cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 29 listopada 2018

Jane, lis i ja


Wśród miłośników dziewiętnastowiecznej literatury angielskiej są tacy, którzy cenią tylko oryginalne klasyki, ale znajdą się i osoby chętnie sięgające po rozmaite interpretacje, zwłaszcza adaptacje filmowe do nich zalicza się moja mama, a i ja po części też. Trudno tylko dokonać wyboru, co obejrzeć. Nawet wielbiciele "Dziwnych losów Jane Eyre", a co dopiero laicy, mogą mieć problem z doliczeniem się ekranizacji powieści Charlotte Brontë, co gorsza, niekoniecznie znajdą w którejkolwiek ducha pierwowzoru. Czasem lepiej sięgnąć po ujęcie mniej klasyczne, świeże, niespodziewane, i, zamiast gubić się w mnogości bezpośrednich adaptacji, wybrać utwór czerpiący z literackiego źródła w sposób nieoczywisty, coś będącego wariacją na temat klasyki, a nie jej kalką. Takim pokłonem w stronę Jane Eyre, patronki dziewcząt uduchowionych, ale brzydkich lub za takie uważanych (również albo przede wszystkim przez nie same) jest album "Jane, lis i ja" Isabelle Arsenault (rysunki) i Fanny Britt (scenariusz), w Polsce wydany przez Kulturę Gniewu. Formalnie utwór ten można nazwać powieścią graficzną lub komiksem, choć nie ma w nim dymków, a niektóre kadry, strony czy rozkładówki są w ogóle pozbawione tekstu.
Bohaterką tej historii i zarazem jej narratorką jest Hélène, zwykła szara dziewczynka w wieku około 11-14 lat. To przez pryzmat jej smutnych losów poznajemy przypadki Jane Eyre, bo Hélène stara się uciekać od rzeczywistości w świat powieści Charlotte Brontë. W szkole jest prześladowana przez "koleżanki" z klasy, do których chętnie przyłączają się też chłopcy jesteśmy świadkami wyzwisk, uśmieszków, gestów i całkowitego wykluczenia, a przede wszystkim pogrążamy się w reakcjach ofiary przemocy. Hélène chodzi skulona, w jej opowieści nie ma kolorów, chyba że streszcza "Dziwne losy Jane Eyre". Te fragmenty rozkwitają barwnymi akwarelami, ale główna narracja graficzna prowadzona jest w tonacji sepii, szkicu, mgły, nieostrości i ogólnej depresji. Bohaterce brakuje poczucia własnej wartości, źródeł (auto)regeneracji pewności siebie, wierzy w wymyślone zarzuty rówieśników, znane wszystkim dzieciom i nastolatkom gnębionym w swoich klasach: jesteś gruba, brzydka, śmierdzisz, nie masz kasy, nie masz przyjaciół. Mama nie wie. Nauczycieli nie ma. Jest tylko Hélène kontra wszyscy, a przynajmniej tak się jej wydaje do pewnego momentu.
Czytaliśmy z synem dużo powieści i opowiadań o kompleksach nastolatków i bullyingu w szkole, temat pojawia się często również w kinie, ale komiks czy powieść graficzna rzeczywiście jest dla nas dotąd niespotykanym, a bardzo skutecznym sposobem na upowszechnienie wiedzy o tym problemie. Kto czytał "Jane, lis i mnie", ten mówi, że lektura jest mocna. Dziewczynka przy ważeniu u lekarza wstydzi się. Naśladuje szok widziany w reklamie i u mamy. Uważa, że 40 kilogramów to bardzo dużo, że nabazgrane na drzwiach szkolnej toalety hasło "Hélène waży 100 kilo!" właściwie jest bliskie prawdy. Wyobraża sobie siebie w kostiumie kąpielowym jako tłustą kiełbasę. A my to czytamy, oglądamy obrazki i nie rozumiemy: przecież wygląda tak samo, jak prześladowczynie, nie jest od nich ani trochę okrąglejsza! Tylko że one trzymają się prosto, zachowują głośno, by wszyscy je dostrzegali, a Hélène przemyka zgarbiona, starając się zniknąć.
Zazwyczaj ze stanowiska czytelnika łatwo oceniać i dziwić się bohaterce, kibicować, by pokonała kompleksy, zwróciła się o pomoc do rodzica, nauczyciela, pedagoga, psychologa, telefonu zaufania. Jednak "Jane, lis i ja" działa inaczej, po prostu wciąga nas w sytuację nieszczęśliwej nastolatki, a kiedy jest się w jej klatce, trudniej radzić i grzmieć. Właśnie tak czują się niektóre (bardzo liczne) dziewczęta w szkole podstawowej i średniej. Autorki pokazały ich świat od wewnątrz, bez rozwiązań i morałów, które dostępne są dopiero dorosłym czy osobom oceniającym sytuację na chłodno, z boku i obiektywnie. Tymczasem książka opowiada o przeżyciach subiektywnych, wręcz intymnych, które doprowadzają dorastających ludzi na skraj wytrzymałości, czasem przemijają, samoczynnie się rozpływają, jak w ukoronowanych happy endami historiach o Hélène i jej bratniej duszy Jane Eyre, ale niekiedy kończą się samookaleczeniami i innymi formami przemocy, a nawet samobójstwami.
Tytułowy lis pełni w opowieści funkcję symboliczną, jego pojawienie się sprowadza przełom, z którym również w rzeczywistej części narracji pojawiają się kolory, wcześniej zarezerwowane tylko dla marzeń o Jane Eyre. Podobnie wyznacznikiem przeniknięcia (lub dopuszczenia) piękna literatury do codzienności Hélène jest zmiana czcionki w głównej narracji, niemal do końca prowadzonej nieco krzywymi wersalikami, nagle zamienionymi na ładne, równe pismo odręczne, które dotąd pojawiało się tylko na stronach nawiązujących do "Dziwnych losów Jane Eyre". Poza tymi dwiema niewielkimi dawkami poetyzmu – Jane i lisem, jest to książka bardzo przyziemna i realna, bo relacjonująca określony wycinek z życia Hélène, bez wstępu, retrospekcji czy innych przypisów, bez słów "i żyłam długo i szczęśliwie". Bohaterka nie wie, czy taka będzie jej przyszłość, ale szare dni odzwierciedlone w tym komiksie prawdopodobnie odbiją się echem w dorosłości, więc nawet jeśli "długo", to niekoniecznie "szczęśliwie". Trudno dywagować na temat potencjalnej przyszłej traumy dorosłego dziecka, ale lepiej, na wszelki wypadek, być obecnym w emocjach swojego dziecka bardziej niż mama Hélène, by nie realizować modeli pokazanych w filmie "7 uczuć" Marka Koterskiego (wspominanym już przez mnie przy innej okazji, bo uniwersalnym).
Album "Jane, lis i ja" okazał się dla mnie kongenialnym przekładem utworu Charlotte Brontë na współczesną formę i warunki – znane i zrozumiałe dla dzisiejszej młodzieży. Okoliczności przemocy szkolnej nie są jednak unikatowe, tylko XXI-wieczne, bo sądząc po niektórych elementach świata przedstawionego komiksu (adapter i płyty gramofonowe w domu, centrum handlowe, krynolinowe kiecki, przywoływany film "La Bamba"), jego akcja rozgrywa się około 30 lat temu. Przypuszczalnie więc przeżycia Hélène odpowiadają doświadczeniom jednej z autorek, realizującej tym samym jednakową terapię, jak "przerabiający" swoje dzieciństwo Adaś Miauczyński. Pod tym względem bohaterka jednak wie, że "długo" nie będzie do końca szczęśliwe, skoro po kilkudziesięciu latach czuje potrzebę powrotu do czasu, gdy opuszczała kokon klasowej poczwarki.

Bożena Itoya

Isabelle Arsenault (rysunki), Fanny Britt (scenariusz), Jane, lis i ja, tłumaczenie: Zespół, Kultura Gniewu, Warszawa 2018.

Okropny rysunek!


Nie od dziś wiadomo, że kolejność, w której rodzą się dzieci, silnie rzutuje na ich doświadczenie dzieciństwa i osobowość. Każdy, kto ma rodzeństwo (a także każdy rodzic, który ma więcej niż jedno dziecko) przyzna, że relacje między rodzeństwem bywają zarzewiem licznych konfliktów. Sama miałam szczęście być tą najstarszą i, jak to z najstarszymi bywa, zawsze najbardziej zachwalaną i rozpieszczaną. Miałam też brata, który musiał się zmagać z wyzwaniami bycia młodszym dzieckiem w rodzinie: nieuniknionymi porównaniami i kompleksami wynikającymi z tego, że starsze rodzeństwo z racji wieku prześciga młodsze pod względem wiedzy i umiejętności. Rodzice często bywają bezradni w obliczu frustracji młodszych dzieci, za wszelką cenę usiłujących dorównać starszemu rodzeństwu. I właśnie z tymi dziecięcymi emocjami mierzą się bohaterowie książki "Okropny rysunek!" Johanny Thydell i Emmy Adbåge.

Inka jest o trzy lata młodsza od Starszego Brata, wpatrzona w niego jak w obrazek. Kiedy Starszy Brat rysuje, rysuje też Inka. Wkłada w tę czynność całą siebie: zaciska usta, czerwienieje na twarzy, wspina się na stół. Cóż kiedy jej dzieło ciągle nie jest wystarczająco dobre? Wszystko sprzysięga się przeciwko niej: przedmioty, które chciałaby narysować, są za trudne, kredka ma niewłaściwy kolor, pisak robi na kartce wielką krechę - i dziurę na dokładkę. Jeden rysunek, a tyle nieszczęść! W głowie Inki szaleje prawdziwa burza emocji.

Starszy Brat, jak to starsi bracia miewają w zwyczaju, głównie ignoruje dziewczynkę, raz po raz reagując zdawkowo na jej wybuchy. Widać, że ciężko mu o chwilę spokoju z siostrą, która naśladuje jego każdy gest i wpada we wściekłość, gdy nie dorównuje bratu. Jednak chłopiec w obliczu tej sytuacji zachowuje stoicki spokój - mało tego, ostatecznie udaje mu się łagodnie rozładować frustrację młodszej siostry i ukierunkować jej działania twórcze tak, by mogła poczuć, że potrafi sama stworzyć coś wyjątkowego. Chłopiec jest nie tylko świetnym słuchaczem, ale przede wszystkim nie daje się ponieść emocjom siostry i, choć z początku wydaje się wycofany i zajęty własną pracą, w rzeczywistości przekierowuje uwagę na poszukiwanie rozwiązania tej trudnej sytuacji. Mało który rodzic poradziłby sobie równie dobrze.

Zresztą w "Okropnym rysunku!" rodzice się są od początku do końca nieobecni. Nie ma mamy ani taty, którzy dokładaliby do już napiętej sytuacji między bratem a siostrą własny ładunek emocjonalny, wpadali w sam środek konfliktu i próbowali go za wszelką cenę załagodzić. Wszystko rozgrywa się wyłącznie między rodzeństwem, dzięki czemu oboje, i Inka, i Starszy Brat, dostają znakomitą lekcję komunikacji i rozwiązywania problemów. A mała Inka zyskuje nowe pokłady poczucia własnej wartości i szansę, by wyżyć się kreatywnie bez ciągłego porównywania się z bratem.

Książka Thydell i Adbåge jest zwięzła, nieprzegadana, pozbawiona łopatologicznego moralizowania. Większość uwagi skupiają na sobie rewelacyjne, naładowane emocjami ilustracje. Gdyby usunąć tekst książeczki i pozostawić samą szatę graficzną, czytelnik nie miałby najmniejszych problemów z odszyfrowaniem fabuły. Twarz Inki mówi wszystko.

"Okropny rysunek!" to historia, w której element własnych doświadczeń odnajdzie każde rodzeństwo. Przyjemna w odbiorze, miejscami - może niesłusznie - wywołująca śmiech młodego czytelnika, ale ostatecznie pozostawiająca go z poczuciem, że każdy, młodszy czy starszy, może znaleźć dla siebie rolę, a gniew i frustracja ostatecznie ustępują w obliczu siostrzano-bratniej miłości.

Thydell Johanna, Adbåge Emma, "Okropny rysunek!", tłumaczyła Katarzyna Skalska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2018

niedziela, 25 listopada 2018

Cykada


Książka artystyczna może się podobać lub nie, zależnie od preferencji i wrażliwości odbiorcy, a także poziomu jego plastycznego wykształcenia czy obycia, ale ocena tego typu publikacji nie może wynikać tylko z naszego gustu. W takich wypadkach opinia recenzenta nie powinna się więc ograniczać do prostego "lubię / nie lubię", "ładne / brzydkie", ale jednocześnie luźna, nienaukowa formuła blogu wyklucza głęboką, profesjonalną analizę. Skoncentruję się zatem na wrażeniach, jakie album "Cykada" Shauna Tana może wywołać w zwyczajnym polskim czytelniku, interesującym się twórczością tego ilustratora, scenarzysty i pisarza, odbiorcy, który często sięga także po inne opowieści graficzne i literackie.
Pod względem formalnym książka jest krótsza od wszystkich poprzednich tego autora wydanych w Polsce przez Kulturę Gniewu. Składa się z kilku zwrotek (pisanych celowo kaleką polszczyzną, jakby dopiero przyswajaną przez obcokrajowca), plansz i rozkładówek. W tej publikacji nie chodzi jednak o ilość ani powiązania z wcześniejszymi utworami, chyba że przez zaprzeczenie: zwięzłość "Cykady", oszczędność, czy wręcz "niepełnosprawność" środków wyrazu ma być wyznacznikiem stylu i przesłania, może manifestem autora, a trochę też wyzwaniem rzuconym czytelnikowi.
Przyzwyczajeni do wielobarwnych grafik Shauna Tana, tu od razu odczuwamy pewną jednostajność. Co prawda goszczący na każdej ilustracji bohater ma zieloną głowę, która w pewnym momencie nawet zapłonie bardzo żywym płomieniem, ale ogólnie "Cykada" jest historią o szarości i w szarości. Niewiele tu kolorów poza jaśniejszymi i ciemniejszymi popiołami, odpowiadającymi marności codziennego bytu bohatera, czy też świata, w którym przyszło mu funkcjonować. Cykada to szeregowy pracownik, poniżany, traktowany bez minimum szacunku, właściwie pozbawiony praw. Czytałam już inną "mało kolorową" książkę Shauna Tana, sepiowego "Przybysza", tam jednak poczucie stłamszenia i beznadziei nie było tak obezwładniające, bohater nie wtapiał się w ścianę, przydzieloną mu przegródkę, marny kącik w szafie, niekończące się schody czy dach kończący męczarnie. Sytuacje, w które autor wrzucił swojego bohatera, kojarzą się oczywiście z prozą Franza Kafki, ale Shaun Tan zaczepia nas też o inne konteksty, nieznane twórcy "Zamku" i "Procesu". Po pierwsze, Cykada uosabia pracownika wielkiej korporacji, której stereotyp (a może i mit) urósł już w XXI wieku; po drugie zaś symbolizować może współczesnych imigrantów, w rozmaitych miejscach i okolicznościach traktowanych jak gorsi ludzie albo nawet zwierzęta. Dostrzegam też możliwość szerszej interpretacji książki i jej bohatera, na przykład młodzież będzie się pewnie doszukiwać podobieństw firmy do szkoły, a Cykady do ucznia. Młodzi w ogóle mogą być bardziej wyczuleni na cykanie Shauna Tana, niewątpliwie nadaje on na ich falach, o ile jeszcze nie dali się porwać wyścigowi szczurów. Każdy wrażliwy nastolatek odczuwa choć przez krótki czas wyobcowanie Cykady, niekiedy określane również jako alienacja. Obcy czy alien, nasz bohater bardzo przypomina ufoludka, w końcu też okazuje się, że nie tylko książka jest eksperymentem autora na nas, ale i obecność Cykady wśród ludzi stanowi rodzaj badania, doświadczenia obnażającego bezsens czy wręcz idiotyzm naszej "cywilizacji". Po tej lekturze pokrzepienie dotknie jedynie osób, które i tak czuły się "poza systemem", dla nich zieleń Cykady od początku będzie niosła nadzieję, a końcowe przepoczwarzenie skojarzy się z wolnością, jakiej sami zaznali lub ciągle zaznają (choćby nie dotyczyły ich zasoby i nie mieli na czynsz). Czytelnicy sprawnie poruszający się po labiryntach społeczeństwa raczej popadną w przygnębienie. Mogą też uznać, że opowieść ta jest za krótka jak na taką cenę. Według mnie natomiast ciągnie się długo, przynajmniej od "Przemiany" Kafki, i przetrwa nas wszystkich i wszędzie, odporna, ponadczasowa i kosmopolityczna jak karaczany.

Bożena Itoya

Shaun Tan, Cykada, tłumaczenie Łukasz Buchalski, Kultura Gniewu, Warszawa 2018.

czwartek, 22 listopada 2018

Sentymentalny wilk


Wydawnictwo Muchomor konsekwentnie i dość regularnie udostępnia polskim czytelnikom książki autorskie Geoffroy'a de Pennarta. Ten francuski pisarz i ilustrator jest twórcą licznych literacko-plastycznych coverów tradycyjnych baśni, bratnią duszą Roalda Dahla, piszącego jednak ostrzej i bardziej oryginalnie. "Sentymentalny wilk" Geoffroy'a de Pennarta pod wieloma względami przypomina "Revolting Rhymes" Roalda Dahla, a podstawowe różnice dotyczą formy – francuska książka jest pisana prozą, pozbawiona znamion parodii i łatwiej przyswajalna nawet dla najmłodszych dzieci. Potencjalna ekranizacja "Sentymentalnego wilka" w polskich kinach otrzymałaby zapewne kategorię wiekową "bez ograniczeń", podczas gdy film "Revolting Rhymes" wyświetlany był podczas festiwalu Kino Dzieci z rekomendacją "od 8 lat".
Sentymentalnym wilkiem jest Lucjan, młodzieniec już właściwie dojrzały, ale dopiero mający udowodnić swoją samodzielność. Jak to często w baśniach bywa, bohater decyduje się opuścić dom rodzinny i wyruszyć w świat, jednak bez familijnych zatargów, a wręcz przeciwnie, czule żegnany przez rodziców, babcię, dziadka oraz trzech braci. Ojciec wręcza Lucjanowi listę smacznych kąsków, z którą młody wilk występuje na oładce książki, i rozpoczyna się przygoda. Wędrówkę napędza burczenie wilczego brzucha, jednak specjały polecane w ojcowskim menu, choć występują w przyrodzie, okazują się wyjątkowo problematyczne. Każdy z nich wywołuje w podróżniku sentyment, wspomnienie bliskich, a ich by przecież nie zjadł, więc i z trzema świnkami czy Czerwonym Kapturkiem musi postępować z szacunkiem.
Dobre serce Lucjana będzie się musiało zmierzyć z jego pustym brzuchem, sumienie stanie się przyczyną młodzieńczego buntu przeciwko utrwalonej przez pokolenia tradycji żywienia wilków, ale też pomoże w obraniu dobrej drogi. Czy i jak zakończy się wilcza głodówka? Czy wilk, choćby i taki sentymentalny, może zostać baśniowym dobroczyńcą? Swoje zdanie na ten temat Roald Dahl wypowiedział dawno, dawno (ponad 30 lat) temu, teraz mamy szansę sprawdzić, jak do sprawy ustosunkował się przed 20 laty Geoffroy de Pennart, "Le loup sentimental" ukazał się bowiem we Francji w 1998 roku.
Ilustracje autora są proste, kolorowe i nastrajają czytelnika bardzo pozytywnie. Tekst informuje o zdarzeniach przedstawionych na rysunkach, ale cała historia nie mogłaby się obyć bez narracji plastycznej, jest ona przynajmniej równie ważna jak słowo, a według małych dzieci często nawet istotniejsza. Publikacja może okazać się ciekawostką dla badaczy i miłośników książki obrazkowej jako zjawiska tak żywo się rozwijającego w XXI wieku, a przecież wywodzącego się między innymi właśnie z igraszek podobnych do "Sentymentalnego wilka". Oczywiście mam na myśli bardziej tradycyjny nurt książki obrazkowej, nie całą artystyczno-eksperymentalną strefę działania, która zazwyczaj bywa odbierana lepiej przez dorosłych niż przez dzieci. Geoffroy de Pennart pisze (i ilustruje) zdecydowanie dla dzieci, podobnie jak Roald Dahl, sięgnijcie więc po jego utwory, jeśli chcecie zaproponować młodziutkiej młodzieży dobrą, "nieudziwnioną", nie przesadnie nowoczesną czy niszową książkę – prostą, może nie przełomową, ale zbudowaną na zgrabnym koncepcie.

Bożena Itoya

Geoffroy de Pennart, Sentymentalny wilk, tłumaczyła Maria Skowrońska, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2018.

Kieszonkowy atlas ptaków


Obserwacja ptaków jest świetnym sposobem na domową (choć plenerową) edukację przyrodniczą, pomaga zbliżyć do siebie dorosłych i dzieci, bo cóż lepiej pogłębia więzi od wspólnego hobby. Rozwijanie pasji ornitologicznej nie musi prowadzić do profesjonalizmu, ale warto mieć pod ręką fachową publikację, która umożliwi doszlifowanie wiedzy, podtrzyma, a nawet jeszcze bardziej rozbudzi ciekawość przedszkolaka czy młodszego ucznia. Wydawnictwo Solis opublikowało idealną pomoc na takie okoliczności: "Kieszonkowy atlas ptaków" na licencji angielskiego wydawnictwa Dorling Kindersley.
Atlas jest rzeczywiście niewielki, może zmieścić się w kieszeni bojówek, niedużej damskiej torebce czy najmniejszej komorze plecaka. To ważna cecha, bo książka ma służyć poradą podczas spacerów, wycieczek i innych minibadań terenowych, które nam zdarza się prowadzić nawet w drodze do szkoły i po zakupy. Mimo częstego transportowania, kartkowania i zaznaczania wybranych stron, "Kieszonkowy atlas ptaków" nie niszczy się, papier jest odpowiednio gruby i trwały, nie klejony, a solidnie szyty. Na użyteczność publikacji wpływa też jakość druku, zdjęć i grafik, układ tekstu oraz ilustracji – wszystko bez zarzutu. Treść każdego artykułu została skondensowana w kilku zdaniach i obrazkach, nie znajdziemy tu oczywiście pełnego opisu danego gatunku, tylko informacje zgodne z profilem atlasu: zwięzłe, zapisane drobnym drukiem i zilustrowane małymi mapkami oraz portretami ptaków.
Autorami przewodnika są Jonathan Elphick i John Woodward (przekład Agata Borucka-Jasińska), a przedmiotem ich zainteresowania stało się 320 najpopularniejszych gatunków ptaków europejskich. Bohaterowie ci zostali przedstawieni w rozdziałach "Anatomia", "Rozpoznawanie", "Wróblowate", "Ptaki łowne i inne nie wróblowe", "Siewkowe i brodzące", "Ptactwo wodne", "Ptaki morskie", "Sowy i ptaki drapieżne". Książka zawiera też słowniczek i indeks oraz bardzo przydatny wstęp "Jak korzystać z książki" z dokładną rozpiską, co oznaczają symbole, ikony, mapy czy rysunki poglądowe powtarzające się w omówieniu każdego gatunku i jakie cechy ptaka zostały ujęte na fotografiach. Wskazano także typy opisu tekstowego, podział na informacje ogólne i szczegółowe występujący w artykułach oraz zakres przytaczanych w nich danych. Struktura atlasu i tak jest przejrzysta, a po przestudiowaniu wstępu staje się po prostu oczywista. Dzieci mogą skorzystać nie tylko z wiedzy zgromadzonej w tym przewodniku, ale także nauczyć się, jak powinna wyglądać czytelna, rzeczowa prezentacja. Takie umiejętności są bardzo potrzebne i cenione we współczesnej szkole.
Podstawowym zadaniem "Kieszonkowego atlasu ptaków" jest pomoc w rozpoznawaniu obserwowanych gatunków: czy widziany przez nas (w locie lub "na siedząco") ptak rzeczywiście nazywa się tak, jak przypuszczamy, czy jest samcem, czy samicą, osobnikiem młodym czy dojrzałym; oraz przybliżenie jego cech i zwyczajów: czy, kiedy i gdzie migruje, czym się żywi, jak wygląda jego gniazdo, a jak brzmi głos. Oczywiście pomysłowi czytelnicy wykorzystają przewodnik na rozmaite inne sposoby – mogą przerysowywać ptaki, tworzyć mapki występowania różnych gatunków w okolicy, notować swoje obserwacje porównywane z danymi z książki, przypinać własne fotografie, opracowywać statystyki, na przykład ile gatunków wymienionych w atlasie udało się spotkać w określonym miesiącu czy porze roku (raz zaznaczyliśmy 13 gatunków widzianych jednego dnia w Warszawie). Polecam więc "Kieszonkowy atlas ptaków" Dorling Kindersley jako punkt wyjścia do licznych własnych działań, książka ta należy do skutecznych środków służących kształtowaniu ogólnej spostrzegawczości, pasji małego naukowca, umiejętności porównywania (jakichkolwiek) obiektów oraz wrażliwości ekologicznej. Pokazuje też, jak uczyć się w sposób uporządkowany, efektywnie, ale też przyjemnie.

Bożena Itoya

Jonathan Elphick, John Woodward, Kieszonkowy atlas ptaków, tłumaczenie z języka angielskiego: Agata Borucka-Jasińska, Dorling Kindersley Limited, wydawnictwo SOLIS, Warszawa 2017.

Sznurówka, ptak i ja


Książka Ellen Karlsson "Sznurówka, ptak i ja" reprezentuje mniej mi znany, nowy nurt literatury szwedzkiej i ogólnie skandynawskiej. Jest to rozbudowane opowiadanie (ewentualnie tak zwana "minipowieść") przeznaczone dla dzieci młodszych, ale już samodzielnie czytających. W katalogu wydawnictwa Zakamarki znajduje się dużo propozycji właśnie dla kategorii wiekowej 6-9 lat, bo też rozpoczynający szkołę młody człowiek łatwo daje się zachęcić do czytania, a równocześnie potrzebuje "przerobienia" na różne sposoby nowych sytuacji, problemów, relacji i stawianych przed nim wymagań. Ellen Karlsson porusza kwestię złego samopoczucia dziecka w klasie, niedopasowania do grupy rówieśniczej, samotności, braku przyjaciela i tęsknoty za nim, trwającej do czasu, gdy pojawia się tytułowa Sznurówka. Dziewczynka ta jest równie nietypowa i miła, co główna bohaterka książki, Selma. Spotykają się na wsi, w dodatku na wyspie, gdzie obie spędzają lato u dziadków, Selma czekając na powakacyjną zmianę klasy oraz hodując wyobrażonego ptaka, uosobienie jej lęków, niskiej samooceny i alienacji. Sznurówka natomiast jest wnuczką starszej pani nazywanej Kapitanem, posiadaczką umierającego chomika i niedoścignionej dla Selmy zdolności pływania. W toku opowieści pływanie i niepływanie okażą się bardzo ważne.
Wydaje mi się, że książkę "Sznurówka, ptak i ja" jak rzadko którą ocenia się przez pryzmat własnych doświadczeń z aktualnego lub niegdysiejszego dzieciństwa. Dla mnie jest to historia o narodzinach przyjaźni, o bliskiej relacji najmłodszego i najstarszego pokolenia rodziny, o różnicach w życiu miasta i wsi, rozmaitych wersjach samotności oraz o potędze i ulotności lata. Autorce udało się uzupełnić dobrze napisany tekst emocjami i wrażeniami, które sama przeżywałam jako dziewczynka. Na pewno takie osobiste podejście mogą mieć i współczesne dzieci, chodzi bowiem o uniwersalne przeżycia czy stany.
Prawdopodobnie wrażliwość i pewne rozpoetyzowanie Selmy nie przypadną do gustu każdemu czytelnikowi, ale jeśli znacie dziecko, któremu jej przypadki mogą wydać się bliskie i które może potrzebować innego niż rodzicielskie wsparcia czy zapewnienia, że czas na przyjaźń nadejdzie, że ktoś kiedyś się na nim pozna – podsuńcie mu "Sznurówkę, ptaka i mnie". Jest to literatura trochę terapeutyzująca, realistyczna, ale nie czysto psychologiczna, spodoba się więc młodym ludziom, do których nie przemawiają suche porady. Przygodowa otoczka nie została bardzo rozbudowana, prawdziwie dramatyczny moment zdarza się raz, może dwa razy. Poza tymi wyjątkami przeżywamy z Selmą dość zwyczajne wakacyjne chwile. Tę prostotę i przyziemność widać też w szkicowanych ilustracjach Evy Lindström, świetnie współgrających z tekstem, choć przyznam, że jako prace indywidualne (pozbawione kontekstu literackiego) chyba by mnie nie zainteresowały. Wydawca zapowiedział publikację kolejnych dwóch książek o Selmie, wypatruję ich z niecierpliwością, spodziewając się bardzo udanej, konsekwentnej formalnie (mamy tu do czynienia z solidnym warsztatem pisarskim oraz translatorskim) i bogatej "emocjonalnie" trylogii.

Bożena Itoya

Ellen Karlsson, Sznurówka, ptak i ja, ilustrowała Eva Lindström, przełożyła ze szwedzkiego Katarzyna Skalska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2018.

Wstydliwa historia majtek dla prawie dorosłych


"Wstydliwa historia majtek dla prawie dorosłych" Iwony Wierzby jest książką, która może przewartościować nasze pojęcie powagi i jej braku, kultury i nieucywilizowania. Wydaje się, że bielizna to temat niestosowny dla poważnych autorów oraz czytelników, delikatny, intymny, więc nie należy omawiać go publicznie. Autorka zaproponowała jednak ujęcie kompleksowe, częściowo humorystyczne, ale przede wszystkim historyczne (popularnonaukowe), przy czym we wstępie wspomniała, że przedmiotem jej zainteresowania jest "mała historia".
Spis treści zaskoczył mnie mieszanką naukowej ścisłości i potocznej bezpośredniości ze skłonnością do frazeologizacji, otóż mamy tu rozdziały zatytułowane na przykład: "Nędzna wesz świadkiem historii", "Ludzie zwani nagimi / Człowiek lodu i jego gatki", "Pensuarium, czyli intymny rękaw", "Sumerowie, Akadyjczycy i Egipcjanie", "Caestus, pas Wenery", "Moczenie w moczu", "Prakoszule w wersji XXL", "Co mieszka w mieszku Mieszka?", "Gorsety niestety", "Inspektor do spraw pantalonów (XVIII w.) / Filozof Jean-Jacques Rousseau w sprawie majtek". Ta mieszanka stylu wysokiego z niskim, przeplatanka zabawy rymem i poważnego przekazu, jest oczywiście zamierzona i odnosi dokładnie taki skutek, jaki zaplanowała Iwona Wierzba: jesteśmy zaintrygowani, rozbawieni, zdziwieni i czytamy "Wstydliwą historię majtek" od deski do deski.
Historia majtek omawiana jest w porządku chronologicznym i w towarzystwie grafik Marianny Sztymy, bardzo przypominających starodawne ryciny, ale opatrzonych dowcipnymi dopiskami w komiksowych dymkach. Taka stylistyka dokładnie odpowiada charakterowi tekstu, w równym stopniu przesiąkniętego fachowymi określeniami i obcymi leksemami, co słowami całkiem swojskimi, jak choćby "gatki". Daty nie pojawiają się w tej publikacji zbyt często, mimo to dorosły czytelnik doskonale wie, jaki etap dziejów omawiany jest w danym rozdziale. A lektura okazuje się lekka i zrozumiała między innymi dlatego, że podzielona została na krótkie segmenty – rozdzialików jest bardzo dużo, cały gąszcz, ale zupełnie nie poplątany, bo wielość krótkich, przejrzystych artykułów uwolniła książkę od naukowych zawiłości. Dzięki odpowiednim odstępom między rozdziałami oraz poszanowaniu przestrzeni osobistej kolumn tekstu, uniknięto przeładowania strony tekstem, tak jak i sama treść nie odstręcza nadmiarem danych.
Książka ta może spodobać się niemal każdemu, od starszych dzieci po młodniejących na starość dorosłych. Szczególnie zainteresowani będą miłośnicy historycznych ciekawostek i ploteczek oraz osoby hobbystycznie zajmujące się modą. Prześledzenie rozwoju spodniej części garderoby wzbogaca naszą wiedzę z różnych dziedzin i, podobnie jak w przypadku "Metryki nocnika" tych samych autorek, prowadzi do wniosku, że nasza "cywilizowana" cywilizacja wciąż znajduje się w powijakach. Przyziemne szczegóły z życia księżniczek czy osiemnastowiecznych dam sprowadzają na ziemię (i w nią wgniatają) dziewczęta marzące o królewskim dworze.
Poza niewątpliwą wartością poznawczą, "Wstydliwa historia majtek" cieszy czytelnika swoim wyglądem. Jest to edytorskie i graficzne cacko, przypieczętowane estetyczną, mocną obwolutą rozkładaną w plakat z dziejami majtek od czasów prehistorycznych do współczesności. Właśnie tak szeroki jest obszar zainteresowań Iwony Wierzby, sami sprawdźcie, jak zgrabnie udało się zebrać tę materię w liczne zakładki grafik i sznurowania rozdziałów oraz ściągnąć gumą konceptu.
Bożena Itoya

Iwona Wierzba, Wstydliwa historia majtek dla prawie dorosłych, ilustracje Marianna Sztyma, Wydawnictwo Albus, Poznań 2015.

Tęskniący Zenon i żyrafa, która spadła z krzesła



Joanna Berendt i Aneta Ryfczyńska, autorki dobrze znanej w kręgach rodzicielstwa bliskości książki "Przyjaciele żyrafy", po raz kolejny zapraszają najmłodszych czytelników do Leśnego Zakątka, by tam wraz ze znanymi już dobrze bohaterami - żyrafą Bibi, szakalem Zenonem i innymi zwierzętami - za pośrednictwem bajek mogły nawiązać kontakt ze swoimi emocjami. Pierwsza część bajek o empatii to kopalnia wiedzy z zakresu budowania bezpiecznych, pozytywnych i pogłębionych relacji. Najnowsza książka duetu Berendt i Ryfczyńska, "Tęskniący Zenon i żyrafa, która spadła z krzesła", to kolejne tematy do odkrycia i przepracowania - zarówno przez dzieci, jak i ich rodziców.

Joanna Berendt, współautorka bajek, jest coachem, mediatorką, trenerką porozumienia bez przemocy (z ang. Nonviolent communication, NVC), a także współautorką książki dla rodziców „Dogadać się z dzieckiem” poświęconej temu tematowi. W „Bajkach o empatii” te same idee Marshalla B. Rosenberga, autora wspomnianej wyżej metody, przekuwa na język dziecka. Celem jest umiejętne komunikowanie się, rozmowa, w której nie naruszamy swoich granic, i dialog, który buduje relację.
Forma, znana już z poprzedniej książki z tej serii, zachęca czytelnika do aktywnego uczestnictwa w lekturze. Pierwszym zaproszeniem do zabawy jest wyklejka. Widnieje na niej mapa Leśnego Zakątka, dzięki której wiadomo, gdzie dokładnie mieszkają poszczególni bohaterowie bajek: żyrafa Bibi, szakal Zenon, borsuki, wiewiórki i jaszczury. Z mapki dowiemy się ponadto o lokalizacji miejsc nieodzownych do funkcjonowania społeczności, jak biblioteka czy szpital, ale i zupełnie niezwykłych, jak Tęczowy Zakątek, Zagadkowy Krąg czy Miejsce Myślenia. Topografia Leśnego Zakątka to punkt odniesienia w trakcie czytania, ale i okazja do tego, by pospekulować na temat przeznaczenia tych osobliwie nazwanych miejsc, zachęta do zaplanowania swojej własnej przestrzeni, znalezienia w najbliższym sąsiedztwie miejsc, które mogłyby pełnić funkcje miejsca dumania czy odpoczynku w kontakcie z naturą. Doskonały pretekst do aktywności inspirowanych tymi opowieściami. Forma książki zachęca zresztą do swobodnego wertowania i skakania od bajki do bajki - w czym pomaga bardzo praktyczna zakładka.

Z wyklejki dowiadujemy się też, jakie hasła patronują temu małemu kosmosowi - porozumienie, współpraca, dobra zabawa. Wartościom tym poświęcone są poszczególne bajki, których w tomie znajdziemy dwanaście. Niektóre tytuły nie od razu naprowadzają czytelnika na temat główny opowieści, jak w przypadku „Nieopisywalnie cudownych wakacji” czy „Dlaczego babcia nie bawi się w berka?”. Inne już w tytule zawierają wskazówkę dotyczącą poruszanego problemu, jak chociażby „Czy to jest dobry powód do płaczu…?” czy „Pasowanie na pierwszaka, czyli co to jest współpraca”.

Bajka poświęcona babci stawia pytania o starość, nakłania do refleksji nad zmianami, jakie niesie choroba i mniejsza sprawność fizyczna ukochanych bliskich. Z „Gdy się nagle coś zmienia, czyli o tym, jak smok Artur stracił twierdzę” mały czytelnik dowie się, jak radzić sobie z falą silnych emocji związanych z nieoczekiwaną zmianą, zaś w „Nieopisywalnie cudownych wakacjach” autorki przyglądają się przeżyciom spowodowanym zmianą zdania. Pokazują skalę dylematów małego człowieka i jednocześnie serwują rodzicom naprawdę zaskakującą refleksję na temat bycia konsekwentnym. Bo czy naprawdę warto kruszyć kopie o bezwzględną konsekwencję w rodzicielstwie? Dla lisiej rodziny dużo większą wartością jest to, by „każdy mógł otwarcie powiedzieć, co chce, a czego nie chce robić, i by każdy czuł się wzięty pod uwagę”. W bajce „Dziewczynki kontra chłopcy” Laura zastanawia się nad tym, czy chłopcy mogą bawić się z dziewczynkami. Tadek jest tego pewien, ale wyraźnie czuje, że dziewczynki nie chcą go w swojej grupie. Bajka idealna dla zespołów, w których segregacja płciowa jest nienaruszalna, a dodatkowo podtrzymywana przez silne stereotypy ze strony przedszkolnych wychowawców. Jest wreszcie niezwykle wzruszająca bajka o rodzicach, którzy decydują się zamieszkać w osobnych chatkach, czyli o sytuacji okołorozwodowej. A także o jelonku Euzebiuszu, który zupełnie nie czuje się gapą, czyli o przezywaniu. Tę polecam szczególnie, bardzo dobrze pokazuje mechanizm pojawiania się w języku dzieci krzywdzących etykiet. Bardzo często u początków tego tak ganionego potem w szkole zwyczaju stoją właśnie rodzice. W „Nie jestem gapą” przezywać zaczyna ukochana ciocia, która jest jednak na tyle mądra, by się z tego potem wycofać. Niestety wielu dorosłych nie potrafi ani przepraszać, ani przyznawać się do błędów. A bywa, że to rodzic zaczyna od niewinnej "gapy" i "marudy", by z czasem dziwić się, że dziecko przezywa i piętnuje krzywdzącymi określeniami innych.

Każdej bajce przypisana jest strona, która zawiera „Pytania i zadania do rozmów z dziećmi”. Odnoszą się one bezpośrednio do treści bajki i stanowią dla opiekunów podpowiedź, jak poprowadzić rozmowę po lekturze, sugestie dotyczące nie tylko tego, o co, ale też jak zapytać, by uruchomić refleksję nad treścią bajki. Całej książce przyświeca zresztą idea nauczenia dialogu opartego na szacunku, rozwiązywania spraw z uwzględnieniem swoich i cudzych potrzeb. Pokazania tego, że język, czy tego chcemy, czy nie, naprawdę tworzy rzeczywistość. I że ma znaczenie to, jak i co mówimy - do swoich dzieci, współpracowników, sąsiadki czy przyjaciela.
Istotną rolę odgrywają w książce poszczególne postacie i cechy, które uosabiają. Mamy więc żyrafę Bibi - specjalistkę od porozumienia bez przemocy. To właśnie ona przewija się w kolejnych opowiastkach. Ona też w konwencji listu wita czytelników, tych młodszych i tych starszych, dając do zrozumienia, że dorosły czytelnik z lektury też będzie czerpał niemałe korzyści. Żyrafa we wstępie pisze: „Nasz Leśny Zakątek to specjalne miejsce, bo stawiamy tutaj na DIALOG. To znaczy, że – pewnie tak jak i wy – czasem się świetnie bawimy, a czasem mamy różne zdania. Czasem się śmiejemy i cieszymy, a czasem złościmy czy płaczemy. Jednak zawsze chcemy rozmawiać o tym, co się u nas dzieje. Niczym detektywi przyglądamy się uważnie naszym uczuciom i potrzebom naszych serc”.

Żyrafa Bibi potrafi to robić naprawdę dobrze. Towarzyszy bohaterom bajek, zadaje odpowiednio sformułowane pytania o samopoczucie, trafnie nazywa to, co dzieje się z innymi postaciami, przeprowadza je przez trudne emocje i pomaga w ich zrozumieniu. A sprawców trudnych emocji jest w bajkach naprawdę wielu: ciocia wyśmiewająca jelonka Euzebiusza, Lisiczka lekceważąca potrzeby nietoperzycy, dziewczynka wykluczająca z zabawy chłopca. Niełatwo jest sobie radzić z osobami, które nas ranią mówiąc rzeczy, które nie uwzględniają czyjejś perspektywy. Bez przewodnika po trudnych emocjach można poczuć się naprawdę zdezorientowanym i zagubionym w cudzych oczekiwaniach. Nic więc dziwnego, że niektórzy mieszkańcy Leśnego Zakątka zwracają się ze swoimi kłopotami właśnie do Bibi, eksperki od NVC.

Książkę zilustrowała Ewa Beniak-Haremska i, co zaskakujące, tym razem poprzestała na czarno-białych i bardzo prostych przedstawieniach poszczególnych postaci. Na okładce widnieje Bibi, która spogląda z góry na zaprzyjaźnionego szakala Zenona. Obrazki wewnątrz książki utrzymane są w podobnej konwencji. I wszystkie aż się proszą o to, by wziąć kredki i je pokolorować. Niektórzy rodzice kopiują ilustracje z książek i zachęcają dziecko do ponownego spotkania z ulubionymi bohaterami w trakcie aktywności plastycznej. Tym razem pewnie będzie ich korcić, by po prostu pozwolić dziecku kolorować bezpośrednio w książce. Może to i świętokradztwo, ale z racji charakteru tej książki – momentami przypomina podręcznik i zeszyt ćwiczeń do NVC dla dzieci – nic nie stoi na przeszkodzie, by używać jej też w taki sposób.

Bajki Berendt i Ryfczyńskiej pomagają zarówno dzieciom, jak i dorosłym nabyć "zapomniany język ludzkości", jak sam Rosenberg określa porozumienie bez przemocy. Z początku razić może sztuczność dialogów i ich laboratoryjna konwencja, ale tak jak język obcy nie od razu brzmi dobrze i nie od razu przychodzi nam z łatwością, tak i wypowiadanie się w duchu NVC wymaga nieco praktyki. Najnowsza książka o żyrafie Bibi pozwala oswoić się z tym sposobem komunikowania się i odkryć schematy porozumienia w konfliktowych sytuacjach, w które przecież obfituje dziecięca codzienność, zaś forma bajki pozwala przepracować emocje z nimi związane. Jeśli interesuje was NVC, warto zajrzeć do tej pozycji.

Edyta Zachurzok

Ryfczynska Aneta, Berendt Joanna, "Tęskniący Zenon i żyrafa, która spadła z krzesła", Wydawnictwo CoJaNaTo, Warszawa 2016

poniedziałek, 19 listopada 2018

Ach, jak cudowna jest Panama


Nasze pierwsze spotkanie z Misiem i Tygryskiem odbyło się około 8 lat temu, dzięki rekomendacji Fundacji ABCXXI Cała Polska Czyta Dzieciom. Powrót do tak specyficznej lektury, dla nas wręcz zamierzchłej, był ciekawym eksperymentem: czy w zmienionych warunkach wydawniczych, wobec takiej obfitości książek dla dzieci, maluchy nadal będą chciały zakrzyknąć "Ach, jak cudowna jest Panama"?
Tygrysek i Miś, choć całkiem samodzielni, są rówieśnikami czytelników, małymi dziećmi – myślą jak one, bawią się jak one i łapią zachwycający świat pełnymi haustami też jak one. Właściwie, jak w porządnej opowieści, należy o nich pisać w czasie przeszłym: "żyli sobie kiedyś", "mieli też własną łódkę", "mieszkali w małym, przytulnym domku z kominem", "Miś chodził co dzień z wędką na ryby, a Tygrysek chodził do lasu zbierać grzyby". Bohaterowie byli tak szczęśliwi, że aż chcielibyśmy być nimi. A potem było tylko lepiej: Miś znalazł w rzece pachnącą bananami skrzynkę z napisem "Panama". Przyjaciele zrobili więc drogowskaz i wyruszyli zgodnie z jego wskazówką na poszukiwanie krainy marzeń, bo to musi być coś wspaniałego, tak ładnie brzmi: Panama! I pachnie bananami.
Wędrowcy, niczym w baśni, napotykają różne służące radą (raczej nie za dobrą) osoby, a w miarę jak drogi za nimi przybywa, rośnie też mit arkadyjskiej Panamy. Miś i Tygrysek są w podróży już bardzo długo, może kilka dni albo tygodni, a każdy przedszkolak wie, jak wszystko może się diametralnie zmienić w tak kosmicznym okresie. Nawet postrzeganie własnej okolicy. Koncept autora obejmuje między innymi ścieżki, jakie obiera wyobraźnia najmłodszych dzieci oraz nawiązania do "Kubusia Puchatka", ale więcej o tej wycieczce zdradzić nie mogę, trzeba ją odbyć samodzielnie i w atmosferze, którą zapewnić może tylko sam Janosch.
Książka "Ach, jak cudowna jest Panama" należy do ciepłych, zabawnych i poczciwych opowieści, jakie mogą stać się kultowe dla wszystkich maluchów z wyobraźnią, instynktownie rozumiejących, czym są przyjaźń, przygoda oraz dom. Na ilustracjach autora Miś i Tygrysek są tacy zwyczajni, mięciutcy i pluszakopodobni, że z łatwością zdobywają małe serca. I większe też, pamiętam, że bardzo często wypożyczałam z biblioteki wszystkie publikacje Janoscha, nie tylko po to, by je czytać, ale też żeby na okrągło oglądać te urocze obrazki. Zwłaszcza tygryskowa kaczka zapadła w pamięć i mnie, i mojemu synowi, i na pewno milionom innych dzieci, także tych już dorosłych, bo w niemieckim oryginale książka "Ach, jak cudowna jest Panama" ukazała się po raz pierwszy w 1978 roku. W Polsce wydawana była w latach 1992 i 2003 (zawsze w przekładzie Emilii Bielickiej, tak też w 2018 r.), jeszcze przed złotymi czasami książki dla dzieci, a jej wznowienie jest słuszną decyzją, bo nie zestarzała się nic a nic i nadal powinna przodować w kanonie lektur czytających rodzin.
Bożena Itoya

Janosch, Ach, jak cudowna jest Panama. Opowieść o tym, jak Miś z Tygryskiem wędrowali do Panamy, przełożyła Emilia Bielicka, Znak Emotikon, Kraków 2018.

Uczucia. Dziecinne opowieści o tym, co najważniejsze


Książka Janusza Leona Wiśniewskiego "Uczucia. Dziecinne opowieści o tym, co najważniejsze" z ilustracjami Ani Jamróz wywarła na mnie wrażenia tak ambiwalentne, jak rzadko która. Już przy pierwszym kartkowaniu widać, że ma to być publikacja niecodzienna, zaskakująca, jedyna w swoim rodzaju, więc tego właśnie się spodziewałam. Do lektury "Uczuć" podeszłam z dużymi oczekiwaniami, ale też z otwartym umysłem, gotowa na wchłanianie nowych myśli, ujęć tematu emocji, a przede wszystkim nowatorskich rozwiązań edytorskich. I rzeczywiście je zastałam, choć nie wszystkie zabiegi zastosowane przez wydawnictwo (Tadam) i autora oceniam pozytywnie.
Ilustracje, układ graficzny, format i kształt wybranych plansz czynią z "Uczuć" śmiały, oryginalny projekt wydawniczy, jednak pod względem tekstu książka nie była dla mnie żadnym odkryciem, wydała się nierówna i zbiła mnie z tropu błędami. Nie sądziłam, że we współczesnych wydawnictwach możliwe jest przeoczenie nieprawidłowego przenoszenia wyrazów, a jednak tu się zdarzyło (dwukrotnie, na jednej stronie).
Autorzy omówili słowem i obrazem 12 uczuć, odczuć, emocji, nawet cechę charakteru – łącznikiem jest tu możliwość opisania czasownikiem "poczuć": zaufanie, wstyd, nienawiść, ciekawość, zemstę, strach, radość, tęsknotę, samotność, dumę, gniew, wdzięczność. Każdemu zagadnieniu poświęcono mniej więcej stronę opowieści (kilkakrotnie tekst zajmuje tylko pół strony, niekiedy dwa krótkie segmenty rozmieszczone są na dwóch stronach rozdzielonych ilustracją, w jednym wypadku tekst ciągły zajmuje dwie strony) i całostronicowy obrazek, czasem w wersji 3D lub z ukrytym drugim dnem, bo poskładany z fragmentów kilku kartek. To właśnie jest metoda przyjęta przez Anię (nie Annę!) Jamróz dla uatrakcyjnienia tradycyjnej ilustracji książkowej. Już przy drugim rozdziale natrafiamy na stronę złożoną "w trójkąt", jakby ktoś trenował na naszym egzemplarzu origami, ale nie, szybko przekonujemy się, że "to specjalnie" (określenie mojego syna), bo pod zakładką jest fragment omawianej emocji, prawdziwe, głębokie przeżycie wstydu doświadczane przez chłopca z ilustracji, a "złamany" element obrazka został uzupełniony twarzą na kolejnej kartce. W pierwszym (zaufanie) i trzecim (nienawiść) rozdziale nie zastosowano żadnych papierowych składanek, co nie ujmuje ilustracjom siły wyrazu. Zwłaszcza gwałtowny, dziecięcy sposób przeżywania i wyrzucania z siebie nienawiści trafia głęboko do czytelnika. Ania Jamróz znakomicie uchwyciła brutalność szkolnych i ogólnie młodzieńczych prześladowań, użyła subtelnej kreski, melancholijnych barw i przezroczy, jak na pozostałych ilustracjach, ale osiągnęła efekt dosadności i wzruszenia zarazem.
Niektóre obrazy zostały zbudowane z trzech lub czterech stron, jak w przypadku ciekawości, która w zwykłej dziurce w kartce pozwala dostrzec okienko na wszechświat, odległą galaktykę, czarną dziurę i lupę; czy zemsty, gdzie demony i smutki odczuwającego sięgają daleko w głąb duszy (rozkładówka) i w przyszłość. Strony składające się na ilustracje strachu i radości trudniej policzyć, bo przestrzennymi puzzlami są tu fragmenty kart, obustronnie zarysowane, ucięte lub złożone w harmonijkę w precyzyjnie zaplanowanym miejscu. Rozkładówka pojawia się jeszcze przy samotności, doskwierającej i zapełnionej... pustką po czyjejś przerwanej obecności, a wycinanka-układanka towarzyszy gniewowi, który może rozstrzępić świat dziecka (i nie tylko jego) na drobne skrawki, nie tak łatwe do złożenia jak w ujęciu Ani Jamróz.
Janusz Leon Wiśniewski nadał swojej książce podtytuł "Dziecinne opowieści o tym, co najważniejsze" i rzeczywiście treścią literacką są tu historyjki kierowane do dziecka, tłumaczące mu świat uczuć, jednak nie dziecięce, bo przeważnie wcale nie z życia dziecka wzięte. Pod tym względem tekst nie współgra z ilustracjami, ponieważ przedstawiają one zawsze tego samego, pogrążonego w uczuciach chłopca, który co prawda rzeczywiście jest narratorem, ale rzadko bywa "podmiotem lirycznym", bowiem przeważnie nie wypowiada doznań swoich, tylko cudze. Sposób pisania o emocjach nie wydał mi się przekonujący, jeśli odbiorcą tych anegdot i z życia wziętych (dosłownie lub w ramach konwencji literackiej) historii ma być dziecko. Jest to materiał przemawiający głównie do dorosłych, dla nich wzruszający i pobudzający ich do rozmów z najmłodszymi członkami rodziny, bo właśnie relacje międzypokoleniowe są najczęściej poruszane w opisie poszczególnych "uczuć". Konkretny, relacjonujący rzeczywistość tekst kontrastuje z poetyckimi ilustracjami, co daje bardzo ciekawy efekt. Jednak te parareportaże o ludziach pełnych poświęcenia i gniewu na niesprawiedliwość świata bywają zarazem bardziej sentymentalne od towarzyszących im obrazów, przy czym tekst zdaje się wówczas nadmiernie jaskrawy, bolączki młodego człowieka (na myśl o losie innych ludzi) nie odpowiadają poziomowi empatii naprawdę wykazywanemu przez dzieci. Brak wiarygodności dotyka także warstwy językowej, bo mimo uproszczenia narracji, dopasowania jej do oczekiwanego przez autora sposobu myślenia dziecka (łącznie z nadmiarem powtarzających się zdrobnień zestawionych z zaimkami dzierżawczymi: "moja mała siostrzyczka", "nasz piesek", "mój tatuś"), pojawiają się określenia nieobecne w słowniku współczesnych uczniów szkoły podstawowej, jak "wywiadówka" czy "moja pani wychowawczyni". Główny bohater wypowiada się jak dziecko z klas 1-3, a w edukacji wczesnoszkolnej realizowane jest kształcenie zintegrowane, nie ma więc mowy o "pani od polskiego", natomiast wspominana w książce geografia pojawia się dopiero w programie siódmej lub szóstej klasy (zależnie, czy dany rocznik podąża ścieżką sprzed reformy edukacji, czy tą nową). Ogólnie określenie wieku odbiorcy "Uczuć" stanowi problem, ponieważ tekst może się spodobać dzieciom młodszym, a ilustracje – starszym, które bardziej docenią eksperymentalny charakter szaty graficznej i lepiej poradzą sobie z rozwijaniem oraz ponownym składaniem obrazków naniesionych na papierze na tyle cienkim, że prześwitują przez niego litery i linie sąsiednich rozdziałów. Do kilkulatków nie pasuje natomiast opowieść o katastrofie lotniczej i krwawej zemście, chyba że ma służyć jako przerażająca przestroga przed oglądaniem przez dziecko telewizji (czy innych filmików) bez nadzoru rodziców. W całej publikacji zauważam niebezpieczeństwo przekroczenia granicy między tym, co dziecięce a infantylnością i protekcjonalnością, podobnie jak istnieje tu zagrożenie prześliźnięcia się przez cienką barierę oddzielającą poetyzm od pretensjonalności. Z tymi zastrzeżeniami dla przyszłych czytelników, ale jednak polecam powszechnej uwadze "Uczucia" Janusza Leona Wiśniewskiego oraz Ani Jamróz, bo wszystko, co nietypowe, każdy poligon doświadczalny polskiej książki dla dzieci wart jest dyskusji i subiektywnej oceny odbiorców, tych profesjonalnych, ale przede wszystkim "prywatnych".

Bożena Itoya

Janusz Leon Wiśniewski, Uczucia. Dziecinne opowieści o tym, co najważniejsze, ilustracje Ania Jamróz, Wydawnictwo TADAM, Warszawa 2018.

Miasteczko Perfect


Powieści fantastyczne, w tym fantastyka grozy, i książki z wątkami kryminalnymi należą do ulubionych "wolnych" lektur mojego syna, a "Miasteczko Perfect" Heleny Duggan reprezentuje oba wspomniane typy literatury, musieliśmy więc spróbować. Przyciągnęły nas tajemnicza zapowiedź oraz intrygujące, nieco psychodeliczne ilustracje na okładkach i wyklejkach. Książka naprawdę satysfakcjonująca, dobrze napisana, utrzymująca atmosferę, zainteresowanie czytelnika i wątki – bez porzucania ich i przeskakiwania do kolejnych, przytrafia nam się raz na kilkadziesiąt pozycji. "Miasteczku Perfect" do ideału brakuje dość dużo, ale ogólnie jesteśmy zadowoleni, że podjęliśmy tę przygodę i daliśmy się ponieść fabule flirtującej z horrorem.
Bohaterów jest dwoje, najpierw poznajemy chłopca o oryginalnym imieniu Boy (mniej więcej rówieśnika mojego dwunastoletniego syna), skradającego się z tajną, bardzo dla niego ważną misją. Okoliczności są podejrzane, bo myszkowanie odbywa się na terenie czyjegoś ogrodu, tuż pod domem wprowadzającej się właśnie rodziny, a młody tajny agent zdaje się być niezauważany przez osoby przechodzące podwórzem: dziwacznych braci Archerów (odgrywających jakby groteskową wersję Flipa i Flapa), państwa Brown oraz ich córkę Violet, która okazuje się drugą protagonistką. Do zapoznania bohaterów dojdzie dopiero w 11 rozdziale (a książka składa się z 36), na 93 z 382 stron, więc sytuacja jest dość nietypowa jak na książkę dla dzieci. Helena Duggan napisała jednak powieść dla dojrzalszych czytelników, którzy wiele lektur mają już za sobą i lubią być zaskakiwani czymś nowym, nawet przerażającym (wydawnictwo Zielona Sowa określiło wiek odbiorcy jako 9+). Zanim zawiązana zostanie spółka Boy&Violet do badania zjawisk dziwnych, złowrogich oraz paranormalnych, dziewczynka sama poznaje tytułowe miasteczko i zmaga się z jego upiorną doskonałością. Odkrywanie kolejnych poziomów lokalnej psychozy było dla nas najciekawszą częścią lektury.
Zaburzenia percepcji dotykają niemal wszystkich mieszkańców Perfect i większości płaszczyzn ich życia. Boy wie, a Violet stopniowo się dowiaduje, że dorośli oraz dzieci postępują równo i mechanicznie jak roboty, uśmiechają się, odpowiadają grzecznie, pracują, piją herbatę, pieką i gromadzą się w kołach zainteresowań według ustalonego odgórnie wzoru czy wczytanego w ich mózgi polecenia. Trybiki pozornie działają idealnie, zapominając o tym, że kiedyś były ludźmi obdarzonymi wolną wolą i indywidualnością, że w pewnym momencie straciły wzrok, a potem dostały jego nową, ulepszoną wersję wraz z różowymi okularami (w złotych oprawkach, elegancko!) od braci Archerów. Zapominają zresztą także o innych, fundamentalnych sprawach. Boy i Violet zechcą przypomnieć im o wszystkim, co ważne, nieperfekcyjne, a w sam raz.
Jako czytelnicy z przyjemnością uczestniczyliśmy w tej mrocznej maskaradzie, choć płynne czytanie było utrudnione przez liczne błędy stylistyczne (szyk zdań, częste powtórzenia, zwłaszcza imion, dziwny dobór słów, choćby wymienne stosowanie pojęć "powstanie", "rewolta", "rewolucja", "rebelia") i literówki. Nasz entuzjazm lekko opadł, gdy właściwie już wszystko było wiadomo (lub trudno było się nie domyślić, kto jest kim i czego dokonał), a przygodowy horror zaczął przeistaczać się w melodramat. Całą powieść oceniamy jednak pozytywnie, syn uważa ją po prostu za ciekawą książkę, a w moich oczach (nienakrytych żadnymi okularami) jest interesującą, raczej oryginalną kompozycją gatunków i motywów. Dostrzegłam tu bowiem pierwiastki twórczości Dickensa, Rowling, Gaimana oraz paru artystów filmu, z Burtonem na czele. "Miasteczko Perfect" można więc polecić miłośnikom podobnych klimatów z zastrzeżeniem, że jest to ich łagodniejsza, można by rzec "juniorska" wersja. Jednocześnie w tekście Heleny Duggan nie zabrakło brutalności, należy więc rozważyć, czy jest to książka pasująca do wrażliwości naszego dziecka.
Bożena Itoya

Helena Duggan, Miasteczko Perfect, przełożyła Anna Piasecka, ilustracja na okładce Karl James Mountford, mapa David Shepard, Wydawnictwo Zielona Sowa, Warszawa 2018.

Obiecanki


Agnieszka Świętek zwróciła moją uwagę jako ilustratorka powieści Małgorzaty Karoliny Piekarskiej: "Tropicieli" i "Dzikiej" (wyd. Nasza Księgarnia, 2016 i 2017). W 2017 roku miał miejsce komiksowy debiut tej rysowniczki, wydawnictwo Kultura Gniewu opublikowało bowiem album "Obiecanki", licencjat (!) Agnieszki Świętek, w którym wystąpiła ona także jako scenarzystka. Również w bieżącym 2018 roku pojawiły się dwie pozycje wydawnicze, jakie można uznać za ponowne debiuty artystyczne (w danej roli): książka autorska "Niezapominajka" (wyd. Widnokrąg) oraz komiks "Rufus. Wilk w owczej skórze" (wyd. Egmont), który Agnieszka Świętek, owszem, narysowała i pokolorowała jak "Obiecanki", ale za scenariusz odpowiadał doświadczony twórca Bartosz Sztybor.
"Obiecanki" są opowieścią o tym, co poza kadrem. Na dwóch pierwszych stronach króluje bardzo czarne tło i czarno-białe (narysowane) fotografie: ułożone centralnie portrety spokojnej, schludnie ubranej, odbierającej świadectwo z wyróżnieniem bohaterki ("To ja.") i podskakującego, roześmianego szkraba z lalką ("To moja siostra.") oraz przesunięte na prawo, ucięte przez stronę książki zdjęcie ładnej, ale chyba niezadowolonej pani i obejmującej ją... czyjejś ręki ("A to mama i..."). O tej reszcie, której nie ma na zdjęciu, są "Obiecanki".
Wszystkie panie z fotografii są szopami. W toku historii poznamy też między innymi lisa, żabę, mysz, papużki i kota. Przynależność gatunkowa nie ma tu większego znaczenia, bo wszystkie osoby są tylko figurami symbolizującymi niewinność, beztroskę, smutek, depresję, porzucenie, tęsknotę, zazdrość, miłość, prześladowcę (szkolnego) albo prześladowanego i inne codzienne stany. Jak widać jest to komiks dla starszej młodzieży i dorosłych, a nie dla dzieci, mimo obecności ładnych obrazków i zwierzątek. Ta dziecięcość jest tu bardzo istotna, wszak mowa o świecie młodego człowieka wyrażanym jego środkami i w jego wrażliwości.
Najlepsza uczennica gnębiona przez klasę, idealna starsza siostra matkująca maluchowi, gdy prawdziwa matka śpi lub poddaje się zmęczeniu, znużeniu czy załamaniu (ale aktywizuje się, gdy starsza córka wychodzi z domu!) – problemy bohaterki są widoczne od pierwszych stron, czekamy tylko, kiedy runie ten szklany pomnik grzecznej dziewczynki, który sama sobie zbudowała. Równocześnie obserwujemy przyczyny i skutki sytuacji, w której znalazła się bohaterka: mama i siostra nie wiedzą, co się w niej dzieje, nie są zainteresowane prawdą, świat widzi w niej ideał i tylko tej perfekcji od niej oczekuje. Ale rówieśników doskonałość drażni, wyczuwają w niej słabość, dobre wyniki w nauce nazywają kujoństwem, sztywniactwem i przemądrzałością, a wrażliwość czy samotność – płaczliwością czy mazgajstwem, plus chowaniem się za spódnicą mamy. I tak czytamy te dymki i patrzymy na kolejne kadry, rozszarpywani przez emocje dziewczynki-szopa, a czasem przez nasze własne, wywołane jej spokojem, a raczej bezsilnością, rezygnacją. Tylko czy dociera do nas, jak wiele dzieci codziennie doświadcza tego wszystkiego, choćby samych przykrości szkolnych albo poczucia bycia dzieckiem mniej lubianym przez rodzica? Jeśli chcemy sobie uświadomić stopień "człowieczeństwa" tej opowieści o szopach, wystarczy spojrzeć na statystyki dotyczące rozwodów w Polsce.
Najdramatyczniejszym aspektem komiksu Agnieszki Świętek są bowiem tytułowe obiecanki wyciętego ze zdjęcia taty, rodzica, który się niedawno wyprowadził i teraz ma się spotkać z dziećmi. A każda siostra inaczej wspomina ojca. Nastoletnia bohaterka czuje gniew, pustkę i palącą tęsknotę, których jednak nie wypuszcza na zewnątrz, może tylko w chwili wielkiego uniesienia podczas kłótni z mamą czy intymnej rozmowy z dziadkiem, potem z mamą, albo w formie szkolnego wypracowania. Największym oczyszczeniem okazuje się wyczekiwane spotkanie z pozornie znienawidzonym tatą, wreszcie wprowadzające w opowieść kolory, ale ostrzegam przed przedwczesnym wzruszeniem i katharsis.
Z kolei szop-maluch wszystko mówi wprost, na wieść o przyjeździe taty reaguje entuzjastycznie, wesoło i naturalnie, nikogo nie wini za rozwód, chyba nawet za bardzo go nie rozumie, nie zna pojęcia traumy. Można się cieszyć, że chociaż mała siostrzyczka wychodzi cało z rozwodowych opresji, o ile nie zacznie się rozważać, co z nią będzie, kiedy zdecydowanie wpadające w depresję starsza siostra i mama całkiem się załamią. Czy to nie maleństwo podtrzymuje całą rodzinę w pionie, przypomina, że trzeba wstać, jeść, bawić się, odzywać do domowników? I czy to nie za duża odpowiedzialność dla przedszkolaka?
Jeśli ktoś jeszcze zachował poglądy z głębi minionego stulecia, jakoby komiksy były czytelniczą zabawką, błahostką dla słabo czytających, to na pewno i tak nie sięgnie po "Obiecanki" Agnieszki Świętek. Nie ma więc sensu pisać, że omawianą książkę powinien przeczytać każdy, kogo w jakimś stopniu dotyczą rozwodowe potyczki: były lub jeszcze aktualny małżonek, jego rodzic, rodzeństwo czy wreszcie dzieci. Jednak wizja autorki jest do tego stopnia realna i dosadna, że może powstrzymać wiele dramatów, tak jak podobno jedna z piosenek Korteza zapobiegła rozpadowi pewnego małżeństwa. Kultura popularna dzięki swojej jaskrawości i obrazowości posiada wielką moc wpływania na wyobraźnię, a autorka "Obiecanek" właśnie pokazuje, nie poucza i nie terapeutyzuje, wnioski czy decyzje (albo terapię) musimy podjąć sami.
Pod względem ilustracji i całej koncepcji plastycznej omawiany album wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Niby widziałam już podobne buzie à la anime, oczy przeważnie przymknięte (w smutku lub śmiechu), a czasem wielkie "słodziaczki", zaś postacie łączy pewne pokrewieństwo ze zwierzyńcem Tomasza Samojlika; zetknęłam się też z zabiegami zmiany narracji, operowaniem układem kadrów (czasem też w ogóle nikną ich linie) czy cieniami, oswajaniem czytelnika z brakiem kolorów, by potem nagle ocucić jego oczy jedną barwą, jakby dziewczynka-szop chciała przywołać tatę piosenką "chodź, pomaluj mój świat na żółto...". Żaden komiks wykorzystujący wszelkie podobne zagrania nie przemówił do mnie jednak tak bardzo, "Obiecanki" są po prostu świetnie skomponowane i przepełnione uczuciami.
Na zakończenie dodam, że komiks Agnieszki Świętek znakomicie oddaje nazwę wydawnictwa Kultura Gniewu. Nie został opublikowany w linii Krótkie Gatki, i słusznie, ale w pełni odzwierciedla kulturę gniewu dzieci, ten płomień, jaki dorośli przyduszają codziennymi obowiązkami i wezwaniami do bycia "dużym", a który wybucha dopiero w dorosłym dziecku (mającym żal za kiepski przepis na ten świat). I nietrudno sobie wyobrazić te małe szopy jako dorosłych z problemami, powtarzających błędy rodziców, wiecznie "przerabiających" swoje dzieciństwo, niczym w "7 uczuciach" Marka Koterskiego. Wystarczy spojrzeć na rozkładówkę "Obiecanek" pokazującą zabawę w dom.
Bożena Itoya

Agnieszka Świętek, Obiecanki, Kultura Gniewu, Warszawa 2017.

sobota, 10 listopada 2018

Mały Książę z ilustracjami Pawła Pawlaka


W katalogu Biblioteki Narodowej znalazłam mrowie polskich wydań i przekładów "Małego Księcia" (ja w dzieciństwie czytałam tłumaczenie Jana Szwykowskiego), jednak nie udało mi się wyśledzić żadnej edycji z ilustracjami innymi niż te autora. Projekt wydawnictwa Znak Emotikon i Pawła Pawlaka jest zatem odważny i nowatorski choćby na tym tle. Wizerunek głównego bohatera i fragmenty tekstu, sprawdzające się jako sentencje, są cytowane tak powszechnie, że od dawna nikt nie przejmuje się ich rozmyciem etyczno-filozoficznym oraz infantylizacją, bo przecież to nie jest "książeczka dla dzieci" czy "bajka" (animowana lub literacka), a tak właśnie bywa odbierana. Paweł Pawlak narysował niesłodkiego Małego Księcia w symbolicznym, geometrycznym świecie, moim zdaniem wpasowując się w intencje pisarza, ale niekoniecznie w preferencje szerokiej publiki.
Niesztampowa, choć masowo powielana pozycja z dorobku Antoine'a de Saint-Exupéry'ego – to duże wyzwanie dla edytora i ilustratora, bo mierzą się i z klasyką, i z przyzwyczajeniami (translatorskimi oraz plastycznymi) odbiorców, i z bezlitosnym rynkiem, zasypanym tanimi wydaniami "Małego Księcia". Edycja przygotowana przez Pawła Pawlaka nie należy do najtańszych, ale mam nadzieję, że trafi w ręce koneserów oraz dzieci, które jeszcze tej książki nie czytały, a mają ją przerabiać w szkole. Szczęśliwi, którzy poznają człowieczka z gwiazd właśnie w tej formie.
"Mały Książę" stał się nie tylko wizytówką autora, jedynym kojarzonym (czy wręcz identyfikowanym) z nim utworem, ale też domeną publiczną bez ograniczeń praw autorskich (od 2015 roku, dotyczy francuskiego oryginału, ale poza Francją). Z jednej strony, dla mnie ta "publiczność" książki jest paradoksem, bo uważam "Małego Księcia" za dzieło bardzo intymne – dla twórcy, ale i dla czytelnika, jeśli ma w sobie odpowiednią wrażliwość. Z drugiej strony, utwór tak wyjątkowy, głęboki, sięgający istoty człowieczeństwa powinien być własnością całej ludzkości. Wierzę, że od teraz będzie się rozprzestrzeniał po świecie właśnie w wersji z ilustracjami Pawła Pawlaka.




Nowe wyobrażenia Małego Księcia, zwiedzanych przez niego planet i zamieszkujących je stworzeń na książkę wpłynęły wielorako. Pozwoliły inaczej spojrzeć na tekst, odświeżyły go, poddały reinterpretacji. Ilustracje Antoine'a de Saint-Exupéry'ego za bardzo zrosły się z treścią literacką, ograniczając wyobraźnię czytelnika, przynajmniej dojrzałego. Wiele razy wracałam do tej lektury już w dorosłości i wydaje mi się, że nie było to "pełne" ponowne czytanie, tylko odtwarzanie dawnych wrażeń, jakbym recytowała wiersz zapamiętany z lekcji polskiego w podstawówce. Paweł Pawlak dodał całemu utworowi kolorytu, wyzwolił tekst z przyzwyczajeń czytelniczych, mówiąc potoczniej: dał mi do myślenia.
Pierwszym komponentem ilustracji, na który zwraca się uwagę sięgając po "Małego Księcia" w tej edycji, są barwy. Bywają zestawione kontrastowo, tak, by przykuwały wzrok, kiedy indziej (przede wszystkim na wyklejkach, stronie redaktorskiej i spisie treści) uspokajają, są stonowane, tworzą łagodne mury wszechświata, w którym rozgrywa się akcja książki. Uwagę przyciąga także sposób nakładania kolorów, bo jedne prześwitują spod drugich (zwłaszcza gdy chodzi o tło), jak w artystycznym wydaniu malarstwa pokojowego, a barwy oczu i przedmiotów trochę wychodzą poza ich linię, co skojarzyło mi się z jedną z ciekawszych serii komiksowych ostatnich lat – "W koronie" (kolory: Łukasz Mazur, ilustracje: Piotr Nowacki, scenariusz: Bartosz Sztybor, wyd. Tadam). Pod względem kolorystyki obrazy Pawła Pawlaka są na wskroś nowoczesne, chociaż (albo: nawet kiedy) ocenia je laik.
Kolejnym aspektem oryginalności prac Pawła Pawlaka zamieszczonych w "Małym Księciu" jest grafika, jej geometryczność i ostrość. Mamy tu osie, linie, kręgi, figury i "szkiełka" jak z kalejdoskopu, orbity fantazji i snu. Symboliczno-oniryczne podteksty pasują doskonale do materiału źródłowego – utworu filozoficznego, jakim przecież jest "Mały Książę". Najpierw spotykamy kapelusz, to znaczy węża boa, w którym "gości" poczciwy słoń, taki, jakiego narysowałoby dziecko. A zaraz obok widzimy pierwszy portret Księcia, "małego człowieczka" (jak określił go tłumacz, Henryk Woźniakowski) z wielką głową, wysokim czołem, niewielkimi, szeroko rozstawionymi oczami, malusimi kończynami, bardziej obcego, humanoidalnego ufoludka niż słodkiego chłopca, jak przywykliśmy go postrzegać na podstawie ilustracji Antoine'a de Saint-Exupéry'ego. Dalej jest jeszcze bardziej zaskakująco, bo jeden z baranków zyskuje groteskową starczą maskę i dostaje czarną skrzynkę, która skojarzyła mi się z thrillerem "Osada" (reż. M. Night Shyamalan). Skrzynka staje się leitmotivem galerii Pawła Pawlaka pt. "Mały Książę", od chwili pojawienia się jest obecna na niemal każdej ilustracji. Z tym bagażem otrzymanym od przyjaciela, po trosze po prostu bagażem przyjaźni, bohater podróżuje między planetami i chwilami, czyni z pudełka na baranka pojazd kosmiczny i wehikuł czasu, bo choć narysowane chwilę temu przez narratora, pojawia się ono także w retrospekcjach Małego Księcia.
Do moich ulubionych wizji Pawła Pawlaka należą wielka Róża (to pewnie to ego...) podlewana przez Małego Księcia i pan-Krzyk-Muncha z planety rozsadzanej przez baobaby, są też gołębie unoszące na linach Małego Księcia w skrzynce, lis odbijający się w oku bohatera (i odwrotnie), rozciągnięty na cztery strony obrazkowy wykaz zwiedzonych planet (wraz z turystą i mieszkańcami w różnych frapujących położeniach) i wreszcie "wyciemniony" portret narratora w chwili rozstania z ukochanym przyjacielem. Tego nie da się zapomnieć.
Ogólnie mamy tu do czynienia z udaną adaptacją plastyczną, dopasowaną do przekładu Henryka Woźniakowskiego. Moim zdaniem "Mały Książę" nie jest już tak przełomowy, ogólnie i w mniemaniu osoby, która pierwszy raz po niego sięga. Utwór ten jako tekst literacki zestarzał się, bo w międzyczasie w księgarniach polskich zakwitły dziesiątki (a na świecie setki, jeśli nie tysiące) genialnych konceptów, narodziły się nowe książki obrazkowe (picture book), wiele z nich jak baobaby wyrosło ciągnąc soki z planety "Małego Księcia" i rozsadzając ją. Odbiorcom poruszającym się w gąszczu (po)nowoczesnych publikacji jest obojętne, czy Antoine de Saint-Exupéry był pierwszy, książka musi do nich przemówić, być aktualna, a omawiana edycja "Małego Księcia" właśnie taka jest. Dzięki temu nowemu ujęciu klasyk nie tonie w morzu nowości, tylko jest niesiony na ich fali. O samej treści książki nie zamierzam pisać szerzej, ponieważ niemal wszyscy ją znają, przynajmniej mniej więcej, a pozostali powinni zapoznać się z książką, a nie jej omówieniem. Bliskie spotkania z galaktyką Małego Księcia proponuję przeprowadzić właśnie za pośrednictwem Pawła Pawlaka.
Bożena Itoya

Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę, przekład Henryk Woźniakowski, opracowanie graficzne, projekt okładki oraz ilustracje Paweł Pawlak, Znak Emotikon, Kraków 2018.

środa, 7 listopada 2018

Cuda wianki, Cuda niewidy


W latach 80. XX wieku, szkrabem będąc, często wpatrywałam się w zdjęcia i ilustracje w książkach o kulturze ludowej, a na lekcjach wychowania fizycznego uczyłam się krakowiaka. To nie była moda, tylko powszechna norma: popularyzacja kultury ludowej w wysokonakładowych publikacjach, w telewizji, szkole. W latach 90., jako nastolatka, i nieco później, już w studenckiej "dorosłości", pasjami oglądałam ekranizacje "Chłopów" i "Nad Niemnem", głównie ze względu na obraz polskiej wsi. Wtedy folklor nie był już popularny, młodym pamiętającym PRL kojarzył się raczej z czymś topornym, czym zachwycano się pod dyktat upadłej władzy. Tradycyjne motywy w polskiej modzie, muzyce i ilustracji książkowej powróciły masowo i z przytupem kilka, najwyżej kilkanaście lat temu (oczywiście pomijając prekursorów, jak Grzegorz Ciechowski), a aktualnie przeżywają prawdziwy renesans. Wytwory kultury najnowszej zbudowane z elementów kultury najdawniejszej, narodowej i ludowej, reprezentują Polskę na arenie międzynarodowej, czy to w dziedzinie kinematografii ("Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego), czy książki dziecięcej. Tę ostatnią funkcję pełnią albumy Marianny Oklejak: "Cuda wianki" oraz "Cuda niewidy", opublikowane w 2015 i 2017 roku przez wydawnictwo Egmont (seria Egmont Art).
Pełny tytuł pierwszej z wymienionych publikacji brzmi: "Cuda wianki. Polski folklor dla młodszych i starszych". Pod oryginalną, bardzo charakterystyczną okładką znalazło się 77 stron od góry do dołu zajętych ilustracjami (plus wyklejki, skromne, ale efektowne, i karta z konikiem-wycinanką), z niewielkim udziałem tekstu. Litery królują dopiero na stronach 78-80, gdzie autorka zamieściła przypisy. Wcześniej czytelnik poznaje zwyczaje i przedmioty związane z cyklem przyrody i życia ludzkiego na polskiej wsi, przeważnie z uwzględnieniem podziału na regiony (niekiedy pochodzenie danej przyśpiewki, stroju czy ozdoby wyjaśniane jest dopiero w przypisach).
Właściwa treść książki rozpoczyna się od pisemnego zaproszenia, jakie skierowała do nas autorka, oraz mapy Polski uwzględniającej miasta, regiony i grupy (w tym mniejszości etniczne – Łemkowie) istotne dla poruszonych dalej kwestii kulturowych, czyli mniejsze lub większe ośrodki danej "subkultury" ludowej. Na początku jest wiosna, jak to w prawdziwym i rytualnym świecie bywa. Później odbywają się przymiarki – widzimy liczne próbki materiałów, pojedyncze koronki i korale. Na trzeciej planszy już roi się od szczegółów: korali, rękawków, spinek, butów, pierścieni, pasów, a wszystko to zostało pokazane i opisane w sposób czytelny, możliwie zwięzły, na białym tle, by nie niepokoić wzroku czytelnika. To moje ulubione strony "Cudów wianków" i według mnie brakuje im tylko załączników w postaci prawdziwych artefaktów. Takie biżuteryjne pokusy są nie na moje nerwy.
W dziale "Wiosna" znalazły się również plansze zatytułowane "Zaloty", "Z kwiatami", "Nabożeństwo", "Jaja", "Wyprowadzenie", "Na głowie", "Potańcówka", "Muzyka". Ta ostatnia podziałała na mnie podobnie, jak biżuteria, a jest o tyle ciekawsza, że obok tradycyjnych instrumentów muzycznych autorka naszkicowała muzykantów pokazujących, jak trzyma się dane skrzypce czy dudy i w jaki sposób wydobywa się z nich dźwięk. Na innych ilustracjach obserwujemy typowe wycinanki, wzory, dekoracje i ubiory, ale nie jest to przekaz suchy, realistyczny i taki jakich wiele, bo Marianna Oklejak wniosła do tych małych plastycznych spektakli potężny wkład własny. W "Cudach wiankach" przez znane mi motywy ludowe przebija się talent, pomysłowość i dusza współczesnej artystki, a także jej wielkie zamiłowanie do folkloru. Tu grają nie tylko członkowie kapeli, ale też cienie i światła, kolory i faktury tła.
Dział "Lato" wyraźniej niż poprzednik łączy to, co dawne z nowym, ponieważ na ilustracjach pojawiają się osoby o współczesnych zajęciach i strojach – na początek letnicy na łące pełnej kwiatów łowickich, a na kolejnej planszy ("Wianki") cały tłumek: grubszy pan w koszulce piłkarskiej i klapkach prysznicowych, raczący się kiełbaską ze stojącego opodal grilla i reprezentujący "lokalny folklor", wyginający się w tańcu punk, towarzyszące mu panie w koralach i spódnicach luźno nawiązujących do tradycyjnych, DJ z tatuażami wzorującymi się na folklorze. Jednym słowem: folkloryzm, ale tylko jako element przeplatanki, której wiodącym ściegiem jest folklor.
Pozostałe ilustracje są kolorowe, obfite i soczyste jak urodzajne polskie lato. Autorka skomponowała dwustronicowe letnie przygody: "Zabawę", "Mapę", "Napełnianie", "Upał", "Spotkanie" i "Dokąd?", z wycinanek, drukowanych tkanin, haftów oraz wesołych, acz często kąśliwych pieśni, piosnek i przyśpiewek. Podobnie wyobrażona jest kultura ludowa związana z jesienią i zimą, choć w każdym dziale pojawiają się jakieś unikalne zabiegi, wzory, koncepty czy obiekty (jak naczynia plecione i ceramiczne w letnim rozdziale "Napełnianie", jesienne "Rozstanie" w haftowanym messengerze albo drewniane, malowane "Cuda" dla dziecięcych rączek znudzonych zimą). Znajdą się też dwie historie miłosne, szczęśliwa i nieszczęśliwa, rozwijające się i powracające co kilka kart.
Dzieci młodsze niż nastolatki niekoniecznie będą korzystać z "Cudów wianków" jak z pomocy dydaktycznej. Planowanym efektem jest tu raczej zdobywanie wrażeń, doświadczanie wzornictwa, obcowanie z kolorami, motywami, ale też z poczuciem humoru autorki (mały Lord Vader towarzyszący kolędnikom bawi mnie za każdym razem). Marianna Oklejak okazuje się mistrzynią adaptacji, a czytelnicy mogą się od niej uczyć sztuki konwersji tradycji w nowoczesność. Merytoryczna wartość publikacji została poświadczona przypisami, bibliografią i notami wydawcy; te elementy realizują zapowiedź zawartą w podtytule – "Cuda wianki" są przeznaczone także dla starszych odbiorców. Nastolatki i dorośli mogą bowiem używać albumu w charakterze podręcznika, a na pewno popularnego przewodnika po polskim folklorze.

"Cuda niewidy. Zagadki dla młodszych i starszych" nadadzą się i dla najmłodszych dzieci, jeszcze nie koneserów ilustracji i folkloru, może nawet jeszcze nieczytających, ale patrzących z dokładnością i sercem, jakich brakuje dorosłym, a często także starszym nastolatkom. Warto podsunąć "Cuda niewidy" nawet maluchom, które jeszcze nie poradzą sobie bez pomocy z rozwiązywaniem zadań, ale że ich mózg w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym pracuje na pełnych obrotach, to właśnie teraz przyswajają najwięcej, uczą się nie tylko myśleć i rozwiązywać, ale też dokonywać wyborów estetycznych. Otoczone tak pięknymi ilustracjami na pewno zyskają więcej i będą miały lepszy gust niż mali czytelnicy ograniczający swoje zainteresowania do książeczek i magazynów z bohaterami najpopularniejszych kreskówek. A może będzie to pierwsza tak trudna wyszukiwanka, jaką wasze maluchy "przejdą" same?
"Cuda niewidy" nie należą do łatwych zagadek, na jakie syn często natrafiał w czasopismach czy szkolnych podręcznikach. Byłam zaskoczona poziomem zadań przygotowanych przez Mariannę Oklejak, bo dotychczas artystyczne zagadki zajmowały mojemu dziecku mniej czasu niż te typowe, ze specjalnych zbiorów. Po prostu ilustrator przeważnie stawia na wartość obrazu, czasem na pomysłowość polecenia, a nie na skomplikowany przebieg zabawy, choć dzieci uwielbiają wyzwania, łatwizna je nudzi. Wie to autorka "Cudów niewidów", bo nawet dwunastolatek miewał zagwozdkę z niektórymi pierścieniami, kluczami, kwiatami czy ptaszkami. W tym zagadkowym albumie porównujemy dwa obrazki w poszukiwaniu 10 różnic, szukamy par przedmiotów (lub zwierząt), rzeczy nie do pary, właściwej labiryntowej ścieżki, ukrytych w gęstwinie czy ciemności roślin, zwierząt albo dodatkowych palców żaby. Zagadki układają się w historię o skłóconych braciach wyruszających w świat. Nierozwiązanie któregoś zadania może blokować wykonanie kolejnych, choćby odległych o kilkanaście stron. My mieliśmy taki przypadek, bo za zadania zabraliśmy się wieczorem, przy sztucznym świetle, z planem hurtowego rozwiązywania. Jednak po kilku stronach tak mieniło i mrowiło się nam w oczach od folklorystycznych motywów, że nic już nie widzieliśmy (w końcu to "Cuda niewidy") i musieliśmy się poddać – ale tylko do kolejnego razu.
O "Cudach wiankach" zostało już powiedziane tak dużo, są na tyle istotną wizytówką współczesnej polskiej książki dla dzieci, że trudno zabłysnąć czymś nowym. Jednak recenzent ma za zadanie podać własną opinię, dlatego podsumuję: według mnie album Marianny Oklejak jest jak Pyza na polskich dróżkach ilustracji książkowej. W podrygach przeskakujemy od regionu do regionu i od najdawniejszych motywów zdobniczych, przez tradycję polskiej ilustracji (na przykład tej spod szyldu "Poczytaj mi mamo" i tej w formie obrazków animowanych, jak "Przygody Kota Filemona i wspomniana "Pyza"), do najnowocześniejszej rodzimej grafiki, którą przecież reprezentuje autorka. Przemierzamy więc i przestrzeń, i czas, przy czym jest tu tyle wesołości i ruchu, co w najlepszych kreskówkach. "Cuda niewidy" stanowią zaś cenne i urokliwe uzupełnienie "Cudów wianków", dla niektórych (zwłaszcza młodszych oraz chłopięcych) odbiorców ciekawsze i łatwiej przyswajalne od pierwszego albumu folklorystycznego Marianny Oklejak.
Bożena Itoya

Marianna Oklejak, Cuda wianki. Polski folklor dla młodszych i starszych, Wydawnictwo Egmont Polska sp. z o o. (Egmont Art), Warszawa 2015.
Marianna Oklejak, Cuda niewidy. Zagadki dla młodszych i starszych, Wydawnictwo Egmont Polska sp. z o o. (Egmont Art), Warszawa 2017.