cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

środa, 20 lutego 2019

Sylaboratorium, czyli leksykon młodego erudyty


"Sylaboratorium" jest zbiorowym dziełem dziesięciorga polskich pisarzy i jednego ilustratora (wszyscy tworzą dla starszych lub młodszych dzieci), wydanym ze wsparciem agencji kreatywnej Huncwot (autorów bardzo w książce istotnych liter pozyskanych z typo.polona.pl) w ramach serii Egmont Art. Publikacja ta reprezentuje nowe, w dużym stopniu także nowatorskie spojrzenie na książkę dla dzieci. Młodego czytelnika nie traktuje się protekcjonalnie, co właściwie stanowi już normę w wydawnictwach z pewną renomą, specjalizujących się w literaturze na dobrym poziomie (do których Egmont, gigant wydawniczy, dotąd zdawał się nie pasować, zwłaszcza po "skasowaniu" Literackiego Egmontu). Tutaj dziecko uważa się za inteligentnego człowieka, który w rozmaitych książkach szuka nie tylko wiedzy (a na pewno nie pouczania w starym, bo chyba jeszcze dziewiętnastowiecznym stylu, którym raczono w dzieciństwie nas, dzisiejszych rodziców, i naszych rodziców), ale też pożywki intelektualnej i wrażeń artystycznych. Wszystko to znaleźliśmy w "Sylaboratorium", i to w smakowitej otoczce literackiej. Mnie osobiście bardzo ubawiła obserwacja, jak dorośli, zasłużeni autorzy wcielają się w rolę ucznia wykonującego zadanie z języka polskiego: "na podstawie definicji słownikowej przygotuj o danym pojęciu krótki tekst zgodny z wymogami wybranego gatunku literackiego".

Sentymentalny wierszyk kryty gontem

W moim kącie za szafą leniwie płyną dni.
Dzikie gęsi kursują po trzy, co trzy, na trzy.

Jan Mruk pomruk wydaje przeciętnie raz na noc.
Można go zlekceważyć, wciskając łeb pod koc.

Nie ma tu żadnych węży, pająków ani os.
Na ścianie wisi zegar, w zegarze gwiżdże kos.

Nie zegar to, lecz domek, ma gontem kryty dach.
Pod dachem krytym gontem niestraszny żaden strach!

Ach, jak mi tutaj dobrze, ach, jak cieplutko mi!
Choć zbliża się już burza i gdzieś hen, hen już grzmi.

/Gont, Justyna Bednarek/

Idei publikacji najwierniejsze wydają się wiersze, choć moje serce podbiły i inne literackie drobiazgi, będące fantazjami na temat terminu czy po prostu słowa. Te humorystyczne objaśnienia obrazują, jak dogłębnie pisarze rozumieją wzięte na warsztat pojęcia, ale także ogólnie język polski, oraz w jakim stopniu są pedagogami. Miernikiem wszystkich wymienionych wartości będzie reakcja młodego czytelnika, bo nie wątpię, że "Sylaboratorium" spodoba się dorosłym erudytom. Inaczej może być z dziesięcio- i nastolatkami. Świadomość uniwersum młodszej młodzieży, chęć i umiejętność przenikania doń wcale nie są cechami wszystkich współczesnych polskich autorów piszących dla dzieci, ba, nawet nie każdego współtwórcy "Leksykonu małego erudyty". Dużo mówi się o upadku kultury i obniżaniu się poziomu intelektualnego w najmłodszym pokoleniu, ale te dzieci i nastolatki, które są inteligentne i obyte w kulturze (także języka), funkcjonują na naprawdę wysokich obrotach. Ich sposób postrzegania świata, mądrość i bystrość przewyższają często metody oraz kryteria oceny, jakie odnoszono do nas, kiedy mieliśmy po kilka czy kilkanaście lat. Beletrystyka i literatura użytkowa rzadko nadąża za totalnością myślenia młodych, pod tym względem "Sylaboratorium" bywa publikacją w starym, nieco zdezaktualizowanym stylu, choć zdarzają się tu perełki, które śmiało mogą konkurować z celnością i dowcipem komiksów lub innych popularnych form definiowania "młodej" rzeczywistości. Daje to nadzieję na odrodzenie popularności literatury pięknej czy wysokiej dla młodych, dziś raczej elitarnego tworu kultury, powszechnie aplikowanego tylko dzieciom (i przez dzieci) do chwili nauki samodzielnego czytania. Filozofia i symboliczne przedstawienia świata obecne w publikacjach dla przedszkolaków, pierwszaków i innych młodszych uczniów, dla tych nieco starszych, już dorastających okazują się często banalne, infantylne, nudne, potrzebują oni wrażeń czytelniczych (czy to estetycznych, czy literackich) kontynuujących linię ambitnej książki z wcześniejszego dzieciństwa. Oczekiwania te w naszej rodzimej książce spełniają niemal wyłącznie powieść graficzna i komiks, z nielicznymi wyjątkami, jak "Nikt nas nie upomni" Agnieszki Wolny-Hamkałło, "Detektywi z klasztornego wzgórza" i "Biały Teatr panny Nehemias" Zuzanny Orlińskiej czy "Bjørn – Syn burzy" Pawła Wakuły. Przeważająca część publikacji dla młodzieży to literatura popularna i beletrystyka obyczajowa relacjonujące współczesność tak, by w pełni odpowiadała codziennym doświadczeniom szkolnym, koleżeńskim, rodzinnym. Niewiele jest tu mowy o wnętrzu ambitnych, pełnych wyobraźni, zainteresowań młodych ludzi, którzy poszukują nowych wyzwań, chcą budować własną tożsamość w oparciu o kulturę. Książki częściej adresuje się do osób, które niechętnie czytają niż do tych nastolatków, którzy czytać kochają. "Sylaboratorium" należy pod tym względem do chwalebnych wyjątków, nikt tu się nie cacka z książkofobami.

Ładne cacko

Cackać się należy z cackiem,
takie prawo ma cudackie.

Bo gdy cacka się nie cacka,
to natura w nim się chwacka
ze snu budzi i ladacko
psoci gracko.
To wariacko stuka packą,
to się tłucze pod posadzką,
to znów w błocko pac! omackiem...

Wnet nie będzie cacko cackiem.

/Cacko, Agnieszka Frączek/

Niektórzy autorzy włączyli do "Sylaboratorium" serie powiązanych ze sobą tekstów. Z jednej strony jest to ciekawy zabieg formalny, ale też młodszy czytelnik gubi się w odniesieniach i musi wracać do wcześniejszych haseł. Przypuszczam, że nikt poniżej dziesiątego roku życia nie czyta takiego leksykonu jednym tchem, wszak liczy 50 haseł, po 2 na każdą literę alfabetu. Wobec mnogości omawianych pojęć oraz wielokrotnego przerywania lektury i wracania do niej trudno się dziwić, że dziecko zapomina, co dokładnie i przez kogo zostało napisane kilka czy kilkanaście haseł wcześniej. U nas sprawdziło się czytanie "Sylaboratorium" nie w przyjętym przez wydawnictwo układzie alfabetycznym, ale naszym własnym, autorskim – po kolei wszystkie opowiastki Emilii Kiereś, następnie Marcina Wichy, później Mikołaja Golachowskiego i tak dalej.

Cichy, spokojny Eufemizm

Eufemizm przyjechał do nas z zagranicy. Urządził się w mysiej dziurze i tam pozostał.
Pałac to nie jest, ale zawsze... – mówił Eufemizm.
Nie sprawiał najmniejszych kłopotów. Żywił się przesadą, a czasem złym wychowaniem.
Gdy słyszałem na przykład czyjeś głośne "Ożeż!", a potem nagle jakieś niespodziewanie gładkie słówka, wiedziałem, kto to sprawił. Eufemizm!

/Eufemizm, Wojciech Widłak/

Różnorodne doświadczenia językowe w "Sylaboratorium" zaprezentowali: Justyna Bednarek, Agnieszka Frączek, Mikołaj Golachowski, Roksana Jędrzejewska-Wróbel, Emilia Kiereś, Ewa Nowak, Zuzanna Orlińska, Zofia Stanecka, Marcin Wicha oraz Wojciech Widłak. Swoją genialną koncepcją i grafiką scalił je Paweł Pawlak, ilustrator nad ilustratorami, którego wizja dominuje w publikacji, nadaje jej charakter, dodaje dowcipu (z kapką cynizmu i abstrakcji). Wystarczy spojrzeć na moich faworytów – prace towarzyszące hasłom giezło, euforia, mezalians, prestidigitator, trybunał, wiorsta, zachciewajka i zagwozdka, by zrozumieć ideę leksykonu małego erudyty, pełnioną przez niego funkcję małej galerii literatury i sztuki.
Drobiazgowe artystyczne ilustracje, często z efektem 3D zapewnionym przez fotografowanie papierowych figurek lub tworzenie kolaży, podkreślają moje ogólne wrażenie z tej książki. Jej podtekstem jest dla mnie kult papieru: tradycyjnej książki, niekomputerowej grafiki, ujmowania wiedzy w hasła, organizowania wieloosobowego zespołu specjalistów, którzy notują, gromadzą fiszki, są współautorami, a nie researcherami czy "opracowującymi". Również czytelnik może dołączyć do grona twórców, bo na końcu publikacji znajdują się plansze z literami-naklejkami, które przydadzą się do wypełnienia kart poświęconych na "notes erudyty". Zabawa w wyklejanie własnych, nikomu nieznanych słów zajęła nam długie godziny i była naprawdę wyśmienita.

Bożena Itoya

Sylaboratorium, koncepcja graficzna książki, ilustracje i skład: Paweł Pawlak, teksty: Justyna Bednarek, Agnieszka Frączek, Mikołaj Golachowski, Roksana Jędrzejewska-Wróbel, Emilia Kiereś, Ewa Nowak, Zuzanna Orlińska, Zofia Stanecka, Marcin Wicha, Wojciech Widłak, Wydawnictwo Egmont, Warszawa 2017.

Archistoria Muchomora


"Archistoria" Magdaleny Jeleńskiej i ilustratorek tworzących kolektyw Acapulco Studio (Agata Dudek oraz Małgorzata Nowak) jest publikacją wielogatunkową, oferująca wiedzę z kilku dziedzin, kierowaną do odbiorców w różnym wieku i o odmiennym poziomie świadomości artystycznej. Ta rozmaitość, rozszczepienie treści i celów przeważnie będą odbierane jako zaleta, ale niektórym czytelnikom, zwłaszcza zwolennikom naukowej "czystości", może przeszkadzać. Nas nie zdziwił niejednoznaczny charakter albumu, bo też rozmycie gatunkowe i dziedzinowe stanowi właściwie podstawową cechę współczesnych popularnonaukowych książek dla młodych ludzi, przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę te najmodniejsze pozycje. "Archistoria", zgodnie z podtytułem, jest opowieścią o architekturze, trochę graficzną, trochę encyklopedyczną, z elementami powszechnie zrozumiałego wykładu w stylu szkolnym.
Książkę otwiera cytat z Witruwiusza, rzymskiego architekta mającego satyrycznego sobowtóra w filmowym świecie Lego, co pozytywnie nastroiło do lektury naszą rodzinę o bogatych tradycjach (klockowych) budowniczych. Sentencji towarzyszy wielkoformatowa grafika utrzymana w kolorystyce i stylistyce zgodnych z trendami, preferencjami galerii organizujących wystawy współczesnej ilustracji książkowej czy oczekiwaniami zainteresowanych tym tematem odbiorców, także czytelników komiksów i wielbicieli sztuki plakatu. Zwolennikom realistycznych obrazów (czy nawet fotografii) w książce dla dzieci i wydawnictw stricte popularnonaukowych "Archistoria" może nie przypaść do gustu, bo choćby w warstwie plastycznej nie oddaje ona rzeczywistego, architektonicznego stanu rzeczy 1:1, jest pewną interpretacją, wizją, grą. Podobnie w sferze merytorycznej trudno tu mówić o jakiejś w pełni uporządkowanej i konsekwentnej metodzie prezentacji historii architektury, autorka tekstu dokonała raczej przeglądu ciekawostek, które mogą posłużyć młodemu człowiekowi jako początkowa baza informacyjna.
Wyjściowy podział omawianych zagadnień ze względu na tworzywo (kamień, cegła, beton, szkło) później przechodzi w rozdziały poświęcone konkretnym typom budowli, konstrukcji czy form (dom, wieża / wieżowiec, most, łuk, kopuła, budowla centralna, bazylika). Wprowadzenie do każdego rozdziału sformułowane jest dość trudnym, "dorosłym" językiem, przy czym nie chodzi nawet o udział słownictwa specjalistycznego, ale ogólnie o narrację typu naukowego. Natomiast następujące dalej notatki o poszczególnych obiektach ujęte zostały w sposób niemalże dziecięcy – często pojawiają się w nich niespodziewane wykrzykniki i wyrażenie "czy wiesz, że...". Poziom szczegółowości wiedzy jest stosunkowo wysoki, nawet jak dla dobrze uczącego się dwunastolatka. Wiadomości przytaczane w książce zdecydowanie wykraczają poza program nauczania w szkole podstawowej na tym etapie (do szóstej klasy włącznie).
Zakorzenienie najnowszej grafiki w historii światowej architektury daje ciekawy, zaskakujący efekt. Takie zestawienie może zainspirować młodzież do własnych eksperymentów na polu plastyki, budownictwa (choćby z klocków czy kartonów) albo projektowania (także książek), a i co wrażliwszych dorosłych oczaruje powiewem metodologicznej świeżości. Częściowo doświadczalny, a przez to nie w pełni informacyjny charakter publikacji nie pomniejsza jej użyteczności w dydaktyce, czego jesteśmy najlepszym przykładem, bo i ja, i mój syn zdobyliśmy tu pokaźną dawkę nowej wiedzy.
Duże wrażenie robi nie tylko formuła, ale również forma "Archistorii" – rozmiary książki (XL) przy jej niewielkiej wadze, osiągniętej dzięki ekologicznemu papierowi (twórcy świadomie rezygnują z ekskluzywności albumów drukowanych na ciężkim, kredowym papierze), odważne rozwiązania graficzne, układ tekstu oraz zastosowanie ikon portretujących omawiane konstrukcje. Miniaturki prezentują się wyjątkowo okazale w gromadzie, to jest na stronach poświęconych Nagrodzie Pritzkera – miniprzegląd najznamienitszych i docenianych przez najważniejsze gremia osiągnięć współczesnej architektury wypada bardzo estetycznie i po prostu ciekawie. Ten fragment publikacji przypomina nieco słownik obrazkowy architektury, ma też w sobie coś z branżowej ikonografiki. Obraz jest tu dla dziecka istotniejszy od (krótkiego) tekstu, dociera doń bardziej bezpośrednio i przypuszczalnie sprawi, że wiedza zostanie zapamiętana mimowolnie, z przyjemnością oraz na długo. Podobne wrażenie wywarła na mnie "Archistoria" jako całość, mimo że wyobrażam sobie również jej zastosowanie nie jako pomocy dydaktycznej, tylko w charakterze albumu grafiki, artystycznej ciekawostki służącej popkulturowemu delektowaniu się, a nie nauce. Odróżnia to książkę Magdaleny Jeleńskiej, Agaty Dudek oraz Małgorzaty Nowak od innych ilustrowanych leksykonów wydawnictwa Muchomor, w których grafika jest tylko dopełnieniem (choć bardzo cennym!) tekstu, będącego dla dziecka podstawową wartością i treścią publikacji: "Jak zdobyć Nagrodę Nobla" (tekst: Katarzyna Radziwiłł, ilustracje: Daniel de Latour), "Alfabetu polskiego" (tekst: Anna Skowrońska, opracowanie graficzne: Agata Dudek i Małgorzata Nowak) oraz "Alfabetu niepodległości" (tekst: Anna Skowrońska, ilustracje: Joanna Gębal).

Bożena Itoya

Archistoria. Opowieść o architekturze, tekst: Magdalena Jeleńska, ilustracje: Agata Dudek, Małgorzata Nowak / Acapulco Studio, Muchomor 2018.

poniedziałek, 11 lutego 2019

Kapitan Majtas i kretyńskie kombinacje, straszliwy spisek oraz raptowny rewanż (tomy 8-10)

Rozbudowa serii "Kapitan Majtas" Dava Pilkey'a doprowadziła do rozgałęzienia centralnych i marginalnych wątków oraz ich splątania. Ósma, dziewiąta i dziesiąta wielka powieść nawiązują do poprzednich tomów, równocześnie wprowadzając nowe elementy fabuły i ingerując we wcześniejsze. Podróże w czasie wiążą się ze zmianami w wydarzeniach z przeszłości i przyszłości, usuwaniem niektórych z nich, dodawaniem zupełnie różnych alternatywnych zakończeń, a także równolegle istniejących wariantów tej samej osoby. Dla młodszych czytelników zamieszanie może okazać się zbyt duże, ale fani fantastyki i komiksów w wieku od około ośmiu lat będą zachwyceni. Przemieszczanie się w czasie ze skutkiem unicestwiania znanej nam teraźniejszości jest bodaj najpopularniejszym motywem fantastycznonaukowej odnogi popkultury, zwłaszcza najnowszych komiksów i ich ekranizacji z ostatnich kilku lat.
Streszczając choćby połowę akcji tych trzech tomów "Kapitana Majtasa" zdradziłabym całą intrygę. George i Harold wpadną tym razem w większe niż zazwyczaj, pozornie nierozwiązywalne kłopoty. Po raz pierwszy tak mało będzie zależało od nich samych, właściwie będą zdani na spiski i podstępy multiplikujących się złoczyńców oraz "dobrych ludzi". W obliczu ostatecznej porażki i "końca świata, jaki znacie" postanowią nawet spoważnieć, dojrzeć i porzucić żywot dowcipnisiów. Konsekwencje tej decyzji poznają niemal natychmiast po jej podjęciu, choć nastąpią one... po 30 latach. I będzie to najgorszy koszmar George'a i Harolda.

Autor komplikując zależności między postaciami i zdarzeniami modyfikuje nieco charakter serii i bohaterów, dotąd raczej prostolinijnych, dość przewidywalnych. Ogólnie jednak humor pozostaje ten sam, mimo że nowe odsłony wielkiej powieści podobały się mniej od poprzednich i mnie, i mojemu synowi. Zagęszczenie wątków science fiction według nas nie przysłużyło się "Kapitanowi Majtasowi", wcześniejsza, bardziej zwariowana konwencja miała w sobie więcej oryginalności, lekkości, superbohaterskiego polotu. Oczywiście Dav Pilkey nadal bawi nas minikomiksami rysowanymi przez głównych bohaterów i własną techniką animacji czarno-białych, pozornie statycznych obrazków. Nieoczekiwanym i najwartościowszym dodatkiem do tomu dziewiątego, najgrubszej ze wszystkich wielkich powieści, jest obszerna retrospekcja przybliżająca narodziny przyjaźni George'a i Harolda, a także ich pierwszego superbohatera: Dogmana. Ten zszyty ze znanych popkulturowych motywów jegomość doczekał się kolejnej po Majtasie serii książek Dava Pilkey'a, właśnie opublikowanej (w kolorze!) przez Wydawnictwo Jaguar. Na pewno nie odmówimy sobie przyjemności poznania i tej produkcji komiksowej, literackiej, czy raczej komiksowo-literackiej, bo co wiąże się z Majtasem, musi być dobre.

Bożena Itoya

Dav Pilkey, Kapitan Majtas i kretyńskie kombinacje kosmitów z karmazynowego kibelka. Ósma wielka powieść, tłumaczenie: Piotr Jankowski, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2018.
Dav Pilkey, Kapitan Majtas i straszliwy spisek Stefana Spodniosika. Dziewiąta wielka powieść, tłumaczenie: Piotr Jankowski, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2018.
Dav Pilkey, Kapitan Majtas i raptowny rewanż radioaktywnych robo-bokserek. Dziesiąta wielka powieść, tłumaczenie: Piotr Jankowski, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2018.

niedziela, 3 lutego 2019

Pies na medal: Falco – pies lotniskowy; Morus – pies ratownik wodny

Dzieci interesujące się psami mają wielkie szanse na stanie się zapalonymi czytelnikami. Książka to najprostszy i najszerzej dostępny sposób na poznanie ras oraz zwyczajów ulubionych zwierząt (oczywiście pomijając Internet, źródło informacji zdecydowanie mniej kompetentne, a dodatkowo – w dużym natężeniu – nieodpowiednie dla dzieci z uwagi na pośrednictwo szkodliwych monitorów). Wśród dziesiątek, jeśli nie setek, dostępnych na rynku "psich" publikacji dla najmłodszych warto zwrócić uwagę na te reprezentujące wysoki poziom pisarski, merytoryczny, redakcyjny oraz graficzny. Z pewnością też dobrym wyborem będzie cykl wydawniczy, z którego czytaniem (a nawet nabywaniem za swoje kieszonkowe) dziecko poradzi sobie samodzielnie, zechce go kolekcjonować i powracać wielokrotnie do poszczególnych odsłon. Z życia wzięte opowieści Barbary Gawryluk o zwierzętach od wielu lat cieszą się sympatią mojego syna, większość z nich czytał po dwa (lub więcej) razy. Z równie ciepłym przyjęciem spotkały się w naszym domu historie Czarta i Juniora, do których niedawno dołączyli "Falco – pies lotniskowy" oraz "Morus – pies ratownik wodny".
Książki Barbary Gawryluk ukazujące się w serii "Pies na medal" spełniają ważną rolę edukacyjną, a przy tym niewątpliwie są zgrabnymi miniaturami literackimi, mają też wartość artystyczną, zapewnioną przez ilustratorkę Agatę Kopff oraz Studio 3 Kolory, odpowiedzialne między innymi za projekt graficzny okładki. Kogo i czego uczą te niewielkie perełki wydawnicze w miękkich oprawach, ze skrzydełkami, które mogą unieść nasze myśli daleko, aż do wakacji (egzotycznych lub lokalnych, letnich albo zimowych)? Na tylnych okładkach wszystkich publikacji wydawnictwa Zielona Sowa, a więc także tych należących do cyklu "Pies na medal", widnieje informacja o wieku czytelnika. Dzięki temu rodzice, dziadkowie czy nauczyciele mogą być pewni, czy szukają właśnie takiej lektury – wszyscy mamy rozmaite doświadczenia w tym zakresie, bo też bogactwo kolorowych ilustracji nie zawsze oznacza, że jest to pozycja dla przedszkolaków. Omawiane książki o bohaterskich czworonogach przeznaczone są dla dzieci od 6 lat i uważam, że należy się trzymać tej dolnej granicy wieku, mimo że duże, wyraźne, jasne obrazki z wesołymi twarzami dzieci, unoszącymi się wokół głów serduszkami czy innymi komiksopodobnymi elementami grafiki oraz sam temat "piesków" wydają się prostsze, pozornie przyswajalne nawet dla dwu- i trzylatków.
Cykl traktuje o psach pracujących i wiedza zdobywana przez czytelników dotyczy właśnie obowiązków zawodowych zwierząt, które zazwyczaj uważa się tylko za pupili. Nie ma tu za wiele słodyczy i wzruszeń charakterystycznych dla (piętrzących się w księgarniach) fikcyjnych opowiastek o dzielnych pieskach, choć i Barbara Gawryluk tworzy niepozbawioną emocji fabułę, zawsze z udziałem dziecięcych bohaterów. Dzieci są tu jednak obserwatorami lub uczestnikami akcji ratowniczych czy też innych działań podejmowanych przez psy w ramach ich pracy. Emocje zaś wynikają z przeżywania przez czytelnika dramatycznych, realistycznych okoliczności, a nie na przykład z rozbrajających opisów przyjaźni psio-ludzkiej.

Wtedy kilkaset metrów od brzegu pojawiła się motorówka ciągnąca dmuchany banan, na którym siedziały trzy dziewczynki. Łódka płynęła slalomem, słychać było śmiechy, piski i krzyki, banan przechylał się, płynął w prawo i w lewo, aż przy kolejnym ostrym skręcie pasażerki nie były w stanie zachować równowagi i wpadły do wody.
Dziewczynki miały na sobie kamizelki ratunkowe i utrzymywały się na powierzchni. Ale najmłodsza z nich zachłysnęła się wodą i zaczęła wymachiwać rękami. Czuwający na plaży Morus natychmiast zareagował. Kiedy od swojej przewodniczki usłyszał komendę: "Skacz!", rzucił się do wody i popłynął w kierunku dziewczynki.
Bliźniaki z napięciem obserwowały akcję na morzu. Szybko zrozumiały, że to już nie ćwiczenia.
Jak można pozwolić dzieciom na tak idiotyczną zabawę. – Ciocia Hania kręciła głową z oburzeniem. – To chyba najgłupsza nadmorska rozrywka.
A ja chciałbym się przejechać takim bananem – zaprotestował Darek. – Przecież jak się umie pływać, to nic się nie może stać.
Oj, nie masz racji – odezwał się jeden z ratowników koordynujących akcję z brzegu. – Już kilka razy wyławialiśmy uczestników takich zabaw. Można się zachłysnąć wodą, uderzyć albo po prostu przestraszyć. Wtedy brakuje siły, żeby z powrotem wdrapać się na banana. Ta dziewczynka potrzebuje pomocy. Po to tu jesteśmy, a najlepiej w takich akcjach sprawdzają się nasze psy.

Morus jest ratownikiem wodnym z Trójmiasta, pracuje na plaży z innymi psami i ludźmi, a jego bezpośrednią przełożoną i partnerką jest uśmiechnięta, lubiąca różowy kolor ratowniczka Justyna. Autorka i ilustratorka prostymi słowami (uzupełnionymi przez przypisy, wyjaśniające wszelkie potencjalnie niezrozumiałe kwestie) i obrazami pokazują codzienne treningi nowofundlanda, a także przebieg akcji ratowniczej, ze szczególnym uwzględnieniem funkcji, jaką pełni w niej Morus. Moja rodzina spędzając wakacje na polskich plażach często widuje turystów w różnym wieku dokazujących na dmuchanym bananie przyczepionym do motorówki, ale historia opisana w "Morusie" pewnie skłoniłaby ich do namysłu nad tą "beztroską" zabawą. Zdecydowanie za dużo razy byliśmy świadkami wypadków na morzu z udziałem dzieci, dlatego każda próba podniesienia świadomości rodziców jest cenna i godna pochwały. Szkoda, że "Falco" nie jest lekturą obowiązkową na zajęciach wychowawczych przed letnimi wakacjami, podobnie zresztą dobrze przypomnieć sobie "Czarta" przed feriami zimowymi.

I codziennie jest taka akcja? – Tacie też zaimponował niewielki pies.
Tak, Falco jest zatrudniony na cały etat – roześmiała się przewodniczka. – Pracuje osiem godzin dziennie, co zupełnie wystarczy, żeby zniechęcić ptaki i zwierzęta do pozostawania na naszym terenie.
Patrz, tato, jakie ma fajne ubranko. – Julka podziwiała psa, który właśnie wysiadał z samochodu przy budynku portu.
Wszystkie nasze psy mają specjalnie dla nich zaprojektowane kolorowe, odblaskowe kamizelki – wyjaśniła przewodniczka. – Chodzi o to, żeby było je widać z daleka. Na terenie lotniska dużo się dzieje, musimy też dbać o bezpieczeństwo naszych psów, bo są niezastąpione.

Książka "Falco – pies lotniskowy" jest przede wszystkim opowiadaniem o rodzeństwie wyjeżdżającym na wakacje do Grecji. Wątek pracującego psa został zgrabnie wpleciony w sytuację, która może dotyczyć wielu młodych czytelników. Falco to border collie płoszący zwierzęta podchodzące (i podlatujące) do lotniska, a tym samym stwarzające zagrożenie dla lądujących i startujących samolotów. Barbara Gawryluk opisuje również zadania innych psów lotniskowych: spaniela poszukującego w bagażach materiałów wybuchowych oraz owczarka wyszkolonego do rozpoznawania narkotyków. W tej odsłonie serii "Pies na medal" dzieci zdobywają wyjątkowo szeroką wiedzę, chociaż, jak już wspomniałam, fikcja literacka również została rozbudowana bardziej niż w innych tomach. Wszystkie części cyklu Barbary Gawryluk niosą dodatkowe, moim zdaniem ważne przesłanie: psy pracujące są wspaniałe, inteligentne, piękne, ale nie wolno im przeszkadzać. Czytelnicy dowiadują się też, że zawsze przed dotknięciem (a już zwłaszcza przytuleniem) "ślicznego pieska" należy spytać jego właściciela o pozwolenie. Tę wiedzę, choć pozornie błahą, warto odświeżać, powtarzać dzieciom choćby i w każdym "Psie na medal". Czekamy na marzec, kiedy ukażą się książki "Rollek – pies przewodnik" oraz "Baster – pies ratowniczy".
Bożena Itoya

Barbara Gawryluk, Falco – pies lotniskowy, ilustracje: Agata Kopff, Wydawnictwo Zielona Sowa, Warszawa 2018.
Barbara Gawryluk, Morus – pies ratownik wodny, ilustracje: Agata Kopff, Wydawnictwo Zielona Sowa, Warszawa 2018.