cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

środa, 29 maja 2019

Ściśle tajne. Czy wojna jest dla dziewczyn?


Ostatnio przeczytaliśmy dwie małe, ale wielkie książki Pawła Beręsewicza: "Czy wojna jest dla dziewczyn?" oraz "Ściśle tajne". Pierwsza z nich ukazała się już kilka lat temu (mój egzemplarz jest jej szóstym wydaniem), nakładem wydawnictwa Literatura w koedycji z Muzeum Powstania Warszawskiego, zdążyła nawet trafić na listę lektur szkolnych. Wojennych zbirów i przeciętnych, mimowolnych uczestników zdarzeń zilustrowała tam Olga Reszelska. Również druga z omawianych pozycji, "Ściśle tajne" z 2018 roku, rozpoczyna się (wewnątrz) ilustracją mężczyzny w niemieckim mundurze z II wojny światowej, choć ta książka opowiada o innym czasie. Tym razem, mimo prostoty i przystępności opowieści, mamy do czynienia z pewnymi figurami, dyskretnymi przenośniami, bardzo dobrze współgrającymi z nieco abstrakcyjnymi ilustracjami Macieja Szymanowicza, który często współpracuje z wydawnictwem Literatura przy serii "Wojny dorosłych – historie dzieci". Książka "Ściśle tajne" nie należy do tego cyklu, a jednak ma wydźwięk poważny przynajmniej na równi z publikacjami historycznymi.

O pradziadku nie mówiliśmy w domu "pradziadek", tylko Mały Dziadek – w odróżnieniu od dużego dziadka, który był po prostu dziadkiem, czyli tatą mojej mamy. Mały Dziadek kiedyś już chyba bardziej urósł, ale potem z powrotem zmalał i ze wszystkich dorosłych na świecie był ode mnie najmniej wyższy. Miał tak dużo lat, że kiedy próbowałem do tylu policzyć, zawsze myliłem się po drodze i musiałem trzy razy zaczynać od początku. Któregoś dnia opowiedział mi nawet, że jak był naprawdę mały, znalazł na ulicy szczeniaczka dinozaura i potem codziennie wyprowadzał go na spacer!

Już po pierwszym akapicie wiedziałam, że pojęcia wielkości i małości są w tym utworze względne, podszywają się pod siebie i zastępują. Mała historia jednej rodziny ma ogromną moc, mały chłopiec przyjmuje świat z wielkim sercem, a Mały Dziadek jest tak naprawdę kimś wielkim, spajającym rodzinę, mającym dystans do własnego wieku i świetny kontakt z prawnukiem. Wesoły tekst wywołuje też wzruszenie, zwłaszcza u osób dbających o relacje dziecka z seniorami rodu, tych rodziców czy dziadków, którzy często opowiadają o nieobecnych już przodkach, by zagościli oni na stałe w życiu najmłodszych członków rodziny. Wspominając zmarłych trzeba poruszyć temat śmierci, a książka Pawła Beręsewicza jest najlepszym środkiem łagodnie wprowadzającym w podobne rodzinne rozmowy.

Na grób Małej Babci chodziliśmy zawsze pierwszego listopada, w dzień Wszystkich Świętych. Stawialiśmy doniczkę z wielką kępą chryzantem i zapalaliśmy świeczki. To był jedyny dzień w roku, kiedy wolno mi było wziąć do ręki zapałki. Wyryte w kamieniu literki układały się w imię i nazwisko Małej Babci, a cyferki w daty – kiedy się urodziła i kiedy umarła. Mały Dziadek też miał tam swoje literki i cyferki, ale data była jedna. Bo Mały Dziadek na razie tylko się urodził.

Dziadek odchodzi, jednocześnie zostając z wnukiem na jeden z najpiękniejszych sposobów w polskiej literaturze dla młodych. Właśnie takich metafor i narracji potrzebują dzisiejsze starsze dzieci i młodsze nastolatki. Również grafikę zdobiącą "Ściśle tajne" cenię za niedosłowność i czegokolwiek-wykorzystanie rodem z dziecięcego rysunku: chmury wycięte są z zeszytu w kratkę, oprawki okularów nie łączą się na nosie, jakby zostały zrobione dla zabawy z drucików znalezionych w szufladzie dziadka. Takie obrazki, pochodzące z opisanego wyżej opowiadania "Kloss", znalazły się na okładce publikacji. Jednak historia chłopca "spiskującego" z Małym Dziadkiem nie jest jedyną w książce, drugie opowiadanie nosi tytuł "Pięć niedźwiedzi". Funkcję narratora i bohatera pełni ten sam młodzieniec, co w "Klossie", a rzecz dotyczy tym razem średniego i najmłodszego pokolenia rodziny, wliczając osoby jeszcze nienarodzone.

Jest ważna sprawa, usiądź, kolego,
tylko spokojnie, to nic groźnego,
równo oddychaj, nic się nie stało.
No? – ja im na to. – Śmiało!

Wiesz, jak to bywa, synku, na świecie.
Różnie się ludziom ich życie plecie,
raz jest pogoda, a raz jest plucha.
Hm! – ja im na to. – Słucham.

Bo widzisz, chłopie, czasem jest zdrowo
zmienić coś w życiu, zacząć na nowo.
Z wszystkim się człowiek w końcu oswoi.
Więc? – ja im na to. – No i?

Nie ma obawy, nic się nie wali,
wciąż cię będziemy, synku, kochali,
wciąż pomagali, wciąż się troszczyli.
Hej! – ja im na to. – Czyli?

Czyli w tym roku, gdy minie lato,
będziesz miał brata – i co ty na to?
Za pięć miesięcy rączkę ci poda.
Brat? – ja im na to. – Zgoda.

"Misie" rozłożyły nas na łopatki. Początkowo wydaje się, że może być to kolejny łagodny "oswajacz" adresowany do przyszłych starszych braci i sióstr, ale czytelnicy szybko zauważają, że autor i ilustrator wypracowali inny, szalony i szalenie zabawny koncept. Obejmuje on między innymi eksperyment dotyczący pamięci wyniesionej z życia prenatalnego. Badania sumiennie przeprowadza starszy brat, czyli nasz bohater. Ta lektura ubawi wszystkich, niezależnie od wieku i posiadania rodzeństwa. Nie wiem, kiedy ostatnio czytaliśmy lub oglądaliśmy coś równie śmiesznego. Na obu płaszczyznach: tekstu oraz ilustracji, sielanka wspomnień i wyobrażeń przeplata się z bajką o niedźwiedziach oraz orzeźwiającą jak wiadro zimnej wody rzeczywistością. "Ściśle tajne" stanowi przykład emocjonującego romansu literatury (i Literatury) z jakże modną książką obrazkową.

Mamo, mogę przemówić do brata? – spytałem, kiedy wszystko było gotowe.
Po uzyskaniu zgody delikatnie przytknąłem tubę do brzucha mamy i powiedziałem przyjaźnie, ale stanowczo:
Dzień dobry, bracie. Tu mówi brat. Zaraz będę czytał. Tylko się skup, żebyś mi potem nie mówił, że nie pamiętasz.
Zacząłem od pierwszego rozdziału. Brzmiał tak:
"Pięć niedźwiedzi mieszkało tam,
gdzie czerniał gąszcz puszczy,
pierwszy wielkie miał ciało i uwielbiał swój tłuszczyk.
Czule taszczył po chaszczach kołyszące się sadło
i szczęśliwy był, zwłaszcza gdy coś w paszczę mu wpadło.
Przez cały miesiąc codziennie czytałem bratu to samo. Żeby mu się dobrze utrwaliło. Żeby nie wyleciało mu z głowy. Kiedy kończyłem, przystawiałem do węższego końca tuby ucho zamiast ust i sprawdzałem, co mój brat na to. On na to nic, ale ja się nie zrażałem. Trzydzieści jeden razy przeczytałem o taszczeniu kołyszącego się sadła, zanim przeszedłem do następnej zwrotki.

W tekst "Klossa" i "Pięciu niedźwiedzi" wplecione zostały wierszyki, pozytywnie wpływające na atmosferę lektury – nie pozwalają za bardzo wzruszyć się czy zirytować losami i przemyśleniami bohatera. Poezja w pewnym sensie równoważy więc emocje, zresztą w ogóle "Ściśle tajne" to takie literackie jin-jang. Paweł Beręsewicz skomponował książkę idealną, złożoną z dwóch pasujących do siebie utworów: intensywnych, dotyczących trudnych tematów (końca i początku życia), ale też lekkich, przynoszących rozluźnienie obok rozmyślań, śmiech i nostalgię zarazem. Takie to opowieści z dwóch krańców.

Podpełzłam jeszcze bliżej. Przed Antkiem na ziemi leżało dziesięć kulek ulepionych z wilgotnego piasku. Chłopiec przelewał właśnie wodę z wiaderka do niewielkiego dołka, żeby przygotować materiał na kolejne kule.
Dwa pączki poproszę! – zawołałam wesoło, a on znowu nerwowo podskoczył.
Już cię tu nie ma, szpiegu jeden! – warknął, ale ja postanowiłam się nie zrażać.
Mogę z tobą polepić pączki? – zapytałam grzecznie.
Popatrzył na mnie ze zgrozą.
Pączki?! – krzyknął. – Dziewczyno! Wojna idzie, a ty mi tu o pączkach! To są pociski, a nie pączki!


Dylematy zupełnie innego dzieciństwa zostają poruszone w drugiej z moich ulubionych małych-wielkich książek Pawła Beręsewicza. Opowiadanie "Czy wojna jest dla dziewczyn?" zostało wydane jako jedna z pierwszych odsłon serii "Wojny dorosłych – historie dzieci". Chronologiczne pierwszeństwo łączy się z tym literackim – utwór Pawła Beręsewicza należy do najlepszych polskich książek dla dzieci opowiadających o wojnie, z pewnością więc przysługuje mu miejsce na podium Literatury w mistrzostwach dziecięcych historii o historii. To znakomicie skonstruowane opowiadanie z reportażową bezpośredniością i poetycką czułością oddaje wojenne dorastanie bohaterki (oraz częściowo jej kolegi), proces przyspieszony, zdeformowany i traumatyczny, a przecież rozpoczynający się niby normalnie, bo plażową zabawą w udawanie dorosłych rozmów i zachowań. Nawet później dzieciństwo próbuje radzić sobie z ciemnymi sprawami złych dorosłych poprzez odnoszenie rzeczywistości do ulubionej książki, nakładanie na zachowania ludzi filtrów z baśni: czy ten pan nie zachowuje się jak wilk z "Czerwonego Kapturka"? Bohaterowie tej opowieści są bardzo autentyczni: dziewczynka – dziewczęca, chłopiec – chłopięcy, dzięki czemu nie tylko przemawiają do młodych umysłów i serc, ale też do nich docierają. A niełatwo jest przebić się do dzisiejszych trzecio-, czwartoklasistów. Natomiast dorośli są tą narracją dogłębnie poruszeni, głównie dzięki fragmentom takim, jak zacytowany poniżej. Chyba właśnie te dwa akapity zapewniły książce "Czy wojna jest dla dziewczyn?" wszystkie wyróżnienia i nagrody, które zdobyła, a jest ich długa lista.

Kiedy tydzień później na Warszawę spadły bomby, nie było komu dmuchać i wtykać palców w lufy karabinów. Tatę wezwano do wojska i walczył gdzieś z Niemcami, a my z mamą zostałyśmy same i bałyśmy się i za siebie, i za niego. Najpierw jak rój złośliwych szerszeni bzyczały silniki samolotów. Potem słychać było świst lecących bomb. Mogły spaść wszędzie. Na Marszałkowską, Łazienki, na plac Zamkowy, na nasz stołowy pokój. Wtulałam się w mamę najmocniej, jak mogłam. To zawsze była najlepsza kryjówka – ciepła, ciemna, pachnąca. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś zły mnie tam kiedyś odnalazł. Tym razem, choćbym nie wiem jak mocno zamykała oczy i zatykała uszy, i tak słyszałam głośne wybuchy i czułam drżenie mamy i miasta.
Mama była lekarką. W czasie wojny lekarze mają o wiele więcej pracy niż zwykle. Normalne pokojowe ospy, różyczki i świnki nie przestają atakować, nadal przez nieuwagę spada się ze schodów i rozcina palce przy krojeniu cebuli, a jeszcze na dodatek ludzie specjalnie robią sobie nawzajem krzywdę bombami, czołgami, ogniem i żelastwem. Przez to wszystko moja mama, zamiast po prostu być moją mamą, moim aniołem stróżem, moim bunkrem i schronem, dzień i noc pracowała w szpitalu, zszywając rany, składając połamane kości, lecząc oparzenia, a czasami patrząc smutno na tych, którym nie mogła już pomóc.

Dziecięcy i sugestywny jest również język książki. Krótkie, stanowcze zdania, ograniczone do minimum dialogi, słownictwo (celowo zahaczające o przedwojenną polszczyznę) i styl myślenia charakterystyczny dla kilkulatka czy młodszego nastolatka chwilami rozśmieszają, ale w finale poruszają w zupełnie odmienny sposób. Przypuszczalnie będzie to pierwsza książka bez happy endu, jaką przeczytają wasze dzieci, stąd zapamiętają ją na długo, może na zawsze. Dlatego to takie ważne, że jest dobrze napisana i mądra. Autor puentuje wyliczeniem, niemal wyliczanką – kto przeżył, kto zginął, podsuwając czytelnikom mocne przesłanie: w wojnie nie ma w pełni szczęśliwych zakończeń. W opowiadaniu "Czy wojna jest dla dziewczyn?" do pojęć życia i śmierci przykłada on zupełnie inną miarę niż w książce "Ściśle tajne". Niełatwo jest uniknąć patosu, a z drugiej strony infantylizmu, gdy mówi się dzieciom o wojnie. Również w tym zakresie Paweł Beręsewicz osiągnął pełny sukces.

Bożena Itoya

Paweł Beręsewicz, Ściśle tajne, ilustracje Maciej Szymanowicz, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.
Paweł Beręsewicz, Czy wojna jest dla dziewczyn?, ilustracje Olga Reszelska, wydanie VI, pierwsze wydanie zostało zrealizowane w koedycji z Muzeum Powstania Warszawskiego, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.

Ale historia... Mamy niepodległość!


Szósty tom serii "Ale historia..." spełnia oczekiwania stałych czytelników i jednocześnie ich zaskakuje. Mamy tu do czynienia z nietypowym podejściem do historii i wyjątkowo celnymi rozwiązaniami fabularnymi łączącymi przeszłość naszego kraju, codzienne drobne wyzwania bliskie współczesnym dzieciom i atrakcyjną, nieco utopijną przyszłość. W 2018 roku księgarnie doświadczyły zalewu publikacji dziecięcych wpisujących się w obchody 100-lecia odzyskania przez Polskę wolności i właśnie tamtych wydarzeń dotyczy książka "Mamy niepodległość!", a jednak Grażyna Bąkiewicz (tekst) oraz Artur Nowicki (ilustracje, komiksy) potrafili nas oczarować, opowiadając o końcu zaborów w sposób oryginalny, ciekawy, a częściowo też zabawny.
Klasa prowadzona przez ekscentrycznego historyka, pana Cebulę, po raz kolejny podejmuje wyprawę w daleką przeszłość. O ile naszym dzieciom koniec XIX i pierwsze dziesięciolecia XX wieku wydają się trochę abstrakcyjne, o tyle dla jeszcze nienarodzonych pokoleń okres ten okaże się zapewne zupełnie nieprawdopodobny i prehistoryczny. A bohaterowie "Ale historii..." to właśnie dzieci przyszłości podróżujące w czasie, patrzące z bliska, z fantastycznonaukowym zadziwieniem na to, co my znamy z nudnych podręczników. Świeżość ich spojrzenia jest niezwykła, a rozwiązania techniczne związane ze szkolnym wehikułem czasu za każdym razem wzbudzają mój podziw. Nie ma się tu do czego przyczepić, choć kwestia ławek przenoszących o setki lat wstecz i działającej w przeszłości ochrony("pola siłowego") czy obowiązujących tam zasad kontaktowania się z przodkami to teoretycznie tylko drobiazgi, pewne przenośnie i uproszczenia, jednak autorka z zapobiegliwością charakterystyczną dla najlepszych pisarzy uprzedziła ewentualne wątpliwości czytelników, wskazując skrótowo, acz kategorycznie, reguły postępowania pomiędzy startem z ławki a lądowaniem w niej (i pewne pole pozostawione dla buntowników).
Tę przygodę przeżywamy z punktu widzenia Oli, dziewczynki nietypowej, niby wyzwolonej, ale przed rodzicami udającej słodką, różową laleczkę. Jej historia może okazać się dla małych czytelniczek równie ciekawa, co mniej znane dzieje odzyskania przez Polskę niepodległości. W najnowszej odsłonie serii "Ale historia..." młodsza młodzież, niezależnie od płci, znajdzie inspirację nie tylko do nauki, ale też do rozmaitych osobistych działań, choćby radzenia sobie z rodziną czy radzenia się przyjaciół. Grażyna Bąkiewicz gładko wchodzi we współczesny dziecięcy świat wyzwań, zakładów, konkurowania, zawierania sojuszy, przy czym korzysta też ze sprawdzonych motywów dawnych powieści przygodowych, jak choćby poszukiwanie skarbów. Młodzi podróżnicy w czasie starają się bowiem odnaleźć królewskie insygnia, czy raczej to, co z nich zostało po haniebnym przetopieniu polskich koron i bereł na pruskie monety. Ola i jej koledzy z klasy są oburzeni, mają różne pomysły na prześledzenie losów kosztowności, odzyskanie ich i przywrócenie do dawnej formy. Transformację przechodzą symboliczne przedmioty, ostatecznie w niespodziewany sposób przysługując się narodowi, ale również w najważniejszych postaciach opowieści zachodzą w jej toku ważne przemiany. Także młody czytelnik doświadcza odmiany, bo nie może oderwać się od lektury, co w przypadku książek historycznych dla dzieci zdarza się bardzo rzadko.
Książka "Mamy niepodległość" nie jest typem bohaterskiej epopei, przyciąga poważnym traktowaniem małych historii i ludzi. Oby powstawało jak najwięcej takich porywających lektur, przenoszących dziesięcio- i nastolatków do innych epok oraz perspektyw.

Bożena Itoya

Grażyna Bąkiewicz, Mamy niepodległość!, ilustrował Artur Nowicki, seria Ale historia..., Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

niedziela, 5 maja 2019

Hej, Jędrek! Kłopoty z dziewczynami?


Szósty "Jędrek!" to książka na szóstkę. Jako fani rozmaitych serii wydawniczych rzadko w tak zaawansowanym stadium cyklu trafiamy na perełkę, tymczasem tom "Hej, Jędrek! Kłopoty z dziewczynami?" następuje po "Przepraszam, czy tu borują?", "Gdzie moja forsa?", "Kto tu rządzi?", "Masz cykora?" oraz "Szukasz guza?" i naprawdę nas zaskoczył. W ogóle publikacja i napisana, i zilustrowana w sposób prosty, ale przemyślany, zabawny, ale nie głupi, a przede wszystkim pociągający dla nastolatka zdarza się we współczesnej polskiej książce bardzo rzadko.

Wyszczerzyliśmy się wszyscy jak do klasowego zdjęcia. Przeszklone drzwi się otworzyły i naprzeciwko nas stanęła gromadka dzieciaków, których rodzice musieli się naczytać dziwnych rzeczy o Polsce.
Brakowało im tylko harpunów albo innej broni do walki z niedźwiedziami polarnymi. Ech, południowcy! Na dworze raptem minus kilka stopni, a ci ubrani, jakby szykowali się na podbój bieguna północnego. Przez ten tydzień będą musieli się wiele nauczyć. Najważniejsze, że przynajmniej znają podstawy języka – pani Reszka powiedziała nam, że przyjezdni należą do Koła Przyjaciół Polski (w większości nasi rówieśnicy, ale w grupie są też starsi – na przykład mój przydziałowy w tym roku kończy 12 lat) i od jakiegoś czasu uczą się polskiego. Szczerze – szacun! Na miejscu Włocha, który ma do wyboru pływać w ciepłym morzu i zajadać najlepsze lody na świecie albo męczyć się wygibasami w stylu: "W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie", raczej nie postawiłbym na to drugie. Nie dlatego, że jestem leniwy. Po prostu doceniam przyjemności w życiu.

Najnowszy "Jędrek!" spodoba się też rodzicom, choć niektórym z nas może być trudno w to uwierzyć. Obrazki? Dymki? Szkolne perypetie? Przecież to nie nasze pokolenie i w ogóle nie ten poziom. A jednak warto się przełamać i wczytać w tekst Rafała Skarżyckiego oraz przyjrzeć się rysunkom w części komiksowej (przeplatanej z tekstem, uzupełniającej go i niezbędnej, stąd cytowane tu fragmenty są niepełne). Jeśli dotąd myśleliście, że komiksy i inne kumplowsko-młodzieżowe publikacje (nazywane przeze mnie "komiksowanymi") są banalne, płytkie czy głupawe, to czytając "Kłopoty z dziewczynami?" przypuszczalnie zmienicie zdanie. Nie nazwałabym tej lektury dydaktyczną czy moralizującą, ale na pewno bohater jest mądry, postępuje w zgodzie z ważnymi wartościami, tylko ciągle jego dobroć jest przyćmiewana przez zwariowane zbiegi okoliczności i wpadki.

Sofija nie raczyła nawet na mnie spojrzeć. A Karola... Sami zobaczcie.
Równie dobrze mógłbym z miejsca dać się zmasakrować Siwemu i Karkowi – może nawet mniej by bolało – albo zmienić szkołę. Niby wciąż byłem tym samym chłopakiem, inteligentnym, dowcipnym, z głową pełną pomysłów, ale bez kumpli te wszystkie cechy raptem przestały być tak ważne. Jakie to miało teraz znaczenie?

Najnowsze przygody Jędrka i jego ekipy kręcą się wokół niespodziewanego przyjazdu włoskich uczniów z międzynarodowej wymiany oraz spodziewanego i wyczekiwanego balu karnawałowego. Obok stałych starć głównego bohatera ze starszą siostrą (Anką zwaną Wyjcem) i wyrostkami ze szkoły (Łysym i Karkiem) czeka nas szereg niespodzianek. Po pierwsze, tym razem mama-policjantka nie będzie musiała interweniować, bo też nie zajdzie taka potrzeba – autorzy skoncentrowali się na relacjach postaci, chwilowo rezygnując z wątków kryminalno-detektywistycznych. Po drugie, dojdzie do zaskakujących sytuacji: przyjaciele Jędrka staną się mu wrodzy, a wrogowie na chwilę zmienią się w prawie kumpli. Książka "Kłopoty z dziewczynami?" nie jest ani filmem, ani komiksem czy powieścią graficzną, a jednak ma znakomity scenariusz i wyborne, dynamiczne ujęcia. Przeczytaliśmy ją z prawdziwą frajdą, wszystko tu gra jak w perfekcyjnie dopasowanym mechanizmie. Oby zabawa z Jędrkiem trwała jak najdłużej, przynajmniej kolejnych sześć tomów!

Bożena Itoya

Hej, Jędrek! Kłopoty z dziewczynami?, tekst: Rafał Skarżycki, rysunki: Tomasz Lew Leśniak, Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

Niezapominajka


Autorska książka Agnieszki Świętek jest urokliwą interpretacją tematu dzieciństwa i starości oraz formy książki obrazkowej. Ma idealny format, objętość i płaszczyznę przeznaczoną na ilustrację. Stanowi ciekawą i ważną próbę nawiązania romansu literatury z animacją, z powodzeniem realizowanego na przykład w dziecięcej książce skandynawskiej (choćby w serii "Biuro detektywistyczne nr 2" Jørna Liera Horst i Hansa Jørgena Sandnesa). Z wielką przyjemnością przeczytałam "Niezapominajkę" i uważam, że powinna powstać cała seria, a może nurt podobnych książek. Choć ta pewnie jest w dużym stopniu niepowtarzalna, bo zbudowana na świeżości twórczej i emocjonalności autorki.

Tyle mnie nauczyła!
Pokazała mi, jak rozróżniać drzewa po samych liściach.
Rozpoznała nazwy chyba wszystkich ptaków w całym lesie.

Proste słowa, wypowiadane przez dziecięcą narratorkę, uzupełniane są dużymi, rozbudowanymi i wiele mówiącymi obrazami. Na ilustracjach Agnieszki Świętek w pierwszej kolejności dostrzega się prześwity, słoneczne odblaski i poświaty. W oczach (i sercu) bohaterki właśnie taka poświata po świata opuszczeniu stanie się lustrzanym odbiciem ukochanej babci. Starsza pani powoli odchodzi, a wnuczka przeżywa kolejne emocje i etapy oswajania się z tą sytuacją, samą myślą o nieuchronnych zmianach.

Niedawno zgubiła klucze i błądziła po mieście, bo zapomniała gdzie mieszka.
Czasem się złoszczę i aż chce mi się płakać, gdy nie pamięta o naszych wspólnych sprawach.

Książka jest pełna światła, ale też kwiatów, wiatru i w ogóle przyrody. Ludzkie dojrzewanie, starzenie się i śmierć zostają wplecione w obrazy natury, wszystko tu wydaje się piękne i takie, jak powinno być, by pasować do reszty. Funkcje pełnione przez członków rodziny zmieniają się, z czasem podopieczny przejmuje opiekę nad swoim niegdysiejszym opiekunem. Tak filozoficzne podejście nie jest oczywiście potrzebne i oczekiwane w przypadku najmłodszych czytelników, oni tylko chłoną nastrój oraz pozytywne przesłanie. I te niezwykłe ilustracje, stylistyką zbliżone do frankofońskich komiksów, japońskiej mangi, a zarazem do anime, bo przecież obrazy w "Niezapominajce" same ożywają, jak fotografie w książkach o Harrym Potterze. Agnieszka Świętek jest prawdziwą czarodziejką książki obrazkowej.

Bożena Itoya

Agnieszka Świętek, Niezapominajka, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2018.

W świecie małp


Nowa publikacja Asi Gwis, w której występuje nie tylko jako ilustratorka, ale też autorka koncepcji i tekstu, jest przedmiotem ładnym i pożytecznym. Na widok książki "W świecie małp" nasz rodzinny maluch zakrzyknął: "Dżungla!", bo rzeczywiście, najpierw widzi się tu morze liści, wśród których różnobarwne małpy wyglądają jak dojrzałe owoce na drzewie. Ja natychmiast wpadłam w wir fotografowania tego albumu: tak jak w przypadku kwitnących w tej chwili jabłoni i bzów, musiałam zrobić choć jedno zdjęcie, a skończyło się na ujęciach z każdej strony, każdej strony. Po obróceniu karty zawsze doświadczaliśmy kolejnego wybuchu kolorów, soczystych i miękkich zarazem, aż chciało się pogłaskać wszystkie uformowane z nich zwierzęta.
Autorka nie tylko pięknie namalowała swoich bohaterów, ale też przygotowała o nich ważne i dobrze podane informacje. Tekst został przemyślany pod każdym względem: jak powiązać narrację z obrazami, by jedno nie przyćmiewało drugiego, ile danych jest w stanie przyjąć małe dziecko, które słowa zrozumie, ale też w jaki sposób uniknąć protekcjonalnego traktowania młodego czytelnika. Wszystkie te sprawdziany Asia Gwis przeszła celująco.

Planeta małp
Gdzie żyją małpy?
Małpy można spotkać na trzech kontynentach: w Ameryce, Afryce i Azji.

Krótkie komunikaty popularnonaukowe podawane są w formie komiksowych dymków wypływających z pyszczków małp, kiedy indziej na owalnych polach bardzo przypominających dymki (niekiedy pojawiają się też pojedyncze zdania zapisane przy krawędzi prostokątnego obrazka). Zagęszczenie tak zaprezentowanych wiadomości jest właściwe, czyli niskie – po kilka na rozkładówce. Ta forma przekazu ułatwia jednorazowe przyswojenie odpowiedniej dawki informacji, a ich zapamiętanie jest dla dzieci łatwe, bo od razu kojarzą określoną ciekawostkę z "wypowiadającym" ją zwierzęciem.

Jeśli chcecie mnie zobaczyć, nie musicie wybierać się do Afryki. Mieszkam z rodziną na skałach Gibraltaru.
magot (makak magot)

Oprócz charakterystyki rozmaitych gatunków małp w książce Asi Gwis znaleźliśmy pewne ogólne mądrości związane z tymi zwierzętami, obecnymi przecież w tradycji regionów, w których występują i miewających znaczenie wręcz filozoficzne.

Oto trzy mądre małpki:
Kikazaru zakrywa uszy i nie słyszy nic złego, Iwazaru zakrywa pyszczek, więc nie może powiedzieć niczego złego, a mała Mizaru z zakrytymi oczami niczego złego nie widzi.
Trzy mądre małpki to przedstawienie starego japońskiego przysłowia, które uczy nas, aby być miłym, nie krytykować i nie szukać w ludziach niczego złego.

Małpy zostały narysowane realistycznie, ale równocześnie z kreskówkowym polotem. Malarskie portrety zwierząt wtapiają się w tło, są częścią środowiska – dżungli, sawanny, ośnieżonych gór, nawet miasta. Na kartach "W świecie małp" znalazło się dużo wesołości i brykania, ale nie zabrakło też miejsca na sprawy poważne. Autorka nie poprzestaje na rozbawieniu czytelnika i pobudzeniu jego zainteresowania ładnymi obrazkami, cały czas konsekwentnie przekazuje wiedzę, choćby o konturach kontynentów i charakterystycznych dla nich lasach czy krainach, a na koniec dodaje co nieco o naszym wpływie na środowisko życia małp, pozornie mieszkających tak daleko.

Większość opisanych w tej książeczce gatunków jest zagrożona wyginięciem z powodu działalności człowieka. Oznacza to, że jeśli nie zmienimy naszego postępowania, za kilkanaście lat wiele z tych pięknych zwierząt będziemy mogli oglądać tylko na archiwalnych fotografiach lub w filmach.
Na przykład orangutany tracą swoje domy w wyniku wycinki lasów tropikalnych pod uprawy olejowca gwinejskiego, z którego otrzymuje się olej palmowy.
Co ty możesz zrobić? Całkiem dużo! Poproś rodziców, aby podczas zakupów zawsze sprawdzali, czy w składzie waszych ulubionych słodyczy lub kosmetyków nie ma oleju palmowego lub czy pochodzi on tylko z certyfikowanych upraw.

Koncept książki Asi Gwis jest świetny, przy czym obejmuje nie tylko wygląd publikacji i poziom przekazywanych wiadomości, ale też sposób ich podziału. Małe dzieci najłatwiej uczą się, czy to języka, czy na przykład biologii, przez zastosowanie przeciwieństw i właśnie do tej metody nawiązują niektóre plansze "W świecie małp": wysoko / nisko, małe / duże, śnieżne małpy / leśni ludzie (biel w zestawieniu z zielenią kolejnych kart). Inne rozkładówki pozwalają przyzwyczaić się do trybu omawiania tematów przyrodniczych, jaki stosowany jest w szkole i przedszkolu, to jest wyodrębnienia mniejszych działów dotyczących danego zwierzęcia – jak zmysły, zwyczaje, sąsiedztwo z ludźmi, pora aktywności (dzień lub noc), dieta, funkcjonowanie w stadzie i rodzinie, sposoby na wyróżnianie się samców (w celu przyciągnięcia uwagi samic i zaakcentowania przywództwa). Te ostatnie naturalne ozdoby przedstawione zostały (wraz z modelami) w oryginalnej formie obrazów zawieszonych na ścianie... lasu? Tytuł poświęconego im działu – "Wyróżnij się!" – można rozumieć metaforycznie, bo też są to najbardziej stonowane strony pstrokatej książki. Bardzo się nam spodobały, zresztą cała galeria małpich portretów pędzla (i pióra) Asi Gwis jest wyjątkowo poukładana, pouczająca, egzotyczna i estetyczna.

Bożena Itoya

Asia Gwis, W świecie małp, Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.

Żubr Pompik. Wyprawy – do parków narodowych: "Bory Tucholskie", Słowińskiego, "Ujście Warty" i Drawieńskiego


Dobrze jest wracać co jakiś czas do "Wypraw" Żubra Pompika, wyruszać z bohaterem Tomasza Samojlika w kolejne wędrówki, zwłaszcza gdy "w realu" nie możemy akurat podjąć rodzinnej włóczęgi. Autor tej serii, niedużej rozmiarem, ale wielkiej, jeśli wziąć pod uwagę liczbę tomów, zasięg tematyczny i możliwości wykorzystania, inspiruje do własnych planów, wyjazdów, spacerów i dokładniejszego przyglądania się przyrodzie.
Piąta książeczka z cyklu "Żubr Pompik. Wyprawy" nosi tytuł "Najstraszniejszy drapieżnik" i prowadzi czytelnika do Parku Narodowego "Bory Tucholskie". Pełne wyrazu pyszczki żubrów, jelenia, głuszca, pszczół (!), rzęsorka i ściganej przez niego ryby relacjonują nam życie mieszkańców tej ostoi przyrody, charakterystyczne cechy terenu, a także skale występujące w naturze. Takim porównaniem wielkości jest na przykład ilustracja pokazująca głowę Pompika, żubra jeszcze przecież małego, obok tytułowego najstraszniejszego drapieżnika Borów Tucholskich – rzęsorka, w tym ujęciu niemal mikroskopijnego.

Kiedy jesteście z nami, nie musicie się bać drapieżników – dodała Porada.
Pompik nie był do końca przekonany.
Nawet najstraszniejszego z drapieżników? – zapytał.
A który to? – chciała wiedzieć Polinka.
Pompik zamyślił się przez chwilę, po czym wyjaśnił:
Ten, który całymi dniami poluje, a nie co kilka dni, jak wilki.
I zjada dziennie tyle, ile sam waży.
I do tego jeszcze potrafi nurkować.
I jest jadowity!
Ojej... – Polinka była pod wrażeniem.
Na szczęście takich drapieżników nie ma – zaśmiała się Porada.
A właśnie, że są! – rozległ się nagle zuchwały okrzyk.

Tomasz Samojlik jak zwykle zapewnił na swojej literacko-rysunkowej lekcji przyrody luźną atmosferę i szereg humorystycznych akcentów, wśród których przodują wypowiedzi i miny bojaźliwego jelenia. W tyle nie pozostają zresztą portrety pozostałych zwierząt reagujących na różne rewelacje czy wygłaszających swoje mądrości. W tekście i na ilustracjach nie zabrakło też wzmianki o niegdysiejszym mieszkańcu Borów Tucholskich, teraz spotykanym tylko w logo parku narodowego – głuszcu.
Następny przystanek na trasie Pompika i jego rodziny to Słowiński Park Narodowy, opisany w książce "Zachłanna mewa". Tytułowy ptak jest też symbolem tego chronionego obszaru, no i postacią bardzo charakterną, przynajmniej w ujęciu Tomasza Samojlika. Zanim jednak zetkną się z mewą, żubry dokonają kilku odkryć, zwłaszcza Pompik, ku niezadowoleniu i zazdrości jego młodszej siostry. Polinka będzie za to wiodła prym w zgrabnym poruszaniu się na piachu – wreszcie przyda się jej bycie najmniejszą i najlżejszą w stadzie. W pięknym, piaszczystym krajobrazie poznamy wraz z żuberkami kilku charakterystycznych bywalców plaży (także roślinę) i jednego mniej spodziewanego lokatora (lisa). Starcie z zachłanną, co i rusz krzyczącą: "Moja, moja, moja, moje!" mewą na pewno doprowadzi dzieci do śmiechu oraz do kolejnej opowieści o podróżującym Pompiku.
W cyklu "Wyprawy" po "Zachłannej mewie" następuje "Dumny bielik", czyli historyjka z Wolińskiego Parku Narodowego, my jednak przez przypadek nie zaopatrzyliśmy się w tę książkę i przeskoczyliśmy od razu do części 8., zatytułowanej "Ptasie stado" i poświęconej Parkowi Narodowemu "Ujście Warty". Tym razem autor zaprosił nas do obcowania z całym stadem gęsi zbożowej, symbolu parku, oraz do przyjęcia na chwilę roli ornitologa badającego liczebność tego gatunku (w mikroskali – na kartach opowiastki). Na wewnętrznych okładkach "Żubra Pompika" zawsze znajdują się bowiem podstawowe informacje o danym obiekcie przyrodniczym, łatwe zagadki oparte na wyszukiwaniu i kilka pytań (w tym jedno z przymrużeniem oka) sprawdzających, co czytelnik zapamiętał z wyprawy. "Ptasie stado" wyróżnia się spośród dotychczasowych odsłon serii mglistą aurą ilustracji, spokojem i ciszą, którą bardzo łatwo sobie wyobrazić. Przynajmniej dopóki nie rozgęga się tytułowa zgraja.

Jaka mglista mgła! – zachwycała się, skacząc dookoła Pompika. – Jaka łączysta łąka! Jaka mokra mokrość pod racicami!
Każdy okrzyk był okazją do przyjacielskiego gruchnięcia Pompika w bok lub szturchnięcia go głową.
W końcu Pompik nie wytrzymał.
Polinko! Dasz mi wreszcie spokój?! – wykrzyknął.
No coś ty? – Polinka szczerze się zdziwiła. – Nie lubisz mnie?
Lubię, lubię, ale czasem zwierzęta mają ochotę być same, wiesz? – powiedział Pompik.
Same? – zdziwiła się Polinka.
Tak, same! Żeby nikt na nie bez przerwy nie wpadał i...
Pompik nie dokończył, bo właśnie... wpadł na odpoczywające w wysokich trawach ptaki.
GĘGĘ! – z oburzeniem wykrzyknął potrącony przez Pompika ptak. – Co to jest? Tu się odpoczywa!
Oj, przepraszam. – Pompik się zawstydził, zrobił krok w bok... i nadepnął na kolejnego mieszkańca łąki.
Alarm!!! – zagęgała poszkodowana gęś. – Żubr mnie depcze!
Nie, nie, ja wszystko wytłumaczę – zaczął Pompik, ale... było już za późno.




Tomaszowi Samojlikowi nie są, jak widać powyżej, obce także zabawy językowe i te Polinkowe eksperymenty z polszczyzną wyszły mu wyjątkowo okazale. Zazwyczaj jednak książki o wyprawach Pompika poświęcone są tym najzwyczajniej rozumianym zabawom, czyli brykaniu żuberków na łonie przyrody. Tak też jest w dziewiątej przygodzie – "Zwinnej wydrze", oprowadzającej nas po Drawieńskim Parku Narodowym. Chociaż i tutaj wszystko zaczyna się od językowych gier w rymowanki-przezywanki, to przesłanie całej książeczki jest poważniejsze i dotyczy... nadmiernej powagi dorosłych. Tej zupełnie zbędnej i zbyt popularnej cechy Poradzie i Pomrukowi pomaga się pozbyć tytułowa wydra, wesoło podsumowująca najnowszy blok "Wypraw". A już nadciąga kontynuacja, bo na mapie Polski goszczącej w środku każdego tomu serii (i zapraszającej do odhaczania czytelniczych wycieczek odbytych już w towarzystwie Pompika) oznaczone są 23 parki narodowe, tak więc przed nami jeszcze wiele, wiele wypraw.

Bożena Itoya

Tomasz Samojlik, Żubr Pompik. Wyprawy, tom 5.: Najstraszniejszy drapieżnik, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2018.
Tomasz Samojlik, Żubr Pompik. Wyprawy, tom 6.: Zachłanna mewa, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2018.
Tomasz Samojlik, Żubr Pompik. Wyprawy, tom 8.: Ptasie stado, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2018.
Tomasz Samojlik, Żubr Pompik. Wyprawy, tom 9.: Zwinna wydra, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2018.

Gili, gili. Słówka z ostatniej chwili


Francuski elementarz dla niemowląt (i dzieci do dwóch lat), stworzony przez Corinne Dreyfuss (tekst) i Benjamina Chauda (ilustracje), w Polsce opublikowany został przez wydawnictwo Zakamarki pod idealnie prostym tytułem "Gili, gili", którego autorką (jak i całego przekładu) jest Katarzyna Skalska. To książka oryginalna i efektowna, nie tylko ze względu na estetykę: ciekawy format, grube, błyszczące kartonowe karty, duże, kolorowe obrazki jakby malowane farbami przez dziecko i podobnie, odręcznie zapisane słowa (niżej skomentowane zwyczajną, drukowaną czcionką). Nam publikacja ta wydała się ciekawa przede wszystkim z uwagi na obszar tematyczny, zakres słownictwa, całościowy koncept ujęcia świata malutkiego dziecka w krótkich, swojskich wypowiedziach. Autorzy i tłumaczka pokazali dokładnie to, co zauważa na co dzień raczkujący maluch, a potem dziecko uczące się mówić. Żaden to poważny słownik, bo "Słówka z ostatniej chwili" (tak brzmi podtytuł książki) poukładane są w rytm zabawy, jedzenia, zgłębiania otoczenia, w tym twarzy najbliższych ludzi.
Na obrazkach pojawiają się typowe sytuacje kojarzące się z przeżywaniem dnia, wyciskaniem z niego każdej chwili, niby powtarzalnej jak w zegarku, ale tu wyjątkowej: "bla, bla, duzi rozmawiają", "bam, kiedy się przewracam", "aua, to boli", "pa, pa, do widzenia", "fuj, brzydko pachnie", "ćwir, ćwir, to ptaki", "a kuku, jestem/ nie ma mnie". Ujęcia codzienności obejmują także naturalne, fizjologiczne i fizjonomiczne postrzeganie ludzi oraz zwierząt: jest i picie mleka z piersi mamy, i śmieszno-własne określenia genitaliów, i załatwianie się – przez dziecko do pieluchy lub nocnika, przez psa na trawnik. Wiem, że takie tematy niekiedy szokują bardziej zachowawczych, dorosłych czytelników, rzecz jednak w tym, że elementarz "Gili, gili" adresowany jest wprost do dziecka, ma je rozbawić, być towarzyszem zabaw, stanowić impuls, punkt wyjścia do tworzenia własnych słów i porządkowania rzeczywistości. Warto też zwrócić uwagę na szczegół dotyczący opieki rodzicielskiej nad "dzidzią", bohaterem książki: poranne "pa, pa" adresowane jest do mamy, w domu zostaje z maluchem tata, to on robi "patataj", "aaa" (przy drzemce), "gili, gili" i odbiera atak "siusiu", oczywiście "mama to mama" i "mniam, mniam z cycuszków mamy", ale po lekturze mieliśmy wrażenie, że to obecność ojca jest tu intensywniejsza, silniej zaakcentowana. Cóż, niektórzy uznają takie ujęcie za rewolucyjne, dla innych jest dniem powszednim. Wszystkim bez różnicy polecamy igraszki z publikacją "Gili, gili. Słówka z ostatniej chwili".

Bożena Itoya

Corinne Dreyfuss, Gili, gili. Słówka z ostatniej chwili, ilustracje Benjamin Chaud, przekład Katarzyna Skalska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2019.

Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich


2018 rok był dobrym okresem dla klasyki angielskiej literatury dziecięcej w Polsce: leżąca u jej podstaw "Mama Gęś" ukazała się nakładem wydawnictwa Bajka w nowym przekładzie Małgorzaty Strzałkowskiej (ilustracje Adama Pękalskiego), natomiast wydawnictwo Media Rodzina opublikowało "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich" w świeżym tłumaczeniu Aleksandry Wieczorkiewicz i z ilustracjami polskiego artysty Marcina Minora. Dzięki tym zaktualizowanym, nowoczesnym edycjom dziadkowie mogą wspominać, jak wychowywano ich na podobnych (lub tych samych) utworach, rodzicom zaś łatwiej będzie przemycić do dziecięcych lektur dawny kanon – napisany współczesną polszczyzną. Natomiast badacze rynku wydawniczego i przekładu literackiego otrzymują impuls i pożywkę dla nowych analiz, projektów czy innych przedsięwzięć.
Najnowsze wydanie "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich" jest publikacją pod każdym względem solidną i dopracowaną. Autorka przekładu oprócz znakomicie przyswajalnego tekstu przygotowała rozbudowane posłowie zawierające wyciąg z biografii Jamesa Barriego, skróconą analizę jego twórczości oraz przegląd problemów translatorycznych i merytorycznych, z którymi zetknęła się przy pracy nad książką. Obszerny artykuł wiele wyjaśni nawet specjalistom w dziedzinie literatury dziecięcej czy osobom obeznanym w angielskiej kulturze, a co dopiero laikom, zwyczajnym czytelnikom szukającym po prostu dobrej książki dla dzieci, ewentualnie sięgającym po "Piotrusia Pana" z uwagi na jego dużo popularniejsze i wielokrotnie ekranizowane przygody, zatytułowane, zależnie od tłumaczenia, "Piotruś Pan", "Piotruś Pan i Wendy" albo "Przygody Piotrusia Pana". Bo "Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich" jest odrębną i odmienną publikacją. To historia o tym, jak Piotruś stał się Piotrusiem Panem i ile w nim z bożka Pana. Nie uważam jej za genezę "Piotrusia Pana", ale za pierwszą, alternatywną wersję najpopularniejszego utworu Jamesa Barriego. Tu nie ma Nibylandii, pewne rodzeństwo pojawia się tylko w jednym epizodzie, Piotruś jest bardziej niepokojący i zarazem wzbudza więcej współczucia, bo nie znaliśmy dotąd nikogo równie samotnego, a tekst i ilustracje przesiąknięte są nostalgią oraz symboliką, których nie spodziewalibyśmy się po książce dla dzieci.
Czytelnikom nieznającym wcześniej dziejów powstawania opowieści o Piotrusiu i zaczynającym lekturę "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich" od właściwego utworu, a nie od posłowia tłumaczki (czyli tak jak ja), książka może się wydać ekscentryczna, starodawna i umiarkowanie dziecięca. Wielu motywów i sytuacji nie sposób zrozumieć bez wyjaśnień Aleksandry Wieczorkiewicz lub wcześniej zdobytej wiedzy o pisarzu, parku, w którym umieścił akcję utworu czy czasach i kulturze, w jakich żył. Dla niektórych dzieci "Piotruś" może być atrakcyjny tylko co kilka stron, pewne fragmenty wciągną małego czytelnika i uniosą swoim czarem, ale inne okażą się dziwne, ponure albo nawet straszne. Ja sama nie wiedziałam, jak interpretować autorskie powroty do przestróg, obrazów oddzielenia malutkiego dziecka od matki i tematu jego śmierci. Symboliczne odniesienia często dominują tu nad przygodową akcją, czyniąc czytanie przyjemniejszym dla badaczy, ale nudniejszym dla dzieci. Obie grupy odbiorców będą natomiast usatysfakcjonowane szatą graficzną oraz ogólnie poziomem i przystępnością formy edytorskiej. Piękne ilustracje Marcina Minora sprawiają, że chce się czytać dalej, nawet jeśli chwilowo tekst wydaje się zbyt ciężki, czcionka i odstępy między wierszami są chyba najkorzystniejsze z możliwych, a i kredowy papier, do którego przyzwyczaiło nas wydawnictwo Media Rodzina w swoich nowych wydaniach klasyki literatury dla dzieci i młodzieży, uprzyjemnia lekturę. Proces czytania "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich" to przeżycie ciekawe, oryginalne, przypominające o źródłach wszelkich bajań i opowieści, których słuchacz jest przez opowiadacza gładko wprowadzany, wciągany w świat przedstawiony graniczący z rzeczywistością. Tak działał folklor (literatura ustna), odwołując się do tego, co bliskie, ale sięgając głębiej, tam, gdzie żyją dzikie stwory, istoty mityczne i właśnie Piotruś Pan.

Oczywiście, wiemy też dzięki temu, że Piotruś jest bardzo stary, ale ponieważ zawsze jest w tym samym wieku, nie ma to właściwie większego znaczenia. Liczy sobie dokładnie tydzień życia i chociaż urodził się tak dawno temu, nigdy jeszcze nie obchodził urodzin i nie ma też większych szans na to, żeby kiedykolwiek zaczął je obchodzić. Powód tego jest taki, że kiedy Piotruś miał siedem dni, uciekł od bycia człowiekiem: wyfrunął przez okno i poleciał z powrotem do Ogrodów Kensingtońskich.
Jeśli wydaje się wam, że Piotruś był jedynym dzieckiem, które chciało uciec, to znaczy że kompletnie zapomnieliście, jak to było, kiedy sami byliście jeszcze zupełnie mali. Gdy opowiadałem Davidowi po raz pierwszy tę historię, był święcie przekonany, że nigdy nie próbował ucieczki, więc kazałem mu przycisnąć ręce do skroni i intensywnie wmyślić się w przeszłość, a kiedy wmyślił się już intensywnie, a nawet bardzo intensywnie, przypomniał sobie dokładnie, że we wczesnym dzieciństwie mocno pragnął powrócić na wierzchołki drzew. Za tym wspomnieniem nadpłynęły inne: o tym, jak leżąc w łóżeczku, planował wymknąć się, gdy tylko jego mama zaśnie, i o tym, jak pewnego razu złapała go za piętę, gdy był już w połowie komina. Wszystkie dzieci mogłyby przywołać takie wspomnienia, gdyby tylko mocno przycisnęły ręce do skroni. Naturalne jest bowiem, że skoro tak długo były ptakami, przez pierwsze tygodnie, zanim staną się ludźmi, są jeszcze trochę dzikie i mają łaskotki w okolicach łopatek, spod których jeszcze niedawno wyrastały im skrzydła. Przynajmniej tak opowiada mi David.

Piotruś wybiera życie z ptakami, tymi "zwyczajnymi" i innymi, które kiedyś staną się dziećmi. Mieszka na wyspie, przez Salomona, najmądrzejszego z kruków, zostaje określony jako Między-i-Pomiędzy, bo nie należy ani do świata ludzkiego, ani do ptaków, ani do wróżek i elfów. Te ostatnie uciekają na jego widok, skrywając tajemnice i piękno nocnych Ogrodów Kensingtońskich.

Lecz czasami, gdy Piotruś siadał na brzegu i przygrywał pięknie na swojej fletni, nachodziły go smutne myśli, a wtedy muzyka również stawała się smutna; powodem tego smutku było to, że nie mógł dostać się do Ogrodów, chociaż widział je pod łukowym sklepieniem mostku.

Wymarzona kraina elfów w końcu stanie się domem Piotrusia Pana, ale wcześniej na różne fantastyczne sposoby będzie on próbował przedostać się z wyspy do Ogrodów. Ilustracje Marcina Minora pokazujące lot latawcem w wirze ptasich skrzydeł czy nocny rejs podczas parkowego sztormu, odbywany w gnieździe skleconym przez drozdy, albo ich wynagradzanie poprzez podział banknotu "na drobne" – łatwiej zrozumieć, polubić i zapamiętać te piękne obrazy niż sam tekst książki. Nieco mroczne i filozoficzne partie opowieści prowadzą do kolorowych rozbłysków towarzyszących zabawom z wróżkami. Tu już każde dziecko poczuje się dobrze, a potem dojdzie jeszcze wątek przenikania dzieci odwiedzających Ogrody Kensingtońskie do ukrytego na co dzień nocnego świata elfów. Dodatkowo z tymi małymi istotkami przybywa w książce humoru.

Jedną z podstawowych różnic pomiędzy nami a nimi jest to, że wróżki i elfy nigdy nie robią niczego pożytecznego. W chwili gry pierwsze dziecko roześmiało się po raz pierwszy, jego śmiech rozsypał się w miliony drobinek, a wokół niego zaroiło się od wróżek i elfów. Stąd się właśnie wzięły. Widzicie, wróżki i elfy wyglądają zazwyczaj, jakby były okropnie zajęte i nie miały ani minutki do stracenia, ale gdybyście tak zapytali, co właściwie robią, nie potrafiłyby wam odpowiedzieć. Tak naprawdę są bowiem strasznie niemądre i wszystko, co robią, robią tylko na niby. Mają na przykład listonosza, który zjawia się ze swoją małą torbą wyłącznie w święta Bożego Narodzenia. Mają wspaniałe szkoły, w których jednak niczego się nie uczą, ponieważ zawsze dzieje się tak, że najmłodsze dziecko, jako najważniejsza osoba, zostaje wybrane na nauczyciela, a gdy tylko sprawdzi obecność, cała klasa wychodzi na spacer i nigdy nie wraca do szkoły. To bardzo charakterystyczne, że w rodzinach wróżek i elfów najmłodsze dziecko jest zawsze najważniejszą osobą i zazwyczaj zostaje księciem lub księżniczką. Dzieci pamiętają o tym i sądzą, że tak samo musi być w świecie ludzi – właśnie dlatego robią się takie nieznośne, gdy zauważą, że ich mama ukradkiem ozdabia kołyskę nowymi falbankami.

O pokój dziecka i całą aurę dzieciństwa w czasach Jamesa Matthew Barriego dbała matka, ojciec nie należał do symboli i wspomnień najmłodszych lat, niemal lub wcale nie gościł więc w książkach przeznaczonych dla maluchów i starszaków. Zabawy i spacery odbywają się jednak nie pod okiem matki, tylko ayah, niań, osób rówieśnikom mojego syna (a tym bardziej malutkich bratanków) właściwie nieznanych. Zamiar uwspółcześnienia języka autora, zdradzony przez tłumaczkę w posłowiu, nie obejmuje realiów opowieści, co jest oczywiście słuszną decyzją, bo tak głęboka ingerencja w oryginalny tekst byłaby wbrew standardom nowoczesnego przekładu. Mimo ogólnej starodawności, wręcz archaiczności "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich", w dużej mierze jest to lektura wdzięczna i magiczna, w tym dziecięcym postrzeganiu, które trochę jeszcze pamiętam. W moich wspomnieniach pozostało kilka książek, które nie do końca rozumiałam, ale uwielbiałam do nich wracać, trochę tak, jak bywało z zagranicznymi hitami muzyki rozrywkowej – śpiewało się je własnymi "angielskimi" lub "hiszpańskimi" ("Lambada"!) słowami, z akcentem, którego nie rozumiał nikt poza nami, ale nie było istotne, o co chodzi, tylko jak się przeżywa. Najważniejszy był klimat i tak właśnie dzieci będą odbierać "Piotrusia" Aleksandry Wieczorkiewicz i Marcina Minora.
Bożena Itoya

James Matthew Barrie, Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich, ilustrował Marcin Minor, przekład i posłowie Aleksandra Wieczorkiewicz, Media Rodzina Poznań 2018.