cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

środa, 31 października 2018

Adam Lang: Klucze i Nagroda pocieszenia


Dwie powieści autora ukrywającego się pod pseudonimem Adam Lang: jego debiut "Klucze" oraz "Nagroda pocieszenia", są książkami o bardzo podobnych tematach, mają identyczną formę wyrazu i jednakowego adresata – starszego nastolatka. Akcję obu napędzają zachowania chłopców, uczniów tego samego wielkomiejskiego liceum. Autora interesują głównie ich relacje damsko-męskie, które jawią się czytelnikom jako pasmo niepowodzeń. Choć może niektórzy odbiorą te powieści jako poradniki podrywu dla prawdziwych macho, w końcu wydawca twierdzi (w opisie okładkowym), że właśnie to siedzi w głowach nastolatków.

Bohater "Kluczy", Adam Lang, jest podrywaczem i lekkoduchem obciążonym traumą z wczesnego dzieciństwa. Ten i drugi "koniec świata" młodego człowieka poznajemy na początku książki, by potem przeżywać go jeszcze kilka razy, bo dramatyczne, "nieprzerobione" z nikim wspomnienie wraca do chłopca (uważającego się za mężczyznę) jak stan hipnozy wywołany brzękiem kluczy. Głęboka rana dotyczy porzucenia kilkuletniego Adama i jego mamy przez ojca, i to ze słowami "Wybieraj: idziesz ze mną czy zostajesz z matką?". To bardzo mocny wątek, trudno nie współczuć młodemu, pogubionemu bohaterowi, ale też nie udało mi się obdarzyć go choć odrobiną sympatii. Autor na pewno zaplanował taką reakcję moją i innych czytelników, wszak czytając miałam nieustające wrażenie, że tekst ma prowokować. Niestety, poza tym podjudzaniem do buntu, wręcz krzyku przeciwko pustce bijącej od bohatera, jego ograniczoności, lektura "Kluczy" nie przyniosła mi żadnych literackich przeżyć. Powieść jest nafaszerowana bulwersowaniem, ale gdyby pozbawić ją ostrych słów i seksualnych fantazji czy wykładów (dziewczęta, koniecznie zamieszczajcie na Facebooku zdjęcia tylnej części ciała, bo tego bardzo brakuje chłopcom!), wyda się pustą powłoką, relacją, którą autor musiał przekazać, bo tego potrzebował. Nie wydaje mi się, by książka opisywała życie dużej grupy nastolatków, zwłaszcza tych żyjących poza warszawskim splinem, stylem i fasonem.
"Nagroda pocieszenia" jest historią równie męską, ale bardziej uniwersalną od "Kluczy". Podobnie jak w debiucie Adama Langa, tak i tutaj zakończenie znacznie odstaje od tonu całej powieści, sprawia wrażenie zbyt łagodnego i optymistycznego w zestawieniu z gwałtowną, dość szokującą całością. Problemem bohatera "Nagrody pocieszenia" jest brak asertywności i poddaństwo względem najbliższego "przyjaciela". Toksyczna przyjaźń zdarza się bardzo często, jeśli więc znacie nastolatka, który być może tkwi w takiej relacji, warto podsunąć mu powieść Adama Langa w celach terapeutycznych. Opisy męki i gęstwiny mylnych decyzji, obrazy psychicznej autoagresji są tu dość przejmujące, czytelnik irytuje się: jak tak można? Jednak każdy z nas chociaż otarł się o taką znajomość, więc czytamy dalej, ciekawi, czy Kuba vel Kubeł wybrnie z nawarstwiających się trudnych sytuacji i odkupi swoje winy.
Mimo dziwnego, często przedmiotowego traktowania kobiet przez bohaterów Adama Langa, jego powieści w żadnym razie nie są szowinistyczne. Dojrzewającym mężczyznom w pokonaniu własnych demonów pomagają właśnie kobiety: matka, siostra, dziewczyna, przyjaciółka, trochę też i babcia. Bez nich nie daliby rady. "Klucze" i "Nagroda pocieszenia" są interesującym zjawiskiem w wielogłosie polskiej literatury młodzieżowej, w moim odczuciu więcej w nich jednak sztucznego, zaplanowanego przekazu niż żywej literatury. Oczywiście ilu odbiorców, tyle wrażeń, możliwe więc, że jaskrawość fabuły przyciągnie tłumy nastoletnich czytelników, przekazujących sobie wieści pocztą pantoflową. Oby tylko nie odstraszyły ich okładki, do których grafik podszedł po macoszemu, korzystając z banku darmowych fotografii – ta wykorzystana w "Kluczach" dwa lata wcześniej gościła na okładce innej powieści młodzieżowej wydanej w Polsce ("Strażnicy historii. Circus Maximus", wydawnictwo Egmont).
Bożena Itoya

Adam Lang, Klucze, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.
Adam Lang, Nagroda pocieszenia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

Biały Teatr panny Nehemias


Powieść Zuzanny Orlińskiej "Biały Teatr panny Nehemias" nie jest książką jednej sceny, znalazłam w niej wiele niezapomnianych wrażeń, jednak każdy miłośnik literatury powinien ją przeczytać przynajmniej z powodu jednej sceny: pierwszomajowej demonstracji. Opis świątecznego spaceru, który przeradza się w dramatyczną ucieczkę dwóch dziewczynek niesionych w tłumie warszawiaków, ściganym i bitym przez ZOMO, zapada w pamięć jak mistrzowskie ujęcie filmowe (ja czułam się podobnie, gdy pierwszy raz zobaczyłam "spotkanie" bohaterek "Podwójnego życia Weroniki" przy odjeżdżającym autokarze, zresztą cały "Biały Teatr" ma według mnie "klimat" Kieślowskiego). Szczęśliwy, kto może uczyć się historii z utworów Zuzanny Orlińskiej, bo pisze ona w sposób tak obrazowy, że żadne 3D ani VR nie potrafiłyby równie skutecznie przenieść nas do opowiadanego świata. Ja czytałam ten fragment ze łzami w oczach (i na twarzy), zapominając gdzie (w autobusie) oraz kiedy (34 lata po akcji książki) się znajduję.
Bohaterką opowieści jest Katarzyna, nastolatka, rówieśniczka mojego syna, której uczucia i myśli może on znakomicie zrozumieć, a jednak dzieli ich przepaść czasu. Warunki życia w dzisiejszej RP porównane z niegdysiejszą PRL są dla dzisiejszej młodzieży tak abstrakcyjne, że nastolatki prędzej będą w stanie sobie wyobrazić przeniesienie do świata komiksu superbohaterskiego czy księżniczek kucyków niż w tę szarość trzepaków, juniorek i kartek na jedzenie. Nasze dzieci nie znają uczucia osaczenia, ciągłej obawy, że ktoś nas słucha, podgląda, doniesie i rodzice pójdą do więzienia. Ale i dzisiejsi młodzi cytują Orwella, przenikliwie patrzą na rzeczywistość i obserwują wszystko, co robią oraz mówią rodzice czy dalsza rodzina. To samo można powiedzieć o bohaterce Zuzanny Orlińskiej. Katarzyna sporo myśli i opowiada nam o stanie państwa, zachowaniach rządu, nastrojach społecznych, co pozornie może zniechęcić do lektury "Białego Teatru" nastolatków niezainteresowanych historią czy polityką. Tak naprawdę jednak wszyscy młodzi ludzie są zaangażowani w te sprawy, jak można wywnioskować z rozmów w klasie (szóstej) mojego syna w powyborczy poniedziałek i programu przedmiotu historia w końcowych latach obowiązkowej przecież szkoły podstawowej (przede wszystkim dwudziestowieczne dzieje Polski). Powieść Zuzanny Orlińskiej będzie dobrą propozycją dla każdego nastolatka (około 13-14+) lubiącego czytać, niekoniecznie posiadającego historyczne (albo historiozoficzne) zacięcie.
Przypadki Katarzyny nie ograniczają się do smutnego bytu w PRL-owskich realiach, swoją drogą niezwykle szczegółowo i wiarygodnie opisanych przez autorkę. Poznajemy też historię przyjaźni z Elką, zauroczenia Czarkiem, klasowej fascynacji "nową" z placówki dyplomatycznej, wątek rodzinnego bojownika, dysydenta i wolnego umysłu – wujka Jacka, oraz najlepszej nauczycielki Katarzyny, pani Mikołajczyk. A gdzie miejsce na tytułową postać, pannę Nehemias? Jaki teatr ona nadzoruje albo ogląda? Jest to odrębny wątek, tajemniczy i niepokojący, ocierający się o fantastykę, jeśli nie interpretować Białego Teatru jako symbolu, a moim zdaniem powieść pozostawia taką możliwość. Proszę sobie na przykład wyobrazić, że w dzisiejszej Polsce nieznane są telefony komórkowe i urządzenia mobilne, w całym kraju znajduje się tylko jeden egzemplarz, o którym nie wie nikt poza aktualnym i poprzednim właścicielem ("Mój ssskarb!"). Sprzęt ten jest spersonalizowany, posiadacz nie rozumie technologii czy magii, na której opiera się działanie cacka, nie wie nawet, kto to nadzoruje, z czym się łączy. Coś podobnego przeżywają Katarzyna, Elka i panna Nehemias, a pośrednio także osoby z ich otoczenia, bo przecież i my siedząc z nosami w smartfonach oddziałujemy na ludzi (zwłaszcza małych) wokół.
W "Białym Teatrze panny Nehemias" warto zwrócić uwagę również na motyw Kościoła oraz księdza Popiełuszki, w ujęciu społecznym, niekoniecznie czysto katolickim. To ważne, gdzie kryli się Polacy przed pościgiem MO, z jakich okazji wylegali na ulice i jednoczyli się, co powstrzymywało ich przed wyłączeniem propagandowego Dziennika Telewizyjnego, którego zazwyczaj nie chcieli słuchać. Ta książka pozwala zrozumieć historię od podszewki, a, jak wiadomo, najtrudniej jest analizować niedawne zdarzenia. Zuzanna Orlińska otwiera młode umysły na myślenie o niedalekiej przeszłości, pytanie o nią, podejmowanie własnych minikwerend. Wprowadzenie w czasy PRL przebiega miękko również dzięki wplataniu w fabułę książek i muzyki rockowej, które zajmowały polską młodzież w latach 80. XX wieku. Na czele wszystkich zalet "Białego Teatru" stoi jednak jej ogólna, całościowa wartość literacka. To po prostu książka znakomicie napisana i świetna do czytania – ja z wielkim żalem musiałam ją odłożyć na kilka godzin, inaczej przeczytałabym "za jednym zamachem".
Bożena Itoya

Zuzanna Orlińska, Biały Teatr panny Nehemias, okładka Sylwia Szyrszeń, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.

Kefir w Kairze – limeryki z fabryki


Książka "Kefir w Kairze" jest kolejnym po "Wierszykach domowych", "Wierszykach rodzinnych" i "Jak przekręcać i przeklinać" tomikiem poezji (czy po prostu rymowanek) Michała Rusinka zilustrowanym przez Joannę Rusinek, a opublikowanym w wydawnictwie Znak Emotikon. Prawdziwa familijna fabryka wierszyka! Tym razem autor staje się naszym przewodnikiem w objazdowej wycieczce po świecie, która nie udałaby się bez udziału rezydentki biura rymowanych podróży, czyli ilustratorki. Niektóre wierszyki (para- i całkiem limeryki) pozbawione tych kolorowych, soczystych, wesołych obrazków okazałaby się za mało atrakcyjne dla dzieci, zbyt dla nich bezbarwne, suche i może nawet poważno-niezrozumiałe, bo zdarzają się tu zwięzłe rymowanki ironiczno-metaforyczne nazbyt abstrakcyjne dla kilkulatków.

Delhi,
gdybyście nie wiedzieli,
czyta się "Deli".
I więcej o nim powiedzieć nie potrafi
ktoś, kto nie uważał na lekcji geografii.

"Kefir w Kairze" to takie ćwiczenia z myślenia, językowy aerobik, zabawa raczej dla wprawionych użytkowników języka ojczystego. Cóż, właśnie tym charakteryzują się limeryki, choć nieco krótsze i dłuższe bywają Michała Rusinka wierszyki. Bardzo często nie rym jest tu najważniejszy, ale pomysł, niepowtarzalność skojarzenia, dowcip. Ja i mój syn już tak mamy, że dowcipy często nas nie bawią, może dlatego nie wszystkie przystanki w tej wierszowanej wycieczce przypadły nam do gustu.

Tajemnicę wam zdradzę,
że w Pradze
mieszkają prababcie i pradziadkowie.
I niech każdy się wreszcie dowie
oraz na zawsze zapamięta,
że także prawnuczęta.
Praga
(to nie blaga)
nie tylko jest stolicą Czech.
Niech
to się wreszcie stanie jasne i przejrzyste jak łza,
że także stolicą słów rozpoczynających się od "pra".
Ile znasz takich słów, czytelniku?
Mam nadzieję, że bez liku.

Wierszyki o poszczególnych miejscach poza nazwą rzadko mają coś wspólnego z rzeczywistymi miastami. Autor stara się pobudzić czytelników do śmiechu i własnych aktywności językowych, choć na przykład oczekując, że dziecko zna bez liku słów na "pra", sam wymienia tylko stopnie pokrewieństwa i kieruje wyliczankę na te tory; ze ślepego zaułka wyprowadza nas na szczęście ilustratorka.
Gdybym miała w jednym zdaniu zamknąć wrażenia naszej rodziny z lektury "Kefiru w Kairze", to powiedziałabym, że w tej poezji było dla nas za mało... poezji. Dysponując dwoma zdaniami, dodałabym jednak, że niektóre absurdalne wygibasy Michała Rusinka są bardzo zgrabne i zabawne. Poproszona o przytoczenie argumentów za i przeciw "Kefirowi" oraz przeprowadzenie analizy porównawczej, wsparłabym się na "Złotoustym zerze w zenicie" Marii Ekier (wyd. Hokus-Pokus), bo tam już kilka lat temu znaleźliśmy z synem wszystko to, czego można oczekiwać po zbiorze limeryków dla dzieci.
W zakresie ilustracji "Kefir w Kairze" cieszy oko niemal pełnym zarysowaniem, biel pojawia się na kartach tej książki tylko wraz ze śniegiem lub mgłą. Obrazki są wszędzie, w tle wierszyków i obok nich, duże, wyraźne (na jednym wyraźnie widać autora!), pastelowe i ciemniejsze, wkradają się też w sam tekst, bo tytuły (równoznaczne z miastami) ułożono z "malowanych", czasem ozdobnych, pasujących do "stylu" miasta liter, a i liternictwo głównego tekstu zostało dobrane w taki sposób, że świetnie komponuje się z rysunkami. Całość jest graficznym cackiem, małym dziełem sztuki, przy czym znacząco różni się od tradycyjnej ilustracji książkowej uprawianej przez Joannę Rusinek na przykład w wydawnictwie Literatura.
Bożena Itoya

Michał Rusinek, Kefir w Kairze, ilustracje Joanna Rusinek, Znak Emotikon, Kraków 2018.

Revolting Rhymes (filmy krótkometrażowe)


Podczas 5. Festiwalu Filmowego Kino Dzieci w Warszawie mieliśmy okazję obejrzeć dwuczęściową animację "Revolting Rhymes" według książki Roalda Dahla pod tym samym tytułem. Jako wielbiciele mistrza opowieści zaznaczyliśmy tę pozycję, wyświetlaną tylko raz, od razu po zapoznaniu się z programem festiwalu. Gratka była tym większa, że brytyjski film jest ekranizacją wierszowanego tomiku, który nigdy nie ukazał się w języku polskim. Animację w 2016 roku wyreżyserowali Jakob Schuh i Jan Lachauer.
Roald Dahl często wykorzystywał w swoich utworach tradycyjne motywy baśniowe, żartując z nich i przeinaczając. Film "Revolting Rhymes" jest ukoronowaniem takiej ścieżki twórczości pisarza, bo tekst będący ich podstawą określa się mianem parodii, a ekranizacja jeszcze podkreśliła ten charakter. Twórcy zastosowali dwa typy narracji i animacji: pierwszy opisuje pobyt baśniowego wilka we współczesnym świecie ludzi (wielkomiejska ulica, bar naprzeciwko kamienicy, jej wnętrze), drugi zaś jest opowieścią snutą przez tegoż zwierza, relacją z "prawdziwego" przebiegu baśni "Czerwony Kapturek", "Kopciuszek", "Królewna Śnieżka", "Trzy świnki" oraz "Jaś i magiczna fasola". Gorycz, dojrzałość, powaga i rozsądek antagonisty Czerwonego Kapturka chwilami wywołują śmiech, czasem niepokój, kiedy indziej smutek. Film jest przedstawieniem pełnym groteski i refleksji, momentów ciszy i braku ruchu, których nie przywykliśmy oglądać w dziecięcym kinie animowanym. Organizatorzy festiwalu słusznie przydzielili "Revolting Rhymes" kategorię wiekową 8+, bo, mimo wyjątkowo atrakcyjnej sfery plastycznej, nie jest to film dla maluchów. Nawet starsze dzieci docenią go tylko jeśli przywykły do stylu Roalda Dahla, humoru "mocniejszych" kreskówek (na przykład z kanału Cartoon Network) czy komiksów dziecięco-młodzieżowych.
W baśniach opowiadanych przez wilka postacie bardzo przypominają Gruffala i jego świat, goszczący co roku na festiwalu Kino Dzieci (dwa filmy krótkie, w zespole reżyserskim jednego z nich znalazł się Jan Lachauer), podobnie jak obraz "Miejsce na miotle" (reż. Jakob Schuh i in.). Piękno jest tu umiarkowane, a brzydota i okrucieństwo dosadne. Pastelowe kolory z lekką poświatą, wrażenie trójwymiarowości ludzi oraz zwierząt, ich podobieństwo do teatralnych marionetek – wszystko to wywiera na widzu ogromne wrażenie. Harce i przestępstwa bohaterów klasycznych baśni funkcjonują jako retrospekcja, a fragmenty koncentrujące się na czasie rzeczywistym, aktualnych posunięciach wilka, zostały przedstawione w odmiennej kolorystyce, atmosferze oraz nieco innej technice animacji. Przeskakujemy jakby o piętro wyżej. Nadal mamy tu intensywne kolory i postaci "na wyciągnięcie ręki", ale wszystko ulega zmianie, nie nazbyt krzykliwej, przez co jeszcze bardziej odczuwanej przez wrażliwego widza. Sposób uczestniczenia scenografii w akcji, wygląd bohaterów, mimika (zwłaszcza wilka), sama stylistyka miasta ocierają się teraz o film aktorski. Sierść wilka jest tak prawdziwa! Prawie poczułam jej zapach na deszczu. Rozdzielność dwóch poziomów filmu dotyczy także miejsca akcji, w przypadku bieżącej narracji (wilczo-miejskiej) ograniczonego do jednej ulicy, głównie do wnętrz znajdujących się na niej budynków, natomiast w sferze baśniowych wspomnień przemieszczamy się po wielkich przestrzeniach i między wieloma rozmaitymi domami.
Po kilku tygodniach od projekcji "Revolting Rhymes" stwierdzam, że najbardziej zapadł mi w pamięć płaszcz Czerwonego Kapturka oraz piękna angielszczyzna oryginału, niekiedy przebijająca się zza głosu festiwalowej lektorki. Polski tekst czytany był na żywo, co należy do plusów Kina Dzieci, ale niestety wiersz Roalda Dahla został przetłumaczony jako proza. Ten zabieg ujął filmowi polotu i przynajmniej połowę literackiej wartości, jednak rozumiem, że przekład takiej poezji nie leży w kompetencjach organizatorów Kina Dzieci i przekracza ich możliwości. Zwracamy więc uwagę polskich wydawców Roalda Dahla na książkę "Revolting Rhymes" i mamy nadzieję, że za rok czy dwa będziemy mieli okazję wrócić do filmu już z profesjonalną polską wersją językową (opartą na przekładzie literackim), niekoniecznie w formie dubbingu, od kilku lat przejmującego władzę nad światem kina nie tylko dziecięcego. Możliwość równoczesnego słuchania angielskiego oryginału i czytania napisów z polskim, rymowanym tłumaczeniem byłaby dla widzów dużo cenniejsza.
Bożena Itoya

Revolting Rhymes – zestaw filmów krótkich, reżyseria: Jakob Schuh, Jan Lachauer, rok produkcji: 2016, kraj: Wielka Brytania, czas: 58 min, kategoria wiekowa: 8+. 5. Festiwal Filmowy Kino Dzieci, sekcja festiwalowa: Kino Dzieci z nosem w książkach.

Drzewa Piotra Sochy i Wojciecha Grajkowskiego


Książka "Drzewa" narysowana przez Piotra Sochę, a napisana przez Wojciecha Grajkowskiego, jest wielkoformatowym, pod każdym względem okazałym albumem przyrodniczym z elementami etnologii, antropologii i historii. Na publikację składają się 34 dwustronicowe tablice, z czego przynajmniej 20 wykracza poza ścisłe nauki przyrodnicze, uświadamiając czytelnikowi wielość spraw oraz sfer życia, które zależą od drzew i naszej dbałości o nie. Niemal wszystkim tablicom towarzyszy tekst, zazwyczaj zamknięty w czterech krótkich akapitach, rzeczowy, ale zrozumiały dla każdego laika w wieku od około 8 lat.
Piotr Socha i Wojciech Grajkowski rozpoczynają swój autorski przewodnik od podstaw: wstępu, podziału na drzewa i rośliny z nimi mylone, prezentacji rozmaitych liści, korzeni, rocznego cyklu przyrody w ujęciu drzewnym, sposobów przenoszenia nasion. Dalej następują zagadnienia bardziej szczegółowe, ale nadal ściśle przyrodnicze – botaniczne i zoologiczne, omawiane są bowiem endemity, baobaby, drzewa prehistoryczne, zwierzęta żywiące się drzewami i wykorzystujące te rośliny jako kryjówkę czy kamuflaż. Kolejne tablice (od czternastej wzwyż) poświęcono już zagadnieniom interdyscyplinarnym i ingerencji człowieka w sekretne oraz publiczne życie drzew. Poznajemy ciekawostki o rekordzistach wśród drzew ("Najwyższe drzewa", "Najgrubsze drzewa", "Najstarsze drzewa", padają też tytuły "Lata w słojach", "Drwal i jego praca", "Budowle z drewna" (tu także uwaga autorów koncentruje się na rekordach), "Drewniane wehikuły", "Rzeźbienie w drewnie", "Drewniane instrumenty", "Domy na drzewach". Rozmyślając o obecności drzew w kulturze człowieka autorzy (za koncepcję odpowiadają zarówno autor tekstu, jak ilustrator) kierują nasze zainteresowania na kwestie szczegółowe, dotyczące danego regionu świata, jak "Bonsai", oraz te powszechnie znane czy istotne dla całej ludzkości, jak "Sztuka przycinania", "Darwinowskie drzewo życia", "Drzewo genealogiczne", "Drzewa w religiach", "Święte drzewa", "Las w legendach", "Drzewne stwory". Po dawce fantazji i mitycznych wyobrażeń dostajemy uniwersalne, otwarte tematy, płaszczyznę do własnych rozmyślań i działań, to jest kończące książkę rozdziały: "Potęga natury", "Las pierwotny", "Drzewa dla naszych dzieci". Nie powinniśmy pozostawać bezczynni w sprawie drzew, edukacji wymagają i młodzi, i dorośli, bo obok nas dzieje się wiele złego. Parafrazując finał książki: potężny, naturalny, pierwotny las – Puszcza Amazońska pełna drzew dla naszych dzieci, może zostać jeszcze bardziej wyniszczona przez budowę autostrady. Poczytajcie całą rodziną "Drzewa" Piotra Sochy i Wojciecha Grajkowskiego, może to wy staniecie się aktywistami, którzy ocalą entowe żony i mężów w Ameryce Południowej.
Jeśli jednak nad walki społeczne i ekologiczne przedkładacie działania plastyczne i terenowe, także w tej materii "Drzewa" nie sprawią zawodu. Książka okazała się skuteczną inspiracją do rysowania, malowania, układania, grzebania w rodzinnych pamiątkach oraz zbierania liści w jesiennym parku z najmłodszymi (do dwóch lat) członkami rodziny. Piotr Socha włada jakąś magiczną mocą wciągania czytelników w świat natury, niby widywany na własne oczy i właściwie na co dzień, ale w wydaniu tego artysty łatwiej przyswajalny. Mali ludzie przeczytawszy i obejrzawszy "Pszczoły" oraz "Drzewa" posiadają żywą, przydatną wiedzę, otwartość i wyobraźnię, ich umysły i zainteresowania rozrastają się jak najszczęśliwsze drzewa.
Album powinien służyć kilku pokoleniom drzewolubów, bo wydany został bardzo solidnie i prezentuje się "ponadczasowo". Nie zauważyłam w nim żadnych nowoczesnych, a więc szybko przemijających mód graficznych (w zakresie kolorystyki, subiektywnego spojrzenia na przedmioty, osoby, zwierzęta i rośliny – tu wszystko jest podobne do swojego pierwowzoru, żadnych wariacji na temat – czy techniki ilustracji, np. 3D). Jako jedyna książka przeglądana przez nas i przekładana z miejsca na miejsce przez dwa miesiące (co dzień!) nie odniosła żadnego uszczerbku na zdrowiu wewnętrznym i zewnętrznym, na okładce nie ma odcisków palców, zadrapanych czy połamanych rogów, karty nie są pogniecione, właściwie nie widać po nich użytkowania. Oczywiście nie dawaliśmy tej publikacji do zabawy maluszkom, bo to nieodpowiednia kategoria wiekowa – "Drzewa" są inwestycją w ich przyszłość.
Bożena Itoya

Piotr Socha (ilustracje i koncepcja), Wojciech Grajkowski (tekst i koncepcja), Drzewa, konsultacja merytoryczna: Jakub Dolatowski, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2018.

Mirai (film)


Animacja "Mirai" jest drugim filmem reżysera Mamoru Hosody, jaki mieliśmy okazję obejrzeć. Kilka lat temu widzieliśmy w kinie "Wilcze dzieci" i obraz ten wywarł duże wrażenie na moim synu, wówczas siedmio- czy ośmiolatku, teraz, mając lat dwanaście, był jeszcze bardziej usatysfakcjonowany japońską produkcją. Poza tymi kinowymi incydentami nie obcujemy za wiele z anime, na "Mirai" patrzyliśmy więc właściwie oczami laików. Myślę, że ta świeżość młodego krytyka wpłynęła na jego pozytywną ocenę, bo znając więcej filmów Mamoru Hosody mógłby stwierdzić: "znowu to samo?". W filmografii reżysera dostrzegam bowiem przywiązanie do pewnych motywów, powtarzalność, za którą młodzi widzowie nie przepadają.
Bohaterem filmu jest czteroletni chłopiec o imieniu Kun, zdruzgotany zmianą układu sił w domu po przyjściu na świat nowego członka rodziny – małej Mirai. Wszyscy wydają się inni niż kiedyś: mama, tata, pies; codzienność staje na głowie, nikt nie ma czasu i sił na zabawy z chłopcem czy na dostosowywanie rzeczywistości do jego pragnień ("nie chcę!", "chcę!"). Słowo "siostra" nie przechodzi Kunowi przez usta aż do końca opowieści, dla niego bobas jest wrogiem, złodziejką uwagi i czasu rodziców. Aż tu nagle okazuje się, że sama dziewczynka może ofiarować mu czas, bo "mirai" znaczy 'przyszłość' i rodzeństwo odbędzie kilka niezwykłych podróży. Kun parę razy spotka niemal dorosłą Mirai, a przytrafią mu się również chwile wyrwane z wszystkich zegarów, spędzone z młodszymi wersjami swoich krewnych, którzy teraz są dorośli lub nawet chłopiec nie miał okazji ich poznać w rzeczywistym wymiarze, bo dawno zmarli.
W prawdziwym świecie i czasie rzeczywistym obserwujemy zaledwie kilka czy kilkanaście dni życia Kuna, podczas których przechodzi on pewną wewnętrzną przemianę (a jego pies... fizyczną metamorfozę). Przyspieszone dorastanie spowodowane podróżami w czasie z Mirai nie mogłoby zajść w umyśle i sercu czterolatka, empatia i dojrzałość emocjonalna pokazane w filmie są niezgodne z naturą dziecka w tym wieku. Niekiedy jednak z płaszczyzny symbolicznej reżyser przenosi nas na grunt dosłowny, bo też rzeczywiście nauka jazdy na rowerze i umiejętność dołączenia do grupy nieznajomych rówieśników są wielkimi wyzwaniami oraz ważnymi etapami w rozwoju małego dziecka. Tak o filmie "Mirai" rozmyślałam ja, a mój syn po prostu dał się wciągnąć historii i był bardzo zadowolony z seansu.
Ta rozbudowana, pełna symboliki fabuła w warunkach polskiej widowni przeznaczona jest dla starszych dzieci, młodzieży, a nawet dorosłych. Organizatorzy 5. Festiwalu Filmowego Kino Dzieci, który premierowo pokazał "Mirai" we wrześniu 2018 roku, ocenili wiek widzów na 6+, my wskazalibyśmy jako dolną granicę raczej 10 lat. Młodsze dzieci mogą nie zrozumieć filmu, znudzić się nim (trwa aż 100 minut), również ze względu na sporą dawkę sentymentalizmu, a może też przestraszyć niektórych scen. Obok zbliżeń na słodkie, wielkie oczy dzidziusia (oraz nieco starszych dzieci) i innych typowych obrazków anime, mamy tu bowiem potworny pociąg wciągający dzieci, dziwny dworzec bez końca i sensu z niepotrafiącym pomóc urzędnikiem kolejowym (niemal jak u Kafki!) czy długie, poetyckie ujęcia podróży motocyklem albo wojenne wspomnienia. Dla nas była to cudowna mieszanka, taka udana kompozycja fantastyki, folkloru, przygody, filozofii i japońskiej stylistyki (raczej popkulturowej, ale nie tylko). Na razie film "Mirai" nie znalazł się w regularnym repertuarze polskich kin, ale dyrekcja Kina Dzieci zapewniła, że wszystkie pozycje z konkursu głównego trafią do szerszej widowni. Przy pierwszej okazji sprawdźcie więc, czy podzielacie naszą sympatię do współczesnych japońskich animacji pełnometrażowych.
Bożena Itoya

Mirai, reżyseria: Mamoru Hosoda, rok produkcji: 2017, kraj: Japonia, czas: 100 min, kategoria wiekowa: 6+ (według nas: 10+), 5. Festiwal Filmowy Kino Dzieci, sekcja festiwalowa: Konkurs Główny.

Stasiu, co ty robisz?


Bohaterem piątej odsłony serii "Ale historia..." jest ostatni król polski, Stanisław August Poniatowski, i to właśnie do niego zwraca się Grażyna Bąkiewicz w tytule książki: "Stasiu co ty robisz?". Właściwie można mówić raczej o antybohaterze, ponieważ autorka i ilustrator w tekście głównym oraz w komiksowych przerywnikach rozpatrują przyczyny trzeciego rozbioru, szukają "morderców ojczyzny", a osoba króla jest głównym podejrzanym. To ze strony historii, której w znacznej mierze dotyczy akcja, jednak w przypadku tego cyklu na pierwszym planie zawsze znajduje się bohater dziecięcy pochodzący nie z naszych dziejów, nawet nie z teraźniejszości, ale z Polski przyszłości. Tym razem szkolne science fiction opisuje nam Słoniu, postać w poprzednich tomach najmniej sympatyczna, ba, irytująca i nielubiana zarówno przez kolegów z klasy, jak i przez nas, czytelników. Mamy więc dwóch pierwszoplanowych bohaterów negatywnych, jak na literaturę dziecięcą całkiem nietypowo. Od pierwszej do ostatniej strony książki byłam ciekawa, jak autorka poprowadzi tak intrygująco zawiązaną dwutorową akcję.
Słoniu jest synem dyrektora szkoły, w której uczą się bohaterowie wszystkich pozostałych "Ale historii...", a naucza między innymi ekscentryczny historyk pan Cebula. Uczniowie poznają dzieje swojego kraju podróżując w czasie, za wehikuły służą im specjalne, niemal nieszwankujące ławki szkolne. Nauczyciel emocjonuje się przebiegiem misji badawczych, zdejmując z siebie kolejne kurtki, swetry, bluzy i marynarki. Jego podopieczni starają się jak najbardziej rozgrzać profesora swoimi wybrykami, bo urządzają w klasie rodzaj zawodów – kto spowoduje, że pan Cebula zrzuci najwięcej warstw ubrań, ten wygrywa. Od początku "Stasiu, co ty robisz?" widzimy, że Słoniu może zostać czempionem. Rzadko kto posiada taki dar do denerwowania rówieśników, wykorzystywania swojej pozycji (wynikającej nie z zasług, a z koligacji rodzinnych – zupełnie jak u młodego Stanisława Poniatowskiego!), gnębienia dzieci i dorosłych, a także pakowania siebie i innych w kłopoty. Słoniu może się cieszyć także innym darem, bo każdy z młodych bohaterów "Ale historii..." będąc narratorem odkrywa nową, niezwykłą umiejętność będącą efektem pewnego wypadku ze sprzętem z przyszłości w roli głównej. Dzieci mają tu coś z X-Menów, rycerzy Jedi czy innych superbohaterów, co dodaje książkom historycznym modnego kolorytu.
Grażyna Bąkiewicz uczy młodzież w sposób atrakcyjny, przekonujący, zachęcający do sięgania w poszukiwaniu wiedzy głębiej niż tylko do szkolnego plecaka. Treści historyczne przekazywane są skutecznie, czytelnik rzeczywiście zapamiętuje fakty i ciekawostki, te znane powszechnie i mało popularne. Obiektywna ocena poczynań ostatniego króla, pupilka carycy Katarzyny, okazuje się nie tak jednoznaczna jak przywykliśmy sądzić. Poznajemy też ból związany z odkryciem, że nasi przodkowie nie byli wzorowymi Polakami, wstyd towarzyszący przyznaniu się do tego przed samym sobą i przed innymi. "Stasiu, co ty robisz?" jest bardzo mądrą książką, aż kipiącą od drobiazgów, których zgromadzenie, opracowanie i wplecenie w dobrą fabułę musiało się wiązać z ogromem pracy. Koronkową robotą są również wszystkie elementy graficzne przygotowane przez Artura Nowickiego: ilustracje, mapki, błyskotliwe komiksy, czasami dosadnie informujące o stanie intelektu, higieny czy moralności naszych rodaków z XVIII wieku.
Oprócz walorów edukacyjnych czy popularyzatorskich lektura ta posiada i inne zalety, bowiem podsuwa czytelnikom pewne refleksje na temat relacji rówieśniczych. Na początku książki Słoniu myśli tylko o sobie i wykorzystywaniu wszystkich, łącznie z ojcem, do własnych celów. Nie ma kolegów, nie potrzebuje ich (tylko kogo zaprosić na urodziny organizowane przez mamę?), wszystkim robi głupie kawały. Stara się wyśmiewać ludzi i szkodzić im w każdym możliwym momencie. Wyruszając w podróż w czasie potajemnie kasuje ogólne hasło powrotu i ustanawia nowe, tak, by z całej klasy tylko on mógł decydować, kiedy wszyscy wrócą do sali lekcyjnej pana Cebuli. Podczas wizyty w osiemnastowiecznej Warszawie coś się w Słoniu zmienia i choć chce dobrze, nikt nie wierzy w jego intencje, za dużo razy zawiódł zaufanie kolegów z klasy. Bardzo spodobało mi się, jak autorka poprowadziła ten wątek, bez załagodzeń czy wmawiania nam sympatii do bohatera, wskazując wszystkie jego przewinienia i chwile opamiętania, aż do wyważonego finału. Czytelnikom pozostawiono tu przestrzeń do rozmyślań, krytyki, może nawet sporów w grupie omawiającej wspólnie "Stasiu, co ty robisz?". Na pewno byłaby to znakomita lektura szkolna, sprawdzi się również jako materiał dla książkowych klubów dyskusyjnych oraz w charakterze łącznika między pokoleniami czytających rodzin.
Bożena Itoya

Grażyna Bąkiewicz, Stasiu, co ty robisz, ilustrował Artur Nowicki, konsultacja historyczna: Leszek Lewkowicz, seria Ale historia..., Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

Parzyziółko


W naszym prywatnym plebiscycie "Parzyziółko" Doroty Wojciechowskiej-Danek znajduje się na podium najładniejszych publikacji wydawnictwa Tadam (konkurują z nią tylko "Gwiazdka z nieba" oraz komiksowa seria "W koronie"). Na palcach jednej ręki mogę zliczyć równie atrakcyjne książki autorskie rodzimych twórców wydane w tym roku. To cacko ma wygodny i nietypowy rozmiar, w swojej szczupłości wesoło kontrastujący z pękatością tytułowego zielarza, świetną, oryginalną kolorystykę i kreskę, dobry koncept, spójną konstrukcję, solidny papier oraz czcionkę, zaś nie posiada żadnego błędu, nawet małej literóweczki. Świeżość bije też z tekstu, lekkiego, naturalnego i bardzo ciekawego.
Profesor Parzyziółko piórem i kredkami Doroty Wojciechowskiej-Danek opowiada o popularnych roślinach wykorzystywanych w kuchni oraz lecznictwie. Opis 20 bohaterów rozdziału "Zielnik" zawiera każdorazowo ich pochodzenie, zastosowanie jako przyprawy i ewentualnie inne, elementy historii (na przykład jak cenny był dany korzeń czy liść w przeszłości, jakimi trasami wędrował po świecie), wierny portret rodem z dawnych zielników oraz drugą ilustrację, zazwyczaj luźno i metaforycznie nawiązującą do potocznych lub autorskich skojarzeń z daną rośliną (na przykład popkulturowy, filmowy Drakula wiszący do góry nogami nad hasłem "Czosnek" albo zakonnik z tradycyjną łysinką na czubku głowy zdmuchujący "dmuchawiec" nad hasłem "Mniszek"). Rozdział ten stanowi większość książki (49 z 80 stron) i jest najbardziej "literacki", bo wbrew pozorom autorka przygotowała dla nas coś więcej niż przewodnik po ziołach.

Zapach z ust wielbicieli czosnku wystraszył już niejednego. Może właśnie dlatego w średniowiecznej Europie wierzono, że ta biała cebulka i jej aromatyczne ząbki odstraszają wampiry i wiedźmy! Czosnek dodawany do potraw nie tylko sprawi, że będą smaczniejsze, ale także ochroni nas przed przeziębieniem, które potrafi być prawdziwą zmorą!

Tekst omawiający daną przyprawę (czy zioło) jest zawsze krótki, przemyślany i zgrabny. W błyskotliwości point wyczułam pokrewieństwo z serią "Pilotka" wydawnictwa Poławiacze Pereł, niegdyś ilustrowaną przez Dorotę Wojciechowską-Danek (książki: "Kosmonautka" z 2014 roku, "Strażaczka" z 2015 roku, "Agentka" z 2016 roku). W zielniku "Parzyziółka" pojawiają się podobne gry słowne, jednak nie w każdym haśle, nic na siłę. Bardzo cenię tę niewymuszoność w podejściu autorki do swojego dziełka. Jeśli widzi możliwości zabawy językiem, natychmiast je wykorzystuje, ale jeżeli musiałaby fabrykować metafory, by tylko dorzucić coś swojego do ścisłej informacji o danej roślinie, wtedy decyduje się na prosty przekaz bez słownych ozdobników.

Mniszek to świetny kompan wakacyjnych zabaw. Latem swoje żółte kwiatki zamienia w białe puchate kule, które po zdmuchnięciu ukazują łyse główki łodyg, do złudzenia przypominające fryzury mnichów. Mniszek jest bardzo zabawną rośliną ze względu na swój wygląd, lecz jego odpowiednie stosowanie może poważnie poprawić stan naszego żołądka.

Kolejne po "Zielniku" rozdziały zostały zatytułowane "Zastosowanie ziół" (hasła: medycyna, kosmetyka, kuchnia, zielarz, napar, odwar, macerat), "Domowe mikstury" (przepisy na: cynamonki, lawendowe śnieżki, miętowy macerat, olej z bazyliszka, ziołowe krakersy) oraz "Ziołowy ogródek" (sadzenie i wysiewanie), a na koniec następuje miłe "Pożegnanie". Również w tych rozdziałach artykuły są w sam raz zwięzłe, zajmując dwie strony, czasem w równym stopniu zapełnione tekstem i ilustracjami, a niekiedy zdominowane przez rysunki. Ilustracje w tej książce uznałam za wyjątkowo udane, choć śledzę i uwielbiam wszystkie prace Doroty Wojciechowskiej-Danek. Widać, że w swój autorski album, przewodnik i picturebook w jednym artystka włożyła dużo serca, całość jest stonowana, nastrojowa, dopracowana do perfekcji. Autorka sportretowała nie tylko rośliny i związane z nimi mikstury czy przedmioty (a jej talent do takich ilustracji objawił się już w serii "Pilotka"), ale też fantastyczne stworzenia (bazyliszek, wampir, słońce z twarzą), wspominanego mnicha i wreszcie samego profesora Parzyziółkę, który zdaje się kuzynem filmowych Znachora i Pana Kleksa, może też Włóczykija, bo nawet pracownia Parzyziółki przypomina dom Muminków. Czytelnicy mogą też widzieć w zielarzu alchemika albo greckiego filozofa, zależy, co komu akurat w duszy i domowej biblioteczce gra. Obfitość skojarzeń i czytelniczych przeżyć przerasta wszelkie oczekiwania względem przewodnika zielarskiego. W całej książce nie ma ani szczypty nudy, co bardzo mnie zaskoczyło, bo zazwyczaj nie lubię i nie czytuję publikacji kulinarnych. Dla tej autorki zrobiłam wyjątek, który niech potwierdza regułę po wsze czasy, bo nic ładniejszego i ciekawszego na temat kuchennych roślinek nie spodziewam się przeczytać.
Bożena Itoya

Dorota Wojciechowska-Danek, Parzyziółko, Wydawnictwo TADAM, Warszawa 2018.

poniedziałek, 22 października 2018

Kobiety i sport. One grały, by wygrać


Encyklopedia "Kobiety i sport. One grały, by wygrać" jest drugą po "Kobietach i nauce" książką napisaną i zilustrowaną przez Rachel Ignotofsky i już po pierwszych stronach wiedziałam, że publikacja ta przemówi do mnie bardziej niż debiut autorki. Obszerny przegląd osobowości kobiecego sportu poszerza wiedzę dzieci nie tylko w zakresie historii danych dyscyplin. Czytelnik dowiaduje się o mistrzyniach sportów najpopularniejszych i mniej znanych, reguł gry co prawda tu nie zgłębi (choć niekiedy są przybliżane), ale może odebrać impuls do sięgnięcia po inne opracowania lub nawet zapisania się na treningi. Obrazowe przedstawienie sław, opisywanie ich jako dzieci z marzeniami wytrwale dążących do celu, trafia bowiem prosto do młodych serc, pobudzając ich ambicje i wpływając na kształtowanie własnych planów. Cennym i silnie eksponowanym elementem "Kobiet i sportu" jest walka o prawo do uprawiania sportu na równych zasadach, wkomponowana w prawa człowieka i kobiet. Autorka pisze dużo o rasizmie, tworzeniu kobiecych lig, ustanawianiu fundacji i stypendiów, nierównym dostępie do edukacji sportowej (głównie ze względu na brak środków finansowych), o różnicach płac w zawodowym sporcie (zwłaszcza w golfie, piłce nożnej i koszykówce) czy o dyskryminacji sportu kobiecego w amerykańskich stacjach telewizyjnych. Dla mnie pozytywnym zaskoczeniem były akcenty z najnowszej historii świata, wspominane są bowiem (sporadycznie, ale jednak) dyktatury wojskowe i ogólnie ustrój socjalistyczny jako czynniki blokujące karierę i życiowe plany młodych kobiet-sportowców.
Wśród ogromu poruszonych w tej książce zagadnień znalazły się też najnowsze fakty, choćby z lat 2016 i 2017, zwycięstwa i przedsięwzięcia mniej znane, jak świetne starty paraolimpijczyków (kobiet) czy występ i wzruszające życiorysy dziesięcioosobowej reprezentacji uchodźców na igrzyskach olimpijskich w 2016 roku. Bardzo spodobało mi się to, jak autorka dochodzi do meritum, ducha sportu, przez indywidualne "dusze" zawodniczek. Ta publikacja ma wielką moc wszystkich opisanych w niej kobiet walczących o sukcesy: sportowe, swojej płci, rasy, swojego kraju, prywatne. Poznamy w niej panie startujące w rozmaitych zawodach dawno temu (sam początek XX wieku, ale w rozpisce historycznej znalazły się i dawniejsze wydarzenia) oraz takie, które są nadal aktywne, choćby jako trenerzy czy działacze. Autorka muska kilka fascynujących biografii, o których nigdy nie słyszałam, a jakie wyobrażam sobie w osobnych, rozbudowanych książkach, na przykład opowieść o amerykańskiej zawodniczce Roller Derby Ann Calvello czy angielskiej kolarce Beryl Burton.

Beryl Burton jest jedną z największych postaci w historii kolarstwa. Mimo to pewnie nie słyszeliście i niej wcześniej. Przez 25 kolejnych lat Beryl była najlepszą zawodniczką w Wielkiej Brytanii. Zdobyła siedem tytułów mistrzowskich na zawodach międzynarodowych i 96 tytułów w zawodach krajowych w swojej ojczyźnie. Sama opłacała swoją karierę sportową, ale ponieważ była kobietą, nie zyskała w kraju dużego zainteresowania publiczności ani prasy. Nie przejmowała się tym jednak – była zbyt zajęta dochodzeniem do perfekcji w sporcie, który kochała.

Pomiędzy 50 zawodniczkami opisanymi przez Rachel Ignotofsky nie znalazła się żadna Polka, wspomniano zaledwie kilka Europejek, musimy zatem sami stworzyć podobny słownik biograficzny sportu żeńskiego. Tłumaczka po raz kolejny zaskoczyła mnie decyzjami co do nazw żeńskich, bo w niektórych przypadkach można mówić o językowej ekwilibrystyce. W rodzimej publikacji na analogiczny temat przydałaby się więc szersza konsultacja językoznawcza, dostrzegłam też parę niezręczności stylistycznych oraz przypadki niekonsekwencji autorki, które powinna wychwycić redakcja (zapewne w oryginale, nie w polskim wydaniu). Sportowy wymiar książki jest czasem przyćmiewany przez przekaz ideologiczny, bohaterki zdają się być bardziej wojowniczkami o równouprawnienie niż zawodniczkami dążącymi do konkretnego, sportowego zwycięstwa, i to jest mój główny zarzut wobec tej publikacji. Podobne sformułowania i stały punkt widzenia chwilami czynią lekturę zbyt monotonną, ale czytelnik zawsze może zdecydować się na czytanie wybranych rozdziałów, poświęconych interesującym go dyscyplinom. Ja sprzed dwudziestu kilku lat (w wieku szkolnym) na pewno zaczęłabym od deskorolki, BMXa i wrotek. Wielbiciele klasycznych konkurencji olimpijskich oczywiście także znajdą tu coś dla siebie. Pomijając wspomniane niewielkie zaburzenie funkcji informacyjnej (dominacja komentarzy, interpretacji i wniosków autorki nad ścisłymi faktami), książka "Kobiety i sport" jest nowoczesna, wielowymiarowa, atrakcyjna i inspirująca.
Bożena Itoya

Rachel Ignotofsky, Kobiety i sport. One grały, by wygrać, tłumaczenie Paulina Błaszczykiewicz, Wydawnictwo Egmont, Warszawa 2018.

niedziela, 21 października 2018

A niech to czykolada!


"A niech to czykolada!" jest wyjątkową książką dla starszych dzieci, do których zazwyczaj kieruje się powieści obyczajowo-przygodowe lub fantastyczne. Paweł Beręsewicz zaufał w możliwości swoich czytelników, przygotowując dla nich wciągającą i zabawną, acz wyrafinowaną maskaradę. Szczegóły świata przedstawionego poznajemy stopniowo, powoli, niemal do końca nie wiedząc, czym właściwie jest miejsce akcji – bajkowa Zyliria, i jak łączy się z bardzo przyziemnym ośrodkiem, do którego nagle, na stronie 76, przenosi nas autor. Najpierw czytamy o uniwersum będącym jakby lustrzanym odbiciem znanej nam rzeczywistości, do której potem, dzięki magicznemu portalowi pisarstwa, zostajemy przerzuceni. Tam jest kolorowo, tu szaro i surowo. Mimo to Zyliria nie jest idealna, ma w sobie nieco obrazu z krzywego zwierciadła, mieszkańcy wydają się śmieszni i ograniczeni.
Książka dla dzieci, podobnie jak kino adresowane do najmłodszych odbiorców, nie powinna być postrzegana jako odrębny gatunek literacki, ale różnicować się na powieści przygodowe, thrillery, kryminały, lirykę, dramat (ile znacie współczesnych sztuk dla dzieci?) i tak dalej. Utwór "A niech to czykolada!" trudno jednoznacznie przyporządkować do gatunku czy typu literatury, ale najbliżej mu do satyry na współczesną politykę i społeczny porządek. To zawsze aktualny opis wprawionych polityków i bezmyślnych rewolucjonistów, nie do końca rewolucjonizujących, bo dopuszczonych do działania przez sprzyjających im mężów poprzedniej władzy. W tekście przewijają się słowa i sceny znane z serwisów informacyjnych, co daje do myślenia młodym ludziom, osobom o otwartych umysłach, obdarzonym dystansem, którego nam, obrosłym w kolejne, utwardzone już warstwy poglądów dorosłym, często brakuje.
Wesołe, kolorowe ilustracje chwilami odbierają nam czujność, mamią pozorną bajkowością, ale finał, a właściwie dwa finały historii z powrotem mocno osadzają nas w rzeczywistości. Magdalena Kozieł-Nowak w ciekawy sposób interpretuje Zylirię Pawła Beręsewicza, nie podpowiadając czytelnikowi więcej, niż sam autor, a czasem dodając coś od siebie. Poza okładką w książce znalazło się kilka całostronicowych ilustracji, ale w większości są to drobniejsze obrazki obok tekstu (oraz nad i pod nim). Ilustratorka zarysowała najważniejsze motywy i postaci, zdobiąc nimi przynajmniej co drugą (a czasem i każdą) ze 120 stron opowieści. Dzięki tym obrazom dowiadujemy się, kto i co ma znaczenie: małe, zabawne ludziki, wygrawerowane na gigantycznych okazach biżuterii tajemnicze inskrypcje, które jakby obiły się nam o uszy, posadzki i ręce (prawdziwe, kosmiczne, dmuchane i własnoręcznie zdobione) złożone z rombów, pomniki, statuetki, tłumy zwolenników, uliczne fety i dwaj panowie z okazałymi brzuszkami. Jeśli macie skłonności do nadawania dzieciom modnych imion, może podziałają na Was wymyślone przez Pawła Beręsewicza, a wyrysowane przez Magdalenę Kozieł-Nowak nazwy własne tak sugestywne, jak "Mamiejan", "Ole", "JAP" czy "Loven".
"Druga strona medalu", "każdy kij ma dwa końce", "efekt motyla" – istnieje wiele tez i powiedzeń, których rozwinięciem może być ta opowieść. Utwory Pawła Beręsewicza są jakby rozbudowanymi ćwiczeniami z interpretacji jakiegoś morału lub ludowej mądrości. Nikt nie potrafi kombinować tak, jak ten autor, a dodatkowo czytając jego książki zawsze mamy wrażenie, że pisząc bawił się co najmniej równie dobrze, jak my czytając.
Zastanawiałam się, który fragment "A niech to czykolada" chciałabym najbardziej zacytować w recenzji. Odpowiedź brzmiała: prawie wszystkie. Ale czy istnieje taki kluczowy cytat, będący esencją "czykoladowości", który nie zdradziłby za wiele czytelnikom nie znającym fabuły? Cóż, prawie żaden ("W uzasadnieniu naszej decyzji należy powiedzieć, że decyzja ta nie wymaga uzasadnienia"). Koncept utworu zbudowany jest na paśmie niespodzianek, podstępów czy iluzji i nie wolno nam zdradzać sztuczek pisarza. Nie przegapcie tego pokazu literackiej magii, to prawdziwy majstersztyk!
Bożena Itoya

Paweł Beręsewicz, A niech to czykolada!, namalowała Magdalena Kozieł-Nowak, wydanie II, pierwsze w Wydawnictwie Literatura, Łódź 2017.

sobota, 20 października 2018

Mój dziadek był drzewem czereśniowym


Do książki "Mój dziadek był drzewem czereśniowym" zachęcił mnie jej okładkowy opis autorstwa Jarosława Mikołajewskiego. Choć tu występuje on "tylko" jako tłumacz, jest również poetą i pisarzem, może dlatego skomponował tak czarującą notatkę – poetycką i konkretną zarazem, sięgającą głęboko w opowieść, ale niezdradzającą zbyt wiele. Och, gdyby tak zawsze poeci reklamowali prozę, skorzystałaby na tym cała literatura. Tylko recenzenci pewnie nie byliby już potrzebni, bo zdolniejsi od nich wypowiedzieliby już wszystkie potrzebne słowa.
Omawiana edycja książki ukazała się w 2018 roku, ale oryginał włoski ma już 20 lat, polski przekład Jarosława i Magdaleny Mikołajewskich powstał w roku 2007, a ilustracje Anastazji Stefurak pochodzą z ukraińskiego wydania sprzed 3 lat. O mądrą i ładną całość zadbało wydawnictwo "Nasza Księgarnia". Publikacja ma twardą oprawę, ciekawe, opowiadające minihistorię wyklejki, czytelną, dużą czcionkę, mocny, nietypowy papier oraz oryginalne ilustracje. Pod względem wyglądu zewnętrznego i użyteczności nie można jej więc nic zarzucić, jednak najważniejsza jest oczywiście treść.
"Mój dziadek był drzewem czereśniowym" jest opowieścią o małym dziecku przeznaczoną dla dzieci starszych oraz dorosłych. Podobna nastrojowość, sentymentalność i poetyckość znana jest mi z innych dzieł włoskiej literatury dziecięcej, zwłaszcza książek Roberta Piuminiego. Polskiemu młodemu czytelnikowi ten typ prozy może nie odpowiadać, bo też nie wychowuje się już na "Sercu" Edmunda de Amicisa. Ja jako dziecko kochałam tę łzogenną klasykę i teraz z przyjemnością pochłonęłam książkę Angeli Nanetti, natomiast mój syn nie zna "Serca", a tematyka "Mojego dziadka" go nie zainteresowała ("Pinokia" Collodiego nie znosi, natomiast Piumini kilka lat temu bardzo mu się podobał, przeczytaliśmy też całego Rodariego wydanego po polsku, więc różnie to bywa z sympatią do książek włoskich...).
Książka opowiada o kilku latach życia chłopca (od wieku czterech lat do mniej więcej drugiej klasy szkoły podstawowej), przy czym albo całe to życie, albo zainteresowanie autorki ogranicza się do rodziny. Antoś mieszka w mieście z rodzicami i dziadkami od strony taty. Rodzice mamy mieszkają na wsi, w domu rodzinnym, przy którym po narodzinach mamy, Felicji, zasadzono czereśnię, nazwaną przez dziadka Felicjanem. Drzewo rozrasta się wraz z rodziną i wplata w jej losy, staje się istotniejsze w momentach przełomowych dla dziadków, rodziców oraz dziecka, czasem wręcz spaja ich i przypomina, co najważniejsze. Jednak nie jest to opowieść fantastyczna, nie musi być, Felicjan nie mówi, nie działa bezpośrednio, wystarczy, że istnieje. O roli drzewa czereśniowego dla akcji i dla rodziny decyduje właściwie dziadek Oktawian, postać w całej książce najważniejsza, związana z naturą i ze swoją ziemią, takie stare drzewo, którego nie należy przesadzać. Mały Antoni traci najpierw żonę dziadka Oktawiana, babcię Teodorę od gąsek, później, jako dorastające dziecko, jest świadkiem stopniowego odchodzenia dziadka. Książka Angeli Nanetti to właściwie mały traktat o życiu i śmierci, wykładany przez najstarszych członków rodziny najmłodszemu, który wkrótce przecież stanie się dla kogoś starszym i przejmie pałeczkę – nauczy, jak wspinać się na drzewo, jak spadać, jak kochać, cieszyć się, jak płakać i przeżywać żałobę. "Mój dziadek był drzewem czereśniowym" jest również pięknym i cennym wykładem o asertywności, bo dorośli bohaterowie nie wahają się podejmować odważnych decyzji, zatrzymać się, gdy trzeba, czasem zawrócić, niekiedy być "dziwnymi", ale zawsze sobą. Takimi, by najbliżsi byli z nich dumni i chcieli przejmować ich postawy. A kiedy dziecko stanie się silne, zyska własne zachowania, ukształtuje swój charakter, potrafią uszanować jego decyzje, nie złamać go podważaniem tego, co sami przekazali i jakimi byli kiedyś.
Bożena Itoya

Angela Nanetti, Mój dziadek był drzewem czereśniowym, przełożyli Jarosław Mikołajewski i Magdalena Mikołajewska, ilustracje Anastazja Stefurak, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

Zosia z ulicy Kociej. Na psa urok


O naszej sympatii do serii "Zosia z ulicy Kociej" i w ogóle do twórczości Agnieszki Tyszki pisałam już wielokrotnie, ale każda kolejna książka jest okazją do nowych spostrzeżeń i wniosków. W tegoroczne walentynki ukazała się dziesiąta odsłona cyklu (nie licząc książki aktywnościowej): "Na psa urok", której akcja wcale nie rozgrywa się w święto zakochanych, choć pojawi się co nieco także o młodzieńczych uczuciach. Tym razem Zosia opisuje zimowe ferie świąteczne, zaczynające się tuż przed Wigilią, a kończące zaraz po Nowym Roku. Pojawi się również halloweenowa retrospekcja, więc nowa "Zosia" będzie jak znalazł i na trwającą już jesień, i na nadchodzącą zimę.
Na przeszło dwustu stronach książki znaleźliśmy kilka ciekawych wątków i mnóstwo zabawnych ilustracji doskonale obrazujących tekst (świat Zosi narysowała, jak zawsze, Agata Raczyńska). Czytelnik poznaje skomplikowane relacje mamy Zosi z dziadkiem Dyziem, niektóre zwyczaje i ulubione słowa małego Wilusia, brata Zosi, oraz szkolne problemy jej młodszej siostry Mani. W tym tomie wyjątkowo mocno i ciepło zaznaczona zostaje obecność taty, psychologa i bezwarunkowego ukochanego każdego członka rodziny. Do familii z Kociej 5 dołącza nowa postać – na czterech łapach i "na wariata", wprowadzając nowe porządki, a raczej "chaosądki", jak pewnie powiedziałaby Mania. Siostry Wierzbowskie dostają na Boże Narodzenie "Dezyderatę" (czy też "dezodorantę", według Mani) i ten zbiór mądrości jest motywem powracającym w całej książce. To niespotykany w publikacjach dla dzieci pomysł, koncept niezwykły nawet na tle współczesnej polskiej literatury młodzieżowej, ambitny, a do tego dobrze zrealizowany. Agnieszka Tyszka reprezentuje śmietankę polskiego pisarstwa, pisze o sprawach bieżących (dla Polski) i życiowych (dla młodszej młodzieży i dzieci). Ja także widzę na co dzień wszystko to, co zaobserwowała autorka. I w dzieciństwie dostałam od kogoś bliskiego karnet z "Dezyderatą", rozumiem więc, że Zosia może być bratnią duszą dla wielu szóstoklasistów (a także dzieci nieco młodszych oraz starszych).
Agnieszka Tyszka uwrażliwia czytelnika na rozmaite sprawy i dziedziny życia, a nawet bytu ludzkiego: stosunki rodzinne, w tym "nieprzerobione" relacje dorosłych dzieci z ich rodzicami, sposoby na codzienne odstresowanie, organizację życia po przyjęciu pod dach zwierzęcia ze schroniska, wartości oraz zasady, którymi warto się kierować w życiu ("Dezyderata"), kontakty z rówieśnikami, wydłużony w czasie proces adaptacyjny dziecka w szkole, świadomość społeczną i polityczną, rozumienie i przeżywanie patriotyzmu. Z okazji stulecia odzyskania niepodległości w polskich szkołach urządzane są setki konkursów (mój ulubiony dotyczył tabliczki mnożenia: "100 przykładów na 100 sekund z okazji 100 lat Niepodległości"), akademii, pojawiają się liczne publikacje dla dzieci, ale według mnie w tym jubileuszowym roku to właśnie Agnieszka Tyszka najlepiej pobudza dzieci do myślenia o kraju, a przede wszystkim do autorefleksji. Bo patriotyzm bezrefleksyjny to tylko "etykietowanie", jak celnie zauważa Mania.
W książce "Zosia z ulicy Kociej. Na psa urok" bardzo spodobał mi się realizm opisu klasowych historii miłosnych i domowych perypetii z psem. Nie znajdziemy tu ani grama lukru, przygarnięcie zwierzęcia to masa kłopotów, wyrzeczeń, sprzątania i konieczność dogadywania się z domownikami na całkiem nowej płaszczyźnie. Co do romansów, to wśród rówieśników Zosi panuje zmienność uczuć, a bohaterkę często ogarnia niepokój, bo wbrew własnej woli staje się obiektem towarzyskich "podchodów" na imprezach i w sieci. Sami widzicie, że nie jest to stereotypowa walentynkowa (czy ogólnie romantyczna) książka dla dziewcząt. Tym bardziej warto ją przeczytać.
Bożena Itoya

Agnieszka Tyszka, Zosia z ulicy Kociej. Na psa urok, ilustracje Agata Raczyńska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

niedziela, 14 października 2018

5. Festiwal Filmowy Kino Dzieci (edycja warszawska, 22-30.09.2018) /2/


Część 2. sprawozdania

Perły w Konkursie filmowych odkryć
Bardzo ucieszyła nas wiadomość, że w tym roku filmy dla starszych (lub po prostu bardziej "wyrobionych" w dziedzinie kina) dzieci dostają od Kina Dzieci osobny Konkurs filmowych odkryć. W ramach sekcji odkryliśmy dwa małe arcydzieła. Są to filmy stawiające może bardziej na rozrywkę, ale niepozbawione przemyśleń, koncentrujące się na dziecięcym aktorstwie i świecie. Dorośli są obecni, ale nie decydują o przebiegu akcji, nie snują mądrości i nie próbują zdominować fabuły swoimi problemami. Głównymi bohaterkami są dziewczęta, ale otoczone gronem chłopców, stąd fabuła absorbuje widza niezależnie od płci. Pierwszym z naszych dwóch filmowych odkryć jest "Królowa Niendorfu" (reż. Joya Thome, Niemcy 2016), obraz krótki (67 minut) i konkretny. Z jednej strony film ten wydał mi się niemal teatralnie kameralny, bo ograniczony został do niewielkiego obszaru akcji (mała miejscowość, szkoła, 2-3 domy, parę uliczek, pole, polna droga i drzewo obok niej), niewielu kostiumów (dzieci chodzą ciągle w tych samych ubraniach) i rekwizytów (zapamiętacie głównie rowery i lody arbuzowe), kilku bohaterów i jeszcze mniejszej liczby wątków. Z drugiej strony, jest to obraz pełen przestrzeni – tej dosłownej, bo większa część akcji rozgrywa się w plenerach, niby zwyczajnych, ale urokliwych, i tej metaforycznej, którą możemy zapełnić rozmyślaniami, interpretacjami, marzeniami i własnymi przygodami. Po seansie chce się wsiąść na rower i jechać dokądkolwiek, gdzie można patrzeć w dal, zatrzymać się w dowolnym miejscu, tylko po to, by pobiegać po trawie albo wdrapać się na drzewo. Rekomendacja wiekowa (10+) przyznana przez organizatorów wydaje się zawyżona, bo w "Królowej Niendorfu" nie ma absolutnie nic, czego nie zrozumiałyby ośmiolatki, a może nawet siedmiolatki, lub co mogłoby im zaszkodzić.

Naszym drugim odkryciem jest "Pokój 213" (reż. Emelie Lindblom, Szwecja 2017), film słusznie polecany widzom powyżej 10 lat, bo to rasowy horror, choć z silnym udziałem młodzieżowego kina obyczajowego. Bohaterka wspomina pewien niezwykły letni obóz, można więc pomyśleć: "O, fajnie akurat jesteśmy świeżo po wakacjach, ten film będzie trochę jak spotkanie pokolonijne, nic strasznego nie może w nim być, przecież jest dla dzieci!", jednak twórcy sprawili nam nie lada niespodziankę. Nawet dorosły widz wielbiący fantastykę grozy tu może się przestraszyć, zwłaszcza jeśli (jak ja) przywykł oglądać horrory tylko w domu, na znacznie mniejszym ekranie i wśród dźwięków o słabszym natężeniu niż w sali kinowej. Bardzo polecamy "Pokój 213", bo baliśmy się cudownie i byliśmy mile zaskoczeni, że elementy fantastyczne nie okazały się wytworami młodzieńczej wyobraźni zmagającej się w symboliczny sposób z jakimś rzeczywistym problemem, jak to przeważnie bywa choćby w polskiej literaturze młodzieżowej.
Fenomen i dobra zabawa w sekcji Dzieci z nosem w książkach
Z sekcji "literackiej" wyłowiliśmy dla siebie dwa zestawy filmów krótkich. Właściwie mieliśmy ochotę obejrzeć znacznie więcej tytułów, jak choćby "Wiedźmy" według Roalda Dahla (reż. Nicolas Roeg, Wielka Brytania 1990, od 10 lat) czy "Pettson i Findus – mały kłopot, wielka przyjaźń" (reż. Ali Samadi Ahadi, Niemcy 2014) na podstawie książek Svena Nordqvista, ale program zawierał sporo filmów granych tylko raz, konkurujących z innymi rzadkimi (lub niepowtarzalnymi) gratkami i po prostu nie daliśmy rady być w dwóch miejscach równocześnie.
Wybraliśmy blok pięciu odcinków serialu "Ariol" (na podstawie komiksów Emmanuela Guiberta scenariusz, i Marca Boutavanta rysunki): "Przemykający Raboul", "Plac budowy", "Wyprzedaż garażowa", "Bogini miłości", "Pan Begossian" (reż. Hélène Friren, Amandine Fredon, Mathias Varin, Francja 2017). Całość trwała 60 minut, kategoria wiekowa głosiła "7+", a nam szczególnie przypadły do gustu filmy rozgrywające się w szkole lub w grupie szkolnych kolegów, ponieważ odcinki skoncentrowane na życiu rodzinnym mniej nas rozbawiły, były spokojniejsze i jakby skierowane do młodszych dzieci. Organizatorzy polecali tę produkcję jako współczesnego "Mikołajka", dla nas to znacznie więcej, choć przyjaciel-świnka tytułowego bohatera-osiołka rzeczywiście często przypomina Alcesta. Komiksy i filmy o Ariolu mają w sobie prawdziwie łobuzerską, nieokiełznaną przez dorosłych moc (mimo że na festiwalu Kino Dzieci pojawiły się jakby najłagodniejsze odsłony przygód osiołka), bardzo naturalnie opowiadają o przyjaźni, zabawie, codzienności przeplatanej wytworami fantazji.

Drugim zestawem w sekcji Kino Dzieci z nosem w książkach, jaki zobaczyliśmy, była dwuczęściowa animacja "Revolting Rhymes" (reż. Jakob Schuh, Jan Lachauer, Wielka Brytania 2016) na podstawie nieznanej w Polsce książki Roalda Dahla z ilustracjami Quentina Blake'a. Ten fenomenalny, 58-minutowy pokaz był dla nas prawdziwą kinową ucztą. Po pierwsze, oczarowała nas świetna animacja dwóch typów. Bohaterowie wyglądają bowiem inaczej we wprowadzającej "metaopowieści" i w części prezentującej "prawdziwe", niezbyt family-friendly, wersje tradycyjnych baśni ("Czerwony Kapturek", "Kopciuszek", "Śnieżka", "Trzy świnki", "Jaś i magiczna fasola") – tu wilki, świnki czy olbrzym przypominają postaci z animowanych adaptacji książek o Gruffalo (także wyświetlanych w sekcji "literackiej"). Po drugie, zrozumieliśmy, że niektóre publikowane w Polsce zagraniczne parafrazy klasycznych baśni, jak "Czerwone Wilczątko" Amélie Fléchais (wyd. Kultura Gniewu), czerpią garściami z twórczości Roalda Dahla, a nasze lokalne zachwyty obejmują nie źródło (zbiór "Revolting Rhymes" ukazał sę w 1982 roku), a jego pochodną. Dodatkowo, po raz kolejny, zauważyliśmy, że rodzice nie przestrzegają kategorii wiekowych filmów, ten polecany był dla co najmniej ośmiolatków, ale poranna godzina weekendowej projekcji i gatunek filmu (animacja) spowodowały, że na sali były też maluchy w wieku przedszkolnym. Nie wiem, jak długo będą trawić fakt, że Czerwony Kapturek zabijał wilki i świnki albo że książę od Kopciuszka był sadystą, choć niby brutalne sceny były ograniczone do minimum. My odebraliśmy serię "Revolting Rhymes" jak najlepiej, wszak parodia jest jednym z ulubionych narzędzi komiksu, filmu i ogólnie kultury popularnej, której jesteśmy wielbicielami (a może i wyznawcami). Żałowaliśmy tylko, że w polskim przekładzie umknęły rymy, które słyszeliśmy w tle, po angielsku – "Revolting Rhymes", jak wskazuje sam tytuł, jest zbiorem wierszyków i cały film był w oryginale przewrotną poezją. Wersję polską odczytała (prozą) na żywo lektorka, w tej samej formie usłyszeliśmy tekst "Ariola" i było to ciekawe urozmaicenie, atrakcja dostępna tylko w takich okolicznościach, kapka festiwalowej spontaniczności.
Uczestnicząc w kolejnych edycjach Kina Dzieci łatwo zaobserwować zmiany w programie festiwalu, zwłaszcza rosnący udział rodzimej kinematografii. Filmowych i literackich patriotów na pewno ucieszyła tegoroczna silna reprezentacja polskich "bajek" dla maluchów. W sekcji Kino Dzieci z nosem w książkach znalazły się aż trzy serie animowane, będące adaptacjami polskich książek obrazkowych: "Przytul mnie", "Wiking Tappi" oraz "Żubr Pompik", a w sekcji Panorama dołączyła do nich "Basia".
Namaste – kino Indii egzotycznych
Filmy z bloku indyjskiego nie przyciągnęły mojego syna opisami w folderze festiwalowym, a niestety nie udostępniono zwiastunów, którymi mogłabym go przekonać. Sześć filmów aktorskich należących do tej sekcji opowiadało o różnych problemach indyjskich bohaterów, dość abstrakcyjnych dla przeciętnego europejskiego dziecka, przynajmniej w charakterystyce podanej przez organizatorów Kina Dzieci. Chętnie obejrzę je kiedyś z etnograficznej ciekawości, zresztą podobne motywy skłoniły mnie do wybrania się na pokaz krótkich animacji "Przyjaciel" (reż. Narayan Shi, Indie 2004) oraz "Katputli" (reż. Charmi Chedda, Indie 1998). Nie były to filmy oszałamiające fabułą ani techniką realizacji, ale interesujące i efektowne z punktu widzenia osoby pragnącej poznać podejście indyjskiego kina do młodego widza czy sposób filmowej adaptacji tamtejszych (i nie tylko) baśni, legend i zwyczajów.

Krótkie historie na dłużej
W tym roku sekcja krótkich metraży reprezentowana była przez animacje z różnych stron świata (ale głównie z naszej części Europy) oraz jeden, międzynarodowy zestaw filmów aktorskich. My obejrzeliśmy koprodukcję polsko-słowacką (produkcja: Studio Miniatur Filmowych, Fool Moon, Słowackie Radio i Telewizja, Polski Instytut Sztuki Filmowej, Słowacki Instytut Audiowizualny) zatytułowaną "Pajęczaki" (reż. Katarína Kerekesová, Polska, Słowacja 2016). Na zestaw złożyły się trzy dwunastominutowe odcinki serialu: "Pokój Lili", "Domowe zwierzątko", "Szaleństwo zakupów". Poczciwi, ale dalecy od słodyczy bohaterowie są niebieskimi pająkami, mają dużo kończyn i oczu oraz całkiem ludzkie przygody. Na pierwszy plan wysuwa się Lili (jako człowiek miałaby pewnie około 6-7 lat), widz wyróżnia też jej brata Hugona ("ludzkiego" nastolatka). Trudno również nie zapamiętać zwariowanej babci, łakomczuszki i wielbicielki zakupów. Filmy o Pajęczakach przede wszystkim bawią, zarówno fabułą, jak i nietypowym wyglądem postaci, ale zawierają też pewien ładunek dydaktyczny, mimochodem uczą bowiem najważniejszych wartości, a starszym dzieciom przypominają o znaczeniu rodziny. Te krótkie historie starczą na dłużej, bo spodobają się i dzieciom w okolicach dolnej granicy wieku (6 lat), i rodzicom, i dziadkom. Bardzo ucieszyłoby mnie wydanie tej serii na DVD, tymczasem jednak w trakcie powstawania (czasem dopiero na etapie planowania) jest kilkanaście odcinków. Szczegóły te poznaliśmy u źródła, ponieważ warszawski pokaz połączony był ze spotkaniem z producentem wykonawczym "Pajęczaków", w rozmowie (poprowadzonej przez Martynę Chuderską z Polskiego Radia Dzieciom) wziął udział również specjalista od animacji 3D.
Reżyserzy, animatorzy czy producenci filmów rysunkowych (a nawet jeden pisarz – Marcin Mortka, którego książki stały się podstawą serialu "Wiking Tappi") pojawiali się również na innych projekcjach. Liczne filmy krótkometrażowe były wyświetlane także w ramach sekcji Panorama, Kino Dzieci z nosem w książkach oraz Namaste – kino Indii, o niektórych już wspomniałam lub wspomnę poniżej.

Zjawiska w sekcji Panorama
Ta sekcja tętniła życiem współczesnego kina dla dzieci, wielogatunkowego, zróżnicowanego formalnie i narracyjnie, adresowanego do widzów znajdujących się w bardzo różnych punktach wczesnej młodości. Panorama dzieciństwa jest przecież znacznie rozleglejsza i podlega ściślejszej specjalizacji od widoku na całą dorosłość, nikt nie tworzy filmów przeznaczonych tylko dla dwudziesto-, czterdziesto- czy sześćdziesięciolatków, a kino dzieci potrafi zamknąć film w momencie życia człowieka trwającym zaledwie trzy czy cztery lata. Tak uczynili twórcy filmu "Storm. Opowieść o odwadze" (reż. Dennis Bots, Holandia 2017). Film skierowany jest do dzieci i młodzieży w wieku od 9 lat, według mnie górna granica to szósta klasa szkoły podstawowej (11-13 lat). Obraz ten rok temu znalazł się w Konkursie Kina Dzieci, później trafił do regularnego repertuaru kin, ale my zdołaliśmy go obejrzeć dopiero teraz. Z punktu widzenia polskiego widza "Storm" może wywołać burzę, bo jesteśmy krajem o tradycjach przede wszystkim katolickich, a przygody tytułowego chłopca, syna drukarza, osadzone są w realiach początków reformacji i nie stawiają inkwizycji w dobrym świetle. Jest to film historyczny, wymagający otwartości i pewnej wiedzy (a przynajmniej umysłu łatwo ją chłonącego), a zarazem przygodowy – takie młodzieżowe, średniowieczne kino akcji. Podczas seansu wielokrotnie wstrzymywałam oddech, a to na widok wspaniałych, perfekcyjnie odwzorowanych kostiumów, narzędzi drukarskich i wystroju wnętrz, to znów podziwiając grę młodych aktorów, kiedy indziej na bieżąco rozważając, jak poważnie reżyser i scenarzysta potraktowali młodych widzów, nie dając im taryfy ulgowej w ujęciu tematów takich jak historia religii, oddanie rodzinie czy miłość. Nigdy wcześniej nie widziałam niczego podobnego, tak zjawiskowego, w kinie adresowanym do dzieci.


W sekcji Panorama bardzo spodobał się nam także zestaw filmów animowanych "Wielki zły lis i inne opowieści" (reż. Patrick Imbert, Benjamin Renner, Belgia, Francja 2017). Pokaz trwał 83 minuty i były na nim dzieci w bardzo różnym wieku (łącznie z moim dwunastolatkiem), oficjalna rekomendacja festiwalowa brzmiała: "6+", ale dotyczyła chyba jednak krajów frankofońskich, gdzie dzieci od małego mają kontakt ze specyficznym, komiksowym poczuciem humoru, sposobem rysowania i przedstawiania historii. Bohaterem serii jest kłótliwe i zwariowane trio: prosiak, kaczorek i królik, poza nimi występuje tytułowy lis, tak naprawdę pełen nieśmiałości i kompleksów, będący jego przeciwieństwem wilk, gromada kur i kurczaków, rozleniwiony pies stróżujący i inni. Ta ostatnia formułka dobrze pasuje do całego zestawu, którego poszczególne opowieści zostały spojone scenkami ze szkolnego przedstawienia zwierzątek, co i rusz wybiegających przed kurtynę, patrzących prosto na nas, jąkających się i szepczących teatralnie. My uznaliśmy całość za przezabawną, bo oboje lubujemy się w tego typu komiksowych i animowanych cudakach, ale w warunkach polskiej widowni wskazałabym raczej na dolną granicę wieku 8 lat. Seans, na którym byliśmy, odbył się w kameralnej, około 30-osobowej sali Kina Muranów (całkowicie wyprzedanej), gdzie, chcąc nie chcąc, dobrze odczuwa się reakcje innych widzów. Towarzyszyło nam sporo dzieci nawet młodszych, niż wskazane przez organizatorów sześć lat, niektóre z nich zachowywały się, jakby pierwszy raz były w kinie (bieganie, głośne gadanie, wieszanie się i kładzenie głowy na fotelu osoby siedzącej bezpośrednio przed), a nawet starsi kilkuletni widzowie nie rozumieli niektórych kluczowych momentów humorystycznych, bo śmiechy rozlegały się zdecydowanie zbyt rzadko. Odbiór filmów przez najmłodszych był też chyba utrudniony z powodu polskiej, lektorskiej wersji językowej, zza której słychać było oryginalne dialogi francuskie, znacznie bardziej rozbudowane.

Wśród najlepszych filmów zagranych w ramach sekcji Panorama muszę jeszcze wymienić przynajmniej trzy, o których już kiedyś pisałam, ale warto je przypominać i wyświetlać jak najczęściej. Jeśli ktoś jest zainteresowany dobrym, przygodowym kinem aktorskim pokazującym od podszewki świat i myślenie dzieci, koniecznie powinien wybrać się ze swoim podopiecznym na filmy "Villads" (reż. Frederik Meldal Nørgaard, Dania 2015, od 6 lat) – tu wsparcie znajdą zwłaszcza debiutujący uczniowie / zerówkowicze, oraz "Przygoda Nelly" (reż. Dominik Wessely, Niemcy 2016, od 9 lat). Nie można też pominąć animacji teoretycznie z "niższej" kategorii wiekowej (7+), ale podobającej się i dziesięcio- czy nastolatkom: "Solana i Ludwika – wielkiego wyścigu z serem" (reż. Rasmus A. Sivertsen, Norwegia 2015). To film zabawny, piękny (choć nie w kategoriach disneyowskich, tu mamy do czynienia z oryginalnymi kukiełkami, czasem umiarkowanie urodziwymi, trochę jak w "Paranormanie" czy "Pudłakach"), ze świetnym scenariuszem, zrealizowany przy pomocy efektownej, niezwykle pracochłonnej techniki animacji.

Mam 5 lat urodziny Kina Dzieci, czyli pewniaki na dobry start
Dzieci rozpoczynające przygodę z kinem mogły skorzystać z bogatej oferty sekcji Mam 5 lat urodziny Kina Dzieci. Znalazła się w niej klasyka: "Dzieci z Bullerbyn" (reż. Lasse Hallström, Szwecja 1986, od 6 lat) i "Nowe przygody dzieci z Bullerbyn" (reż. Lasse Hallström, Szwecja 1987, od 6 lat); trzy filmy dla maluchów (4+), świetnie dopasowane do ich postrzegania świata i możliwości, idealne na pierwszą wizytę w kinie: aktorskie "Kacper i Emma najlepsi przyjaciele" (reż. Arne Lindtner Næss, Norwegia 2013) i "Kacper i Emma na safari" (reż. Arne Lindtner Næss, Norwegia 2015) oraz animacja "Wielka wyprawa Molly" (reż. Ted Sieger, Michael Ekblad, Matthias Bruhn, Niemcy 2016). Były też współczesne filmy aktorskie dla sześcio-, siedmiolatków i dzieci trochę starszych, szczególnie polecane przez organizatorów festiwalu, oraz dwie animacje, które niegdyś zrobiły wielkie wrażenie na moim synu (o czym pisałam we wcześniejszych sprawozdaniach). Pierwszą z nich jest "Sekret Eleonory" (reż. Dominique Monfery, Francja 2009, od 6 lat, film był też wydany na DVD), a drugą "Chłopiec i świat" (reż. Alê Abreu, Brazylia 2013, od 10 lat). Ten obraz, mający na koncie nominację do Oskara, jest dobrym sposobem na przekonanie dziecka wchodzącego w okres dojrzewania, że nadal może interesować się animacją, bo bywa ona ambitniejsza od filmów aktorskich. 

"Chłopiec i świat" zachwyca wizualnie, ma głębokie przesłanie, skłania do refleksji o współczesnym świecie i naszych wartościach, a poziom "przygodowości" zatrzymuje nastolatków przy ekranie. Tak właśnie działa Kino Dzieci, już od pięciu lat! Myślę, że przy kolejnym jubileuszu nie powinno się pomijać żadnego filmu z tegorocznej sekcji urodzinowej, tylko dodać kolejne. Będzie to odpowiadało formatowi tego wydarzenia, jedynego w swoim rodzaju, rozrastającego się artystycznie i pod względem widowni, bo w tym roku podskoczyła i poprzeczka górnego wieku widza (co nas szczególnie cieszy), i słupek frekwencji – organizatorzy podali, że 5. Festiwal Filmowy Kino Dzieci odwiedziło 26242 widzów, "prawie o 3 tysiące więcej niż poprzednią edycję festiwalu. W Warszawie było nas prawie 12 tysięcy".

Bardziej szczegółowe omówienia the best of the best filmów obejrzanych przez nas podczas 5. Festiwalu Filmowego Kino Dzieci znajdą się w pofestiwalowym cyklu recenzji na naszym blogu.

Bożena Itoya

5. Festiwal Filmowy Kino Dzieci, 22-30.09.2018, Warszawa: Kino Muranów, Kino Praha.