysowanych w formie schematów ludzkiego ciała (lub jego części) albo serii małych grafik, a zatytułowanych: "Ja, Klara", "W brzuchu mamy", "Po co nam geny", "Etapy życia" (część 1.), "Węch", "Wzrok", "Smak", "Słuch", "Układ nerwowy", "Mózg" (część 2.), "Co z tym jedzeniem?", "Oddychanie", "Mięśnie", "O krwi i sercu" (część 3.), "Skóra i zmysł dotyku", "Nasi dzielni obrońcy", "Szkielet i kości" (część 4.). Po numerowanych częściach książki następuje jeszcze bardzo drobiazgowa i ciekawa rozkładówka "Szpital" z numerowanymi, opisanymi pod obrazkiem pomieszczeniami, a na dwóch ostatnich stronach zamieszczono równie interesujące dodatki: "Zawody dla pasjonatów medycyny" oraz "Inspirujące osoby" (Hipokrates, Florence Nightingale, Gertrude B. Elion, Louis Pasteur, Wilhelm Roentgen, Zbigniew Religa). Formalnie zagadnienia są więc dobrane i ułożone jak najbardziej prawidłowo – właśnie te informacje okazują się ciekawe i pożądane dla dziecka, które chce wiedzieć, co ma w środku i marzy o zawodzie lekarza (albo podobnym). By wyczytać wszystkie notatki i wypatrzyć co trzeba na obrazkach, ten adept medycyny nie może być jednak zbyt młody (powyżej 8 lat), a w momencie zakończeniu etapu nauczana początkowego (czwarta-piąta klasa) przypuszczalnie będzie już na tę książkę za duży. Atlas "Jak to działa? Ciało człowieka" mieści również atrakcyjne dla dziecka w tym wieku wielkie pokłady fantazji i zabaw słowotwórczych, bo też Klara dorysowuje do dziadkowych wykresów między innymi: "brzuchorozciągacz", "supernapęd wzmacniający siłę kichania", "przetwornik ruchu na dobry nastrój", "fabrykę bąkozapachów (uzależnionych od zjedzonego pokarmu", "włącznik bekania bezdźwięcznego", "centrum bekania (pomaga usuwać nadmiar powietrza z żołądka", "drapliwość gardłową", "bakterie zasmradzające pot".
Kelsey Oseid, autorka publikacji "Co widzimy w gwiazdach. Ilustrowany przewodnik po nocnym niebie", została przedstawiona na końcu swojej książki w formie autoportretu i krótkiej notatki, rozpoczynającej się od słów "jest północnoamerykańską malarką i graficzką". Znów więc mamy do czynienia z pracą popularnonaukową przygotowaną przez laika w dziedzinie nauki, a specjalistę w zakresie ilustracji i ogólnie książki dla dzieci. Tym razem jednak otrzymujemy produkt w dużym stopniu profesjonalny (czy w pełni, ocenić może student lub absolwent astronomii), w którym grafika jedynie wspiera treść. Ilustracje bowiem rozbudzają i podtrzymują uwagę czytelnika i kontakt z nim, zapewniają odpowiednią atmosferę, trochę wyciszają, są tłem (choć niezwykle ważnym), uprzyjemniają zdobywanie skomplikowanej wiedzy nie zagłuszając właściwej treści przewodnika. W niektórych podrozdziałach ilustracje pełnią funkcję grafiki poglądowej i bardzo dobrze spisują się w tej roli, ponieważ są proste i wyraźne. Zupełnie jak tekst, a polska wersja książki jest dziełem Magdaleny Korobkiewicz (przekład) i Karoliny Bąkowskiej (konsultacja naukowa).

Książka została podzielona na 7 właściwych rozdziałów ("Gwiazdozbiory", "Droga Mleczna", "Księżyc", "Słońce", "Planety", "Planetoidy, komety i meteory", "Przestrzeń kosmiczna"), opatrzona wstępem, planszą-piramidą (na wzór tej żywieniowej) "Nasze miejsce w przestrzeni kosmicznej" oraz bardzo tu potrzebnym indeksem. Czcionki używane w opisach ilustracji oraz w tekście głównym są czytelne i estetyczne, w odpowiednich momentach zastosowano pogrubienia. Atrakcyjny, niemal kwadratowy format, gruby, nie nazbyt błyszczący papier, twarda oprawa z tłoczonym, srebrno-perłowym napisem i gwiezdnymi elementami na okładce – wszystko to umila dziecku lekturę i podnosi standard książki jako ładnego przedmiotu. Będzie ona eleganckim elementem wystroju pokoju dziecięcego, ale przede wszystkim mądrym przewodnikiem po kosmosie.
Autorka "Co widzimy w gwiazdach" posługuje się przejrzystymi, twardymi danymi, opisując je ładnym, przystępnym, ale konkretnym językiem. Nie uświadczymy tu językowych "milusińskich", jak w naszym domu określamy przymilne zwroty kierowane do dzieci, uproszczenia, banalne porównania. Mimo skrzętnej rzeczowości tekst ma swój styl i "klimat", wynikające głównie z umiejętnego przeplatania nauk przyrodniczych, do których zalicza się astronomia, z humanistycznymi: historią, językoznawstwem (pochodzenie nazw planet, gwiazd i innych obiektów), filozofią, badaniami literackimi (mitologia). Zakorzenienie myślenia o wszechświecie i badań kosmosu w historii cywilizacji wypadło tu bardzo naturalnie i interesująco. Poza wiedzą stricte astronomiczną dziecko zyskuje ogólne pojęcie o złożoności nauki, przenikaniu się jej dyscyplin, staje się małym człowiekiem odrodzenia.
Mój syn wychowywał się na atlasach i encyklopediach wydawnictw National Geographic i Larousse, kto je zna choć trochę ten wie, że są pełne zdjęć. Właśnie to w pierwszej kolejności odróżnia je od omawianych pozycji popularnonaukowych Naszej Księgarni i innych modnych ostatnio książek z zakresu nauk przyrodniczych i ścisłych, a właściwie publikacji będących adaptacją tych nauk, tworzonych przez pisarzy i ilustratorów, a nie naukowców. Czyżby fotografie, rzuty spod mikroskopu były passé? Czy na czasie jest, by dzieci zaczynały naukę od wariacji na temat wiedzy? Według mnie to nie jest odpowiednia kolejność, ale póki dziecko nie zostanie uczniem, rodzic może eksperymentować. Oby tylko książki, które powinny być urozmaiceniem edukacji, nie zniekształciły samego procesu zdobywania wiedzy, nie spowodowały chaosu i nie nastawiły oczekiwań dziecka na nauczanie obrazkowe.
Z jednej strony, krzepiącym jest, że stajemy się świadkami zmian w książce dla dzieci, rozkwitania czegoś nowego: literatura użytkowa zawsze bywała stawiana w opozycji do literatury pięknej, tymczasem obecnie możemy obserwować narodziny pięknej literatury (para)użytkowej. Nasze dzieci w pierwszych latach życia doświadczają więcej sztuk plastycznych (w różnych stylistykach), niż wielu reprezentantów pokolenia naszego i naszych rodziców przez całe życie. To musi zaowocować wyrafinowanymi gustami i dbałością o estetykę świata. Z drugiej strony, dostrzegam pułapkę ukrytą w popularności publikacji tworzonych przez osoby niebędące profesjonalistami w danej dziedzinie. Czyniąc ze swoich książek zabawki, autorzy w pewien sposób sami siebie dyskredytują, dostarczając pożywki twierdzeniom, że książka dla dzieci to taki gorszy, niepoważny produkt, przydatny tylko do zabawy dla maluchów, zanim zajmą się prawdziwymi książkami, to jest "łączącymi pokolenia" pozycjami z liczącego kilkadziesiąt lat kanonu lektur szkolnych. Wtedy mija czas rodzicielskich eksperymentów, dzieci, zwłaszcza te nastoletnie, mają czytać same, tylko że nawykłe do prostych treści towarzyszących rozbudowanym obrazom mogą stracić zainteresowanie książkami, w tym podręcznikami.

Bożena Itoya

Eliza Piotrowska (napisała), Asia Gwis (narysowała), Jajo. Jajka w gnieździe i kosmosie, czyli kogel-mogel dla dociekliwych, konsultacja ornitologiczna: Jacek Antczak, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Jak to działa? Ciało człowieka, ilustracje, okładka, komiksy: Nikola Kucharska, teksty: Joanna Kończak, Katarzyna Piętka, konsultacja merytoryczna: Marta Krawiec, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Kelsey Oseid, Co widzimy w gwiazdach. Ilustrowany przewodnik po nocnym niebie, przełożyła Magdalena Korobkiewicz, konsultacja naukowa Karolina Bąkowska, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Metryka nocnika

"Metryka nocnika" Iwony Wierzby jest książką zarazem rozrywkową i popularnonaukową. Autorka przyjęła przy tym zupełnie niepopularne spojrzenie na wiedzę. Bo czy ktoś inny wpadł na pomysł napisania poważnej historii tak dyskretnego naczynia, mebla i pomieszczenia, jak te opisywane zbiorczo słowem "toaleta" czy "WC"? Tu nie ma tabu, ale czytelnik nie pada trupem na wyobrażenie zapachu roznoszącego się po ulicach miast pozbawionych kanalizacji i toalet. Sytuację w dużym stopniu ratują stylowe ilustracje Marianny Sztymy, gdyby nie były tak starodawne i niedosłowne, chyba jednak nie dotrwałabym do końca lektury. Ciągle zresztą trudno mi uwierzyć, że dałam się przekonać twórczyniom "Metryki nocnika" do przeczytania i obejrzenia blisko 100 stron o ekskrementach i ich przechowywaniu. Cóż, książka ta ma same dobre strony, gdy już przyzwyczaić się do odrażającego tematu: jest rzeczowa, konkretna, uporządkowana niczym życie największego pedanta, w pełni konsekwentna, napisana dobrą polszczyzną, subtelnie artystyczna, dopracowana graficznie i typograficznie, po prostu perfekcyjna w zaplanowanej formie.
Znalazłam jednak jeden słaby punkt "Metryki nocnika". Mianowicie na czas tej lektury musiałam nieco zmienić nawyki czytelnicze, bo gdy, jak zwykle, czytałam przy jedzeniu, w autobusie czy w sali kinowej przed zgaszeniem świateł, to dziwnie czułam się albo ja, albo siedzące obok mnie osoby. To jednak kloaczna lektura. A czemu nas krępuje? Otóż mamy tu dostojny tytuł i formę przyjęte dla kwestii przyziemnej, dość wstydliwej, ale jakże prawdziwie recenzującej naszą cywilizację jako młodą adeptkę kultury osobistej i higieny. Tu dowiecie się o naszej wspaniałej przeszłości, europejskich (i nie tylko) czasach królewien w pięknych sukniach i rycerzy w błyszczących zbrojach tego, o czym nie wspominają romanse, historyczne powieści czy kinowe hity.
Książka zawiera dobry, zwięzły wstęp, przybliżający nie tylko tematykę publikacji, ale też jej konwencję, podejście autorki do kwestii posiadania nocnika (i późniejszych ustępów). A jest to podejście antropologiczne, bo też Iwona Wierzba niewątpliwie popularyzuje dyscyplinę nazywaną antropologią kulturową (zaliczaną do nauk społecznych, ewentualnie kulturoznawczych). Właściwa treść "Metryki nocnika" została ułożona chronologicznie, podzielona na sześć rozdziałów, z których każdy rozpoczyna się czytelnym i ciekawym kalendarium dziejów ludzkości, uwzględniającym również przełomy "toaletowe". Jest to frapująca lektura, pełna ciekawostek, anegdot, faktów, historycznych postaci i miejsc. Skutecznie porządkuje myślenie nastolatka o historii kultury i może stanowić ciekawe uzupełnienie innych jego czytelniczych przygód, choćby tej z "Boso ale w ostrogach" Stanisława Grzesiuka, gdzie opis warunków sanitarnych na warszawskiej ulicy Tatrzańskiej otwiera książkę, charakteryzując czasy. Naście lat temu, na przełomie XX i XXI wieku, zdarzyło mi się odwiedzić kolegów wynajmujących przy ulicy Tatrzańskiej mieszkanie, kojarzące się raczej z pokojem, pozbawione toalety czy choćby umywalki, do których trzeba było spacerować na korytarz. W czasach szkoły podstawowej natomiast, w stolicy naszego kraju, wielokrotnie bywałam w miejscach wyposażonych tylko w tradycyjne drewniane wygódki – na działkach czy u znajomych. Ta historia wcale nie jest więc taka odległa i niepojęta. Czytając "Metrykę nocnika" największy szok kulturowy przeżyłam w momencie, gdy zrozumiałam, że Iwona Wierzba musi tłumaczyć, czym jest "wychodek", bo czytelnicy należący do pokolenia mojego syna prawdopodobnie nigdy czegoś takiego nie widzieli i nie zobaczą (choć TOI TOI'e są elementem ich codzienności).
Wiedzę zdobytą w książce utrwala opatulająca ją gra planszowa, ukryta na odwrocie obwoluty. Szukanie ukrytych skarbów w rozmaitych produktach to ulubione zajęcie dzieci niezależnie od pokolenia, ta plansza-niespodzianka przypomniała mi dawne radości, była jak "historyjka" w gumie Kaczor Donald albo naklejka w wafelku Kukuruku. "Grywalność" planszówki oczywiście sprawdziliśmy, rozgrywka była ciekawa i wesoła, bo "toaletowe" przyczyny zatrzymywania się na dwie kolejki czy przyspieszenia o kilka pól z pewnością nie powtórzyły się w żadnej innej grze. Dodatkową zabawę uczyniliśmy sobie z doboru pionków i kostki (nie są załączone do książki), które musiały pasować do tematyki "Metryki nocnika". Spróbujcie koniecznie tej rozrywkowej popularyzacji nauki.
Bożena Itoya

Iwona Wierzba, Metryka nocnika, ilustracje Marianna Sztyma, Wydawnictwo Albus, Poznań 2014.

niedziela, 26 sierpnia 2018

Feralne urodziny ze Skarpetką


To moje pierwsze spotkanie ze Skarpetką, ale Benjamina Chauda znamy w naszym domu bardzo dobrze. Nie wiem, co ma w sobie jego kreska, ale udało mu się oczarować oboje moich dzieci: córka kocha ilustrowane przez niego książeczki "Pomelo", syn zagustował w serii o Ajszy, Bincie, Lalo i Babo. Tak że kiedy otworzyłam "Feralne urodziny ze Skarpetką" i zobaczyłam jego nazwisko (tym razem solo!), od razu poczułam się swojsko. A kiedy sprawdziłam, że i tę książeczkę tłumaczyła niezastąpiona Katarzyna Skalska, wiedziałam, że to będzie dobra lektura (pani Katarzyno, z tego miejsca dziękujemy za wszystkie piękne tłumaczenia, które można czytać dziesiątki razy bez znudzenia i które tak oczarowały moje dzieci).

Poznajemy głównego bohatera (który pisze w pierwszej osobie i pozostaje dla czytelnika bezimienny) w momencie, gdy wraz ze swoim nieodłącznym towarzyszem, ciapowatym królikiem Skarpetką, wybiera się na urodziny ukochanej koleżanki Julii. Czeka nas więc dziecięce love story, oczywiście z happy endem. Ale zanim ten nastąpi, bohater będzie musiał zmierzyć się z czymś gorszym niż ziejące ogniem smoki i broniący dostępu do wieży księżniczki rycerze: nieśmiałością i wstydem. Bo już od pierwszej strony można się domyślić, że mamy do czynienia z małym introwertykiem, który nie do końca sobie radzi w relacjach międzyludzkich.

I oto przydarza mu się koszmar każdego introwertyka, coś, co bywa tematem introwertycznych koszmarów: po długich i przemyślanych przygotowaniach wybiera się na urodziny do Julii, gdzie nie dość, że jest pełno innych dzieci, to jeszcze nikt poza nim nie jest przebrany. Sytuacja pogarsza się z każdą minutą, aż w końcu zawstydzony chłopiec ucieka na drzewo przed domem.

Przez całą książkę siedzimy w głowie małego bohatera, śledzimy jego wewnętrzne zmagania z rzeczywistością, która układa się kompletnie nie po jego myśli, i uczucia, nad którymi próbuje zapanować. Wypowiada w sumie dwa słowa, i to tylko do Skarpetki. Z historii wyłania się obraz dziecka wycofanego, kompletnie zagubionego w sytuacjach społecznych. Ale też wszystko, co złe, dzieje się też wyłącznie w głowie chłopca. Żadne dziecko go nie wyśmiewa, nie dokucza mu. Na ich twarzach widać wyłącznie zdziwienie i przyjazne uśmiechy. Ich największym grzechem jest patrzenie na niego.

Wiem, co czuje chłopiec. Sama chowałam się po kątach na przyjęciach. Dlatego szczególnie doceniam reakcję innych dzieci, tak bardzo przyjazną i inkluzywną. Zamiast wytykać bohatera palcami za odmienność (co nie zdziwiłoby pewnie nikogo), dzieci podchwytują jego pomysł i również się przebierają. A Julia wspina się dla niego na drzewo. Nie widzimy, czy chłopiec ostatecznie dołącza do pozostałych dzieci - nie jest to istotne -ważne, że dziewczynka przełamuje jego izolację i pokazuje, że jest akceptowany. Bardzo krzepiąca historia dla wszelkich odludków.


Książka wydana została w dużym, niestandardowym formacie, tak że nie zmieści się na typowej półce, za to bardzo ładnie będzie wyglądać wyeksponowana w domowej książkowej wystawce i z pewnością nadaje się na prezent. Ilustracje Benjamina Chauda, jak już wspominałam, znamy i kochamy, jego styl niezmiennie urzeka (uważny obserwator dostrzeże w nawiązania do innych książek ilustrowanych przez Chauda - moje dzieci uwielbiają tego typu wstawki). Polecam wszystkim małym czytelnikom - śmiałym i nieśmiałym.
Joanna Pietrulewicz

Benjamin Chaud, Feralne urodziny ze Skarpetką, Zakamarki, Poznań 2018

O powadze dzieciństwa


André Stern, autor i dziennikarz, syn cenionego badacza sztuki Arno Sterna, został swoistym celebrytą w środowisku zwolenników edukacji alternatywnej. Jego historia zyskała popularność za pośrednictwem filmu "Alfabet" oraz przede wszystkim poprzez autobiograficzną książkę "...I nigdy nie chodziłem do szkoły", wydaną przez Wydawnictwo Element. Opowiadał w niej w porywający sposób o swoich dziecięcych i młodzieńczych latach, o niezliczonych godzinach spędzonych na podążaniu za pasją, o zdobywaniu wiedzy, które przychodziło naturalnie, napędzane dziecięcym zachwytem i niezakłócane przez zajęcia szkolne. Oraz o bezgranicznym zaufaniu, jakim obdarzyli go rodzice.

Swoistą kontynuacją tej opowieści jest książka "Zabawa", efekt obserwacji dzieci Sterna - Antonina i Beniamina, obu oczywiście wychowywanych w domu - i jego refleksje na temat istoty i miejsca zabawy w życiu młodego człowieka. André zachwyca się niepowstrzymaną dociekliwością starszego syna, jego nieskrępowaną wyobraźnią i kreatywnością, wrażliwością i spokojem, z jakim wchodzi w relacje międzyludzkie. Obserwuje też młodszego Beniamina przy pierwszych próbach odkrywania świata. Urzeka ciepły język, jakim opisuje ich poczynania - podobnie jak w innych dziedzinach, André Stern-ojciec wymyka się jakimkolwiek stereotypom.

Książka, zawierająca też rozdziały napisane przez ojca André, Arno Sterna, oraz innych badaczy i specjalistów zainteresowanych edukacją, jest pochwałą zabawy jako naturalnej i najskuteczniejszej formy nauki. André nie jest dydaktykiem (raczej antydydaktykiem), nie uczy, jak uczyć, a raczej na przykładach pokazuje, jak może wyglądać dobre, niezakłócone przez dorosłych dzieciństwo i rozwój dziecka zgodnie z jego własnym temperamentem i osobowością. Dzieciństwo młodego Antonina jest dla niego niewyczerpanym źródłem inspiracji, a dla czytelnika - przypomnieniem, jak istotnym i poważnym zajęciem w życiu dziecka jest zabawa. Książka jest też apelem, aby dorośli traktowali dzieci poważnie. Na samym początku lektury rzuciło mi się w oczy zdjęcie małego Antonina na okładce i spinka, którą ma we włosach. Duża, dorosła spinka bez ozdób. Dopiero w trakcie lektury zrozumiałam, że niedziecinność tej spinki to wyraz filozofii wychowania Sterna.

"Zabawa nie ma na celu wyprodukowania czegokolwiek. To przeżywanie danej chwili bez myślenia o "potem". Zabawa ma być jedynie przyjemnym procesem, niezależnym od zewnętrznych oczekiwań, wolnym od oceniania" - pisze Arno Stern. Kiedy czytałam o zabawach Antonina, przychodziło mi na myśl dzieciństwo Richarda Feynmana, genialnego fizyka noblisty, które opisywał w "Pan raczy żartować, panie Feynman". Richard nie zatracił ducha zabawy przez całe swoje życie, co odpowiadało zapewne za jego niesamowitą kreatywność i późniejsze osiągnięcia. Dla André Sterna podtrzymanie tego płomienia jest istotą wychowania.

Jako matka dzieci zrywanych codziennie rano z łóżek i prowadzonych do przedszkola i żłobka (podczas gdy sama przeżyłam wczesne dzieciństwo w modelu unschoolingowym), a w wolnych chwilach zaczytująca się w książkach o edukacji alternatywnej, mam do książek Sterna bardzo niejednoznaczny stosunek. Z jednej strony dokładnie wiem, o czym mówi, i mogę na pęczki wymieniać cudowne chwile, jakie przeżyłam, zatracając się bez reszty w jakiejś aktywności, nieniepokojona przez dorosłych. Szczerze żałuję, że pozbawiam moje dzieci tej nieskrępowanej swobody. Jednocześnie nie można zaprzeczyć, że dzieciństwo według Sterna nie może służyć za przykład dla większości zwyczajnych rodziców, którzy nie mają ani takich warunków lokalowych, ani wsparcia rodziny z ogromnym zapleczem kulturowym, gotowej zaangażować się w towarzyszenie dziecku w odkrywaniu świata. Kiedy André mówi o niezliczonych spotkaniach z interesującymi ludźmi, których doświadcza dziecko nieplacówkowe, mam ochotę przypomnieć mu, że dzisiejsze miejskie dzieci bardzo są często całkowicie pozbawione swojej wioski.

Nie do końca przekonuje mnie też przyjęty przez Sterna model podążania za dzieckiem przy jednoczesnym unikaniu roli przewodnika. Jestem pewna, że dziecko pozostawione samo sobie nie próżnuje i z entuzjazmem zgłębia obszary wiedzy, które odkrywa, ale kiedy nie ma się szerszej perspektywy, jest to jednak błądzenie po omacku. Nie twierdzę, że to zły model - samodzielne odkrywanie rzeczywistości jest oczywiście fascynujące - jednak nie widzę niczego złego w roli dorosłego-przewodnika obserwującego dziecko i wskazującego mu dziedziny, które mogłyby je zainteresować. Podobnie jak w dostarczaniu pomocy dydaktycznych, które przecież w niczym nie naruszają bezpośredniej więzi dorosłego z dzieckiem.

Przez karty książki przebija też wyraźnie negatywny stosunek autora do placówek i dzieci placówkowych. Oczywiste jest, że Stern nie będzie wygłaszał peanów na temat przedszkoli, gdyż jego styl wychowania stoi w całkowitej opozycji do nich. Jednak są momenty, kiedy mruczę pod nosem: "André, nie przesadzasz trochę?". Pisze chociażby: "Trzyletnie dziecko potrafi zrobić wiele, jeśli mu się na to pozwala. Ale gdy się postanawia zamknąć je w przedszkolu bądź szkole, odbiera mu się w ten sposób różne doświadczenia, niezliczone zabawy i wzbogacające spotkania". Wiem, o co Sternowi chodzi, zgadzam się. Ale przedszkole nie jest czarną dziurą czy komorą hibernacyjną, do której wrzucamy dzieci. Tu też mają miejsce niezliczone zabawy, wzbogacające spotkania, tu też dzieci wpadają we flow. Prawda, często się im w tym aktywnie przeszkadza, prawda, ich aktywności są oderwane od życia, ale jednak wracają do domu z bagażem nowych doświadczeń.

Rozbawiła mnie też anegdota, sugerująca, że to placówki odpowiedzialne są za agresywne zachowania dzieci. "Niedawno przyszedł do nas ktoś z czteroletnim chłopcem, który chodzi obecnie do przedszkola (...). Antonin podszedł do niego, żeby go przywitać (...). Chłopczyk wyszedł mu naprzeciw i pchnął go tak brutalnie, że Antonin upadł. Dobry przykład, wyraźnie pokazujący, jak działa owa słynna socjalizacja - podstawowa rola szkoły". Każdy rodzic rodzeństwa przyzna, że przepychanki między dziećmi to nie jest domena szkoły.

Stern krytykuje też szkolne "zakuć, zdać, zapomnieć". Uważa taką naukę za zupełnie bezzasadną. "Uczenie się i zapominanie cieszą się społecznym uznaniem. Nieuczenie się czegoś w ogóle - wręcz przeciwnie. Przy czym obie osoby (...) nie różnią się w tym momencie niczym - jedna i druga nie mają pojęcia o geometrii przestrzennej". I tu ponownie muszę się ze Sternem nie zgodzić. Nawet jeśli nie pamiętam, jak się liczyło pochodne, wiem, że istnieją i do czego służą. Nawet jeśli nienawidziłam w dzieciństwie historii i wpadała mi ona jednym uchem, a wypadała drugim, został w mi głowie jakiś zarys tego, jakie były dzieje świata. Nawet jeśli nigdy nie przypadła mi do gustu geografia, gdzieś tam telepią mi się w głowie fakty i nazwy, które stanowią dziś punkty zaczepienia. "Ach, tak, uczyłam się kiedyś o tym" - to nie jest kwestia zupełnie pozbawiona wartości. Oczywiście zasadne jest pytanie, czy dla tej sieci mglistych punktów zaczepienia (niech rękę podniesie osoba, dla której materiał szkolny nie jest w większości mglistym wspomnieniem) warto tracić dużą część dzieciństwa i czy nie warto by tego czasu spożytkować na podążanie za tym, co rzeczywiście wzbudza w nas entuzjazm (i czego w efekcie tak łatwo nie zapomnimy). Ale czy odpowiedź to twarde "nie warto" przebijające przez każde zdanie książki Sterna, nie jestem do końca przekonana. Może moje myślenie jest jeszcze zbyt uszkolnione.

Dla mnie osobiście najciekawszym elementem myślenia Sterna o wychowaniu jest, wspomniane już, poważne podejście do dziecka. Poruszyła mnie szczególnie kwestia zabawek, które według André powinny wyrażać szacunek do dziecka, a więc nie powinny być infantylne, brzydkie, prostackie. Żałuję, że nie przeczytałam tego, zanim nasz dom zalała fala tandetnego plastiku. "[Dzieci] Kochają zwierzęta, a dostają pokemony. A więc kochają pokemony. I myślą w kategorii pokemonów. Kochają samochody, a dostają auta rodem z kreskówki. Kochają lalki, a dostają Barbie" - pisze Stern.
To bardzo ciekawe spojrzenie, stojące w sprzeczności z tym, co do tej pory uznawałam za zdobycz XX wieku, czyli udziecinnienie dzieciństwa. Przecież jednym z osiągnięć Marii Montessori były meble dostosowane do wzrostu dzieci i pomoce odzwierciedlające ich rozwój intelektualny. Tworzenie przyjaznej dziecku przestrzeni jest dziś oczywistością, wiązaną raczej z upodmiotowieniem, a nie uprzedmiotowieniem dzieci. I tu wchodzi Stern ze swoistym apelem o zwrócenie dzieciom dorosłości. Otoczenie ich książkami "dla dorosłych", niewykluczanie z dorosłego kręgu w rozmowach, aktywnościach. Pojawia się refleksja: może rzeczywiście w pędzie za zapewnieniem dzieciom otoczenia dostosowanego do ich wieku zaszliśmy za daleko, może ma to już mniej wspólnego z celebrowaniem dzieciństwa, a więcej z bezlitosnym marketingiem produktów dziecięcych, jako koniecznych do rozwoju? Na te pytania każdy czytelnik musi sobie uczciwie odpowiedzieć.


Książka André Sterna to ważny głos w dyskusji o edukacji i wychowaniu dzieci. Można się z nim nie zgadzać, irytować, polemizować, ale Stern zmusza do uczciwego zmierzenia się z typowym myśleniem o wychowaniu, które jest tak rozpowszechnione, że aż niewidoczne, również dla tych, którzy zajmują się tematem zawodowo. Nawet jeśli nie jestem przekonana do jego radykalnej filozofii odszkolnienia i rezygnacji z roli przewodnika dziecka, to w wielu punktach musiałam złagodzić swoje stanowisko, wiele kolejnych całkowicie przebudowało moje myślenie. Jest to bez wątpienia lektura obowiązkowa dla świadomych rodziców.
Joanna Pietrulewicz


André Stern, Zabawa. O uczeniu się, zaufaniu i życiu pełnym entuzjazmu, Wydawnictwo Element, Warszawa 2018.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Mirabelka Cezarego Harasimowicza – saga Dorotek


Moje pierwsze skojarzenie z mirabelką, i tą prawdziwą, i literacką, to słońce. Mała, soczyście żółta kuleczka była jednym z ulubionych przedmiotów mojego dzieciństwa, taka ładna, pyszna, a nie trzeba było po nią jechać do żadnych odległych sadów czy na działkę, bo rosła masowo tuż obok bloków. To małe słoneczko rozjaśniało codzienność moją i innych podwórkowych bywalców. Podobnie okładka i wstęp książki "Mirabelka" Cezarego Harasimowicza z ilustracjami Marty Kurczewskiej odwołują się do słoneczności tego owocu, a słońce to radość, szczęście oraz jasność widzenia. Ta lektura jest takim małym oświeceniem: czytelnik może wyraźniej, z nowej perspektywy i w ciekawym zbliżeniu spojrzeć na losy warszawskich drzew, ulic i ich ludzi. Mirabelka Cezarego Harasimowicza przyświeca bowiem mieszkańcom Muranowa (i ich wnukom, prawnukom na emigracji) od dwudziestolecia międzywojennego do pierwszego dwudziestolecia XXI wieku. Przez historię prowadzą nas kolejne pokolenia drzewek i rozmawiające z nimi Doroty: Dorka, Dorotka, Dotty.

Maciek nie wsiadł do pociągu na Dworcu Gdańskim. Nie wyjechał. Nie dał się wyrzucić. Nie mógł odejść na zawsze. Kochał Dorotkę, a Dorotka jego kochała. Przecież nie mogli się rozstać. Ja też nigdzie się nie wybierałam. Jak mogłabym stąd uciec? Przecież wrosłam w ziemię, w której były korzenie mojej mamy i mojej babci. Czerpię soki z pozostałości po moich przodkach. Dobrze mi tu jest. Czerpię siłę ze słońca i ze szczęścia ludzi, którzy robią kompoty i ciasta z moich owoców. Lubię, jak chronią się w moim cieniu, by się ochłodzić podczas upałów.

Cezary Harasimowicz opowiada głównie o dziejach polskich Żydów i ich potomków, bo też mirabelka rosła (i będzie rosła) na terenie należącym w trakcie drugiej wojny światowej do warszawskiego getta. Jest to opowieść piękna i smutna, realna swoim dramatyzmem i zarazem nadprzyrodzona z powodu obecności duchów przeszłości czy rozmów z drzewami. Co do przekazywania wiedzy, nie jest to dla mnie najważniejsza funkcja "Mirabelki" i nie nauczanie historii uznaję za największą wartość tej książki. Bo też historia jak historia, ostatnio jest jej w literaturze dla dzieci wyjątkowo dużo, a autor nie zdradza żadnych nowych faktów. Co prawda "Mirabelka" wyróżnia się nietypowym prowadzeniem opowieści, nieszablonową, wzruszającą narracją, ale też przy odpowiednim (czyli nie negatywnym, po prostu otwartym) nastawieniu każde fakty mogą poruszyć serce czytelnika. Pamiętam, że jako nastolatka niekiedy płakałam nawet nad podręcznikami do historii.

A potem jest wesele! I można się już napawać szczęściem. Pan Izaak gra wesołe, skoczne melodie. Towarzyszy mu kolega z filharmonii, grając na klarnecie, i bębniarz z domu weselnego. Wszyscy ustawiają się w korowodzie, tańczą i śpiewają. Mężczyźni pod wodzą Chaima robią koło, Dorka i kobiety robią drugie koło. A panowie Alfusowie szykują taką niespodziankę, że mówię wam, nikt się tego nie spodziewał. Otóż wynoszą całe worki pełne kolorowych koralików i cekinów, i obsypują nimi wszystkich gości na szczęście, na pomyślność, na zdrowie i na długie życie. Patrzę, jak roztańczone stopy weselników wdeptują w ziemię koraliki i cekiny, jakby były gwiazdami z nieba i jakby owe gwiazdy miały się zasiać na wieczną pamiątkę tego wesela. Jest mi dobrze, bardzo dobrze, czuję się szczęśliwa razem z ludźmi.

Warto przyjrzeć się innym niż popularnonaukowy (historiograficzny) aspektom książki Cezarego Harasimowicza. Pierwszym z nich jest jej malarskość. Zarówno ulotne, rozwiane ilustracje Marty Kurczewskiej z nieco zaostrzonymi twarzami, jak i nastrój tekstu literackiego przypominają obrazy Marca Chagalla, a także piosenkę Wojciecha Młynarskiego ("Tak jak malował pan Chagall") wspominającą i tę atmosferę, i samo malarstwo. Warto również zwrócić uwagę na metatekstowy i metaliteracki charakter opowiadania Cezarego Harasimowicza. Korzenie "Mirabelki" tkwią bowiem w prozie Hanny Krall, a literacki portret panny młodej i niektóre "pozazmysłowe" doznania podsuwają skojarzenia choćby z dramatem "Dybuk" Szymona An-skiego. To wyrastanie literatury dziecięcej z dorosłej odpowiada przyjętemu przez autora sposobowi łączenia małych historii z wielką. Szkieletem opowieści snutej przez mirabelkę, a raczej mirabelki, jest cykliczność i powtarzalność – nie tylko w przyrodzie, tu także losy ludzkie wyrastają jedne z drugich, zupełnie jak drzewa. A że historię poznajemy właśnie z punktu widzenia rośliny, otrzymujemy i ciekawą dla dziecka narrację, i interesujące, filozoficzne spojrzenie na "organiczność" ludzkiego świata.
Na wyróżnienie zasługuje również konstrukcja postaci w "Mirabelce". Ci bohaterowie, to, jak się pojawiają, co robią, jak są zarysowani, kilkakrotnie sprawili, że czułam się raczej jakbym oglądała film (lub Teatr Telewizji – i znów "Dybuk"...) niż czytała książkę. Taka to magiczna moc scenarzysty filmowego. Przed czytelnikiem przesuwają się kolejni aktorzy, zjawy i symboliczne Dorki. Ich historie są jak te kolorowe koraliki: czekały aż ktoś je pozbiera, znów będzie się nimi cieszył, splecie je w korale opowieści.
Cezary Harasimowicz obficie cytuje przeboje muzyki rozrywkowej królujące w radiu i podśpiewywane (lub wykrzykiwane) przez Polaków w latach 40., 50., 60. i na początku lat 80. XX wieku. Bardzo spodobało mi się przekonanie autora o łączliwości kultury popularnej z historią społeczną, a po trosze i polityczną. Cytowane piosenki są nie tylko tekstami kultury, ale i utworami literackimi, od dziś zrośniętymi z "Mirabelką", dla mnie i dla każdego czytelnika tej książki.
No właśnie, a kim właściwie jest prototypowy czytelnik tego opowiadania? Innymi słowy: czy "Mirabelka" to książka dla dzieci? Przyznam, że na początku miałam co do tego poważne wątpliwości. Publikacja wydawała się przede wszystkim sentymentalna, skoncentrowana na upływie czasu, kultywacji przeszłości rozumianej przez autora jako złoty wiek. A przecież u dzieci właściwie nie pojawia się autorefleksja, jak ważne jest dzieciństwo, w jaki sposób i w jakim stopniu zdarzenia z najmłodszych lat kształtują całe życie, czym dziecięce "własne podwórko" (rozumiane dosłownie i w przenośni) staje się dla dorosłego. Nie wiem, czy lektura "Mirabelki" zmieni podejście młodych czytelników, na pewno jednak skłoni do przemyśleń dorosłych, którzy być może spróbują poukładać przeszłość rodziny w swoją własną opowieść, na wzór tej snutej przez warszawskie drzewko. Książka wydaje się więc odpowiednia raczej do pracy z dziećmi, do wspólnej, rodzinnej lektury niż do samodzielnego czytania przez dziecko.
Pod względem historiograficznym "Mirabelka" niemal pęka w szwach. Przekrojowe spojrzenie na kilkadziesiąt lat dziejów Warszawy (i pośrednio Polski) było celem autora, jednak czuje się, że książka jest aż przeładowana prawdziwymi wydarzeniami, co chwilami czyni całą opowieść zbyt ciężką. Podkreślam, że mówię o swoim subiektywnym wrażeniu. W pewnym momencie powojnia fabuła jakby przyspiesza, skupiając się na najnowszej historii. Autor wyraźnie stara się, nawet za cenę utraty zainteresowania najmłodszego czytelnika (niestety niektóre komentarze czy opisy są dla dziecka niezrozumiałe), przekazać wszystko, co zaplanował powiedzieć o rzeczywistości polityczno-społecznej drugiej połowy XX i początku XXI wieku. "Ciśnienie" historii w połączeniu z nostalgicznym, nieco filozoficznym tonem opowieści i dziecinnym językiem, jakim posługują się kolejne drzewka, wywoływało we mnie sprzeczne czytelnicze wrażenia. W naszej rodzinie wolimy, gdy lektury młodzieżowe są bardziej określone gatunkowo, to znaczy zależnie od nastroju wybieramy albo oniryczną, poetycką literaturę, albo książki historyczne, stąd pozycja historyczno-poetycka nie zachwyciła nas tak, jak miała. A że właśnie oczarowanie nas, odbiorców, było głównym zamierzeniem autora, byłam przekonana od pierwszej do ostatniej strony "Mirabelki", bo też jej czytelnik czuje się usilnie wzruszany.
Cezary Harasimowicz odnotował najważniejsze z punktu widzenia warszawskich Żydów wydarzenia historyczne, począwszy od wybuchu drugiej wojny światowej, a skończywszy na latach 80. XX wieku (bo później bohaterowie o żydowskich korzeniach nie mieszkają już w Warszawie). Nie jest to wiedza nowa dla ucznia czwartej czy piątej klasy szkoły podstawowej. Mój syn czytając tylko niektóre z opowiadań historycznych dla dzieci i młodzieży wydanych w ciągu ostatnich 3-4 lat już wielokrotnie zetknął się z tematyką i wojny, i zagłady Żydów, i stalinizmu, i Marca 1968 roku, i Solidarności. Dla dziecka sięgającego po choćby co piątą publikację młodzieżową "z historią w tle" książka Cezarego Harasimowicza nie będzie historycznym objawieniem, natomiast może uświadomić czytelników nieobytych z najnowszymi dziejami Polski. Wspomniałam już jednak, że pozycja ta posiada dla mnie inne walory. Na koniec napiszę o największym.
"Mirabelka" wypada bardzo korzystnie jako opowieść o małej ojczyźnie, co ważne, wielkomiejskiej. Śmierć bohaterki wskutek działań deweloperskich jest tu tym bardziej symboliczna, że pączkowanie nowych osiedli i inwestycji biznesowych zabija warszawską lokalność i "charakterność". Wielka część współczesnych mieszkańców Warszawy przebywa w swoim miejscu zamieszkania od niedawna, nie zna jego historii, nie czuje się zakorzeniona ani nawet w luźniejszy sposób związana z dzielnicą czy osiedlem. Coraz rzadziej dzieci z wielkich miast "dziedziczą" małe ojczyzny swoich rodziców i dziadków, a przecież dużo lepiej słucha się historii tych najbardziej własnych miejsc. Nastolatki przewożone samochodem do i ze szkoły (plus zajęcia dodatkowe) czasem nawet nie znają nazw ulic w swojej dzielnicy, nazw i układu dzielnic, a co dopiero ich historii. Lokalizacje padające w "Mirabelce" oraz towarzyszące im nastroje mogą okazać się abstrakcyjne dla większości małych warszawiaków, i to powinno przebudzić rodziców: czas pospacerować z dziećmi, zbliżyć je do miasta. Może warto pobawić się w mirabelkę, poprosić dziecko o wcielenie się w jej rolę i opowiedzenie o swojej okolicy, ludziach, którzy tu wcześniej mieszkali, wyobrażonych przyszłych mieszkańcach... Czy wasze dzieci miałyby cokolwiek do powiedzenia?
We wrześniu z ulicy Andersa ma zniknąć restauracja Państwomiasto, wspominana w "Mirabelce" jako jedno z najbardziej energetycznych, charakterystycznych i popularnych punktów współczesnego Muranowa. Przyczyną podobno jest znaczne podwyższenie czynszu, a więc historia lubi się powtarzać, bo warszawiacy już wielokrotnie żegnali piękne miejsca kultury i spotkań z tego właśnie powodu. To wydarzenie wpasowałoby się w smutne odcienie "Mirabelki" (wiadomość o zamknięciu restauracji pojawiła się około dwa miesiące po publikacji książki), choć również za miesiąc zostanie dopisany i radośniejszy rozdział tej opowieści: na Muranowie ma zostać posadzone drzewko pochodzące od mirabelek opisanych przez Cezarego Harasimowicza. Zabrzmi to jak truizm, ale sami widzicie, że w życiu, niczym w "Mirabelce", smutek i kolejne pożegnania przeplatają się z radością i nadzieją.
Bożena Itoya

Cezary Harasimowicz, Mirabelka, ilustracje Marta Kurczewska, Wydawnictwo Zielona Sowa, Warszawa 2018.

wtorek, 7 sierpnia 2018

Język empatii


Niedawno po polskim Internecie krążył szalenie popularny filmik: młody YouTuber, Mateusz Ciawlowski, siedzi przed mikrofonem i z rozbrajającym uśmiechem wyśpiewuje "teksty mamy":

Za kilka lat wspomnisz moje słowa.
Nie jestem twoją koleżanką.
Załóż kapcie, bo skarpet nie dopiorę.
Tylko chodzę i po wszystkich sprzątam.
(...)
Ty nie jesteś wszyscy.
Jak zaraz nie będzie czysto, to wyrzucę wszystko za okno.
Czy ja nie mówię po polsku?
Nie jestem służącą.

Uśmiałam się przy nim do łez, a znajoma określiła go mianem Języka Polskiej Pramatki. Młodych rodziców piosenka bawi podwójne, wywołując żywe wspomnienia z dzieciństwa i uświadamiając, jak tego typu wyrażenia z naszej podświadomości przenikają powoli do języka, jakim porozumiewamy się z naszymi własnymi dziećmi. Ale kiedy już otrzemy łzy śmiechu i przeczytamy te wypowiedzi raz jeszcze, przychodzi refleksja: codzienny język rodzica, widziany oczami dziecka, to groźby, agresja, ignorowanie uczuć i (to chyba cecha typowo polska) epatowanie matczynym męczeństwem. Nie tego chcemy dla naszych dzieci, a jednak kiedy zostajemy wytrąceni z równowagi, teksty pramatki same cisną się na usta, bez względu na to, ile mądrych książek o wychowaniu przeczytaliśmy. Nie wystarczy wiedzieć, czego chcemy dla naszych dzieci - trzeba jeszcze wiedzieć, jak to osiągnąć.

I właśnie o tym "jak" traktuje właśnie kultowa książka Adele Faber i Elaine Mazlish "Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły", znana ze słyszenia nawet rodzicom, którzy na co dzień nie interesują się książkami poświęconymi wychowaniu. Jako początkująca matka czytałam o niej często w dyskusjach na forach rodzicielskich, ale często opatrywano ją epitetem "stara" (pierwsze wydanie powstało prawie cztery dekady temu), więc uznałam, że pewnie nieszczególnie przystaje do dzisiejszych metod wychowawczych, i odpuściłam lekturę. Przyznaję, że był to duży błąd.

Z "Jak mówić..." zetknęłam się bliżej kilka lat później, kiedy w przedszkolu mojej córki zawisły plakaty zapraszające rodziców na spotkania w poradni psychologicznej, poświęcone wychowaniu dzieci. Jedno dotyczyło kar i nagród. Byłam już wtedy po lekturze kilku książek z nurtu bliskościowego, więc z czystej ciekawości postanowiłam wybrać się na spotkanie i posłuchać, jakie metody proponuje się rodzicom przedszkolaków. Spodziewałam się karnych jeżyków, zostałam jednak mile zaskoczona, kiedy prowadząca rozdała nam kartki ze scenkami komiksowymi  z "Jak mówić...", proponującymi rodzicom zupełnie nowy język do komunikacji z dziećmi, oparty na szacunku i akceptacji. Całe spotkanie zeszło nam na ćwiczeniach w rozwiązywaniu domowych konfliktów w oparciu o metody Faber i Mazlish. Wyszłam zachwycona i czym prędzej przeprosiłam się z ich książkami.

Po lekturze mogę szczerze powiedzieć: "Jak mówić..." to dla rodziców małych dzieci lektura obowiązkowa. W odróżnieniu od innych książek z nurtu bliskościowego Faber i Mazlish mają bardzo praktyczne podejście (być może ma z tym coś wspólnego fakt, że nie są terapeutkami, lecz przede wszystkim matkami i z takiej piszą perspektywy). Opowiadają oczywiście o filozofii wychowania w szacunku, nakreślają podejście, jakie powinno przyświecać rodzicom, ale nacisk kładą na konkretny język, wyrażenia i skrypty, które pozwalają radzić sobie z codziennymi sytuacjami. W miarę jak opanowywałam proponowane przez Faber i Mazlish zwroty, coraz bardziej przekonywało mnie takie podejście do sprawy. Czasem zarzuca się autorkom, że ich metody zahaczają o psychomanipulację (bo czym w końcu jest proponowanie konkretnych sformułowań, które wywołują u dzieci takie, a nie inne reakcje?), ale ja jestem im dozgonnie wdzięczna za to, że w chwilach, gdy puszczają mi nerwy, mogę odwołać się do zestawu wyrażeń, które pozwalają uspokoić atmosferę i skupić się na rozwiązaniu problemu, a nie eskalacji konfliktu. Dla tych z nas, którzy z domu rodzinnego wynieśli jedynie Język Pramatki, jest to prawdziwe wybawienie. Musimy jedynie pamiętać, by skupiając się na języku, nie stracić z oczu podwalin proponowanego przez autorki podejścia. Słyszałam o matce, która - wierząc, że postępuje w duchu metod z "Jak mówić..." - mówiła do dziecka: "Chcesz posprzątać pokój czy dostać karę? Wybieraj!". Do proponowanej przez autorki kwestii wprowadzającej wybór wetknięto stary dobry koncept kary. Pokazuje to, że wykucie na pamięć paru zwrotów nie wystarczy, potrzebna jest całkowita zmiana mentalności.

Faber i Mazlish poruszają w książce kilka bardzo istotnych kwestii, z którymi nie spotkałam się w innych książkach o wychowaniu, a przynajmniej nie były one tak jasno i obszernie wyłożone. Bardzo dużo uwagi poświęcają między innymi wyzwalaniu dzieci z narzuconych im ról (ta kwestia jest dla mnie największym odkryciem, dużo uwagi poświęcam teraz temu, w jaki sposób opisuję swoje dzieci przy nich samych i przy obcych), zachęcaniu do samodzielności (w pozytywnym sensie, nie na zasadzie brutalnego odcinania pępowiny), pochwałom (różnica między "Jesteś bardzo odpowiedzialna" a "To się nazywa odpowiedzialność" - bezcenne spostrzeżenie). Bardzo szczegółowo opisują też scenariusze umożliwiające dzieciom samodzielne znalezienie rozwiązania konfliktów. W miarę jak czytałam, miałam coraz większą ochotę zrobić listę tych metod i powiesić na lodówce.

O mocy zaproponowanego w książce języka niech świadczy następująca anegdota: Kiedy byłam w trakcie lektury "Jak mówić...", przyszła do mnie moja pięcioletnia córka i opowiedziała o przedszkolnym konflikcie: koleżanka chciała zawsze siedzieć koło niej, a moja córka chciała też czasem siedzieć z innymi dziećmi. Była rozżalona, że proszone o interwencję panie kazały jej się przesiadać ("A przecież chciałam siedzieć na moim ulubionym krzesełku z motylkiem"). Po opowiedzeniu mi tej historii spytała, co zrobiłabym na miejscu pań.
Zwykle w takich sytuacjach czułam się bezradna. Bo jak rozwiązać taki konflikt, żeby wszyscy czuli się wysłuchani i potraktowani sprawiedliwie? Co można zaproponować, żeby nie skończyło się atakiem furii u jednej ze stron? Ale jako że miałam głowę pełną pomysłów z "Jak mówić...", sięgnęłam pamięcią do konkretnego scenariusza: opisz problem ("Widzę dwie dziewczynki, z których jedna chce siedzieć codziennie obok drugiej, ale druga chce siedzieć czasem z kimś innym", poproś o propozycje rozwiązań ("Jestem pewna, że wymyślicie, jak rozwiązać ten problem. Zapiszę wszystkie wasze pomysły").

Moja córka zaczęła w wyobraźni odgrywać tę scenkę, podając na zmianę pomysły swoje i (wyimaginowane) pomysły koleżanki. Ostatecznie ustaliła, że koleżanka może siadać z nią co drugi dzień. Nie wiem, czy uda jej się zastosować ten scenariusz samodzielnie w przedszkolu, ale mogłam na własne uszy przekonać się, że proponowany przez Faber i Mazlish język rzeczywiście otwiera dziecięce umysły na samodzielne rozwiązywanie problemów.
Najnowsze wydanie "Jak mówić..." uzupełnione jest o podrozdziały "Doświadczenia rodziców polskich", poruszające problemy wynikające z naszej kultury wychowania, a także - co mnie szczególnie ujęło - posłowie napisane przez Joannę Faber, córkę jednej z autorek. I to odróżnia "Jak mówić" od książek autorów kanapowych: nie dość, że autorki mają po troje dzieci, a więc swoje metody mogły gruntownie przetestować w praktyce, to jeszcze dziś, po kilkudziesięciu latach od wydania książki, możemy w niej przeczytać relację z pierwszej ręki, jak wyglądało dzieciństwo w domu Faberów. Joanna z rozbrajającą szczerością opowiada o ciężarze bycia młodą matką i córką autorek kultowego podręcznika o wychowaniu (w Ameryce jeszcze bardziej znanego niż w Polsce), przyznaje się do licznych rodzicielskich porażek, ale jednocześnie zapewnia, że dorastanie w domu pełnym empatii miało ogromny, pozytywny wpływ na jej dzieciństwo i relacje z rodzicami. Dziś sama pisze książki oraz prowadzi warsztaty o wychowaniu, popularyzując metody swojej matki. Trudno o lepszą reklamę.

Mnie szczególnie jednak ujęła wypowiedź jednej z czytelniczek, cytowana na łamach książki. "Na samą myśl, jak wyglądałoby życie mojego dziecka bez Waszych książek, chce mi się płakać. Podarowaliście podobnym do mnie - perfekcjonistom, pracoholikom, dorosłym dzieciom alkoholików - niewiarygodny dar: zdolność porozumiewania się z ukochanymi dziećmi w sposób pełen miłości i pozbawiony krytyki". Mam podobne odczucia. Mam nadzieję, że moje dzieci będą kiedyś mogły mówić o swoim dzieciństwie w takich słowach, jak Joanna, a w filmiku z "tekstami matek" nie usłyszą zbyt wielu znajomych kwestii.

Joanna Pietrulewicz

Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły, Faber Adele, Mazlish Elaine, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2017

niedziela, 5 sierpnia 2018

Była sobie dziewczynka


Katalog wydawnictwa Tadam może służyć jako informator o tendencjach we współczesnej, głównie polskiej, książce obrazkowej i ilustrowanej dla dzieci. Oferta tego edytora obejmuje rozmaite style i konwencje plastyczne oraz narracyjne, łącznie z nietypowymi, "demokratycznymi" komiksami dla starszych dzieci (cykl "W koronie" Bartosza Sztybora, Piotra Nowackiego i Łukasza Mazura) czy zbiorem baśni (dla tej samej grupy odbiorców) napisanym przez malarza i opatrzonym reprodukcjami jego obrazów, takich prawdziwych, wystawianych w galeriach i schodzących z nich niczym świeże bułeczki ("Papiernik" Rocha Urbaniaka). Są w katalogu Tadam i bajki naukowe, i terapeutyczne, i opowieści zaangażowane społecznie, i lekkie, świeże kartonówki – komiksy dla maluchów o zwierzętach ("Pani Detektyw Sowa", "Pan Łasuch Miś", "Pan Elegant Lis", "Pan Kawalarz Wilk", "Pani Reporterka Mysz" Adama Święckiego) czy stworzeniach mitologicznych ("Świat okiem Ancyklopka", "Wszystkie psoty Ancyklopka", "Ancyklopek na placu zabaw" Piotra Dobrego i Łukasza Majewskiego; cykl "Smoczek Loczek" Macieja Jasińskiego i Piotra Nowackiego), nie zabrakło również książek paragrafowych (seria "Jak wytresować Cthulhu" Macieja Jasińskiego i Jacka Frąsia) i tych urzekających bogactwem treści, choć pozbawionych tekstu ("Znajdka" Dobrosławy Rurańskiej). Autorzy, scenarzyści i rysownicy często powracają w kolejnych projektach dla wydawnictwa Tadam, a obecność nazwisk należących do czołówki polskiego komiksu dla dzieci (i nie tylko, wszak na przykład Jacek Frąś znany jest głównie jako autor "Melona" czy rysownik "Totalnie nie nostalgii" – publikacji zupełnie nie dla dzieci) podtrzymuje moje stałe zainteresowanie poczynaniami tego edytora. Tadam służy twórcom komiksów i jako wizytówka, i jako poligon eksperymentów z formą oraz treścią. To cenna funkcja i warta pochwały misja wydawnicza.
Jednym z nowszych i w założeniu nowatorskich przedsięwzięć zrealizowanych w wydawnictwie Tadam jest książka "Była sobie dziewczynka" Piotra Dobrego (tekst) oraz Łukasza Majewskiego (rysunki), współpracujących wcześniej przy wspomnianej serii o Ancyklopku. Tym razem autorzy przygotowali coś dla znacznie starszych czytelników. To opowieść o losie dziewcząt snuta przez wieki i kultury, od czasów prehistorycznych w bliżej nieokreślonej lokalizacji do tu i teraz. Nie sposób nie dostrzec łączności publikacji z boomem na książki o silnych kobietach oraz walce o ich prawa, choć z radiowych wypowiedzi autorów dowiedziałam się, że plan i zarys książki "Była sobie dziewczynka" zostały przygotowane zanim na półkach księgarskich zatłoczyło się od buntowniczek i bojowniczek. W każdym razie Piotr Dobry i Łukasz Majewski znakomicie wstrzelili się w oczekiwania rynku oraz środowiska dziennikarsko-krytycznego. O ich książce było głośno w okolicach marcowej premiery, ale nie powinna popadać w zapomnienie nawet wiele miesięcy później.
Książka składa się z 26 jednostronicowych (w rozmiarze bardzo zbliżonym do A4) rozdziałów, do pewnego momentu rozpoczynających się od słów "Dawno, dawno temu, w (...), była sobie dziewczynka". Każdemu rozdziałowi towarzyszy jedna, całostronicowa ilustracja. Poszczególne teksty rozbito na krótkie akapity, a czytelnik, mimo zmieniających się czasów i okoliczności, ma wrażenie powtarzalności historii lub uczestniczenia w ciągle tej samej, trudnej i niecukierkowej opowieści. Bardziej zróżnicowana jest warstwa plastyczna, dzięki której każdorazowo po przewróceniu kartki opowieść ulega odświeżeniu czy resetowi. Ilustracje zostały dobrze dopasowane kolorystyką oraz nastrojem do epoki, kultury i klimatu danego rozdziału. "Etniczne" obrazki Łukasza Majewskiego swoją oszczędnością i surowością odpowiadają konwencji tekstu, zawierają też ocenę autorów, bo łatwo wyłowić sytuacje z punktu widzenia dziewczynki najsmutniejsze.

Dziewczynka również była włochata, tak jak jej rodzic i rodzeństwo. Długie włosy na całym ciele – na nogach, plecach, a nawet na twarzy – chroniły ją przed zimnem. Mieszkała bowiem w jaskini – ciemnej, nieprzytulnej, bez drzwi i okien. Nie spała na wygodnym łóżku, lecz na skórze zwierzęcej rozłożonej na skalnej podłodze.

Po pierwszej historyjce zatytułowanej "Prehistoria" następują: "Mezopotamia", "Egipt", "Grecja", "Rzym", "Chiny", "Scytia", "Wikingowie". Przedmiotem zainteresowania autora bywają podstawowe okoliczności życia dziewczynki: imię, zwyczaje związane z narodzinami, warunki mieszkaniowe, zabawki, stosunki rodzinne, obowiązki domowe (praca), możliwości nauki oraz wiek, w którym bohaterka wychodzi za mąż i / lub zostaje matką. Tylko w rozdziałach "Scytia" i "Wikingowie" dziewczynka wydaje się w pełni szczęśliwa i decydująca o własnym losie, waleczna, silna, pobudzająca czytelników do zabaw w jej życie.
Po "Wikingach" następują "Polanie" z cudowną, wiele mówiącą ilustracją i smutnym wydźwiękiem opowieści o naszej kuzynce sprzed wieków. Przyznam, że mieliśmy pewien problem z narracją w tym i poprzednim rozdziale, raz dziecinną, wskazującą na odbiorcę w wieku przedszkolnym, a kiedy indziej prowadzoną na wzór tekstu popularnonaukowego dla starszych uczniów (rówieśników mojego syna), z elementami języka oficjalnego, archaizmami, intelektualizmami. Równocześnie autor często wtrąca swoją opinię, stosując zwroty "na szczęście", "niestety" i na inne sposoby sugerując czytelnikowi należyty odbiór historii.

Niedługo po zaplecinach dziewczynka wbrew własnej woli została zaręczona z dużo starszym chłopcem. Miała wówczas zaledwie osiem lat. Pięć wiosen później, w wieku lat trzynastu, musiała wyjść za mąż. Rozpleciono wówczas jej piękny warkocz, a włosy ścięto i wrzucono do ognia. Od swojej matki chrzestnej panna młoda otrzymała czepiec – koronkowe nakrycie głowy dla zamężnych kobiet. To był definitywny koniec dzieciństwa Dobromiły.

Dalsze rozdziały zatytułowane zostały "Średniowiecze" i "Aztekowie", po nich następuje przejściowy okres historii dziewczynki, w którym mowa o "dawno temu" ("Wietnam", "Epoka georgiańska", "Niewolnictwo", "Epoka wiktoriańska", "Polinezja", "Romowie", "Nepal"), zamiast wcześniejszego "dawno, dawno temu", aż wreszcie autor przechodzi do rozdziałów rozpoczynających się od słów "Nie tak dawno temu...". Współczesność maluje się w ciemniejszych barwach niż przeszłość, a dziewczynce przychodzi zmierzyć się z rzeczywistością Afganistanu, Nigerii, Turcji, Japonii (tu jest mniej strasznie, za to na tyle egzotycznie, że małemu czytelnikowi trudno jednoznacznie ocenić, czy to źle, czy dobrze), Somalii, Amiszów oraz Korei Północnej.
Piotr Dobry w ciekawy sposób uwzględnił w swoich opowieściach postacie historyczne: jedną dziewczynkę (Jane Austen) i kilku przywódców danych krajów. Ich obecność jest zaskakująca, bo czytelnik przyzwyczaja się do konwencji fikcyjnych biografii jakichś abstrakcyjnych "były-sobie-dziewczynek", będących pewnymi modelami, aż tu nagle: bum! To prawdziwa osoba! Balansowanie między prozą non-fiction a baśnią znalazło też odzwierciedlenie w ilustracjach, które uwzględniają łatwo rozpoznawalne sygnały, identyfikacje miejsc i czasów, choć równocześnie kojarzą się z prostymi obrazkami jaskiniowców czy pierwszymi rysowniczymi próbami dziecka. To jednak bardzo artystyczny i dojrzały prymitywizm, wypadający perfekcyjnie na lakierowanej okładce książki, ale nieco zamglony możliwościami kolorystycznymi i fakturowymi "ekologicznego" papieru wewnątrz.
Autor pozwolił dobie na dużą swobodę w określaniu czasu i miejsca akcji danych rozdziałów, nie przejmując się regułami naukowych wywodów czy zasadą historycznej ścisłości. Świadomość, że nie jest to książka popularnonaukowa bije się we mnie z myślą, że w każdej publikacji przytaczającej jakieś fakty (tu: z zakresu historii i etnografii) powinien zostać zachowany porządek. Tymczasem spoglądając na książkę "Była sobie dziewczynka" jako całość, zwróciłam uwagę na jej wybiórczość. Konstrukcja merytoryczna została zaburzona, bo autor stosuje różne klucze doboru materiału – czasem omawia sytuację dziewczynki w konkretnym okresie historii i miejscu świata (np. kilkadziesiąt lat panowania króla czy królowej), kiedy indziej podaje tylko nazwę kraju lub krainy lub grupy etnicznej, a opisywany okres (pre)historyczny może wynosić równie dobrze kilkadziesiąt jak kilkaset lat. W tytułach rozdziałów autor posługuje się nie tylko nazwami krajów i grup etnicznych lub wyznaniowych, ale również pojęciami o różnym stopniu szczegółowości oraz ścisłości ("Niewolnictwo", "Epoka georgiańska").
Ponadto w tekście brakowało mi nawet najogólniejszych odnośników wskazujących, co równolegle działo się choćby w tym samym kraju czy regionie, ale w innych klasach społecznych. "Była sobie dziewczynka" staje się przez to opowieścią o uciśnionych dzieciach, powyrywanych z kontekstu swoich czasów i kultur (bo w każdej tradycji sprawiedliwość czy prawo mogą oznaczać co innego), generalnie: o niedoli społecznej. Taki zabieg dla mnie podważa wiarygodność całości i zbliża jej wydźwięk do propagandowych tekstów kultury minionej epoki. Oczywiście pełny obraz historii praw (a raczej prześladowań) kobiet nie był celem autora i nie należy do formuły książki, jednak obawiam się, że obecne ujęcie może być dla dzisiejszych dzieci mylące, a na pewno przygnębiające. Spośród dwudziestu sześciu bohaterek zaledwie siedem ostatecznie, po przeważnie ciężkim dzieciństwie, wywalczyło swobodę decydowania o sobie lub darowano im taką możliwość (do tego dochodzi jeszcze ósma, która urodziła się jako chłopiec, była wychowywana jako dziewczynka i postanowiła nią pozostać, ale nie jestem pewna, czy wychowywanie chłopca jako dziewczynki kwalifikuje się jako ofiarowanie dziewczynce wolności). Mimo optymistycznego i otwartego zakończenia, trudno oprzeć się wrażeniu, że dziewczynki mają, a przynajmniej miały "słabo". Na bohaterce-czytelniczce z ostatniego rozdziału ("Ty") zdaje się ciążyć wielka odpowiedzialność za właściwe wykorzystanie ogromnego potencjału i wolności, jakie zostały jej dane, jest to winna tym wszystkim wcześniejszym biednym bohaterkom. Książka kończy się jakby manifestem współczesnej wyzwolonej dziewczęcości, wezwaniem do bycia sobą i korzystania z przywilejów, ale też do pamięci o tych dziewczynkach, które nadal, w tej chwili, żyją w świecie "nie tak dawno temu".
Bożena Itoya

Piotr Dobry (tekst), Łukasz Majewski (ilustracje), Była sobie dziewczynka, Wydawnictwo Tadam, Warszawa 2018.

Pies na medal: Czart – pies lawinowy; Junior – opiekun osób starszych


Opowiadania Barbary Gawryluk należą do naszych ulubionych książek o zwierzętach, dlatego ucieszyła nas wieść o nowej serii tej autorki – "Psie na medal". Cykl ukazuje się w wydawnictwie Zielona Sowa z ilustracjami Agaty Kopff i dotychczas liczy dwie pozycje: "Czart – pies lawinowy" oraz "Junior – opiekun osób starszych". Są to książeczki niewielkie, w miękkiej oprawie, ale wydane pod każdym względem porządnie i godne polecenia zarówno dzieciom zaczynającym czytać, jak i bardziej wprawionym czytelnikom.
Tekst obu książek jest prosty, ale nie banalny, zawiera prawdziwe, występujące w rzeczywistym języku określenia i pojęcia. Autorka pisze dla najmłodszych (na okładce widnieje oznaczenie "wiek 6+"), ale ufa w ich kompetencje językowe, nie stosuje protekcjonalnych uproszczeń i zdrobnień. Na końcu publikacji zamieszczane są krótkie hasła encyklopedyczne podsumowujące i zarazem poszerzające wiedzę zdobytą w opowiadaniu: "Psy lawinowe", "Tatrzańskie ochotnicze Pogotowie Ratunkowe (TOPR)" i "Tatry" w przypadku "Czarta" oraz "Psy – towarzysze osób starszych i samotnych", "Kundle" i "Schronisko dla zwierząt" w "Juniorze". Chętnie widziałabym wśród publikacji popularnonaukowych dla dzieci więcej tak zrozumiałych, zwięzłych i bezpośrednich minileksykonów (za "redakcję oraz słowniczek i encyklopedię na końcu" odpowiada Anna Włodarkiewicz). Łatwy odbiór wcale nie tak oczywistych treści jest możliwy także dzięki wyglądowi książek z serii "Pies na medal". Duża czcionka zapewnia komfort czytania nawet pierwszoklasistom, a kolorowe, ładne i zabawne ilustracje wiernie odpowiadające tekstowi czynią lekturę jeszcze przyjemniejszą.
Mimo niewielkiej objętości (48 stron, w tym 41 stron opowiadania) oba tomiki zawierają dość rozbudowane, w pełni kompletne utwory literackie. To ważne, bo historyjki ujmowane w tak małych publikacjach dla dzieci często bywają pełne skrótów i dziur, fabularnie poszarpane. Tymczasem w opowiadaniu "Czart pies lawinowy" praca tytułowego psa na medal została wpisana w niebezpieczną przygodę dwóch chłopców, rówieśników czytelnika. Po krótkim wstępie, w którym autorka przedstawia Czarta i jego opiekuna, ratownika TOPR, następuje dramatyczna akcja. Alek i Robert, wprawni narciarze, oddalają się od grupy na zimowym obozie sportowym w Tatrach, by popróbować wyzwań ambitniejszych od standardowej trasy treningowej. Jeden z chłopców postanawia nie ryzykować i wraca do instruktora, ale drugi szusuje trudną dolinką i spada na niego lawina. Szybka reakcja kolegi, a potem instruktora, pozwala błyskawicznie sprowadzić ratowników. Wraz z nimi interweniuje Czart. Historia nie kończy się na akcji ratowniczej, jest prowadzona dalej, bez "przynudzania" i nadmiernego pouczania. W opowiadaniu o psie lawinowym na medal najbardziej doceniam konkretność, reporterską szczerość autorki, nie tylko w zakresie omówienia pracy psa. Również zachowania oraz odczucia ("zabawa" w wyzwania, zamiłowanie do brawury, wstyd) młodych bohaterów oraz reakcje dorosłych są wiernym odwzorowaniem rzeczywistości.

Książka "Junior opiekun osób starszych" ze względu na mniejszą widowiskowość zawodu tytułowego psa na medal jest nieco spokojniejsza. Nie doświadczymy tu wypadków czy innego bezpośredniego zagrożenia życia, choć moim zdaniem także Junior ratuje ludziom życie. I wzajemnie. Bohaterem opowiadania jest bowiem schroniskowy kundelek, wypożyczany do domu opieki, by dotrzymywał towarzystwa samotnym starszym ludziom, a tym samym pocieszał ich oraz sam doświadczał przyjaźni. Akcja koncentruje się na planie przeniesienia Juniora na stałe do ośrodka, który często odwiedza jako (pracujący) gość. Aby młodzi czytelnicy nie zniechęcili się trudnym i potencjalnie smutnym tematem, Barbara Gawryluk uczyniła bohaterami również dzieci: Dorotkę i Łukasza. Bliźnięta, początkowo trochę zmuszane przez mamę, odwiedzają w domu opieki sąsiadkę, która kiedyś często się nimi opiekowała. To bardzo ciekawy, choć ledwo poruszony (bo też zbyt poważny dla sześciolatków) wątek tej historii – jak ważne są dla starszych osób wnuki, choćby te "przyszywane", i jak łatwo młodzi zapominają, wymigując się nawet od dotrzymywania towarzystwa, a co dopiero od opieki nad swoimi niegdysiejszymi towarzyszami i opiekunami. Opowiadanie "Junior – opiekun osób starszych" uwrażliwia i na los sąsiadów, dziadków, wszystkich samotnych osób, zwłaszcza mieszkańców domów opieki, i na dolę zwierząt przebywających w schroniskach, przy okazji informując o pracy wolontariusza oraz sugerując, jak angażować się w małe, lokalne aktywności (nawet będąc dzieckiem). Na pierwszym planie pozostają oczywiście obowiązki psa towarzysza, bo Junior, czy jako bywalec, czy stały lokator domu opieki, pracuje bez przerwy. Kolejnymi psami na medal opisanymi przez Barbarę Gawryluk będą Morus, ratownik wodny, oraz Falko, pracownik lotniska. Cieszą mnie plany kontynuacji serii i mam nadzieję, że trafi ona do naprawdę szerokiego grona czytelników. Dzieci, które przeczytają te książki będą mądre i empatyczne.
Bożena Itoya

Barbara Gawryluk, Czart – pies lawinowy, ilustracje: Agata Kopff, redakcja oraz słowniczek i encyklopedia na końcu: Anna Włodarkiewicz, Wydawnictwo Zielona Sowa, Warszawa 2018.
Barbara Gawryluk, Junior – opiekun osób starszych, ilustracje: Agata Kopff, redakcja oraz słowniczek i encyklopedia na końcu: Anna Włodarkiewicz, Wydawnictwo Zielona Sowa, Warszawa 2018.