cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 27 listopada 2017

Jak Maciek Szpyrka z dziadkiem po Nikiszowcu wędrowali

Książka Magdaleny Zarębskiej "Jak Maciek Szpyrka z dziadkiem po Nikiszowcu wędrowali" rozpoczyna się słowami "Pewnego jesiennego dnia mama zawiozła mnie do dziadków". Takie niepozorne, zwyczajne zdanie, a ile daje możliwości! Podobnie jest z całą opowieścią Maćka, niby codzienną i buro-jesienną, rozgrywającą się w sepiowych Katowicach podszytych mrokiem kopalni, ale też śniących o Skarbniku, kultywujących tradycje językowe, zawodowe, wyznaniowe i rodzinne.
Opowiadanie zostało napisane w dwóch językach: po polsku i w gwarze śląskiej. Tekst polski znajduje się na górnej, białej połowie kartki, a śląski w dolnej, brązowej części. Takie rozwiązanie to gratka na przykład dla rodziców i dziadków, którzy chcą pokazać dziecku, mieszkającemu poza Śląskiem (a może nawet za granicą) i nieznającemu gwary, jak mówili na co dzień we własnym dzieciństwie. "Maćka Szpyrkę" można też wykorzystać jako punkt wyjścia do zajęć szkolnych o polskich gwarach oraz regionach albo nabyć w celach kolekcjonerskich, jeśli jest się pasjonatem i promotorem śląskości. Oczywiście głównym adresatem książki jest po prostu czytające dziecko, niezależnie od pochodzenia, znajomości gwary czy świadomości regionalnej.
Maciek Szpyrka plastycznym językiem opisuje dzielnicę swoich dziadków, czyli tytułowy Nikiszowiec, zbudowany na początku XX wieku jako osiedle górnicze. Poznajemy kolory, kształty,, dźwięki, częściowo nawet zapachy tego miejsca, a przede wszystkim mieszkańców: ludzi, psy, gołębie.

Wypatrywałem bramy z czerwonej cegły, bo na Nikiszowiec wjeżdża się jak do prawdziwego zamku – tylko mostu zwodzonego brakuje. Przejechaliśmy przez tunel, a mama zaparkowała dokładnie pod domem babci i dziadka. Tu wszystkie domy wyglądają tak samo, zbudowano je z cegły, a mieszkańcy obramowali okna czerwoną farbą. Ale moja mama jeszcze nigdy się nie pomyliła i zawsze zatrzymuje się tam, gdzie powinna. Popatrzyłem do góry, w okna na pierwszym piętrze. Właśnie tam mieszkają babcia Truda i dziadek Alojzy.

Dziadkowie Maćka noszą piękne, rzadko dziś spotykane imiona (Truda prawdopodobnie jest zdrobnieniem od Gertrudy, choć znalazłam też wzmiankę o rozwinięciu do Edeltrudy). Autorka zadbała o każdy szczegół budujący atmosferę Nikiszowca, kawałek po kawałku, a najważniejszym aspektem śląskości są tu ludzie – ich zwyczaje, sposoby spędzania czasu oraz odnoszenia się do siebie. I chociaż za cenne uznaję opisy mieszkania na Nikiszowcu, ryneczku, kościoła czy kopalni (a przytoczone zostały kolejne etapy pracy górników), to najistotniejsze wydało mi się, jak w tych miejscach żyją Ślązacy. Jest więc dziadek, który wymyka się na spacer w galowym mundurze górniczym i karmi z wnukiem gołębie hodowlane, babcia, wykonująca w domu określone czynności, są zabawne i ciepłe relacje łączące dziadków, dalej poznajemy między innymi sztygara, czyli kierownika, niegdyś pracującego z dziadkiem i będącego świadkiem spotkania ze Skarbnikiem, a teraz spacerującego po okolicy, przysiadającego na ławeczce, zagadującego do sąsiadów. Tutaj każdy sklep i zakład usługowy jest swojski, wszyscy się znają, do każdego można się zwrócić o pomoc. Znaliście takie Katowice? Magdalena Zarębska dała nam wspaniałą możliwość poznania Śląska od wewnątrz, jakbyśmy sami byli hanysami, a nie gorolami.
Warto zwrócić uwagę na odważne ilustracje (Dorota Rewerenda-Młynarczyk), igrające trochę z przyzwyczajeniami czytelników (dzieci i dorosłych), wywołujące skojarzenia z prozą Brunona Schulza czy czeskim realizmem magicznym (w końcu Śląsk jest kulturowym tyglem), z powodu swojej ironii i umiarkowanej karykaturalności chyba niedocenione, a szkoda. Ślązacy to ludzie weseli i pełni dystansu, tak też podeszła do swojego zadania ilustratorka, absolwentka katowickiej ASP. Te odrobinę zakrzywione obrazki odciągają książkę od konwencji przewodnika dla dzieci, bo też "Maciek Szpyrka" jest czymś więcej – odbiciem tęsknoty i miłości, jakie autorka odczuwa na wspomnienie krainy dzieciństwa. Nie ma tu jednak sentymentalnych impresji, wzniosłych słów ani obrazków. To prosta książka, której celem jest przede wszystkim przyjemność małego czytelnika, a dodatkowo rozbudzenie jego ciekawości – czy to kulturą i językiem Górnego Śląska, czy ogólnie światem dziadków, niezależnie od regionu.
Bożena Itoya

Magdalena Zarębska, Jak Maciek Szpyrka z dziadkiem po Nikiszowcu wędrowali – Ô tym, kiej Maciek Szpyrka cuzamen ze starzikiym wandrowali pō Nikiszu, zilustrowała Dorota Rewerenda-Młynarczyk, przekład Bernard Kurzawa, BIS, Warszawa 2013.

Pudełko pełne kotów

"Pudełko pełne kotów" jest drugim zbiorem opowiadań Barbary Gawryluk z cyklu "Klinika zdrowego chomika", równie udanym, co wcześniejsza "Bazylia". Tomik ten zadowoli najmłodszych czytelników, lubiących proste, z życia wzięte historyjki o zwierzętach, a także nieco starsze dzieci zainteresowane tematem. Autorka z reporterską szczerością i dokładnością relacjonuje przypadki dzikich oraz domowych zwierząt, które wymagały pomocy człowieka, a uzyskały ją od weterynarza – doktora Wojtka, i/lub w studiu Radia Kraków, realizującego audycję "Klinika zdrowego chomika". Program jest autentycznym elementem weekendowej ramówki tej stacji, wiemy, bo sami wielokrotnie słuchaliśmy i oglądaliśmy transmisję wideo w Internecie. Radiowy eter okazał się przestrzenią zbyt małą dla tłumów rozbrykanych czworonogów, skrzydlatych i pełzających znajd, przyjaciół i podopiecznych pracowników Radia Kraków. Barbara Gawryluk, dziennikarka radiowa i pisarka dziecięca, uczyniła więc z gościnnych kart swojej książki tymczasowy dom dla kolejnej wielogatunkowej drużyny. Tak powstało "Pudełko pełne kotów", do którego wiele dzieci mogłoby dodać rozdziały z własnego życia, jak przekonałam się na spotkaniu z autorką, w którym uczestniczyła rok temu klasa mojego syna.

Reporter zajrzał za koło auta.
Panie Karolu, coś nie tak z samochodem? – obok reportera zatrzymał się przejeżdżający na rowerze doktor Wojtek. – Może trzeba pomóc?
Doktorze! Spadł nam pan jak z nieba. Niech pan sam zobaczy – radiowiec ustąpił miejsca doktorowi.
Weterynarz zajrzał pod samochód. Z ciemności patrzyły na niego wielkie, wystraszone ptasie oczy.
To pustułka – rozpoznał od razu. – Sokół, dziki, drapieżny ptak. Mieszka ich całkiem sporo w Krakowie. Ten pisklak pewnie uwierzył, że potrafi już latać, ale mu się nie udało. Przydałoby się jakieś pudło – powiedział, zaglądając ponownie pod auto.
Jest i pudło! – usłyszeli nagle wesoły, dziarski głos. To strażnicy miejscy wezwani przez reportera dotarli na miejsce. – Pakujemy ptaka?

W ofercie księgarń i bibliotek dostrzegam wiele roztkliwiających historii o zwierzętach, jednak cykl "Klinika zdrowego chomika" jest niepowtarzalny. Z opowiadań Barbary Gawryluk wyłania się bowiem obraz miasta, które jest wspólnym środowiskiem ludzi i zwierząt. Ci pierwsi mieszkańcy czasem muszą pomagać tym drugim, ale przede wszystkim powinni zapewnić im spokój oraz szacunek. I tu ukazuje się pełen charakter "Pudełka pełnego kotów" – zbiór ten służy przyjemności czytelników, portretuje wielkie polskie miasto, ale też instruuje, jak się w nim zachowywać, co robić, gdy znajdziemy się w krytycznej sytuacji ze zwierzęciem w roli głównej.
W zacytowanym powyżej "Chrobrym" poszkodowanym jest podlot pustułki, a scenerią miejski parking. Miejsce niby typowe, ale sytuacja odbiega od przeciętnych, w jakich zaleca się pozostawić pisklę w spokoju do powrotu jego rodziców. Tu samochód, pod którym chowa się ptak, może ruszyć, a gniazda drapieżników nie ma w pobliżu. Czy każde dziecko mieszkające w Krakowie lub innym mieście wiedziałoby, jak postąpić w takim przypadku? Jeśli jest czytelnikiem Barbary Gawryluk, na pewno zadzwoni do Straży Miejskiej.
Z kolei "Jodie i Fąfel" to para żyjąca jak pies z kotem, czyli wspaniale, chodząca razem nawet do weterynarza. Wizyty wymaga kotka Jodie, której gonitwa za nietoperzem i upadek z balkonu (na trzecim piętrze) może być przestrogą dla wszystkich właścicieli kotów. Przy okazji w gabinecie doktora Wojtka poznajemy bardzo ważną i poważną historię west terriera Fąfla, psa ocalonego z transportu przemytników, specjalizujących się w pośrednictwie między słowackimi dzikimi hodowlami tej (ciągle modnej!) rasy a polskimi odbiorcami. Może dzięki temu opowiadaniu i dzieci, i dorośli zrozumieją, że nie należy kupować psów od niepewnych, szkodzących samym zwierzakom sprzedawców.
Akcja "Kacpra" rozgrywa się w studiu radiowym, gdzie toczy się rozmowa między dziennikarzem, jego dziecięcym gościem, doktorem Wojtkiem, słuchaczką, a w pewnym momencie głos zabiera nawet pewien golden retriever. Dyskusja ma kilka wątków, a każdy może przydać się młodemu czytelnikowi, nauczyć go czegoś, pomóc w wypracowaniu własnego stanowiska. Omawiane jest leczenie cyrkowego słonia (tytułowego Kacpra), rozmówcy wymieniają się zdaniami na temat udziału zwierząt w podobnych widowiskach, ale napomykają także o wybiegach dla psów (czyli czymś, co ja nazwałabym psim parkiem albo placem zabaw) i pielęgnacji zwyczajnych zwierząt domowych.
"Alma i King" to opowieść jakich, niestety, wiele w prawdziwym życiu: w altance śmietnikowej znaleziona zostaje wygłodzona, porzucona świnka morska. Za swoją siłę oraz odwagę dostaje imię King, no i przyjaciółkę – Almę, suczkę, która wywęszywszy biedne stworzonko, zaprowadziła do niego swojego pana. Bardzo chciałabym, by ten krótki utwór trafił do podręczników, bo znakomicie oddaje problem nieuznawania zwierząt za stworzenia posiadające uczucia. Dzieci nudzą się pupilami, nie chcą się nimi zajmować (wszak karmienie czy sprzątanie to żadna rozrywka), więc świnka jest wystawiana na śmietnik, pies czy kot gdzieś porzucany albo oddawany do schroniska. Opowiadanie Barbary Gawryluk uwrażliwia czytelników na krzywdę każdego zwierzęcia, uświadamia odpowiedzialność za zwierzę, które nie jest zabawką, po jakimś czasie wyrzucaną albo przekazywaną gdzieś dalej.
Mimo doniosłych tematów, tom "Pudełko pełne kotów" jest sympatyczną, optymistyczną i lekką lekturą. Zawiera też sceny z życia zwierząt szczęśliwych, po prostu znajdujących się pod opieką doktora Wojtka lub odwiedzających "Klinikę zdrowego chomika". Niektórzy czytelnicy mogą być zaskoczeni, że weterynarz przeżywa przygody jeżdżąc na koniu, a w radiu może gościć wąż zbożowy ("Patrol"), albo że wśród typowych pupili znajdują się wielcy indywidualiści, jak szczekająca papuga żako ("Pola") czy pracujący w policji owczarek belgijski ("Tajfun"). Ostatecznie przygody wszelkich porzuconych i podrzuconych zwierząt kończą się tu dobrze, również koty z tytułowego pudełka spadają na cztery łapy, przygarnięte przez dobrych ludzi należących do społeczności Radia Kraków.
Tekst uzupełniają wesołe, utrzymane w jasnych barwach ilustracje Joanny Rusinek. Bardzo miło było nam czytać tak dobre i ciekawe opowiadania w towarzystwie tych wszystkich kotków z rozczapierzonymi łapkami, wielkookiej pustułki, psów obdarzonych mimiką (spójrzcie na brwi westa, policyjną powagę owczarka belgijskiego, troskę kundelki Almy albo uśmiech i radośnie zmrużone oko gadającego goldena!) oraz sympatycznych ludzkich twarzy, które, kiedy się przyjrzeć, niewiele różnią się od tych zwierzęcych.
Bożena Itoya

Barbara Gawryluk, Klinika zdrowego chomika. Pudełko pełne kotów, ilustracje Joanna Rusinek, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.

4. festiwal filmowy Kino Dzieci – Warszawa


Tej jesieni już po raz czwarty w Warszawie i 19 innych miastach gościł festiwal filmowy Kino Dzieci. Pomiędzy 23 września a 1 października 2017 r. można było obejrzeć 100 filmów (pełnometrażowych i krótkich), choć nikt chyba nie zdołałby zobaczyć ich wszystkich. Tegoroczna edycja odbywała się pod hasłem "Pora na ciekawość" i, trochę nim zainspirowani, wybieraliśmy właśnie takie obrazy, które szczególnie zaciekawiły nie tyle mnie, co mojego syna, bo w końcu to dzieci są adresatami festiwalu. Organizatorzy ogłaszali, że selekcja uwzględniła filmy przeznaczone dla widzów w wieku od 4 do 12 lat, tym razem postanowiliśmy sprawdzić, jak program spełnia oczekiwania najstarszych dzieci (od około 9 lat). Staraliśmy się "wyłowić" tematy i formy filmowe oraz warsztatowe, które chwytają za serce i dają do myślenia w tym (dość trudnym, jak mówili sami organizatorzy) wieku.
Logistyka festiwalowa jest dla dziecka wielkim wyzwaniem: jako uczeń może wybrać się tylko na te seanse, które nie pokrywają się z zajęciami szkolnymi i pracami domowymi, a do tego musi opracować plan przejazdów, bo w Warszawie Kino Dzieci gościło w dwóch kinach (Muranów oraz Kinoteka PKiN), niektóre filmy wyświetlane były tylko w jednym z nich, czasem odbywała się tylko jedna jedyna projekcja. Udział w tych szczególnych pokazach sprawił nam wielką frajdę, czuliśmy się uczestnikami naprawdę niezwykłego wydarzenia kulturalnego, prawdziwego święta kinomaniaków. Wybierając się na Kino Dzieci po raz czwarty, wiedzieliśmy, że festiwal zapewnia wspaniałą atmosferę, różnorodne warsztaty plastyczne, spotkania z twórcami, wymianę książek, możliwość samodzielnego zakupu biletu do kina, niezależnie od wieku i wzrostu (specjalne schodki przy kasach) oraz oddania głosu na filmy biorące udział w konkursie. To daje naprawdę ogrom możliwości! My opracowaliśmy własną ścieżkę festiwalową, zgodną z filmowymi zainteresowaniami i intuicją syna, ale niekoniecznie pokrywającą się z zapowiadanymi hitami edycji, gwoździami programu. Udało się, odkryliśmy kilka prawdziwych perełek.


Pierwszą z nich był "Iwan Carewicz i zmienna księżniczka" (animacja, Francja 2017, od 9 lat), grany w Warszawie tylko 24 września w ramach sekcji "Odkrycia" (ponadto w tym bloku: "Skarby" Meksyk 2017, "Nic bez nas" Niemcy 2017, "Czerwony żółw" USA 2016, "Hobbyhorse Revolution" Finlandia 2017, "Lato 1993" Hiszpania 2017). Przed filmem usłyszeliśmy wstęp Anny Sańczuk – dziennikarki kulturalnej, współprowadzącej program telewizyjny "Kultura do Kwadratu". Była to ciekawa, zwięzła i rzeczowa prezentacja twórczości reżysera filmu, Michela Ocelota. Prelegentka mówiła dokładnie tak, jak trzeba to robić, by zachęcić początkujących koneserów sztuki filmowej do zgłębiania wiedzy i świadomego przeżywania kina, a może też do poszukiwania w sobie talentów twórczych lub krytycznych. Doceniliśmy prostotę i wystąpienia, i filmu. Seans adresowany był do starszych dzieci, chyba bardziej ze względu na dojrzałą formę niż treść. Widzowie przyzwyczajeni do krzykliwych, jaskrawych, wielokolorowych, ale zarazem realistycznych animacji mogliby na tym seansie czuć się nie na miejscu. Cztery baśniowe opowieści nawiązywały formą do klasycznego teatru cieni (czy też "teatru chińskiego"), a ich treść została zaczerpnięta z tradycji różnych regionów świata. Widzowie przeżyli dość dramatyczne i mroczne przygody carewicza, pewnego chłopca pokładowego przyjaźniącego się z kotką, żyjącej w świecie ponurych jaskiń małej Pani Potworów oraz ucznia czarnoksiężnika i czarnoksięskiej córki.
W każdej historii występowali, w roli pierwszo- lub drugoplanowej, chłopiec i dziewczyna, a łącznikiem między baśniami były "metapostacie" chłopca i dziewczyny, spotykających się w starym budynku kina czy kinoteatru (moje pierwsze skojarzenie to Cinema Paradiso, drugie – nasz leciwy dzielnicowy Dom Kultury) i pod okiem mistrza opowieści projektujących oraz odgrywających wspomniane role. Może przebierają się naprawdę, a może tylko animują postacie występujące w filmie tworzonym na komputerze – tego do końca nie wiemy. Pomiędzy opowieściami dwójka małych aktorów, kostiumologów i scenarzystów zadaje sobie – a pośrednio też nam – kilka pytań: Jaki strój wybrać? Jak dopasować fryzurę? Czemu księżniczki zawsze czekają, a same nic nie robią? Te pozornie proste i rzucone ot tak, od niechcenia pytania mają silny przekaz, kiełkują w widzu. Może kiedyś rozkwitną w poważniejsze rozważania o tym, co można samemu zrobić z kinem, teatrem oraz co znaleźć w starych baśniach, wijących się w świadomości ludzi z różnych zakątków świata i czasu.
Po obejrzeniu kinowego teatru cieni, trwającego ledwie 57 minut i podzielonego na 4 sekwencje, czuliśmy się pełniejsi wrażeń i bardziej usatysfakcjonowani niż po wielu najnowszych pełnometrażowych produkcjach dla dzieci. Ten film potwierdził, że na baśnie i inne ludowe opowieści nigdy nie jest się "za dużym". A, abstrahując od treści, skromne wycinanki połączone z kolorowymi, zmieniającymi się tłami i dodatkowymi elementami dawały niezwykły efekt wizualny. Działanie obrazu w tym filmie (a właściwie zestawie filmów) można porównać do kalejdoskopu – z prostych papierków, szkiełek, odpowiedniej soczewki i światła powstaje niepowtarzalny spektakl.
Możliwe, że dla niektórych takie kino trąci myszką, ale nam wydało się nowoczesne, pobudzające do myślenia i działania. Po seansie i jego entuzjastycznym przyjęciu przez mojego syna naszła mnie refleksja: nawet gdyby to, co oglądamy i tworzymy było jak budynek starego kina z "Iwana Carewicza i zmiennej księżniczki", uwięziony między kolorowymi wieżowcami, to jednak warto zachować w sobie takie muzeum sztuki filmowej i baśni. Zresztą prawdopodobnie właśnie ta pierwotna moc kina i opowieści przetrwa w filmie najdłużej, kiedy przeminą współczesne mody. W końcu nawet w "Iwanie Carewiczu" pozornie opuszczony, poszarzały i zaniedbany kinoteatr ożywał właśnie wtedy, gdy gasły kolorowe światła miasta, trwał na straży, by pielęgnować sny i je spełniać. Najbardziej doceniam w festiwalu Kino Dzieci właśnie to, że nie zapomina o korzeniach filmu dla dzieci i kina w ogóle.
Program festiwalu uwzględnił również liczne inne filmy krótkie (animowane i aktorskie). Warto rozglądać się za zestawami, które znalazły się w bloku "Krótkie historie" ("Wielka przygoda małej linii i inne filmy krótkie", "Chłopiec w skorupce i inne...", "Pan Hublot i inne...") oraz "Panorama" ("To coś i inne filmy krótkie", "Wygląd i inne...", "Lokator idealny i inne..."), ponieważ niekiedy wracają one na kolejnych odsłonach Kina Dzieci, ale też bywają wyświetlane w różnych kinach podczas poranków dla dzieci, w plenerze na imprezach kulturalnych czy w klubokawiarniach. To znakomite pole do dyskusji w grupie (przedszkolnej lub szkolnej), a także w gronie rodzinnym – po wspólnym seansie można spytać, który z filmów najbardziej spodobał się dziecku, jakie cechy bohaterów go rozczulały lub irytowały, co zrobiłby na ich miejscu. O preferencje widzów pytali również organizatorzy Kina Dzieci, ponieważ zestawy z bloku "Krótkie historie" brały udział w plebiscycie na ulubionego bohatera.
Wielką zaletą tego festiwalu jest przywracanie lub podkreślanie blasku seriali: starych czeskich ("Pat i Mat", "Krecik w mieście i inne filmy krótkie") oraz nowych polskich ("Basia. Zestaw filmów krótkich", "Żubr Pompik. Zestaw...", "Kacperiada. Zestaw..."). Przyznacie chyba, że wizyta "Sąsiadów" czy innych telewizyjnych bohaterów na wielkim ekranie to niecodzienne wydarzenie. Dodatkowo wymienione zestawy filmów (w tym wypadku przeważnie są to odcinki seriali) weszły w skład dwóch bardzo ciekawych, pozakonkursowych sekcji festiwalowych: "Kino Dzieci z nosem w książkach" (poza serialami, filmy pełnometrażowe aktorskie i animowane: "Hokus-pokus, Albercie Albertsonie!", "Mama Mu i Pan Wrona", "Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai" – 3 filmy, "Dzieci z Bullerbyn", "Nils Paluszek", "Nowe przygody dzieci z Bullerbyn", "Sonia", "Ronja, córka zbójnika", "Tom Sawyer i przyjaciele", "Tsatsiki, tata i wojna oliwkowa") oraz "Ahoj! Kino czeskie" (poza "Patem i Matem" oraz "Krecikiem", można było zobaczyć "Niedoparki", "Błękitnego tygrysa", "Kuki powraca" oraz "Siedem kruków"). Na festiwalu Kino Dzieci swoje miejsce znalazło więc tradycyjne kino familijne, koncentrujące się na ekranizacjach klasyki literatury dziecięcej (jak Astrid Lindgren czy Mark Twain) i książek nowych, autorstwa popularnych pisarzy (Martin Widmark, Gunilla Bergström, Jujja Wieslander, Moni Nilsson, Pija Lindenbaum, Pavel Šrut, Zofia Stanecka, Grzegorz Kasdepke, Tomasz Samojlik).
W bloku "Konkurs filmów pełnometrażowych" znalazło się osiem filmów. My zdołaliśmy obejrzeć pięć z nich: dwa animowane i trzy aktorskie. Wielkie wrażenie wywarł na mnie i moim synu zdobywca Nagrody Kwiatu Paproci przyznanej przez Jury Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych (oraz wyróżnienia Jury twórców) – "Solan i Ludwik wielki wyścig z serem" (animacja, Norwegia 2015, od 7 lat). To bardzo oryginalny, zabawny i dobrze zrobiony film. Ze względu na sposób wykonania postaci, ich urodę i animację, skojarzył mi się z naszymi domowymi hitami z cyklu "Wallace&Gromit" oraz "Baranek Shaun", a także z produkcjami studia Laika, jak "Pudłaki" ("The Boxtrolls") i "Kubo i dwie struny" ("Kubo and the Two Strings"). Wszystkie te filmy łączy też odpowiadające nam poczucie humoru, propagowanie wartości (przyjaźń i rodzina rządzą!) oraz perfekcja sztuki filmowej. "Solan i Ludwik" to po prostu znakomita, ciepła historia dla całych rodzin.

Według Jury twórców i plebiscytu publiczności (z 21 kin w Polsce!) zwycięzcą festiwalu został film aktorski "Villads" (Dania 2015, od 6 lat), wyróżniony także przez Jury dziennikarzy. Również tę pozycję polecamy i rodzicom, i dzieciom, całym rodzinom, które w kinie szukają przygody, humoru i silnych więzi rodzinnych. Szczególnie spodobał nam się właśnie sposób pokazywania relacji tytułowego bohatera ze starszą siostrą, młodszym berbeciem (też siostrą), z ojcem, mamą. Twórcy filmu pokazali, choćby krótko, ale dobrze, bliskość każdej z tych osób względem pozostałych członków rodziny. Oni mają tę (rodzinną) moc, co przekłada się na radzenie sobie w szkole, w przyjaźniach, ogólnie w życiu. Sam Villads ma w sobie coś ze współczesnego Emila ze Smalandii i Pippi Pończoszanki, zapewne właśnie to docenili i młodzi widzowie, i profesjonalni festiwalowi jurorzy. Jeśli nie widzieliście tego filmu, na pewno nadarzy się jeszcze okazja, wystarczy poszukać – jako zwycięzca Kina Dzieci "Villads" będzie wracał na pokazach specjalnych i zwyczajnych (choć pewnie nie w multipleksach). Przekonajcie się sami, co bohater narobi jako świeżo upieczony uczeń szkoły, nieco odbiegającej od realiów polskich, jak daleko zaprowadzą go wyobraźnia, niezależność i pewność siebie.


Ze względów logistycznych (czyli obowiązku szkolnego syna), film "Blanka" (aktorski, Filipiny, Japonia, Włochy 2015, od 9 lat) obejrzałam sama. Ten obraz uznałam za wyjątkowy, dojrzały, cenny, nietypowy, a pod względem gry młodych aktorów – wręcz genialny. Podobnie stwierdziło Jury dziennikarzy, nagradzając "Blankę" Kwiatem Paproci. Podczas seansu kilkakrotnie zapomniałam, że nie jest to porywający dokument, tylko fabularna fikcja. Opis filmu zamieszczony w katalogu Kina Dzieci nie zdradził, że bohaterką jest bezdomna złodziejka, nastolatka z problemami, walcząca o swoją pozycję i prawo do rodziny w brutalnym świecie niezainteresowanym dziećmi śpiącymi na chodniku. Wiem, brzmi dramatycznie i kto by chciał iść z dzieckiem na tak trudny kawałek kina, a jednak bardzo polecam sprawdzić, jak odbiorą go młodzi ludzie. Blance nasz świat pewnie wydałby się bajkową opowieścią, natomiast czy nasze dzieci dorosły do poznawania takich odległych, surowych historii, jak ta Blanki? Sprawdźcie, moje doświadczenia w tej kwestii są nieduże, bo mój syn filmu nie widział, ale i zarazem niedobre, bo jego rówieśnicy na seansie "Blanki" głośno chrupali popcorn podczas sceny, w której bohaterka krąży po ulicach Manili (czyli stolicy Filipin) w podartym ubraniu, żebrząc i zaczepiając przechodniów słowami "Jestem głodna!". Niewątpliwie więc festiwal Kino Dzieci jest w Polsce bardzo potrzebny i ma jeszcze wiele do zrobienia w ramach swojej misji (i ambicji) popularyzowania nieznanych naszym dzieciom stron świata, problemów, warunków życia, uwrażliwiania młodych widzów, ale też ich wychowania w kulturze. Nie należy się spodziewać, że filmy przechodzące selekcję będą przystępne dla wszystkich, to się nie zdarza na żadnym festiwalu i niech tak właśnie będzie, także w zakresie kina dziecięcego. Czemu dzieci miałyby być traktowane gorzej, protekcjonalnie? Dajmy im prawo też do tego, co ambitniejsze, stroniące od powierzchowności i wygładzeń.


Łatwiej przyswajalny, choć też niecodzienny, jest film "Przygoda Nelly" (Niemcy 2016, od 9 lat), przed którego projekcją spotkaliśmy się z odtwórczynią głównej roli (rozmowę poprowadziła Beata Jewiarz z Niedzielnego Poranka RDC). Ten seans sprawił nam dużą przyjemność, choć zauważam pewne niedociągnięcia w scenariuszu i grze wspomnianej aktorki. O swoich obiekcjach nie mówiłam jednak synowi i chyba ich nie podzielał. Opowieść o niemieckiej nastolatce, która zostaje "zesłana" na wakacje w Rumunii, ucieka od rodziców, zostaje porwana i brata się z mieszkańcami romskiej wioski zagrożonej katastrofą ekologiczną, mieści kilka kontrastujących ze sobą wątków oraz sporo uproszczeń, ale dzięki temu jest wyrazista i atrakcyjna dla widzów rozmiłowanych w kinie przygodowym, "detektywistycznym" i filmach akcji. Są też smaczki dla miłośników ambitniejszych obrazów, takie małe hołdy dla światowej kinematografii: jedną z postaci gra moja ukochana Nora Luca (czy też Sabina, czyli właściwie Rona Hartner) i nawet zanim rozpoznałam aktorkę, "Przygoda Nelly" wydała mi się dziecięcym odpowiednikiem "Gadjo Dilo" (jeśli nie znacie – obejrzyjcie!). Atmosfera tego na pozór zwyczajnego, młodzieżowego filmu unosi nas w kierunku hitów Emira Kusturicy, na pewno więc "Przygodzie Nelly" powinni przyjrzeć się profesjonalni badacze historii kina.

Na koniec omówienia konkursowych filmów pełnometrażowych, które udało się nam obejrzeć, zostawiłam gorzki akcent. Po raz pierwszy od początku istnienia Kina Dzieci jakiś film nam się nie spodobał, przy czym na naszą ocenę nie ma wpływu kategoria wiekowa, bo wielokrotnie chadzaliśmy na pozycje adresowane do maluchów i bywaliśmy zachwyceni (choćby serią "Kacper i Emma"). "Opowieści świnki" (animacja, Niemcy 2016, od 4 lat) zawiodły nas scenariuszem, poczuciem humoru, a częściowo też formą. Historia, dialogi oraz elementy świata przedstawionego były niespójne i niedopasowane do sugerowanego wieku widza. Podobne produkcje dość często trafiają na ekrany polskich kin, ale my trafiamy na nie tylko przypadkiem. "Opowieści świnki" nauczyły nas przede wszystkim, by uważniej przyglądać się zwiastunom filmowym.
Przed każdym konkursowym filmem pełnometrażowym wyświetlano krótkie nagranie z pozdrowieniami od twórcy filmu dla widzów Kina Dzieci, co było niezwykle miłym akcentem, świadczącym też o prestiżu festiwalu. Ponadto organizatorzy zadbali o liczne spotkania z reżyserami, aktorami oraz innymi osobami zaangażowanymi w powstawanie kina. Niestety nie udało nam się dotrzeć na otwarcie festiwalu połączone z projekcją filmu "Storm" (aktorski, Holandia 2017, od 9 lat) i spotkaniem z aktorami, które poprowadziła Martyna Chuderska z Polskiego Radia Dzieciom, ominęły nas również wyróżnione przez Jury dziennikarzy "Zimowe przygody Jill i Joy" (aktorski, Finlandia 2015, od 4 lat) oraz bardzo intrygująca dla nas, miłośników animacji i kryminału, "Superagentka" (animacja, Dania 2017, od 6 lat) – festiwalowa premiera wzbogacona spotkaniami z reżyserką filmu, Karlą von Bengston. Mam wielką nadzieję, że swoje zaległości nadrobimy dzięki przyszłorocznej "Panoramie" Kina Dzieci.


Wśród filmów, które najbardziej spodobały się i mnie, i mojemu synowi, królują dwie pozycje ujęte właśnie w sekcji "Panorama": "Labirynt" (Belgia 2014, od 9 lat) oraz "Offline" (Niemcy 2017, od 11 lat). Oba obrazy opowiadają o młodzieży żyjącej, jak pewnie większość naszych dzieci, w dwóch światach rzeczywistym i wirtualnym. Tematyka gier komputerowych połączona z uczuciowością nastolatków została przedstawiona inaczej w produkcji belgijskiej, a inaczej w niemieckiej. "Labirynt" adresowany jest do nieco młodszych widzów, pewnie dlatego dostrzegłam w nim sporo tradycyjnego kina familijnego oraz ostrożność twórców, choć i tak jest to kino dziecięce odważniejsze od polskiego (może z wyjątkiem "Za niebieskimi drzwiami"). Twórcy "Offline" pozwolili sobie na więcej swobody w scenariuszu i aktorstwie, a dolna granica wieku zabezpiecza chyba przede wszystkim przed dostępem młodych umysłów zbyt podatnych na fantastyczne światy wirtualne. Sporo tu fragmentów gry, która może wciągnąć widzów, jakby sami siedzieli przed komputerem, a bohaterowie pierwszo- i drugoplanowi nie zawsze wiedzą, co dzieje się naprawdę, a co jest fikcją i wcale nie są za to krytykowani (przez twórców i widzów). Tutaj bronią jest śmiech, bo cały komizm filmu (a sala chichotała bardzo często) opiera się na zachowaniu tych "nolife'ów". Relacje i problemy bohaterów uznaliśmy za bardzo prawdziwe, bliskie nastolatkom, i to raczej tym od 15-16 lat, co zostało znakomicie dopasowane do proponowanej kategorii wiekowej, ponieważ starsza młodzież zazwyczaj chce już oglądać to, co dla dorosłych, a z kolei młodsza pragnie poczuć się trochę starsza, posmakować tych dojrzalszych spraw. Filmy "Offline" i "Labirynt" łączy atrakcyjność, siła przekazu, przewaga elementu rozrywkowego nad dydaktycznym, dobra (w przypadku "Offline" nawet świetna!) gra aktorska oraz to, że według nas powinny na dłużej zagościć na ekranach polskich kin.
Emocje związane z tymi dwoma skarbami Kina Dzieci były ogromne, ale żałujemy, że nie zdołaliśmy wyłowić z programu więcej perełek. Nawet wiemy, gdzie na nas czekały – sekcja "Panorama" obejmowała ponadto filmy (pełnometrażowe): "Kacper i Emma na safari" (Norwegia 2015, od 4 lat – ten akurat widzieliśmy i wspominaliśmy w sprawozdaniu rok temu), "Wielka wyprawa Molly" (Niemcy 2016, od 4 lat), "Małpia afera (Holandia 2015, od 6 lat), "Jak ukraść psa" (Korea Południowa 2014, od 7 lat), "Tarapaty" (Polska 2017, od 7 lat), "Abuele" (Izrael 2016, od 9 lat), "Na linii wzroku" (Niemcy 2015, od 9 lat), "Sekrety wojny" (Holandia 2014, od 9 lat) oraz "Niesamowity świat April" (Francja 2015, od 11 lat). Kino Dzieci oprócz emocji konkursowych proponuje więc przegląd najważniejszych filmowych wydarzeń ostatnich lat, przy czym są to produkcje z różnych krajów, w odmiennych stylistykach, adresowane do dzieci z rozmaitych kategorii wiekowych i... "wrażliwościowych". Oferta czwartej edycji festiwalu zachwyciła nas bardziej od poprzednich, dlatego będziemy z Kinem Dzieci także w przyszłym roku i pewnie we wszystkich kolejnych latach.
Bożena Itoya

Daleka droga do wody



W marketach nastały święta, a na blogach rankingi podsumowujące rok wydawniczy. Ja nie zamierzam kategoryzować tegorocznych nowości w ten sposób, zastanawiałam się natomiast, czy ktokolwiek zainteresowany rynkiem książki dla dzieci i młodzieży jest w stanie zauważyć (oraz przeczytać) wszystkie najważniejsze pozycje, jakie ukazały się w 2017 roku. O niektórych z nich nie było głośno, nie fetowano ich premier i nie udostępniano licznych recenzji, fotografii, postów przyciągających uwagę czytelników (a raczej ich rodziców) i krytyków. Czy słyszeliście na przykład o książce "Daleka droga do wody", która w bieżącym roku ukazała się nakładem wydawnictwa Media Rodzina? Trudno podsumować tę pozycję romantycznym zdjęciem książki owiniętej łańcuchem ledowym, w towarzystwie parującej herbaty i imbiru, nie pasuje też prezentacja wśród kolorowych zabawek, stąd "Daleką drogę do wody" słabo "widać" w Internecie. Po jej przeczytaniu nawiedzały mnie rozmaite górnolotne sformułowania: ta powieść jest niezbędna do przetrwania niczym woda, ponieważ, jak ona, uczy pokory, bez której nie można dobrze żyć, płynie przez cały świat i może nam o nim niejedno powiedzieć. Nawet to, co niekoniecznie chcielibyśmy wiedzieć, bo nie jest dla nas wygodne, burzy komfort naszego życia, jego europejską hermetyczność, sterylność i homogeniczność.
Książka Lindy Sue Park jest opowieścią literacką opartą na prawdziwej historii. O elemencie non-fiction dowiedziałam się dopiero w posłowiach autorki i bohatera "Dalekiej drogi do wody", bowiem zazwyczaj pomijam opisy okładkowe (za wiele w nich ocen i "spoilerów"), a tym razem nie zauważyłam też podtytułu, który wtopił się w popękaną, spaloną ziemię Południowego Sudanu. Prawdopodobnie powieść wstrząsnęła mną głównie dlatego, że nie wiedziałam, jak odnosi się do rzeczywistości, czyli po prostu: czego się po niej spodziewać. Niezależnie od mojego wzruszenia, książkę czyta się szybko, bo jest też porywającą, dobrze napisaną (i przetłumaczoną!) beletrystyką zahaczającą o reportaż.
Rozdział pierwszy podzielony został na część rozgrywającą się w 2008 i 1985 roku, a każdej z nich przydzielono odmienny ornament oraz inną czcionkę. Kolejne rozdziały wyglądają podobnie, czytelnik więc szybko oswaja się z dwutorowością historii. Jedenastoletnia Nya żyje właściwie w naszych czasach i egzotyka jej życia, to równoległe istnienie dwóch tak różnych światów: naszego oraz tego, w którym dzieci zamiast do szkoły chodzą po wodę oraz umierają na choroby w Europie zapomniane, poruszy czytelnika w każdym wieku.

Koło wioski Nyi znajdowało się wielkie jezioro, do którego szło się trzy dni. Co roku, keidy ustawały deszcze i wysychało pobliskie jeziorko, jej rodzina przenosiła się do obozu koło tego wielkiego jeziora.
Rodzina Nyi nie mieszkała tam przez cały rok z powodu walk. Jej plemię, Neurowie, często walczyło z plemieniem Dinka o te ziemie. Mężczyźni i chłopcy odnosili rany czy nawet ginęli w czasie starć. Dlatego Nya wraz z innymi osobami z wioski mieszkała tam tylko przez pięć miesięcy pory suchej, kiedy to oba plemiona musiały raczej walczyć o przetrwanie niż ze sobą.
Jezioro wysychało podobnie jak jeziorko w wiosce. Ale ponieważ było znacznie większe, jego gliniaste łożysko wciąż utrzymywało wodę.
Nya robiła w obozie nad jeziorem to samo, co w domu – nosiła wodę. Własnymi rękami kopała dziurę w wilgotnej glinie, aż w końcu nie mogła dalej sięgnąć. Głębiej glina była mokra, aż w końcu przez łożysko jeziora zaczynała się przesączać woda.
Woda w dziurze była brudna i bardziej przypominała błoto niż płyn. Naciekała tak wolno, że trzeba było długo czekać, żeby nabrać parę kalabas. Nya klęczała przy dziurze i czekała.
Czekała na wodę. Za każdym razem po cztery godziny. I tak codziennie przez pięć długich miesięcy, aż w końcu nadchodziły deszcze i mogła wraz z rodziną powrócić do wioski.

Drugi bohater również ma jedenaście lat (choć 23 lata wcześniej niż Nya), a na imię mu Salva. Książka opowiada więc o rówieśnikach mojego syna, co na pewno też wpływa na mój emocjonalny odbiór całej historii. Przez pierwsze trzy strony chłopięcej części rozdziału poznajemy niektóre myśli i sposoby spędzania czasu Salvy. A potem nagle następuje koniec tego świata.

Doskonale wiedział, jak będzie wyglądał powrót. Matka przestanie mielić ziarna i przejdzie do tej części domu, która wychodzi na drogę. Jedną dłoń uniesie nad oczy i zacznie go wypatrywać. Salva już z daleka zobaczy jej jasnopomarańczowy szal i pomacha jej ręką. A kiedy dotrze do domu, wewnątrz już będzie na niego czekała miska z mlekiem.
TRACH!
Ten dźwięk dobiegł z zewnątrz. Czy był to strzał? A może tylko rura wydechowa jakiegoś wozu?
Nauczyciel przerwał na chwilę. Wszyscy w klasie spojrzeli w stronę okna.
Nic. Cisza.
Nauczyciel chrząknął, co sprawiło, że chłopcy znowu spojrzeli w jego stronę. Zaczął mówić tam, gdzie przerwał, a potem...
TRACH! TA-TA-TA TAM!
TY-TY-TY-TY-TY!
Odgłosy strzałów!
Wszyscy NA ZIEMIĘ! – krzyknął nauczyciel.
Niektórzy chłopcy zareagowali natychmiast i rzucili się na podłogę, chroniąc głowy. Inni siedzieli skamieniali z szeroko otwartymi ustami i oczami. Salva zasłonił głowę rękami i przerażony rozejrzał się dookoła.
Nauczyciel przesunął się wzdłuż ściany do okna. Wyjrzał na chwilę na dwór. Ogień ustał, ale słychać było krzyki i odgłosy bieganiny.
Biegnijcie szybko, wszyscy – powiedział nauczyciel cichym, natarczywym tonem. – Ale do buszu. Słyszycie? Nie do domu. Oni pójdą do wiosek, a wy musicie się trzymać od nich z daleka. Uciekajcie do buszu.
Podszedł do drzwi i raz jeszcze wyjrzał na zewnątrz.
No już ! Biegnijcie wszyscy!

Salva posłuchał nauczyciela i uciekł do buszu, długo snuł się z miejsca na miejsce, bez rodziny, szukając pomocy i jakiejkolwiek bezpiecznej przystani, a znajdując tylko brutalne, bezlitosne życie, w którym nadzieja gasła wraz z kolejnymi śmierciami i rosnącym głodem. Trudno uwierzyć, że starczyło życia (jeszcze trwającego!) jednego człowieka na tyle krytycznych chwil, wielkich codziennych czynów oraz przedsięwzięć na międzynarodową skalę. Nie powiem, jak długo trwała podróż tego bohatera (w każdym znaczeniu tego słowa) ani jak się skończyła, ale kto przejdzie ją razem z Salvą, ten pełniej zrozumie pojęcia "uchodźca", "obóz dla uchodźców" czy "imigrant". Czytelnik zyska wiedzę i empatię, ale też coś utraci – ewentualne uprzedzenia (choć trudno zakładać, że osoby nietolerancyjne w ogóle sięgną po tę powieść), niewinność Europejczyka, który jest nieświadomy wielkich problemów świata. Nabyta tu wiedza zobowiązuje, coś trzeba z nią zrobić.

Jak sądzisz, co tu zbudujemy? – spytał Nyę uśmiechnięty ojciec.
Dom? – zgadywała. – A może szopę?
Ojciec potrząsnął głową.
Coś lepszego – powiedział. – Szkołę.
Na popatrzyła na niego wielkimi oczami. Najbliższa szkoła znajdowała się pół dnia drogi od ich wioski. Wiedziała o tym, bo Dep chciał do niej chodzić, ale było to za daleko.
Szkołę? – powtórzyła.
Tak – odparł. – Nie będziemy już musieli chodzić do jeziora, skoro mamy studnię. Wszystkie dzieci będą mogły więc chodzić do szkoły.
Nya popatrzyła na ojca. Otworzyła usta, ale nie zdołała wydobyć głosu. Kiedy w końcu jej się to udało, mówiła szeptem:
Wszystkie dzieci? Dziewczynki też?
Ojciec uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Tak, Nyo, dziewczynki też – odparł. – A teraz idź po wodę.
I znowu zabrał się do koszenia długiej trawy.
Nya poszła po swój plastikowy pojemnik. Miała wrażenie, że dostała skrzydeł.
Szkoła! Nauczy się czytać i pisać.

Książka "Daleka droga do wody" może być znakomitą pomocą dydaktyczną na zajęciach wychowawczych i jakichkolwiek innych z elementami antropologii, etnografii, ekonomii, geografii, historii politycznej XX wieku. Słuszne wydaje się jej omawianie w polskich szkołach podstawowych, gimnazjalnych oraz średnich, ponieważ uczniowie często starają się o dodatkowe punkty (na świadectwie kwalifikującym do szkoły średniej) za wolontariat, ale dużo rzadziej podejmują takie działania z potrzeby serca, ze zrozumienia czyjejś trudnej sytuacji. Po tej lekturze każdy zrozumie, jak rodzi się prawdziwa działalność dobroczynna, nieuwarunkowana wpisem w CV, pojmowana nie jako konieczna do "wyrobienia" praktyka, tylko życiowa misja. A dorośli? Cóż, zanim pierwsi rzucą kamieniem w uchodźców albo zajmą się załatwianiem swojemu dziecku wolontariatu (z uwzględnieniem łatwości zaliczenia, a nie preferencji, możliwości i zaangażowania przyszłego młodego wolontariusza), powinni przeczytać, w jakich warunkach dorastał Salva i chorowała siostra Nyi, uświadomić siebie oraz dziecko, czym jest pomoc charytatywna i humanitarna.
Dotknięte konfliktami, głodem czy brakiem wody rejony świata, o których milczą media oraz memy, nadal istnieją i potrzebują pomocy, nawet gdy nikt nas za nią nie wynagradza punktami, lajkami, udostępnieniami czy innymi oklaskami. Linda Sue Park i Salva pokazują, że każde dziecko powinno mieć prawo do szczęścia, bezpieczeństwa, opieki zdrowotnej, nauki, uczciwego traktowania. Czy nie tego powinny uczyć książki? Te same zasady wyznawał zresztą Janusz Korczak, są one też elementem obowiązującej między innymi w naszym kraju Konwencji praw dziecka, "Daleka droga do wody" jest zatem pozycją bliską polskim dzieciom i uniwersalnym wartościom, które większość z nas wyznaje. Ta lektura może sprawić, że więcej dzieci przeżyje swój happy end jak Nya, wierzę w to gorąco.
Bożena Itoya

Linda Sue Park, Daleka droga do wody. Oparte na prawdziwej historii, tłumaczył Krzysztof Puławski, Media Rodzina, Poznań 2017.

środa, 22 listopada 2017

Bursztynowy szlak. Podarunek królowej Jadwigi


Wielu dziadkom i rodzicom zależy na zaszczepieniu dzieciom pasji historycznej, tylko jak to zrobić? Może wystarczy sprawić przedszkolakowi przebranie rycerza i drewniany rynsztunek? Niektórzy polegają na dobrym przykładzie, od najmłodszych lat otaczając potomka "dorosłymi" publikacjami historycznymi (krytycznymi, beletrystycznymi), które sami czytają, portretami, dokumentami, sepiowymi fotografiami i pamiątkami po przodkach. Inni na własną rękę uczą dziejów kraju i świata, narzucając jednak pewien pryzmat – własną ocenę, bo przecież w takich opowieściach wartościujemy wydarzenia oraz osoby. Każda z wymienionych dróg będzie dobra, jeśli choć trochę podziała i młody człowiek zdobędzie jako taką orientację, pozwalającą na bezbolesną, a nawet przyjemną naukę historii w szkole. Przedmiot ten pojawia się w czwartej klasie szkoły podstawowej, ale już wcześniej wprowadzane są jego elementy, a we wszelkich akademiach uczestniczą nawet przedszkolaki, więc i najmłodszym dzieciom należy umożliwić kontakt z historią pisaną. Nie musimy już w domowej edukacji historycznej ograniczać się do poważnych, profesjonalnych lektur. Po cyklu opowiadań "Zdarzyło się w Polsce", adresowanym do starszych uczniów szkoły podstawowej, oraz kilku powieściach dla nastolatków, wydawnictwo Literatura rozbudowało serię "A to historia!" o blok krótkich książek dla przedszkolaków i początkujących uczniów. Co roku na warszawskich Targach Książki Historycznej obserwuję kolejki przy stoisku wydawnictwa Literatura i zastanawiam się, dla kogo kupowane są te książki, jaki będzie ich odbiór, czy ci czytelnicy wrócą tu za rok. Tego ostatniego można być już właściwie pewnym. Nowa seria jest tak łatwo przyswajalna i uniwersalna, że trudno o lepszą zachętę do zgłębiania tajników dawnych stuleci. To pierwszy poziom, po którego osiągnięciu chce się zdobyć kolejny – przeczytać opowiadania o Piastach, Jagiellonach, Rzeczpospolitej szlacheckiej, rozbiorach i wolnej Polsce, by przejść na ostatni stopień wtajemniczenia, czyli do rozmaitych powieści Zuzanny Orlińskiej, Katarzyny Ryrych oraz Grażyny Bąkiewicz.
"Bursztynowy szlak" oraz "Podarunek królowej Jadwigi" to dwa (wydane osobno) opowiadania o treści i stylistyce zbliżonej do baśni lub legendy, ale napisane współczesnym językiem, jak zwykła beletrystyka. Tekst opatrzono dużymi (format zbliżony do A4), kolorowymi ilustracjami, stosując układ jedna strona tekstu – jeden całostronicowy obrazek.
Książka "Bursztynowy szlak" przyciągnęła mnie i syna nazwiskiem autorki, czytywanej przez nas regularnie. Zwróciliśmy też uwagę na nietypową szatę graficzną: delikatnie stylizowane, kilkupłaszczyznowe ilustracje, lekko (celowo) pościerane, starodawne napisy w kolorze bursztynu oraz morza na twardej, ciemnej okładce oraz wycięte w niej okienko ze złoceniem i widokiem na kulminacyjną scenę opowieści. A jest to historia o dawnej Europie i ziemiach polskich sprzed czasów Słowian. Tę antyczność czujemy od początku do schyłku pięknie niezakończonej przygody.
Na pierwszej ilustracji widzimy dwóch chłopców pod tym samym bursztynowym słońcem, ale rozdzielonych rozgałęzioną konstrukcją, którą można interpretować jako bursztynowy szlak lub bursztynodajne drzewo, a może nawet korzenie naszej kultury?

Dawno, dawno temu, na przełomie er, żyło dwóch chłopców. Jeden miał na imię Lisyniusz, drugi Farko. Mieszkali na dwóch końcach tej samej drogi. Jeden na jej początku, drugi na końcu. A droga była długa, tak długa, ze wydawała się łączyć dwa różne światy. Właściwie nie było szansy, by Lisyniusz i Farko kiedykolwiek się spotkali. Ale życie bywa dziwne.

Jak to bywa w prawdziwych przygodach, wszystko zaczyna się od nudy i nieprzystosowania do otoczenia. Lisyniusza poznajemy, gdy zadaje pytanie "Daleko jeszcze?" swojemu ojcu, rzymskiemu kupcowi, przez wiele tygodni zmierzającemu nad Bałtyk, by tam wymienić żelazne noże, miecze, siekiery i ostrza do włóczni na bursztyn. O celu swojej podróży chłopiec wie niewiele, za to dużo sobie wyobraża.

A jacy ludzie tam mieszkają? Podobno mają dzioby i pióra zamiast włosów.
Nie wierz we wszystko, co usłyszysz – prychnął tata. – Ludzie znad Bałtyku nie różnią się niczym od nas. Ale wśród nich też pewnie są tacy, co myślą, że to my mamy dzioby zamiast nosów i skrzydła zamiast rąk.

A na drugim krańcu nitki tej drogi mieszka Farko, żyjąc skromniej, w odmiennym klimacie, z innymi troskami, ale podobnymi rozmyślaniami o odległych krainach. To jakby literacka realizacja twierdzenia, że wszystkie dzieci są jednakowe, mają takie same serca i marzenia, a także prawa do uwagi oraz szczęścia.

Potem mrużąc oczy od słonecznego blasku, patrzył na ptaki lecące kluczem wysoko na niebie. "Odlatują do krajów, gdzie nie ma zimy", mówił dziadek. Dowiedział się tego od kupców, którzy za czasów jego młodości przyjechali po jantar. Farko nie bardzo wierzył w te opowieści. No, bo jak może nie być zimy? Ale patrząc na niknący w oddali klucz, pomyślał, że może istnieją dwa różne światy? Chętnie by to sprawdził, ale jeszcze był za mały. Co prawda już rok temu miał postrzyżyny i przeszedł spod opieki matki pod władzę ojca, ale musiało minąć jeszcze trochę czasu, by urósł, nabrał sił i mógł podejmować własne decyzje.
Może za jakiś czas... – mruknął i zaraz westchnął żałośnie: – Albo i nie.
W jego rodzinie wszyscy od wieków byli rybakami, więc i on nim zostanie. A jako rybak nie będzie miał wielkiej szansy, by wybrać się gdzieś indziej niż łodzią na połów.

Farko jako rybak... Czy to na pewno jego przeznaczenie? W następnym segmencie opowieści dowiadujemy się, że jest on w pewnym sensie wyklęty, bo nie może wytrzymać na morzu, cierpiąc na zawroty głowy i stany lękowe. Być wykluczonym ze wspólnoty pracujących mężczyzn, to chyba największy koszmar chłopca dorastającego w tamtych czasach. Znalezienie wyjątkowego jantaru stanowi pewną pociechę, a przede wszystkim ten mały skarb pociągnie opowieść dalej i, choć nie jest bardzo ciężki, przeważy w sprawie dalszych losów Farko.

Lubił zbierać słoneczne kamyki, szczególnie odkąd dowiedział się od dziadka, że to okruchy pałacu bogini Juraty. Dzisiaj jednak miał pecha, bo nie znalazł nawet kawałka bursztynu.
Co za dzień! – jęknął. – Nic mi się nie udaje.
W końcu wypatrzył krążące nad czymś mewy, a chwilę potem dostrzegł unoszący się na falach niedaleko brzegu kłąb wodorostów. Namęczył się, nim wciągnął je na piasek, ale warto było, bo pod liśćmi przyklejone były bursztyny. Niewielkie i zaledwie garstka, ale dobre i to. Już miał wrzucić rośliny do wody, gdy poczuł pod ręką jeszcze jeden kawałek. Bursztyn miał piękny żółty kolor, a w jego wnętrzu zatopiona była mucha. Kolorowe skrzydła miała rozłożone jak do lotu, a otwartymi oczami spoglądała wprost na Farko.

Zacytowany fragment ożywił moje wspomnienia z dzieciństwa, czas grzebania w piachu, pod wodorostami wyrzuconymi na brzeg, w poszukiwaniu choćby najmniejszych bursztynów... Cóż, nadal mi została ta fascynacja. I jeszcze to znalezisko Farko, kojarzące się z "Parkiem Jurajskim" – nie ma co ukrywać, że nie tylko mojemu synowi lektura "Bursztynowego szlaku" sprawiła przyjemność.
Opowieść Grażyny Bąkiewicz jest bardzo ciekawa, zarówno z uwagi na zetknięcie dwóch odmiennych kultur, jak i pewną surowość relacji o czasach, w których także człowiek bywał towarem, wycenianym ze względu na swoją użyteczność. Doceniam również sztukę pisarską autorki, bo tylko prawdziwy artysta pióra potrafi stworzyć tak przyjemny w odbiorze tekst, niezwykły nastrój oraz scenariusz. Gdyby "Bursztynowy szlak" doczekał się ekranizacji, mógłby stać się małym dziełem sztuki filmowej, ale też zjawiskiem kultury popularnej, takim "Gladiatorem" dla dzieci.
"Podarunek królowej Jadwigi" Beaty Ostrowickiej wpisuje się w trend beletrystyki historycznej czerpiący z fantastyki naukowej, bo dzielący akcję między dwa plany czasowe. Współczesny bohater dziecięcy, tu jest nim siedmioletni Jasiek, podróżuje w czasie, w tym wypadku do średniowiecza za panowania królowej Jadwigi, gdzie staje się naocznym świadkiem wspaniałomyślności władczyni oraz spotyka swojego przodka. W opowiadaniu Beaty Ostrowickiej spodobały nam się okoliczności oraz towarzystwo, w jakich chłopiec przeskakuje o ponad sześćset lat wstecz.

(...) Nie chcesz, to nie – wstaję, a ptak lekko wzbija się w górę i przysiada mi na ramieniu.
Jasiek, będziesz mieć superzdjęcie – cieszy się mama. – Oj, zmień minę. Może zamiast tej zasępionej po prostu się uśmiechnij.
Nie jestem zasępiony, cokolwiek to znaczy. Jestem zdziwiony aż po końce włosów, aż po czubek zadartego nosa. Bo srebrny grucha mi do ucha, a ja wszystko rozumiem.
Niebywałe, niebywałe. Te kolory, gru gru. Rzadko spotykane.
No, wszyscy w klasie mi zazdrościli – odpowiadam z dumą. – Fajnie się w nich biega. I na rowerze jeździ.
Oj, ja nie o ciżmach.
To o czym?
O twoich oczach, gru gru.
Krzywię się, humor mi się psuje. Musiał przypominać, że jedno oko mam zielone, a drugie niebieskie? Mało mi w szkole dokuczają?
Jest w tobie cząstka krwi Jana– grucha ptak. – Masz dwukolorowe oczy. Zwróciłeś uwagę na chromego ptaka. Coś ci pokażę. Nie bój się.
Nie boję się – prycham. Co to chromy ptak?
Kulawy. Czyli ja.
Zdjęcie zrobione... – Czekaj, dzwoni – mama wyjmuje z kieszeni telefon. – To z pracy – wzdycha i daje znak, że zaraz wraca, a ja mam się nie oddalać.
Coś mi się jeszcze przypomina.
A te piżmy?
Ciżmy, czyli buty, gruu, gruu.
Mama skończyła rozmowę i macha do mnie.
Jasiek, wchodzę do sklepu. Tego z aniołami. Kupię coś na pamiątkę. Poczekaj tu na mnie, okej?
Okej, okej – mruczę.
Gru, gru, zanim mama wróci, będziemy z powrotem. Nie bój się – powtarza.
Dobra – podejmuję decyzję.
A wtedy Srebrny uderza mnie dziobem w czoło. Trzy razy. Delikatnie.

Interesująco wypada jeszcze jeden, polonijny wątek, który wpływa na wykrzesanie tej przygody. Jasiek ma bowiem polskie imię, ale mieszka w Anglii, a jego ojciec jest Anglikiem. Mimo to chłopiec dobrze zna Kraków, w którym rozgrywa się akcja opowiadania (niezależne od aktualnego czasu i postaci, w jakich funkcjonuje bohater). Nie rozumie natomiast niektórych staropolskich słów, poznając je dopiero w rozmowie z gołębiem.
Ilustracje autorstwa Marcina Bruchnalskiego koncentrują się na wybranych scenach z życia dawnego Krakowa, przy czym są pokazane tak, jak widzi je bohater, jego samego nie zobaczymy (poza niewielkim, niewyraźnym, bo oddalonym portretem dwóch podróżników w czasie). Współczesność w sferze ilustracji nie istnieje, co wydaje się dobrą decyzją, bo uniknięto rysunkowych "spoilerów" (dzieci uwielbiają z nich korzystać i po zapoznaniu się z tym, co będzie, odmawiać dalszego czytania), a partie tekstu dotyczące XXI wieku i tak wyróżniono inną czcionką. Kadry z życia krakowskiego średniowiecza są realistyczne, lupa ilustratora skierowana została na pracę rozmaitych fachów oraz stroje różnych stanów, a w stole odbijają się nawet odpowiednie fragmenty otoczenia. Ponadto podziwiamy rysunki jasne i pogodne, jak zawsze u tego artysty. Dla rozweselenia atmosfery pojawiają się też krewni naszego ulubionego kota Cagliostro (seria książek ilustrowanych przez Marcina Bruchnalskiego). Oryginalnym rozwiązaniem jest wyjście obrazem poza treść opowiadania, którego zakończenie częściowo zostało dopowiedziane ostatnimi dwiema ilustracjami.
Dalej czytelnikowi pozostaje rozważanie charakterystyczne dla wszystkich pasjonatów science-fiction: czy bohater narodziłby się, gdyby sytuacja z przeszłości, której był świadkiem lub uczestnikiem, przebiegła inaczej? Może wtedy zniknąłby ze współczesności? A my, czy nie przestaniemy istnieć, jeżeli będziemy pomijać ważne momenty naszej historii? Jeśli nieprzeczytanie takiej pozornie niewielkiej "książeczki" będzie miało w przyszłości naszego dziecka jakieś doniosłe, teraz trudne do przewidzenia skutki – co wtedy? Lepiej nie igrajcie z losem i przeskakujcie w przeszłość jak najczęściej, by nie żałować straconej teraźniejszości, gdy już nadejdzie przyszłość młodego człowieka.
Bożena Itoya

Grażyna Bąkiewicz, Bursztynowy szlak, ilustracje Ewa Beniak-Haremska, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.
Beata Ostrowicka, Podarunek królowej Jadwigi, ilustracje Marcin Bruchnalski, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.

Burdubasta albo skapcaniały osioł czyli łacina dla snobów


Napisanie czegoś o "Burdubaście" jest nie lada wyzwaniem, bo Stanisław Tekieli stworzył książkę, która mówi sama za siebie. Cóż tu dodać do podtytułów: "albo skapcaniały osioł czyli łacina dla snobów" oraz "139 sentencji i powiedzeń łacińskich w sposób jak najprostszy wyłożonych, z pretensjonalnymi cokolwiek przypisami filologiczno-kulturowymi"? W dodatku czytelnik może na wstępie obrazić się za nazwanie go snobem... Jednak przypuszczam, że taki skłonny do fochów osobnik odpuści sobie lekturę już po tytule, przesączonym górnolotno-ironicznym stylem autora.
Wydawnictwo Poradnia K udostępniło nam wyjątkowy, przezabawny i bardzo wartościowy projekt wydawniczy. Jako miłośniczka ilustracji książkowej najpierw przyjrzałam się stronie graficznej publikacji. Po pierwszym kartkowaniu ułożenie tekstu i rysunkowy komentarz do niego skojarzyły mi się z "Bajkami filozoficznymi" Michela Piquemala (il. Agnieszka Malmon), ale chwilę później odkryłam inny, kolażowo-satyryczny wymiar ilustracji w "Burdubaście". Co zaskakujące, ich autorką jest Agnieszka Żelewska, znana mi dotąd wyłącznie z publikacji dla maluchów, jak "Wesoły Ryjek" (autor Wojciech Widłak, wyd. Media Rodzina) czy "Czarownica Irenka" (komiks publikowany w magazynie "Świerszczyk"). W "Burdubaście" artystka eksperymentuje, zaskakuje różnymi kombinacjami technicznymi i stylistycznymi. Znajdziemy tu trochę wspomnianego już kolażu, nieco ilustracji prasowej, szczyptę komiksu i dużo żartobliwych nawiązań do rycin towarzyszących dawnym, poważnym publikacjom naukowym.
Na książkę składa się 29 rozdziałów, z których każdy zbudowany jest z humorystycznego wiersza zawierającego daną sentencję oraz z rzetelnego, choć nie całkiem poważnego, krótkiego wykładu. Tam znalazły się kolejne łacińskie wyrażenia i powiedzenia, pokrewne znaczeniowo lub gramatycznie temu głównemu. Zresztą te powiązania są względne, bo erudycyjno-wesołkowaty styl autora nie wyklucza dość odległych skojarzeń. Tytuły rozdziałów odwołują się do treści wierszy, ale w nawiasie przytoczone jest zawsze kluczowe powiedzenie (czasem jest ich kilka, nawet cztery). "Pretensjonalne cokolwiek przypisy filologiczno-kulturowe" trafią do dorosłych i młodzieży, bo też odbiorcą "Burdubasty" może być każdy, kto przejdzie próbę tytułu (przeczyta, zrozumie, zaśmieje się i nie obrazi). Nawet filolog może się czegoś nauczyć, jeśli nie nowych wyrażeń, to ich kontekstów oraz dystansu do swojego wykształcenia czy wykonywanej pracy naukowej. Najwięcej jednak zyskają dzięki tej książce licealiści i (ambitni) gimnazjaliści, młodszym odbiorcom spodoba się też stylistyka komentarzy – na przykład sformułowanie "słówko pochodzenia greckiego, szczególnie punktowane w rankingu supersnoba" (s. 60) bardziej kojarzy mi się z filmem "Śniadanie u Tiffany'ego" niż z tradycyjnym leksykonem.
Wiersze, którymi rozpoczynają się wszystkie rozdziały, bywają kilkuwersowe i prawie stronicowe, ściśle związane z przedmiotową sentencją oraz wizjonerskie, wywołane przez wyobraźnię autora. Stanisław Tekieli bawi się nie tylko skojarzeniami, ale też konwencjami, rymami i... gwarami. Czytam sobie spokojnie (w miarę) "Burdubastę", aż tu nagle szeroko otwieram oczy i uśmiecham się takoż, bo nastąpił rozdział "Tabula rasa", pisany najwyraźniej przez swojaka (i cwaniaka). Szybkie spojrzenie na okładkę – tak, autor urodził się w Warszawie. Choć po wierszu "O pierwszeństwie na rondzie" właściwie nie powinno być wątpliwości, że oto mamy do czynienia z kontynuatorem i pobratymcem Wiecha oraz Grzesiuka.

Mówi taksówkarz do tramwajarza:
Ty jesteś jakaś... tabula rasa!
Światła masz za nic, znaki pierwszeństwa,
człowiek odchodzi od człowieczeństwa,
gdy w poprzek drogi stajesz na rondzie!
Tramwajarz na to: – Wal się, wielbłądzie!
Zauważyłeś, kpie w ciemię bity,
że trochę większe mam gabaryty?
Złotówa zdębiał – takim językiem
rozmawiać z drogi użytkownikiem?
Oj, chyba spuszczę draniowi baty,
bo tu się waży honor sałaty!
Skoczył i dźwięknął dryndziarza w zęby,
aż mu puściła się jucha z gęby.
Ten jednak spiął się, na odlew trzasnął,
taksiarz się zachwiał i w niebo wrzasnął.
/ciąg dalszy – jeszcze lepszy! – w książce/

Inne zupełnie nieantyczne wiersze i tematy ujęte zostały między innymi w rozdziałach: "O rejestracji domen internetowych (Nomen omen)", "Wszystko przez golonkę! (Memento mori)", "Prawo po góralsku (Dura lex, sed lex)", "Nie pomógł mercedes... (Pacta sunt servanda)" czy "W stepie szerokim (A mari usque ad mare)".
"Burdubasta" jest jedną z najprzyjemniejszych publikacji popularyzujących nauki humanistyczne, jakich polska młodzież miała okazję skosztować nie tylko w ostatnich latach, ale w ogóle. Czytelnicy mogą liznąć klasyczną mądrość (i filologię) w lekkostrawnej wersji – trochę o erudycji, filozofii, języku łacińskim, tradycjach starożytnego Rzymu (także prawach kobiet), o własnej współczesnej kulturze. Główny wykład doprawiono przypisami na temat łacińskiej wymowy, akcentu oraz "względów metrycznych", którym podporządkował się autor. To kopalnia przystępnej wiedzy o powszechnie dostępnym, otaczającym nas dziedzictwie kulturowym, mała, popularna paraencyklopedia klasycznych pierwiastków polskości.
Bożena Itoya

Stanisław Tekieli, Burdubasta albo skapcaniały osioł czyli łacina dla snobów. 139 sentencji i powiedzeń łacińskich w sposób jak najprostszy wyłożonych, z pretensjonalnymi cokolwiek przypisami filologiczno-kulturowymi, projekt okładki i opracowanie graficzne Agnieszka Żelewska, Poradnia K, Warszawa 2015.

Pan Kardan i przygoda z vetustasem







Najnowsza książka Justyny Bednarek przebojem podbiła nasze serca. Autorka "Niesamowitych przygód dziesięciu skarpetek" jest stałym gościem w wielu polskich książkolubnych domach, co znam z autopsji, wypowiedzi znajomych i internautów. My sięgnęliśmy po tę lekturę (szkolną!) z ilustracjami Daniela de Latoura, gdy pozornie byliśmy na nią dużo za duzi – mój syn miał dziesięć czy nawet jedenaście lat, a ja odpowiednio więcej. Bawiliśmy się wesoło, ale dopiero książka "Pan Kardan i przygoda z vetustasem" spełniła nasze czytelnicze marzenia o, napisanej przez tę autorkę o niepowtarzalnym stylu, fantastycznej opowieści dla starszych dzieci. Myślę, że idealnym odbiorcą tej książki może być i siedmio- lub ośmiolatek, i rówieśnik mojego syna, czyli piątoklasista.
Dziecięcym bohaterem jest tu Michałek, "chłopiec w waszym wieku", mieszkający płot w płot z panem Waldemarem Kardanem, dobrotliwym staruszkiem i zwariowanym wynalazcą w jednym. Michałek przygląda się sąsiadowi zafascynowany jego szalonymi przedsięwzięciami zmierzającymi do pobicia rekordu Guinessa w kategoriach rozmaitych, nigdy typowych. Pewnego dnia chłopiec przełazi po drzewie na posesję pana Kardana i zostaje jego pomocnikiem. Przedtem jednak poznajemy kilka postaci drugoplanowych, a dzięki ich porównaniu z Michałkiem oraz panem Waldemarem zauważamy, jak pasują do siebie chłopiec i staruszek, na czym polega ich podobieństwo oraz przyciąganie. Więź między głównymi bohaterami wzrusza i wzbudza uśmiech, jak sam Michałek, na żywo podobno zarażający swoją pogodą oraz radością.
Zupełnie innymi typami są tata i mama Michałka oraz "deweloper" Błażej Bałamut. Te postacie wpisują się w szablon, czy raczej kajdany, dorosłości. Ci państwo są poważni, zależy im na dobrobycie, wygodzie i szacunku. Michałek należy do innego świata, może bliższego obcym wymiarom i czasom, jakie będzie poznawał z panem Kardanem, niż życiu własnych rodziców. Ten gorzki wątek zostanie jednak przełamany smakowitymi i zabawnymi komponentami historii, do jakich zaliczają się pani Kapusta, pan Kazimierz, dwie rasowe kury oraz jeden kot dwojga imion (i wymiarów!). Prawdopodobnie właśnie udział oraz znaczenie tychże zwierzęcych asystentów (i przyjaciół!) wynalazców sprawił, że staliśmy się fanami tej książki, a, może także serii?
Kurki pojawiają się w domu pana Kardana, gdy ma on ochotę na rosół. Bazarowa legenda, obrotna przekupka pani Krystyna-wspomniana-Kapusta, wciska staruszkowi to, czego mu potrzeba – w życiu, nie w rosole.
Nigdy wcześniej nie gotował rosołu, wiedział jednak, że do tego potrzebna jest kura, a gdzie ją znaleźć, jeśli nie na targu. Traf chciał, że tuż za bramą targowiska rozsiadła się na drewnianych skrzynkach pani Krystyna Kapusta, przekupka pierwsza klasa, słynna z tego, że każdemu potrafiła sprzedać to, czego akurat potrzebował. Gdy jej bystre oko wyłowiło z tłumu pana Kardana, od razu zrozumiała, że właśnie trafia się klient idealny, więc uniosła się odrobinę, otrzepała wzorzystą spódnicę, a potem wlepiła w wynalazcę swój hipnotyzujący wzrok. Nikt nie był w stanie mu się oprzeć, a już na pewno nie pan Kardan, który przydreptał do stoiska pani Krystyny i spytał:
Czy może wie pani, gdzie kupię kurę na rosół?
Ale dlaczego kurę?! – Brwi pani Krystyny uniosły się w wyrazie ogromnego zdziwienia.
No... sądziłem, że do zrobienia rosołu potrzebna jest kura – wymamrotał pan Kardan nieco zbity z tropu.
Nie kura, lecz kury. – Przekupka pierwsza klasa zorientowała się, że ma do czynienia z kompletnym kuchennym nowicjuszem i postanowiła kuć żelazo póki gorące. – Kury, drogi panie, co najmniej dwie, jeśli ma wyjść z tego przyzwoita zupa.
Pan Kardan odetchnął z ulgą, bo już podejrzewał, że palnął jakieś okropne głupstwo. Tymczasem chodziło wyłącznie o liczbę mnogą...
W takim razie być może jest pani zorientowana, gdzie nabędę dwie kury.
Ależ nabędzie je pan u mnie – uśmiechnęła się promiennie pani Krystyna, a potem wstała z drewnianej skrzynki, delikatnie ją uniosła i oczom pana Kardana ukazała się metalowa klatka, w której siedziały dwie kury. Albo leżały, trudno było stwierdzić.

Gdy kurki przebudzą się z drzemki, będą już w nowym domu, a rozważania o ich ugotowaniu przerwie Michałek, właśnie wtedy pojawiwszy się u sąsiada i nadawszy zagrożonym kokoszkom imiona Sherlock i Watson. Słuszne to przydomki, bo, jak się szybko okaże, trudno o lepszych śledczych czasoprzestrzennych.
Prezencja nie była ich jedynym atutem. Bo trzeba wam jeszcze wiedzieć o przedstawicielkach rasy sussex, że choć wyglądają jak najzwyklejsze kury na świecie, mają niesamowite zdolności, wręcz paranormalne. I tak jak świnie są wyjątkowo utalentowane w wyszukiwaniu bardzo drogich grzybów zwanych truflami, tak kury sussex potrafią znaleźć dawno zagubione przedmioty. Wystarczy, że grzebną pazurkiem raz i drugi, a spod ziemi wychodzą srebrne łańcuszki, zagubione pierścionki, portfele pełne dawno nieaktualnych banknotów, spinki do krawata, a czasem nawet trafia się złoty ząb. Wiedzą o tym niektórzy poszukiwacze skarbów i zabierają kury rasy sussex na każdą znaczącą ekspedycję. Kiedy więc zobaczycie gdzieś w górach lub w lesie brodacza z łopatą, prowadzącego na smyczy białą kurę, nie dziwcie się! Będzie to po prostu poszukiwacz skarbów.
Owa zdolność do wynajdywania przedmiotów nie wynika ani z wybitnego węchu, ani słuchu, ani wzroku. Przeciwnie. Kury sussex, choć sympatyczne, zachowują się, jakby postradały zmysły. Potykają się o własne łapy, obijają o siebie, biegają to tu, to tam zupełnie bez sensu. Znikają w jednej części ogrodu, by wyłonić się nagle w zupełnie innej, gdzie nikt się ich nie spodziewa. Przykro to mówić, ale wśród hodowców kur ta biała rasa uchodzi za wyjątkowo mało inteligentną. Błąd! Dziwne zachowanie nie jest bowiem dowodem na głupotę drobiu, ale na szczególny talent: kury sussex potrafią wypatrzeć nawet najmniejszą dziurę między wymiarami, przełażą przez nią i w ten sposób podróżują w czasie.

Natomiast kot, w domostwie Michała nazywany Puszkiem, a za bytności u pana Kardana – Młotkiem, okazuje się narzędziem naprawczym dla zagubionych dusz. Jak działa? Musicie wyczytać sami. I choć jest to jeden z fantastycznych elementów tej historii (poza tym mającej wiele z powieści obyczajowej), to my uznajemy go za metaforę naszej rzeczywistości, bo sami mamy czarnego kota, który od lat ogrzewa rodzinne serca i zmienia nas w lepszych ludzi. Oj, bardzo drżał mi głos gdy czytałam te fragmenty, zwłaszcza że nasza Puszka-Młotka akurat ciężko zachorowała.
Cudowne umiejętności kur wiążą się z przeznaczeniem wynalazku pana Kardana, tytułowym vetustasem. To kawał maszyny, złożonej z urządzeń nowoczesnych, jak smartfon, i urzekających antyków, jak fotoplastykon. Niezwykłe działanie projektora marzeń pana Waldemara (i nie tylko jego) oparte jest na połączeniu nowego ze starym, dosłownie i w czasoprzestrzennej przenośni. Pierwszym i ostatnim człowiekiem korzystającym na eksperymentalnym zastosowaniu vetustasu jest imć Kazimierz, projekcja melancholijnej strony naszej natury.
W książce Justyny Bednarek znaleźliśmy wszystko, co cenimy i czego szukamy w literaturze: zwariowany, lekko absurdalny humor, wzruszenie, odrobinę refleksji, uczucia rodzinne (wykraczające poza rodzinę), elementy fantastyki, zaświaty, "zaczasy", dopracowane charakterologicznie postacie, otwarte zakończenie, zapowiadające przecież kontynuację, no i czarnego kota oraz kurki. (Gdyby ktoś z szanownych czytelników zabierał się za rozprawę naukową na temat kur i/lub czarnych kotów w literaturze dziecięcej, służę pomocą w opracowywaniu bibliografii – śledzimy temat od lat.)
Do ulubionego zestawu literackiego dostaliśmy gratis świetne ilustracje Adama Pękalskiego, klimatyczne, bo widać na nich odcienie danego klimatu: morskiego, ogrodowego, ogrodowo-morskiego, willowego (sceny z rodzicami Michałka), bazarowego, dziadkowego, sentymentalno-PRLowskiego (drabinki i piaskownica na placu zabaw, stroje starszej pani i chłopca – strona 47). Trzeba przyznać, że artysta ten nigdy się nie powtarza, choć podbródki i oczęta jego autorstwa rozpoznalibyśmy wszędzie. Pani Krystyna pasowałaby co prawda do "Sanatorium" (nie, nie tego z "Jesteśmy na wczasach" Młynarskiego, choć właściwie...) Doroty Gellner, ale tej twarzy i "stylówy" tam nie było. Wprawdzie tata Michałka i pan Kardan mogliby uchodzić za dalekich kuzynów praktycznego pana, jednak postacie narysowane przez Adama Pękalskiego tym razem są nieco inne, może ze względu na towarzystwo wielu szczegółów i tła – po raz pierwszy dostrzegłam u tego twórcy tak rozbudowany drugi plan. Również kolorystyka "Pana Kardana" różni się od "Praktycznego pana" Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel, wspomnianego "Sanatorium", "Mydła" Małgorzaty Strzałkowskiej, nie mówiąc już o jakby szkicowanym "Mazurku Dąbrowskiego" tej samej autorki. Każda z wymienionych publikacji (a wszystkie ukazały się w Wydawnictwie Bajka) zajmuje ważne miejsce w naszej biblioteczce i prawie wszystkie przyciągnęły nas w pierwszej kolejności twarzami pana Pękalskiego. Te miny to prawdziwa bomba!
Książkę "Pan Kardan i przygoda z vetustasem" czyta się bardzo dobrze również dzięki jej formie edytorskiej: ładnej czcionce, wyraźnym oznaczeniom rozdziałów, czytelnym tytułom, mocnemu, ale nie śliskiemu papierowi, o ładnym, ale nie najbielszym z białych odcieniu. Całość jest bardzo atrakcyjna oraz trwała, bo pamięć o tej opowieści i sam wolumin przetrwają wiele innych książek dla dzieci.
Bożena Itoya

Justyna Bednarek, Pan Kardan i przygoda z vetustasem, ilustracje Adam Pękalski, Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2017.