cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

sobota, 25 kwietnia 2020

Atlas Cudów Świata

Kiedy szukam skojarzeń związanych z „cudami świata”, przed oczami pojawia mi się okładka książki „Siedem Cudów Świata” z wydawanej w latach 90. serii Świat Wczoraj i Dziś. Statua Wolności na tle antycznych budowli i piramid. Mimo, że jako kilkulatka przeglądałam tę książkę niezliczoną ilość razy, po latach w pamięci ostała się jedynie stopklatka strony z jednym z najsłynniejszych posągów świata, wewnątrz którego są schody, po których chodzą ludzie. Wobec tego czy współczesne publikacje poświęcone tej tematyce mają szansę lepiej zapisać się w umysłach przedszkolaków żyjących w trzeciej dekadzie XXI w?

„Atlas Cudów Świata” zilustrowany przez Lucy Letherland (odpowiedzialnej między innymi za grafikę rewelacyjnego „Atlasu Przygód Zwierząt”) przełamuje stereotyp „cudu świata” jako jedynie wytworu człowieka. W szranki z budowlami świata antycznego i współczesnymi perłami architektury stają - niemniej okazałe - cuda Matki Natury. Rezygnacja z antropocentryzmu idzie w parze z wyjściem poza wąsko rozumiany europocentryzm: czytelnik otrzymuje przegląd wytworów materialnych wielu kultur, z różnych epok, ze wszystkich kontynentów. Warto zauważyć, że sklasyfikowane w książce „cuda” (zarówno należące do świata przyrody, jak i te stworzone przez człowieka) wychodzą poza dobrze znany wszystkim kanon i zostały wybrane również te rzadziej prezentowane szerszej publiczności. To co, ruszamy?

Podróż rozpoczynamy w Australii, ale przemieszczamy się w nietypowej kolejności - zaglądamy do Europy, przeprawiamy się do Ameryki Północnej, następnie czeka na nas w kolejce Azja z Bliskim Wschodem, po której znów wracamy na półkulę zachodnią do Ameryki Środkowej i Południowej, by stamtąd ruszyć do Afryki i zakończyć zwiedzanie na Antarktydzie. Każdemu kontynentowi poświęcona jest osobna mapa, na której zaznaczone są różne przyrodniczo-architektoniczne punkty. Uwaga - jest ich więcej, niż wybranych do bliższej charakterystyki obiektów, co może budzić lekką dezorientację u młodszych czytelników, którzy np. chcieliby bardzo przeczytać o Moście Golden Gate w San Francisco, ale niestety nie został on uwzględniony w dalszej części „Atlasu”. Schemat omawiania „cudu” jest identyczny w każdym przypadku i koresponduje z całą serią „Atlasów” wydaną przez Naszą Księgarnię. Mamy tutaj więc lead wprowadzający w temat, a pozostała część tekstu jest rozstrzelona po całej stronie - zdania są wkomponowane w szczegóły ilustracji. Taka prezentacja informacji ma z mojego punktu widzenia plusy i minusy: można czytać opisy w różnej kolejności (np. podążając za skojarzeniami dziecka), ale dla osób preferujących spójne teksty, śledzenie narracji może być w tym przypadku wyzwaniem. Ciekawym zabiegiem ilustratorskim jest zaznaczenie omawianego miejsca/obiektu na mapie świata, który widzimy w przybliżeniu, jak za pomocą lupy. Jest on również wykorzystywany w prezentacji różnych elementów np. mozaiki na ścianie, elementów dekoracyjnych znajdujących się we wnętrzu budowli czy też budowie zwierzęcia. Generalnie oprawa graficzna „Atlasu” stanowi jego najmocniejszą stronę: piękne realistyczne grafiki sprawiają, że nie mamy problemu z rozpoznaniem zwierząt, roślin, czy budynków. Informacje zebranie przez Bena Handicotta są mieszanką danych statystycznych i faktograficznych. Ożywają jedynie w połączeniu z obrazami, które żywo pobudzają wyobraźnię czytającego. Na końcu „Atlasu” na małych Odkrywców czeka niespodzianka - zabawa w wyszukiwanie szczegółów pochodzących z różnych części książki.

W dobie szalejącej po całym świecie epidemii, rozbudzanie pragnienia podróży może nie jest najszczęśliwszym wyborem z możliwych. Jednak kto wie, jak długo będziemy skazani na podróżowanie jedynie palcem po mapie? Chwile spędzone z „Atlasem Cudów Świata” na pewno nie będą czasem straconym - choć informacje zawarte w książce nie zaspokoją głodu żądnych wiedzy czytelników, z pewnością zaostrzą apetyty na dalsze podążanie szlakiem wszelkich „cudów”, na które możemy się natknąć gdziekolwiek jesteśmy.

Aleksandra Adamowicz

Ben Handicott, Ilustracje Lucy Letherland, Altas Cudów Świata, Nasza Księgarnia 2020


wtorek, 7 kwietnia 2020

Supermocni kontra złodzieje zdrowia. Zdrowie to super przygoda!


Wytrawni książkomianiacy raczej nie szukają lektur w programach lojalnościowych wielkich koncernów, ale chyba powinni zacząć, przynajmniej sądząc po zbiorze "Supermocni kontra złodzieje zdrowia", który udało mi się złowić w bibliotecznym bookcrossingu. Miałam fart, bo książka była dystrybuowana tylko w sieci sklepów Lidl, a żeby ją otrzymać trzeba było dokonać zakupów za kilkaset złotych, co w naszej rodzinie zdarzyć się nie mogło. Estetycznie i efektownie wydana publikacja w twardej oprawie zawiera dwa odrębne segmenty: bogato ilustrowany fotografiami informator o zdrowym żywieniu dzieci (w tym proste przepisy na dania owocowe i warzywne) oraz zestaw trzech komiksów. Tutaj zajmę się degustacją drugiej części tego pysznego albumu.
Komiksy zostały opatrzone odrębnym spisem treści i podtytułem "Zdrowie to super przygoda!", rozpoczynają się na stronie 62 ze 128 stron całości, co daje aż 66 stron dymkowanych przygód i stanowi ponad połowę całej książki. Wspólny temat i adresatów określono hasłem towarzyszącym spisowi treści: "Specjalnie dla wszystkich, małych i dużych, 3 komiksy o superbohaterach, warzywach i owocach!".
Pierwszą historyjkę opowiedzieli scenarzysta Rafał Skarżycki i rysownik Tomasz Lew Leśniak, a więc duet znany dzieciom z "Tymka i Mistrza" czy serii "Hej, Jędrek!", a dorosłym z cyklu pasków "Polska mistrzem Polski" albo legendarnego "Jeża Jerzego". Prosta i wesoła, pastelowa "Liga Profesora Jot" oczywiście odbiega od wcześniejszych tytułów, bo też podporządkowana jest określonemu tematowi i celowi. Autorzy zrealizowali swoje zadanie celująco, angażując młodego czytelnika na wszystkie sposoby dostępne sztuce komiksu. Jest tu więc dobrze rozpoczęta i poprowadzona fabuła z wyraźną pointą, są atrakcyjne rysunki, kolory i kadry podkreślające to dynamikę akcji, to emocje bohaterów, to znów chaos, któremu muszą się przeciwstawić w walce z głównym złoczyńcą. Bo oczywiście jest i takowy, a na imię mu Zły Nawyk. Za sprawą paskudnego trolla w Uśmiechowie szerzą się lenistwo, rozlazłość i plaga smartfonowych zombie. Wszystko to zaś wynika z umiłowania do śmieciowego jedzenia, które złośliwie podsuwa mieszkańcom imć Zły Nawyk. Para bohaterów odnajduje siedzibę Profesora Jot, który nie dość, że pracuje nad ważnymi dla świata zagadnieniami, jak piramida zdrowego żywienia i stylu życia dzieci i młodzieży, to jeszcze dysponuje błyskotliwymi uwagami na temat internetu i praktycznymi rozwiązaniami przydatnymi w starciu ze Złym Nawykiem. Liga Profesora Jot podejmuje walkę w iście superbohaterskim stylu, a finałowa bitwa będzie miała kontynuację również w późniejszych działaniach prozdrowotnych, prowadzonych na przykład w szkołach.
W drugim komiksie zmianie ulegają stylistyka, kolorystyka, drobiazgowość kreski, ostrość konturów i humoru, trochę też sposób kadrowania, no i oczywiście sama przygoda. Choć nadal mamy do czynienia z superdzieciakami, to tym razem jest ich troje, mają prawdziwe moce i zupełnie ludzkich wrogów, którzy zresztą nie wydają się ani trochę sympatyczniejsi od zielonego trolla. Autorem scenariusza "
Superbohaterów z ulicy Borówkowej" jest Rafał Skarżycki, natomiast rysunki stworzył Piotr Nowacki. Wymyśleni przez nich Olek, Ewka i Amelka wydają się zwykłymi uczniami podstawówki, ale po zjedzeniu warzyw zyskują supermoce: sokoli wzrok od marchewki, wulkaniczną energię za sprawą fasolki i wyjątkowo sprawny mózg dzięki brukselce. Przeobrażeniu towarzyszy oczywiście zmiana stroju na stosowne kostiumy (z maskami na oczy), ale warzywne trio nadal jest rozpoznawalne i bardzo zabawne. W ogóle wszystkie postacie w tym komiksie są śmieszne, łącznie z wygniecionym inspektorem policji i tłustawymi złoczyńcami, czyli rodziną Fastwódzkich. Charakter wszystkim bohaterom: pozytywnym, negatywnym i szaraczkom-statystom, nadał przede wszystkim ilustrator, Piotr Nowacki. Pod względem rysunków komiks "Bohaterowie z ulicy Borówkowej" jest niezwykle dopracowany, jego poziom artystyczny znacząco odbiega od standardów znanych nam z komiksów edukacyjnych. Naszą uwagę zwróciły zwłaszcza tradycyjne komiksowe świsty, wybuchy, kółka zębate pracujące w "myślowym" dymku bohaterki, gdy ta kombinuje niczym pomysłowy Dobromir (skojarzeń z tą animacją mieliśmy zresztą więcej), słowne "brzdęki" i inne ekspresje, fajne, w rozmaity sposób przedstawiane tła ("wyciemniany" jednym kolorem tłumek lub budynki, kiedy indziej kropeczki), urocze przedstawienie wróblej bandy, przezroczysta cera złoczyńców zestawiona z ich krwistymi strojami oraz ujęcie, w którym wyłaniają się z mroku. A Fastwódzcy to rzeczywiście mroczne typy – knują, jak przejąć władzę nad światem, swoim planom nadając kryptonim "Operacja tłuszcz", kradnąc ze sklepów całe zdrowe jedzenie, zaś hamburgery na siłę wciskając i nimi... ciskając. Ta osobliwa broń zostanie wykorzystana również przez superdzieciaki, w sposób zaskakujący i wiele mówiący o naturalności takich dań.
Trzecia historyjka rozgrywa się w świecie równocześnie bajkowym i w pewnym stopniu bardziej realnym, niż poprzednie. "Drużynę Witamin" napisał Maciej Jasiński, narysował Janusz Wyrzykowski, zaś gościnnie wystąpił w niej "pan Okrasa, tez z telewizji!". Zakapturzony dobroczyńca wspiera warzywa i owoce, które niegdyś żyły w przyjaźni z dziećmi, bawiły się z nimi i uczyły, a teraz zostały odcięte od ludzi przez słodyczowego potentata, pana Przesłodzonego. Zdrowotna apokalipsa, jaka rozpętuje się, gdy dzieci przestają przyjaźnić się z brokułem, pomidorem, cytryną czy bananem i jeść cokolwiek innego niż łakocie, przedstawiona została w cukierkowych barwach i ogólnie w stylistyce rodem z "Charliego i fabryki czekolady", ulepkowej krainy z "Ralpha Demolki" albo innego "Hopa". Dzieci przeżywające z owocami i warzywami ten fantastyczny komiks drogi poznają prawdziwą twarz batonów, piratów Czarnej Próchnicy (statek z waty cukrowej) oraz inne zagrożenia wynikające z żywieniowego pójścia na łatwiznę. To ciekawe uzupełnienie koncepcji wcześniejszych komiksów, które nas ujęło zwłaszcza scenariuszem.
Zbiór trzech owocowo-warzywnych komiksów wypada jak fachowo skomponowany, zróżnicowany, bogaty w wartości i atrakcyjny smakowo posiłek. Ja czuję się bardzo posilona, tym bardziej więc małym czytelnikom po tej lekturze na pewno przybędzie sympatii dla komiksów oraz chęci do walki w imię Ligi Profesora Jot, Superbohaterów z ulicy Borówkowej i Drużyny Witamin. Przyjmując punkt widzenia, oczekiwania oraz potrzeby kilkuletniego odbiorcy właściwie nie mam zastrzeżeń do treści i wyglądu historyjek składających się na zbiór "Zdrowie to super przygoda!". Największe, a może tylko jedyne grzechy wydawcy dotyczą całego albumu "Supermocni kontra złodzieje zdrowia" – to brak strony tytułowej i redakcyjnej z prawdziwego zdarzenia oraz niewymienienie autorów w żadnym miejscu poza początkiem danego komiksu. Rozwiązania te wynikają zapewne z jakichś zwyczajów marketingowych, natomiast z punktu widzenia czytelnika, a tym bardziej takiego będącego też bibliotekarzem, ujmują całości nieco profesjonalizmu.

Bożena Itoya

Supermocni kontra złodzieje zdrowia. Kompendium wiedzy o żywieniu dzieci oraz 3 komiksy o mocach warzyw i owoców!, Lidl, Narodowe Centrum Edukacji Żywieniowej. [brak daty wydania, brak miejsca wydania]

Tak wiele rzeczy/ So Many Things


Lubię książki dla dzieci, które przykuwają wzrok. Zachęcają do otwarcia, kartkowania stron. Dzieci też takie lubią, choć czasem pociąga nas inna estetyka. W przypadku „Tak wielu rzeczy” odczucia mieliśmy podobne - okładka ujęła nas głębokimi, wyrazistymi kolorami i wszyscy chcieliśmy zobaczyć, co książka kryje w środku.

    Jest to słownik obrazkowy polsko-angielski obejmujący 17 tematów (w ogrodzie, sporty i rekreacja, czas na posiłek, pogoda i geografia, na wsi, ubieranie się, w ruchu, w supermarkecie, na targu, na plaży, w szkole, w mieście, przedmioty w domu, świętowanie i zabawa, zwierzęta, kwiaty, ptaki). Na każdej stronie odnajdziemy krótki wstęp oraz ilustracje rozmieszczone na stronie w formie rozsypanki, „kontrolowanego bałaganu” przyporządkowane do danego działu. Każda  jest podpisana w języku polskim (na czarno ) i angielskim (na czerwono).
Słownik jest wydany w twardej oprawie, z miękkimi stronami w środku (cenna informacja dla rodziców pociech książko-lubnych i zarazem książko- niszczących/ pożerających)
Tyle z informacji formalnych.

    Przyznam szczerze, że książki obrazkowe zajmują specjalne miejsce w moim matczynym sercu. Chyba każdy rodzic ma doświadczenie w czytaniu tysięcy razy tego samego tekstu, tej najbardziej ulubionej z lubianych historii, które dziecko podtyka pod nos ze słodkim zaśpiewem „przecytas?” bądź rozkazem: „cytaj!”. Właśnie. Książki bez tekstu są takim cudownym wynalazkiem, który za każdym - pierwszym, drugim, dziesiątym i setnym razem można oglądać z dzieckiem inaczej. Ba - dzieci same z siebie też chętnie po nie sięgają, przez co stają się one niezastąpionym towarzyszem podróży, umilaczem czasu w kolejce do lekarza, czy w restauracji przed podaniem posiłku. Kolejną    z wielu supermocy książek obrazkowych jest ich uniwersalność: inaczej czytamy ją z niemowlakiem, inaczej z dwulatkiem, a jeszcze czymś innym staje się kiedy czytającym jest zaawansowany przedszkolak - innymi słowy wraz z rozwojem dziecka zmienia się też jego percepcja takiej pozycji. Gdy dzieci w rodzinie jest więcej, bogato ilustrowane książki stają się kolejną, atrakcyjną propozycją wspólnego spędzania czasu i budowania więzi: starsze rodzeństwo nawet nie potrafiąc czytać może objaśniać świat „młodszakom”.

    Nie ma jednej recepty, jednego najlepszego sposobu „używania” „Tak wielu rzeczy”. Sądzę, że każdy może znaleźć tutaj temat, który go kręci: pojazdy, zwięrzęta, moda, jedzenie, sport, przyroda, pogoda. Obrazki pobudzają wyobraźnię, zapraszają do porównań, odszukiwania wspomnień, rzeczy w pokoju. Stają się pretekstem do rozmowy o minionych wakacjach, wizycie w sklepie, zoo, planowaniu obiadu. Dwujęzyczność książki zdejmuje z braków czytającego ciężar odgrzebywania  w czeluściach pamięci niszowych słówek dotyczących gatunków ptaków i zachęca również do wprowadzania kolejnego języka. Bogactwo ilustracji staje się wyzwaniem dla „poszukiwaczy rzeczy”, ćwiczeniem orientacji, czy inspiracją do tworzenia dzieł plastycznych, czy układania zagadek.

    Szczere gratulacje dla Autorki za stworzenie takiej książki, w której - mimo starań!, trudno zaspokoić głód wrodzonego czepialstwa.

Aleksandra Adamowicz

Maya Hanisch, Tak wiele rzeczy / So Many Things, Nasza Księgarnia 2020

środa, 1 kwietnia 2020

Bardzo dzika opowieść. Las złamanych serc


Krótkie gatki, jako element wydawnictwa kultura gniewu, są dla nas kultową i "wiodącą" marką polskiego komiksu. Te albumy były pierwszymi i ulubionymi kolorowymi zeszytami mojego syna, gdy uczył się czytać i wyrastał na starszego konesera dymkowanych opowieści. I na pewno nie tylko moja latorośl rozwijała się dzięki lekturze "Bajki na końcu świata", "Detektywa Misia Zbysia na tropie" czy "Sagi o ryjówce" oraz warsztatom z ich autorami. Naszym ostatnim odkryciem jest komiks łączący świat Bajki z uniwersum walecznych mieszkańców Samojlikowej puszczy: "Las złamanych serc", czyli pierwszy tom serii "Bardzo dzika opowieść", w której jako scenarzysta wystąpił Tomasz Samojlik, autor i rysownik między innymi przygód rzęsorków, ryjówek i ich kumpli, a jako ilustrator – Marcin Podolec, zazwyczaj solista, odpowiedzialny za postapokaliptyczne, niesamowite przypadki Wiktorii i Bajki. Kolory do tego niezwykłego projektu stworzyła Agata Mianowska.
Mapa na wyklejkach skojarzy się wam pewnie z terenem działania Kubusia Puchatka, Krzysia, Sowy Przemądrzałej i całej reszty. Tyle że w "Bardzo dzikiej opowieści" zauważycie też sygnały XXI wieku: samochód mknący ulicą poprowadzoną przez las, leśny parking z okazałym, przepełnionym wręcz śmietnikiem, jakieś wysypisko między drzewami i komin fabryczny w niewielkiej odległości. Witajcie więc w Stumilowym Lesie, na jaki zasłużyliśmy.
Naszymi – ludzkimi – reprezentantami są tu trzy postacie i zaręczam, że nie polubicie żadnej z nich. Dwie pojawiają się na samym początku komiksu i tam też znikają, ale tylko fizycznie, bo cień ich obecności rzuca się na całą historię. Młoda kobieta i mężczyzna w podobnym wieku niby nie wydają się niesympatyczni, ale trochę podejrzani, a to, że twórcy nie serwują nam od razu gotowej oceny, licząc na naszą umiejętność samodzielnego wysnuwania wniosków, dobrze wróży na dalszą lekturę. W każdym razie właśnie ich widzimy i słyszymy jako pierwszych komentatorów szaroburego lasu. Nie wyszedł im jakiś biznes, więc ironicznie rozmyślają nad zatrudnieniem się w fabryce czy elektrowni, jaka ma powstać w lesie, przez który właśnie przejeżdżają.
Trzeci człowiek jest prawdziwym złoczyńcą, knującym podbój i zgładzenie starego, dobrego świata natury. Symbolizuje on to, co w "Bardzo dzikiej opowieści" najbrutalniejsze i najprymitywniejsze, czyli cywilizację. Dzikość zwierząt, przeważnie zresztą wtórna, zestawiona jest tu z przedsiębiorczością współczesnego człowieka, za którą idą interesowność, egoizm, a wreszcie cwaniactwo i brak skrupułów prowadzące do otwartego łamania prawa. Skażenie moralne wiąże się z zanieczyszczeniem środowiska, bowiem las, już zaśmiecony, choć nadal będący rezerwatem rysia, wkrótce ma zostać wykupiony i ponownie sprzedany pod budowę wspomnianej elektrowni. W takich oto okolicznościach poznajemy główną bohaterkę, kotkę Ryśkę, i pozostałych mieszkańców Lasu złamanych serc, a ich poczynania będą już zdecydowanie pocieszniejsze i bardziej bohaterskie od tych ludzkich.
Kot, żółw, papuga, nawet patyczak cierpią na niespełnienie. Same nie wiedzą, kim są, zdają sobie tylko sprawę, jakimi chciał uczynić je człowiek i że w czymś tam mu nie pasowały, więc się ich pozbył. Gromadzą się w Lesie złamanych serc i próbują razem przetrwać, podobnie jak zdążający na zebranie mieszkańcy rezerwatu. Tylko szara, puchata i pewnie rasowa kocica nie chce współpracować, woli iść swoją ścieżką do celu, pachnącego zresztą utopią. Od początku wydaje się nam najmniej świadomą czegokolwiek, łącznie ze sobą, zupełnie nierozgarniętą istotą. Przywary Ryśki wynikają z jej uczłowieczenia: przejmującej samotności, izolacji nieznanej dziko żyjącym gatunkom, i wpatrzenia w świat telewizji, do pewnego stopnia zabawnego, ale chwilami też tragicznego. Oczywiście bardzo dzika opowieść o kotce, która chodziła własną drogą, zmieni się w historię drogi wspólnej, wiążącej przyjaźnie i ukazującej lekkomyślność bohaterki w innym świetle – jako odwagę, lekkość w podejmowaniu decyzji o poświęceniu oraz jako wiarę w możliwość zmieniania ponurej przyszłości.
Charaktery bohaterów kształtują się na naszych oczach, tym łatwiej więc czytelnikowi zaprzyjaźnić się z Ryśką, Hiruni, Rafą ("to znaczy Rafandżelo") i Belką, wręcz pokochać je za prostoduszność i odruchy dobrych serc. Narysowani są ładną, ciekawą kreską i świetnie pokolorowani, ale daleko im do słodyczy zabawkowych zwierzaczków (no, może z wyjątkiem zielonej papużki Hiruni i dzika z nieco nieproporcjonalnym ryjem). Mimo typowej dla kreskówek i bajek antropomorfizacji, zwierzęta Marcina Podolca i Tomka Samojlika pozostają bliskie rzeczywistości, a na pewno stykają się z najprawdziwszymi wyzwaniami współczesnego świata. Te, choć niewątpliwie ważkie i doniosłe, nie zdołają pozbawić twórców i bohaterów "Bardzo dzikiej opowieści" optymizmu oraz dowcipu. Oprócz humoru sytuacyjnego, którego nie brakuje w świetnie napisanych dialogach i znakomicie z nimi zgranych kadrach, mamy tu nawiązania do zwyczajów (czasem obrzydliwych) żywieniowych niektórych bohaterów, i przynajmniej jeden popkulturowy easter egg czytelny dla młodzieży. Stuknięta sowa, rozmawiająca sama ze sobą, i to wcale nie w myślach (choć tak... myśli), między innymi na temat planów przechytrzenia stojących nieopodal członków drużyny, bardzo przypomina pewnego oślizłego Tolkienowskiego bohatera.
A gang Psubratów, zarysowany już na wyklejkowej mapie i w pierwszych rozmowach lokatorów Lasu złamanych serc? Cóż, nie mogę dokładnie opisać tej zgrai, by nie zdradzić intrygi i moich przypuszczeń co do rozwoju akcji w kolejnych tomach serii, ale podzielę się chociaż ogólnym, plastycznym wrażeniem. Psubraty wyglądają bardzo przejmująco, niczym najczarniejszy koszmar Bajki na końcu świata, która przecież funkcjonuje w rzeczywistości po zagładzie. Mogą wzbudzić lęk, choć raczej nie tym, jakie są, lecz jak się takimi stały – przez przymykanie społecznego oka na pewne bardzo powszechne praktyki. Tym samym psubraty powinny bardziej przerażać nas niż inne zwierzęta, demiurgów, a nie mieszkańców Lasu złamanych serc. Mam nadzieję, że młodzi, inteligentni czytelnicy poczują się w pewnym stopniu współodpowiedzialni za istnienie i ciągłe powstawanie nowych żebraczych gangsterów, tę już się dziejącą apokalipsę. Wiem, że to możliwe, bo podobne lektury polskich autorów niejednokrotnie uwrażliwiały młodych ludzi, wpływały na ich postawy względem przyrody i zwierząt zamkniętych w schroniskach. Oto poważne skutki lekkich, często lekceważonych przez dorosłych książek dla dzieci. Nie szukajmy ciągle urokliwych, kanonicznych lektur z naszego dzieciństwa z dosadnym morałem, lepiej skoncentrować się właśnie na tych nowoczesnych problemach (których sprawcami są pokolenia nasze i dziadków naszych dzieci), ich odpowiednim dla młodzieży przedstawieniu, tak, by mogła ona sama dokonać diagnozy, podjąć działania profilaktyczne i przygotować dalszą taktykę leczenia złamanego świata.

Bożena Itoya

Bardzo dzika opowieść, 1. Las złamanych serc, scenariusz: Tomasz Samojlik, rysunki: Marcin Podolec, kolory: Agata Mianowska, wyd. krótkie gatki (kultura gniewu), Warszawa 2019.

Niebajka o Mikołaju


Nie, nie tęsknię za zimą aż tak bardzo, by u progu wiosny pisać o gwiazdkowych zwyczajach. Katarzyna Wasilkowska wzięła na pisarski warsztat zupełnie innego Mikołaja, co łatwo poznać zerkając na towarzyszące utworowi ilustracje (ich autorami są Maja Siemińska i Szczepan Troka Wysocki). "Niebajka o Mikołaju" jest projektem wspomagającym konserwację gdańskiego zabytku: Bazyliki pod wezwaniem Świętego Mikołaja, i to właśnie ten kościół należy uznać za głównego bohatera opowieści. Twardziela, enta wśród polskich świątyń, który teraz, popękany ze starości, zdany jest na naszą łaskę.

Sami widzicie – wichry historii i bałtyckie sztormy uderzały w Mikołaja ze wszystkich stron. Klasztor zmieniał się i przemieszczał, dominikanie byli przepędzani i wracali, lecz bazylika stała, tracąc na przestrzeni dziejów jedynie małą wieżyczkę, kilka dachówek, no i okna (jak te butelkowe denka).
Mikołaj przetrwał nawet wojnę wojen, najstraszniejszą ze wszystkich, drugą wojnę światową, aż do chwili, gdy nad Gdańsk nadciągnął koniec świata. Tak przynajmniej pomyśleli mieszkańcy, stłoczeni w przeludnionym mieście.
Wczesną wiosną 1945 roku bruk ulic i ściany kamienic zaczęły drżeć, a lodowaty oddech grozy przeniknął wszystkie żywe stworzenia do samej kości.

Już pierwsze strony publikacji robią na czytelniku duże wrażenie. Składa się na nie efektowne połączenie różnych typów grafiki i poetycko-bajkowa lekkość tekstu. Halo, miało być o kościele, to chyba powinno się pisać poważnie i nudno, byśmy siedzieli "jak na kazaniu"?! A tu figa. Dwa akapity otwierające książkę unoszą nas hen, daleko, aż nagle ockniemy się z zaczytania już na końcu historii, liczącej niemało, bo aż 112 stron.
Dzieci powitane zostaną metaforą raka pustelnika, a następnie dowiedzą się: jak gdańszczanie okazują sympatię Mikołajowi, kim są dominikanie i czemu możemy z nimi wędrować w czasie, kto jest ojcem, a kto bratem, skąd u duchownych wynalazczość w dziedzinie kosmetyków męskich i dlaczego ilustratorzy zaprezentowali nam tyle piesków (czasem w przebraniach, niczym komiksowi superbohaterowie), skoro mowa jest o świętym Dominiku i jego zakonie. W dalszej części książki poznają moc prostego słowa kaznodziei i... pisarki.
Katarzyna Wasilkowska pisze bowiem prosto i po prostu ładnie, stosując wyszlifowaną polszczyznę bez wyraźnych ozdobników stylistycznych, także tych prowadzących do "zdziecinnienia" tekstu. Są tylko subtelne odniesienia do tonu dawnych kronik. "Niebajka"zachowuje wartość informacyjną, ale góruje nad nią literackość, ba, poetyckość całości, podkreślana również przez artystyczne grafiki. I te malunki na otoczakach! Aż chce się pogłaskać kamienie na ilustracjach, otoczyć je dłonią...
Książka o Mikołaju zainteresuje młodych pasjonatów historii, którzy znajdą tu wyimki z dziejów Europy i europejskich legend, w tym żywotów świętych. Wszystko to przedstawione zostało w sposób tak nowoczesny, że aż miło słuchać i patrzeć. Ilustratorzy podjęli kilka odważnych, humorystycznych interpretacji dawnych czasów i pełnych czci sprawozdań, a także rozwiązań edytorskich na wysokim poziomie – sztuki i wesołości. Rozciągnięcie wersu mówiącego o długich wyprawach w ścieżkę prowadzącą na sąsiednią stronę to jak dotąd mój ulubiony myk drukarski tego roku. Choć ta akcja dotyczy roku pańskiego tysiąc dwieście dwudziestego siódmego.
Atrakcyjne grafiki przeplatają się z pięknymi, albumowymi fotografiami Julii Piwakowskiej i Piotra Vasco Wasilkowskiego oraz z dziecięcymi rysunkami. Ta różnorodność nie powoduje chaosu, ale daje nam odczuć płynącą z wielu stron moc świętego Dominika, dominikanów i ogromnej, niejednorodnej wspólnoty. Zewsząd przebija czułość twórców wobec miasta i Mikołaja. Bardzo chciałabym znów poczuć to wszystko, znaleźć się w moim ukochanym Gdańsku na dzień Świętego Dominika, przespacerować Jarmarkiem Dominikańskim. Narodziny tej 760-letniej tradycji również pokazano w "Niebajce o Mikołaju". Plastyczny język autorki pozwala zobaczyć istnienie i zakorzenianie się Bazyliki pod wezwaniem Świętego Mikołaja na tle rozwoju miasta, przeżyć niepowtarzalną lekcję historii, jeśli tylko naszą wyobraźnię stać na podłączenie się do tej literacko-wizualnej podróży w czasie.

Kościół przebudowywany i rozbudowywany był kilkakrotnie, aż wreszcie po ponad dwustu latach
od przybycia dominikanów do Gdańska stanął nowy, gotycki, w postaci takiej, jaką znamy dziś: z czteroprzęsłowym prezbiterium, trzema nawami, sklepieniem gwiaździstym i rozpoznawalną z daleka ośmiokątną wieżą.
Gdyby wyświetlić film, pokazujący rozwój miasta w przyspieszonym tempie, zobaczylibyśmy, jak Mikołaj obrasta domami. Nigdy nie miał placu, ani nawet okazałego wejścia. Od początku do wnętrza wchodziło się prosto z ulicy, przez skromny portal, po kilku schodkach w górę (a dziś w dół, bo poziom ulicy Świętojańskiej przez te wszystkie wieki się podniósł). Mikołaj stał się na zawsze częścią miejskiego organizmu. Widać dobrze mu było wśród gwaru ulicy i krzyku mew. Może dlatego, że sam był jaskinią spokoju, w której o każdej porze dnia było miejsce dla tych, którzy potrzebowali rozmowy z Bogiem, wyciszenia czy pięknej muzyki.

"Niebajka" jest też, co trochę wynika z tytułu, opowieścią o trudnych czasach – najazdach, oblężeniach, fałszywych przyjaciołach i krwawych podstępach. Znajdziemy w tej książce również zwięzłe, czytelne traktaciki na temat średniowiecznej sztuki, symboliki i zwyczajów. Aż trudno uwierzyć, jak obszerny, wielostronny przekaz zawiera się w tak niepozornej publikacji. Na lekturze skorzystają i najmłodsi, i rodzice, i nawet dziadkowie, a już zwłaszcza więzi rodzinne razem czytających. Na poziomie dziecięcego odbiorcy przygody kościoła mają różnoraki, ale zawsze pozytywny wpływ: rozwijają wrażliwość artystyczną (może nawet praktyczne umiejętności, na przykład tworzenia okien z gomółek?), ciekawość świata i umiejętność spoglądania nań z odmiennych od własnego punktów widzenia, poszerzają oczywiście wiedzę historyczną, poprowadzoną aż do czasów współczesnych, ze szczególnie poruszającą relacją z Gdańska w roku 1945 i latach bezpośrednio po nim następujących. Jak widać nie wymieniam tu czynników religijnych, uważam bowiem, że temat książki nie wyklucza wcale czytelników nienależących do grona wiernych Kościoła katolickiego. Typ narracji, ciepły sposób myślenia o Gdańsku, jego mieszkańcach i nieożywionych elementach miejskiego organizmu czynią "Niebajkę o Mikołaju" publikacją bardzo uniwersalną, przystępną i ciekawą dla każdego mieszkańca Gdańska, miłośnika Trójmiasta czy nawet pomorskiego turysty. Byle tylko miał trochę poczucia humoru, bo inaczej może nie docenić autorskiego podejścia choćby do spraw śmierci.

A co tam słychać pod podłogą? W ciszy krypt odpoczywa w pokoju całkiem spora ekipa różnych znamienitych gości. Nawet jeśli nie wszyscy dogadaliby się ze sobą za życia, teraz bardzo grzecznie nie żyją sobie obok siebie. Śmierć jest bardzo sprawiedliwa. Mamy tam kilku krzyżaków i znaczniejszych dominikanów, mamy bogatych fundatorów i katolickich szlachciców z Pomorza, jest mieszczan gdańskich cała gromada. Niezliczone podeszwy i kolana wiernych w większości wytarły już płyty nagrobne, na pojedynczych jednak można odczytać resztki napisów.

Grzeczne nieżycie obok siebie stanie się chyba moją ulubioną maksymą. W "Niebajce" roi się też od mądrości wymyślonych nie przez Katarzynę Wasilkowską, ale przez dawnych autorów inskrypcji, epitafiów, kronik. Dzięki równowadze między takimi wykopaliskami (dosłownie! mowa również o archeologii) a nowoczesnym spojrzeniem współczesnej pisarki, książka ma jedyną w swoim rodzaju atmosferę.

"Nie mówcie mi o chrześcijanach,
którzy nigdy się nie śmieją,
to nie mogą być poważni ludzie"
Tak powiedział jeden święty mnich. No, czyż nie miał racji? Poczucie humoru pomaga nam radzić sobie w trudnym czasie, a szczególnie radzić sobie ze sobą samym. Zresztą jak być ponurym, kiedy kogoś przepełnia Boża radość?
Dominikanie są szczerze radośni. Weselą się każdego dnia, śmieją z siebie samych, a czasem robią sobie kawały.

"Niebajka o Mikołaju" jest książką ważną, ale nieprzesadnie poważną, co odpowiada zacytowanej wyżej opinii o dowcipie braci dominikanów. Wszystkim nam przyda się taki koktajl z refleksji i chichotu, z zachowaniem zdrowych proporcji, wymierzonych z mistrzowską wprawą przez Katarzynę Wasilkowską i sztab jej ilustratorów oraz fotografów.

Bożena Itoya

Katarzyna Wasilkowska, Niebajka o Mikołaju, ilustracje i opracowanie graficzne: Maja Siemińska i Szczepan Troka Wysocki, ilustracje dzieci: Zuzanna, Tytus i Oriana Troka Wysoccy, fotografie: Julia Piwakowska, Piotr Vasco Wasilkowski, wyd. Fundacja Centrum św. Jacka, Gdańsk 2020.

Książka jest cegiełką. Całkowity dochód ze sprzedaży przeznaczony jest na prace konserwatorskie w kościele Świętego Mikołaja w Gdańsku.