cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

wtorek, 29 stycznia 2013

Baśnie arabskie

Aisha i wąż. Baśnie arabskie” – tak nazywa się kolejny tom z cyklu wydawnictwa Media Rodzina, który czytamy sobie ostatnio wieczorami. Znacie tę serię? To bajki z różnych stron świata, w charakterystycznym „prawie kwadratowym”, jak mówią moje córki, formacie, elegancko i z ogromną starannością wydane. Oprawa graficzna i ilustracje poszczególnych tomów pomyślane zostały tak, by najlepiej podkreślić kulturową proweniencję opowieści. Radosne, żywe kolory bajek z Afryki, epatujące tajemniczą symboliką prace Marii Ekiert w baśniach norweskich, czy bogate nawiązania do węzłowej ornamentyki celtyckiej w „Czerwonobrodym Czarodzieju” pozwalają od razu odnaleźć się w klimacie opowiadanych historii. Również w przypadku „Baśni arabskich” ilustratorka Ufuk Kobaş Smink zrobiła wszystko, by roztoczyć przed czytelnikiem bogactwo i tajemnicę dalekowschodniego świata. Użyła różnych technik: kolażu, łączenia zróżnicowanych faktur, stempli, szablonów, złocenia. Motywy zamieszczone na ilustracjach swobodnie nawiązują do arabskiego zdobnictwa: dopatrzyłam się tu rozmaitych tekstyliów, plecionek, wzorów hafciarskich, snycerskich i biżuteryjnych, zręcznie skomponowanych z obrazkami. Moja średnia córka ogłosiła wszem i wobec, że to najładniejsza książka w jej domowej biblioteczce, koniec i kropka…
Autorka zbioru, Iwona Taida Drózd, sama zebrała wszystkie te historie podczas pracy w terenie, z pasją śledząc wędrujące po świecie bajkowe wątki. Gdy zaczniemy czytać, bardzo prędko zorientujemy się, że wiele baśni jest nam znanych. Motyw rybki spełniającej życzenia, czy zakochanego Sultana, który poszukuje właścicielki zgubionego pantofelka, zyskały tutaj inną, egzotyczna oprawę, ale wymowa historii jest taka sama. Dobro zostaje nagrodzone, podłość ukarana. Nieodmiennie złe macochy na koniec zawsze żałują za wredne postępki (albo też kończą tak źle, że na spóźniony żal nie mają już czasu), a zarówno biedę, jak i brzydotę można odkupić ciężką pracą i sprytem. Aż się chce podumać nad uniwersalnością prawdy o człowieku przekazywanej z pokolenia na pokolenie na całym świecie. Czytając tę książkę, zastanawiałam się, na ile aktualne społecznie są jeszcze w dzisiejszym świecie, mimo wszystko, te baśniowe mądrości. Kobiety i dziewczęta mają w nich, jak zwykle, ciężką karmę: zasadniczo powinny być ciche, pasywne i posłuszne, to się w bajkach od wieków nie zmienia. Nic dziwnego, że ostatnio pojawiają się próby odczarowania dawnych historii, by stworzyć z nich „kobiece” wersje baśni… Ale to już całkiem inna historia.
Autorka zbioru szczególnie zadbała o zachowanie dalekowschodniego klimatu opowieści. Zabiera nas na spaloną słońcem pustynię, lecz także oprowadza po zwykłym arabskim domu, z detalami opisując pokoje, spiżarnię, sprzęty i ogródek. Nasz swojski Kopciuszek ma tam orientalnie brzmiące imię, możemy się też dowiedzieć, jak nazywają się egzotyczne owoce, które bohaterowie lubią jadać. Dzięki arabskim słowom tekst niespodziewanie zyskał swoistą melodyjność i klimat rodem z opowieści Szeherezady. Wyjaśnienia trudniejszych, czy mniej znanych słów możemy znaleźć na końcu książki. Czeka nas też tam inna niespodzianka: tłumaczenie imion własnych występujących w tekście, z których każde jest nośnikiem bogatego znaczenia, nie bez wpływu na losy obdarzonego nim bohatera baśni. Zawsze ceniłam sobie możliwość pokazania dzieciom kulturowych odmienności i tkwiącego w nich bogactwa. Niniejsza książka jest przykładem, jak bardzo czytanie pozwala zrozumieć i zachwycić się Innym…
Agnieszka Jeż
Od wydawcy:  Baśnie pochodzą z krajów położonych na Półwyspie Arabskim, nad Zatoką Perską. To właśnie w tutejszym świecie Orientu tkwią korzenie baśni znanych na całym świecie.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Smok ze Smoczej Jamy


Dzisiaj króciutka zajawka o małej książeczce: „Smok ze Smoczej Jamy”, zręcznie opowiedziany
niezawodnym rymem Wandy Chotomskiej. Wydawnictwo Babaryba postanowiło przy tej okazji również przypomnieć sylwetkę ilustratora, Edwarda Lutczyna, swego czasu niezwykle popularnego i lubianego artysty, a ostatnio jakby zapomnianego. Jego charakterystyczna kreska i pełne humoru postacie są absolutnie nie do podrobienia i bardzo podobają się dzieciom. Razem z tekstem słynnej pisarki tworzą w książeczce duet trochę w stylu vintage.

Dodatkowym walorem publikacji, dydaktycznym, dodajmy, jest angielska wersja wierszowanej legendy, przydatna, gdy pragniemy zapoznać na wesoło nasze pociechy z językiem obcym. Dzieci znajdą w niej jeszcze kolorowanki na wewnętrznej stronie okładki, gdzie będą mogły wypróbować swoje nowe kredki. Jakie by jednak one nie były świetne, te kredki, mała szansa, by mogły konkurować z barwą, jaką „rzucono” na okładkę książeczki. Czy to był pomysł wydawnictwa, czy ilustratora, nie wiem, ale coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jaskrawy róż nie jest wcale ulubionym kolorem wszystkich dzieci. A już na pewno nie ich rodziców, spragnionych ambitnych produktów nowej estetyki wydawniczej. Więc, jeśli chcemy się zapoznać bilingwalnie ze Smokiem Wawelskim, zwalczmy na chwilę awersję do różu i zajrzyjmy do środka. Tam jest zdecydowanie lepiej. I ładniej.
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: To historia żarłocznego Smoka Wawelskiego i Szewczyka Dratewki spisana przez Wandę Chotomską – uwielbianą przez dzieci autorkę kilkuset wierszy i bajek.
Historię po mistrzowsku zilustrował Edward Lutczyn i tak powstała książka niezapomniana, a wręcz kultowa!  Przypominamy ją teraz w wersji polsko-angielskiej.

wtorek, 22 stycznia 2013

Opowiadania bożonarodzeniowe

Wszystko zaczęło się od tego, że pan Rybka ujrzał ślady na śniegu, całkiem wyraźne mimo zmierzchu zapadającego nad małym miasteczkiem. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że … ślady urywały się nagle, na samym środku ulicy. Wezwany przez zaintrygowanego obywatela policjant nie pomógł rozwiązać tajemniczej sprawy. Trudno stwierdzić. Może jakieś wniebowzięcie albo drabina jakubowa – skonstatował wreszcie. Bo czy można tak sobie po prostu nagle zniknąć? Dalsze rozważania na ten temat nie należą do obowiązku policji. Nam płacą za pilnowanie porządku, a nie za rozwiązywanie zagadek – tak pana Rybkę zbył gorliwy, lecz pozbawiony wyobraźni stróż ładu społecznego. Nie ma pan pojęcia, ile jest na świecie zagadek – dodał pouczająco. - Każda rodzina to zagadka…
I odszedł, pozostawiając zafrasowanego pana Rybkę po baśniowej stronie rzeczywistości, gdzie nie da się
wszystkiego uporządkować i wytłumaczyć... A nam opowiedział o nim sympatycznie i z niezrównanym czeskim poczuciem humoru Karel Čapek, jeden z autorów baśni z przepięknego zbiorku wydanego niedawno przez Media Rodzina. Książka ukazała się pod tytułem „Opowiadania bożonarodzeniowe”, lecz, wbrew pozorom, nie są to historyjki przeznaczone do czytania wyłącznie w święta. To raczej opowieści zimowe, z tajemniczą aurą zmierzchu roku, grudniowych ciemności i styczniowego mrozu w tle. To bajki, jak głosi notka na okładce, w sam raz na długie, mroźne wieczory spędzane przy ciepłym kominku. Książkę już mam, śnieg i mróz za oknem jak się patrzy, pozostaje tylko żałować, że nie ma w pobliżu żadnego pieca, czy kominka z prawdziwego zdarzenia. Ale i tak jest dobrze, przy świecach i kubku herbaty malinowej…
Oprócz opowiadania Karela Čapka w zbiorku znalazły się baśnie innych znanych nam autorów. Jest wśród nich Aleksander Afanasjew, Bracia Grimm, Hans Christian Andersen, Michaił Bułhakow, Aleksander Puszkin, Jack London i Lew Tołstoj. Są też autorzy historii mniej lub wcale nieznanych polskim czytelnikom, jak Adalbert Stifter, O. Henry, Alphonse Daudet, czy Vladimir Hulpach. Ich opowieści są bardzo różnorodne, mamy wśród nich klasyczne bajki z egzotycznym starorosyjskim smaczkiem, humor angielski i czeski, czy bajkę indiańską. Odrębność opowiadań dyskretnie podkreśla dobór ilustratorów. Na potrzeby zbioru pracowało aż trzech artystów: Jindra Čapek, Zuzanna Bočkayová-Bruncková i Jitka Němečkova. Rysunki ich łączy zbliżona stylistyka nastrojowo – baśniowa, doskonale oddająca zimową tajemniczość i nastrój.
Książka została pięknie wydana w znanej serii wydawnictwa (o której tu jeszcze pewnie wspomnę), zawierającej bajki i podania z różnych stron świata. I chociaż z natury nie jestem kolekcjonerką, na widok "Opowiadań bożonarodzeniowych" poczułam gwałtowne pragnienie poszerzenia domowej biblioteki o pozostałe tomy, choćby o kilka z nich… Może się oprę, w końcu mieszkanie nie z gumy, ale przeczytamy z dziećmi na pewno wszystkie.
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Nowele zebrane w niniejszym tomie to wybór najpiękniejszych i najciekawszych opowiadań związanych z zimą i świętami Bożego Narodzenia autorstwa klasyków literatury pięknej.
 

czwartek, 17 stycznia 2013

Albumy Tytusa, Romka i A’Tomka

Tytusa, Romka i A’Tomka naszym drogim czytelnikom przedstawiać chyba nie trzeba. Dzięki kolejnym książeczkom, ukazującym się od 1957 roku, znają go zarówno małe, jak i całkiem duże dzieci. Niektórzy z nich, jak i ja, czytywali swego czasu „Świat Młodych”, z utęsknieniem wyczekując kolejnego numeru gazety z historyjką na ostatniej stronie. Albo wymieniali się komiksami, zniszczonymi od ciągłego używania – i to już nie do końca, tak jak ja… Od razu się przyznam: nie byłam nigdy miłośniczką słynnego szympansa i jego przyjaciół. Owszem, podczytywałam sobie z przyjemnością historyjki w gazetce, ale komiksów nie zbierałam. Do postaci zachowałam jednak sentyment należny wspomnieniom z dzieciństwa, więc z zaciekawieniem powitałam pojawienie się na rynku, za sprawą wydawnictwa Prószyński i Ska, zupełnie nowych publikacji z małpiszonem i jego kolegami w roli głównej. Come back tym razem w odsłonie historycznej, z wyraźnym, jak zwykle, zacięciem dydaktycznym. Na warsztat Papcio Chmiel (artystyczny pseudonim autora Henryka Jerzego Chmielewskiego) wziął największe zmagania i sukcesy polskiego oręża: bitwę pod Grunwaldem, Odsiecz Wiedeńską i Bitwę Warszawską z 1920 roku. Do tej serii dołączyło jeszcze Powstanie Warszawskie, znane Autorowi z własnych przeżyć wojennych, które, jak wiadomo, zwycięstwem się nie zakończyło, lecz bez wątpienia pozostało jednym z bardziej romantycznych i honorowych patriotycznych zrywów.

 I tak trochę „ku pokrzepieniu serc”, a trochę, jak zazwyczaj, z belferskim pazurem, Chmielewski wprowadza czytelników w historię Polski. A ma ku temu sposobny warsztat: cytowane dokumenty z epoki, stylizowany język, szeroką wiedzę i studia nad przedmiotem, lecz, przede wszystkim, poczucie humoru. Dzięki niemu w dawnym świecie zaistnieć mógł Tytus i jego przyjaciele, ba, dostali nawet do spełnienia istotne role. Autor, nie naruszając historycznej perspektywy, lekko, zabawnie i z ogromną erudycją opisuje szczegółowy przebieg zdarzeń. Jak na sędziwego już wojaka – weterana przystało, sięga też i do swoich wojennych wspomnień, wplatając je zręcznie w tok opowieści. Ot, gawędy starego żołnierza, miło posłuchać… a nauczyć się przy okazji można sporo, bo tekstu naprawdę jest dużo. Tym razem „Tytusy” to nie tylko komiksy, lecz grube księgi z prawdziwego zdarzenia, nad obrazkami zdecydowanie przeważa gęsto zapisana treść zawarta w odautorskich głosach. Z tego też powodu polecałabym książki dla starszych dzieci, zainteresowanych chociaż trochę historią, które nie pogubią się w mnogości szczegółów i docenią dowcip autora. Najlepszym chyba jednak wariantem będzie przeczytać książki z dzieckiem, śmiejąc się razem i tłumacząc, w razie potrzeby, co trudniejsze słowa, szczególnie te zapożyczone z innych języków. Zwłaszcza, jeśli byłoby to pierwsze spotkanie z małpim bohaterem.
Czytając, nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu staroświeckiej aury, jaka otacza ostatnie książki Papcia Chmiela. Są w jakiś sposób niedzisiejsze, chwilami nawet lekko trącą myszką. Może to za sprawą bardzo silnego akcentu położonego na edukacyjny walor publikacji? A może osobistych poglądów Autora, dających się tu i ówdzie odczytać nie tylko między wierszami (co dzisiaj ze względu na tzw. poprawność polityczną nie jest często spotykane)? Trudno powiedzieć. W każdym razie książki te w dosyć istotny sposób wyróżniają się wśród innych tego rodzaju prób przybliżenia dzieciom historii Polski. Wspaniała alternatywa dla nudnych podręczników…
Agnieszka Jeż
     
Od wydawcy:
Papcio Chmiel po raz kolejny zaskoczył swojego wydawcę oraz licznych fanów!
Pomimo zapowiedzi o zakończeniu pracy twórczej (po 52 latach), której ukoronowaniem był "Tytus Romek i A’Tomek jako warszawscy powstańcy 1944, z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani", twórca kultowego Tytusa narysował kolejne wielkoformatowe albumy!

środa, 16 stycznia 2013

Turlututu. A kuku, to ja!


Kto ma w domu dziecko dwu - lub trzyletnie ten wie, jak wielką przysługę mogą oddać wyimaginowani przyjaciele. Czasami to konkretna postać z imieniem, czasami przytulanka-miś, a czasami but, który mówi ludzkim głosem.
Tullet stworzył Turlututu, wielkookiego stwora, odwołującego się wprost do tej potrzeby malucha. Zanim zrozumiesz, o co tu chodzi, Twoje dziecko już jest mocno z nim zakumplowane, a Ty czytasz o jego przygodach po raz kolejny. Trzeci raz właściwie czytać nie musisz, bo młodociany Turlututoman przy właściwych stronach książki już sam wykrzykuje „A kuku! i „Ojejku!” i tylko lekko się zacina próbując powtórzyć „Abrakadabra!”. Kończycie wreszcie czytać. Wyobracana (i wydmuchana!) na wszystkie strony książka zostaje na półce, ale Turlututu może być dalej z Wami. W łazience pomaga w myciu zębów, przebieraniu się w piżamę, potem we wskakiwaniu do łóżka... Wystarczy, że sobie o nim przypomnisz, wystarczy, że skorzystasz z tej inspiracji, jaką podsuwa Herve Tullet: Twoje dziecko, a Ty razem z nim, możecie wszystko - nawet polecieć razem na księżyc!
Więc czytaj z dzieckiem Tulleta. Codziennie.
Będziesz młodszy :)
Katarzyna Dołęgowska-Urlich
Herve Tullet, autor bestselleru "Naciśnij mnie zaprasza" Was w podróż po magicznym świecie wyobraźni! „Turlututu. A kuku, to ja!” to jego kolejna niezwykła książka, która wciąga dzieci oraz rodziców do wspólnej zabawy. Tym razem udamy się w podróż po krainie wyobraźni z przesympatycznym bohaterem Turlututu.

wtorek, 15 stycznia 2013

Naciśnij mnie


Herve Tullet - „Naciśnij mnie”
Czy wiesz, co się stanie, gdy naciśniesz żółtą kropkę na białej kartce? Nic, zupełnie nic. Jeśli jesteś znudzonym dorosłym, który już wszystko widział - to naprawdę nic. Ale jeśli masz pod ręką energetycznego dwuipółlatka (czy są inne?), to przygotuj się na niezwykłe doznania. Kropek będzie więcej, będą zmieniały kolory, rozmiar, położenie, a Twój mały „współczytacz” wystąpi w roli entuzjastycznego przewodnika po Twojej dawno (nigdy?) niestymulowanej w ten sposób wyobraźni. Podczas, gdy Młode dynamicznie oddaje się lekturze - potrząsa książką, klaszcze, naciska, pociera kartki - Ty nie możesz wyjść ze zdumienia, jak ten autor wpadł na taki prosty i genialny pomysł.
Tak przynajmniej może się stać. Tak było ze mną. Herve Tullet wymyślił świetną książkę dla mojego synka, a we mnie wzbudził zachwyt i zdumienie. I to nie tylko samą książką, ale przede wszystkim wiedzą o najmłodszych odbiorcach literatury.

 P.S. Jedyne zastrzeżenie jest natury technicznej: przy tego rodzaju lekturze przydałoby się, żeby rogi książki były zaokrąglone. Ale to da się naprawić przy wznowieniach - bo tego wydawnictwu BABARYBA życzę.
Katarzyna Dołęgowska-Urlich

Książka Hervé Tulleta szybko stała się międzynarodowym hitem. Została wydana już w 24 krajach, trafiła m.in. na listę bestsellerów „New York Timesa”. Autor oraz ilustrator Herve Tullet – ojciec trójki dzieci – potrafi sprawić, że jego ilustracje wręcz „rozmawiają” z dziećmi! Naciśnij mnie to książka, którą trzeba przekręcać, na którą trzeba dmuchać, której trzeba klaskać...

czwartek, 10 stycznia 2013

Alicja w krainie czarów


Wydawnictwo Bona z Krakowa sprawiło czytelnikom nie lada niespodziankę: kolejne wydanie „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla w nowym tłumaczeniu Elżbiety Tabakowskiej. Gratka tym
większa, że ilustracje do książki narysowała ukochana przez dużych i małych autorka książek o Muminkach, Tove Jansson. Przyznam, że nie mogłam doczekać się spokojnej wieczornej chwili na relaks w fotelu, z „Alicją” i kubkiem dobrej herbaty. Ogromnie byłam ciekawa, jak tłumaczka poradziła sobie z wyzwaniem oryginału. Już tyle osób się z nim zmierzyło! Nie licząc fragmentarycznych prób, jest to już dziewiąte tłumaczenie od chwili ukazania się przekładu Adeli S. w 1910 roku. Do potyczek z wyrafinowaną angielszczyzną najsłynniejszej bajki dla dzieci w szranki stawali już uznani autorzy mający za sobą spory dorobek translatorski. Jako kanoniczny w Polsce uchodził do tej pory przekład Antoniego Marianowicza (na którym się wychowałam). Kolejnym istotnym wkładem było tłumaczenie Macieja Słomczyńskiego. Nie bez znaczenia dla polskiej „alicjologii” jest również praca Roberta Stillera, lecz tak naprawdę każdy z tłumaczy dodawał od siebie coś istotnego. Jedni skupili się na wierności oryginałowi, podkreśleniu realiów epoki wiktoriańskiej, uwypukleniu różnych smaczków i aluzji, zrozumiałych raczej przez dorosłych. Inni postawili na uwspółcześnienie języka, bądź dostosowanie go do najmłodszych odbiorców. Dylematy twórcze towarzyszące pracy translatorskiej to temat fascynujący i przyznam, że przeglądając najnowszą „Alicję” miałam ze sobą dwa inne przekłady. W takim towarzystwie wieczór był niezwykle udany i inspirujący…
Czy nowy przekład Elżbiety Tabakowskiej jest lepszy od poprzednich? Sama tłumaczka zadała sobie to pytanie i odpowiedziała na nie mądrze i z pokorą: jej książka jest kolejną, powracającą falą, która nie rości sobie pretensji do bycia tą ostatnią i doskonałą. Dlaczego przełożyła książkę? „Bo jest”, odpowiedziała, parafrazując wyznanie pewnego znanego himalaisty.  I to wystarczy.
Osobiście byłam przede wszystkim ciekawa, jak pani Tabakowska wybrnie z językowych kalamburów, istnego popisu erudycji, wymagającego nie lada wyczucia języka i jego humoru.  Najbardziej spodobała mi się rozmowa z Alicji z Gryfem i Przeżółwaczem - istny majstersztyk! Naprawdę śmieszna! Ciekawe są też nowe imiona, jakimi ochrzczono rozmaite stworzenia z Krainy Czarów. Zniokot, na przykład, jest całkiem realną konkurencją dla Kota-Dziwaka. Pomysłowe, chociaż ciekawe, czy przetrwa próbę czasu?
A ilustracje… cóż, również temat – rzeka, jak sama „Alicja” i jej świat. Tove Jansson wykonała je na prośbę szwedzkiego wydawnictwa 1965 roku. Jak przyznała, podjęła się tego zadania chętnie, gdyż była to jedna z jej ulubionych historyjek dzieciństwa. Poważnym wyzwaniem dla artystki, jak przypuszczam, było uwolnienie się od charakterystycznego stylu, jednoznacznie kojarzonego z Muminkami. I chociaż rozpoznajemy kreskę Tove już od pierwszej strony, ba, nawet od okładki, jakoś nie ma obawy, że zza drzewa wychyli się niesforna Mała Mi. Eteryczna postać Alicji jest wdzięczna i piękna w porównaniu do wiktoriańskiej figurki dziewczynki o za dużej głowie z rysunków Johna Tenniela (pierwszego i, przez jakiś czas, jedynego uprawnionego ilustratora książki). Nie przypomina też za bardzo zdecydowanie ładniejszej Alicji innego brytyjskiego mistrza, Arthura Rackhama. Rysunki Tove są, przede wszystkim, ożywczo oszczędne, bez zbędnej kreski, „z powietrzem”. Artystka sięgnęła do swojego skromnego stylu malowania piórkiem (jak w Muminkach), w połączeniu z techniką lawowania. Zdecydowała się również na kilka kolorowych ilustracji w tekście i na okładce, jak zwykle u niej, pięknie skomponowanych ze składem i typografią. Szczególnie udane są postacie zwierząt i innych tajemniczych stworzeń, a także wszystkie sceny w wodzie (a raczej w kałuży łez…). Oglądając te obrazki przypomniałam sobie, że żywiołem artystki było bez wątpienia morze, wyspy, sztormy i … tajemnica. Jej ilustracje to zaproszenie do współtworzenia przez czytelnika świata przedstawionego za pomocą wyobraźni. Dlatego są tak subtelne i sugestywne zarazem.
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Bona przypomina przygody Alicji w zupełnie nowym tłumaczeniu prof. Elżbiety Tabakowskiej - która opatrzyła je posłowiem - oraz z ilustracjami niezastąpionej Tove Jansson.

środa, 9 stycznia 2013

Bilibo


 

Na początku do tej zabawki podeszłam dość sceptycznie, by na końcu stać się jej zagorzałym fanem. Dlaczego? Na pewno nie tylko ja zadawałam pytanie: „Co takiego niesamowitego jest w kawałku plastiku?”. Kolory intensywne, materiał solidny , szwajcarski ;) ale… do czego to służy, jak się tego używa, jak taka muszelka plastikowa ma pomóc dziecku w rozwoju, i na koniec, czego to uczy?
Obracając w rękach pokaźnych rozmiarów przedmiot (39x39x22 cm) próbowałam znaleźć ludzkie, czytaj dorosłe, zastosowanie dla wybrakowanej miski.
Bilibo jest delikatnie wymodelowaną połową kuli, ale patrząc na nie oczami dorosłego, jest miską bez dna…  Z pomocą przyszedł mi dwulatek, który nie zastanawiał się, jak użyteczne jest Bilibo, tylko od razu włożył je sobie na głowę i, wyglądając jak Lord Vader z Gwiezdnych Wojen, bawił się w a-kuku. Niemal w tej samej chwili ściągnął je z głowy i wpakowawszy tam swoją dwuletnią pupę rozpoczął, uwielbiane przez dzieci, kręcenie się wokół własnej osi. Zabawom nie było końca, Bilibo stało się kołyską, przyczepą, parkingiem, czapką i skorupą żółwia. Oto Szymon, dwuletni chłopak, znalazł dla tego kawałka plastiku tuzin zastosowań, aż strach pomyśleć :) co może zrobić trzylatek! Na pewno dobrze się bawić! Jednocześnie odpowiedział na wszystkie moje pytania. Zabawka uczy równowagi, rozwija fantazję, pomysłowość i gotowość do tworzenia nowych rozwiązań, a służy do, po prostu i aż, do zabawy.  Bawi, a przecież zabawa jest dla dziecka nauką. Nie ulega wątpliwości, to zabawkowy strzał w dziesiątkę.

Patrząc na Bilibo w rękach przedszkolaka, przypuszczam, że w tym przedmiocie jest coś więcej, że dodatkowo drzemie w nim magia. I okazuje się że tak -  magia nowoczesnego design’u poparta naukowymi badaniami.  Twórcami tego zabawkowego cuda są szwajcarzy:  designer Alex Hochstrasser oraz  eksperci z University Children`s Hospital w Zurychu. Obserwowali zabawę dzieci w wieku przedszkolnym i zaciekawił ich sposób, w jaki przedszkolaki podczas zabaw tworzą własną indywidualną przestrzeń. Wymyślili zabawkę, która nie ogranicza się do jednej funkcji, nie podsuwa rozwiązań, czy gotowych zastosowań.  Staje się prostym narzędziem wyzwalającym w dzieciach pomysłowość, zachęcając, by stały się wynalazcami, by były aktywne i kreatywne.
To także jedna z najczęściej nagradzanych zabawek świata. Zdobyła, między innymi, amerykańską nagrodę TOTY, australijską nagrodę ITSA, czy niemiecką nagrodę Spiel Gut.
Bilibo przeznaczone jest dla dzieci od 2-7 lat i dobrze jest uwzględnić ten przedział wiekowy decydując się na zakup zabawki. Te granice są ważne, gdyż 1,5 roczne dziecko nie czuje się jeszcze tak stabilnie, jak sprytny 2 latek. Dzieci starsze są już zwyczajniej za duże i oprócz długich kończyn, które nie pomagają w zabawie, mają też „bardziej dorosłe” zainteresowania.  Ale oczywiście Bilibo skonstruowane jest tak, że z łatwością wytrzymuje ciężar dorosłej osoby i dzięki swojej budowie jest praktycznie niezniszczalne.
Teraz czekamy na śnieg, by wypróbować szwajcarską muszelkę jako sanki oraz kapelusz dla bałwana, a latem na pewno zabierzemy ją nad jezioro…
Anna Łukasik

Żółw, karuzela, łódka w wannie pełnej piany, krzesełko dla ulubionej lalki, pojemnik na skarby, foremka do piasku - a co wymyśli Twoje dziecko? Bilibo mini w rękach dziecka może zmienić się we wszystko, dziecięca wyobraźnia nie zna granic.

piątek, 4 stycznia 2013

Mama Mumunków


Na porządną biografię Tove Jansson czekaliśmy od dawna. Postać słynnej autorki Muminków
przybliżyła ich wielbicielom wydana w Polsce kilka lat temu autobiografia pisarki pt. „Córka rzeźbiarza”, skądinąd bardzo urocza i oryginalna książka o dzieciństwie, lecz zarazem autokreacja autorki, która w niewielkim stopniu dopuszcza czytelników do swoich tajemnic. Czytając „Tove Jansson. Mama Muminków” autorstwa Boel Westin, opasłe tomisko wydane przez Marginesy, miałam wrażenie, że więcej już nie potrzeba – każdy miłośnik twórczości pisarki znajdzie w niej coś dla siebie. Autorka książki miała do dyspozycji ogromne archiwum po zmarłej pisarce, przekopała więc tysiące papierów, listów, dokumentów, wycinków z gazet, przeprowadziła też wiele rozmów, prześledziła prasowe publikacje. A wszystko po to, by z uwagą prześledzić losy Tove i jej rodziny, zmierzyć się z mitami, jakie zdążyły już pojawić się wokół postaci słynnej „Mamy Muminków”. Ze stron książki wyłania się postać głównej bohaterki, kobiety silnej i samodzielnie myślącej, a jednak z początku bardzo zależnej od struktur społecznych, w których żyła. Przezwyciężenie ich zajmie Tove całe lata, w tym czasie powoli ustali się też jej artystyczna tożsamość. Ciekawe, że nieśmiertelną sławę zyskała właśnie dzięki Muminkom, historyjkom pisanym początkowo na marginesie jej wielkiej pasji – malarstwa. Tove przedstawiała się zawsze jako malarka, pisanie i ilustrację traktując dorywczo jako konieczne źródło utrzymania. Jak to się niespodziewanie nieraz w życiu układa, sami nie przewidzimy, które z naszych działań zatoczy najszersze kręgi…
W tle losów pisarki ciekawie rysuje się historia obu krajów rodzinnych Tove, Szwecji i Finlandii, a także Europy w czasie obu wojen światowych. Szczególnie ciekawe były dla mnie rozmaite smaczki obyczajowe charakterystyczne dla ludzi żyjących na Północy. Wraz z najstarszą córką podzielamy miłość pisarki do wysp – zauroczona czytałam o jej kolejnych próbach znalezienia na świecie swojego miejsca, budowach domu, ucieczkach przed tłumem i blichtrem. Podziwiałam pasję dla burz i sztormów, sama pewnie bym się bała żeglowania w czasie niebezpiecznej pogody… Z przyjemnością odkrywałam w „Mamie Muminków” wątki obecne nie tylko w jej najsławniejszej serii książek, lecz także i w innych, również dla dorosłych.   
Książka wydana jest pięknie – mimo imponującej objętości nie za ciężka (co, wbrew pozorom, wpływa na komfort czytania), bogato ilustrowana zdjęciami i rysunkami Tove, czarno-białymi i w kolorze. Wydawca postarał się o staranne rozplanowanie rysunków – Tove, która wielką wagę przykładała do winiet i ilustracji swoich książek, na pewno by się to spodobało!
Jedyne, co można zarzucić tej pracy, to pewien pospiech, którego wynikiem jest niekompletna korekta, odczuwa się też chwilami brak czujnego oka redaktora, stąd literówki i drobne pomyłki. Użycie różnych dziwnych słów przez tłumaczkę także pozostaje dyskusyjne (np. „neta” jako sieć, „kufa” zamiast pyszczek, itp.). Biorąc do ręki książkę napisaną przez „profesorkę ze Sztokholmu” (jak głosi napis na okładce), spodziewałam się bardziej „naukowego”, skondensowanego stylu pracy. Jednak gawędziarski talent pani Westin absolutnie mnie przekonał. Nie lada umiejętności wymaga, by przez tyle stron snuć ciekawą opowieść, ani na chwilę nie nudząc czytelnika. Czy to za sprawą tej opowieści, czy też charyzmy samej Tove, do tej pory pozostaję pod wrażeniem lektury. Piękny pomysł na prezent dla wszystkich kochających muminki!
Agnieszka Jeż
Intymne dzienniki z niemal całego życia, tysiące listów i szpargałów, ale przede wszystkim wieloletnia zażyłość z Tove pozwoliły Boel Westin, profesorce ze Sztokholmu, napisać fascynującą opowieść o twardo stąpającej po ziemi artystce i fenomenie jej Muminków.