cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 24 stycznia 2019

Komisarz Gordon. Ostatnia sprawa? Jeszcze jedna sprawa

Po przeczytaniu "Pierwszej sprawy" z przyjemnością wróciliśmy do serii "Komisarz Gordon" Ulfa Nilssona, sięgając po tom drugi ("Ostatnia sprawa?") oraz trzeci ("Jeszcze jedna sprawa"). Odpowiada nam styl pisarstwa szwedzkiego autora, jego poczucie humoru, znakomicie oddane w polskim przekładzie Barbary Gawryluk oraz podkreślone grafikami Gitte Spee. Książka została podzielona na krótkie rozdziały, co sprzyja czytaniu jej nawet z najmłodszymi dziećmi. Uwaga słuchacza nie umyka poza lekturę, ponieważ akcja jest ciekawa, wzbogacona intrygą i wątkami prowadzonymi od początku aż do końca każdego tomu, niczym w porządnej, dobrze skonstruowanej powieści. Jednocześnie naplecione na nić śledztwa koraliki rozdziałów są osobnymi perełkami, w których pozamykane bywają odrębne zagadnienia, zwięzłe scenki czy emocje bohaterów. Ulf Nilsson oswaja dzieci z gatunkiem kryminału, a także jak nikt inny opowiada o przyjaźni i uczuciach.

Rozdział drugi
Kto mówi brzydkie rzeczy?
(...)
Komisarz nie bardzo lubił zaskrońce. Pamiętał starego krewnego, który wylądował kiedyś w żołądku jednego z nich. Zaskrońce były szczupłe, zwinne, miały wielkie pyski, nieprzyjemne języki i zimne oczy. Gordon był zadowolony, że właśnie dzisiaj miał na sobie policyjną czapkę, która dodawała mu powagi.
Wszystko w porządku? – zapytał.
Absolutnie nie – syknął zaskroniec. – To takie sssmutne, że opowiada się passskudne rzeczy.
Tak rzeczywiście nie powinno być – zgodził się Gordon. – Jakie paskudne rzeczy?
Że zassskrońce mają duże pyssski i nieprzyjemne języki.
Hm. – Policjant się trochę zaczerwienił. – Faktycznie nie powinno się tak mówić. Ale kto...


Książka "Ostatnia sprawa?" luźno nawiązuje do wydarzeń opisanych w pierwszym tomie przygód ropuchy Gordona i myszy Paddy. Leśni detektywi zacieśniają przyjaźń i rozwijają swoje umiejętności śledcze, zwłaszcza asystentka komisarza policji, bo on sam jest już doświadczonym i nieco znużonym pracownikiem wymiaru sprawiedliwości. Część opowieści poświęcona jest właśnie rozmyślaniom i samopoczuciu Gordona, który coraz więcej czasu spędza śpiąc i jedząc ciastka na przemian, aż dochodzi do wniosku, że należy mu się urlop. Przede wszystkim jednak uczestniczymy w rozwiązywaniu zagadki leśnego "hejtera", który szerzy zamęt i rozpacz dogryzając niemal wszystkim mieszkańcom rewiru Gordona i Paddy.

Rozdział czwarty
Podejrzany
(...)
Wkrótce spotkała dwa cietrzewie dziobiące nasiona. Zwykle trudno było je przesłuchiwać.
Co słychać? – zapytała Paddy. – Czy w lesie wszystko dobrze? Wszyscy są mili?
Zmęczone dokuczaniem... Dawno nie padało... Ojej, a tu nasionko... Były sobie dwa pomidory, które chciały przejść przez ulicę... A rano piórko... Potem płakała i... Ojej, nasionko... Ech, tylko płacz... Jak brzmiało pytanie?... Zmęczone...
Cietrzewie paplały o wszystkich sprawach świata równocześnie. Ich odpowiedzi były jak poszarpane kłębki wełny. Małe niepasujące do siebie strzępki. Coś o pogodzie, coś o jedzeniu, kawałek dowcipu i fragment odpowiedzi na pytanie. Najdziwniejsze było to, że cietrzewie rozumiały się nawzajem i rechotały rozbawione w tych samych miejscach.

Zwierzęta na różne sposoby okazują, że w ich społeczności dzieje się coś złego. Nikt nie zdradza policjantom za wiele, ale sami domyślają się, że tym razem problemem jest nie kradzież czy inne bezpośrednie działanie, tylko mówienie, a dokładnie pomówienie. Poszukiwanym okazuje się więc nie tyle złoczyńca, co... "złomówca". Ulf Nilsson bardzo realnie odwzorowuje mechanizm prześladowania (choć tu nazywane jest "dokuczaniem"): oprawca ośmiesza, ofiara mu wierzy, a przynajmniej wstydzi się i nie chce powtarzać nikomu przykrych słów, nawet gdyby miało to skutkować karą dla prześladowcy. Tą zajęliby się również Gordon i Paddy, bo do ich zadań zalicza się nie tylko poszukiwanie i ujawnianie winnych, ale też ich osąd oraz wymierzanie sprawiedliwości. Odwaga, uczciwość i obiektywizm leśnych policjantów gwarantują, że kara będzie rzeczywiście sprawiedliwa i rozsądna.

Rozdział czwarty
Podejrzany
(...)
Mam coś dla ciebie – powiedziała i wyjęła marchewkową babeczkę.
Marchewkowa babeczka dla mnie? – królik się rozpromienił.
Tak, to właściwie jest wieczorne ciastko – wyjaśniła Paddy. – Mamy ciastka poranne, popołudniowe i wieczorne. My, policjanci, musimy pilnować pór dnia.
Królik zaczął gryźć ciastko.
Dziękuję bardzo – odpowiedział między kęsami. – Cieszę się, że ktoś o mnie myśli. Bo mówiąc szczerze, to odechciało mi się rano wstawać. Wiadomo, że zaraz zacznie się dokuczanie. Co prawda, nie jestem jakimś tchórzem, ale przecież króliki nie mają być dzielne i gotowe do bójki. Króliki mają umieć szybko uciekać. Możemy chyba pozostać takimi, jakimi jesteśmy? Kiedy tylko widzę, jak nadlatuje, zaczyna mnie boleć brzuch. Zawsze mi dokucza! I śledzi mnie. Może i zrobiłem coś głupiego, a ten łobuz mówi: "opowiem o tym wszystkim...".
Ciastko się skończyło. królik w tym samym czasie skończył swoje opowiadanie.
Nie chcę opowiadać niczego policji, bo będzie jeszcze gorzej – oświadczył zdecydowanie.
Ciastka bardzo się przydają, kiedy trzeba kogoś przesłuchać – pomyślała Paddy.

Mimo poważnych tematów jest to publikacja pogodna, budująca, pełna ciepła i bezpieczeństwa. Warto przeczytać ją wspólnie – rodzice lub dziadkowie z dziećmi, bo przedszkolaki lub mali uczniowie prawdopodobnie chętnie się otworzą pod wpływem tej lektury, pozwolą dorosłym wejść w swój świat, opowiedzą, jakiego dokuczania doświadczyli lub byli świadkami. Może nie wszyscy będą chcieli się zwierzać, ale każdy namyśli się nad śledztwem leśnych policjantów, odnosząc je do własnych, niekoniecznie poprawnych zachowań. Częściej niż byśmy się spodziewali (i chcieli) to nasze dzieci czy wnukowie celowo sprawiają przykrość swoim rówieśnikom (i młodszym kolegom), a nie odwrotnie. Przeżycie przygód Gordona i Paddy uświadomi dziecięcemu czytelnikowi charakter, zakres i konsekwencje jego działania.
Na pozytywny odbiór utworów Ulfa Nilssona w dużym stopniu wpływa szata graficzna. Autorką grafik jest Gitte Spee, zaś o ich wyrazistość, niezwykłą fakturę oprawy i papier wydobywający z obrazów każdy odcień i mgiełkę zadbało Wydawnictwo Literackie. Urokliwe, wprost obezwładniająco pastelowe ilustracje przyciągają małe dziecko, określając nastrój książki w tym samym stopniu, co tekst. "Komisarz Gordon" wyjaśnia zagadki i rozjaśnia czytelnikom dzień.
Drugi tom serii jest debiutem najmłodszych bohaterów: zwierzęcych przedszkolaków, wyjątkowo pociesznej grupy. Leśny drobiazg w kwiecistych kamizelkach rozmiękczy niejedno serce, ale i w tym wątku pojawia się gorzki posmak. Poruszony zostaje bowiem problem wykluczenia dzieci, niechcianych w grupie ze względu na pochodzenie, a dokładnie czyny rodziców. Zadziwiające w jak delikatny, a zarazem dosadny i przejrzysty sposób szwedzki pisarz omawia w książce dla dzieci kwestię tak trudną, charakterystyczną dla świata dorosłych. Najmłodsi chcą się bawić z każdym i mają do tego prawo, ale rodzice czy opiekunowie często przeszkadzają w naturalnym nawiązywaniu relacji, bo niedoszły kolega jest "ze złej rodziny". Sama pamiętam podobne sytuacje z dzieciństwa.

Rozdział dziesiąty
Okropnie, okropnie!
(...)
W tym czasie Paddy gnała za mamą sroką, która wróciła do kompostu i szukała larw. Napełniła dziób. Paddy schowała się za drzewem i prowadziła obserwację. Wtedy usłyszała maszerujące łapki i BUM, BUM, BUM.

BUM, BUM, BUM, na spacerze!
W lesie jest zawsze wesoło!
W małym przedszkolu BUM, BUM, BUM.

Z lasu wymaszerował długi rząd ubranych kolorowo zwierzęcych dzieci. Mama sroka podniosła łeb. Podskoczyła do myszy opiekunki, która szła pierwsza, trzymając za łapkę małe ropusze dziecko.
Cześć, cześć. Znalazłoby się może miejsce dla moich dzieci? – spytała sroka.
Kiedy otworzyła dziób, wszystkie zielone larwy, które w nim trzymała, wypadły na ziemię.
Moje dzieci tak się nudzą, bardzo chciałyby chodzić do przedszkola. Mogłyby zacząć już teraz? Proszę!
Ale opiekunka wydawała się przestraszona.
Nie chcemy mieć nic wspólnego z tobą i z twoimi kłótniami z wroną – powiedziała. Odwróciła się w kierunku lasu i poprowadziła za sobą całą grupę.
Ale, ale dzieci tęsknią za towarzystwem! – zawołała sroka.
Co takiego? – pomyślała Paddy. – Dzieci sroki nie mogą chodzić do przedszkola? Tak nie może być w moim lesie! Moim i Gordona!

W "Ostatniej sprawie?" autor coraz więcej uwagi poświęca swojej drugiej, nietytułowej bohaterce. Dzielna myszka dojrzewa, staje się coraz pewniejsza własnej wartości i bardziej niezależna. Paddy uczy się czytać i pisać, a także zostaje komisarzem policji, ba, szefem, bardzo szybko w pełni samodzielnym. Ten wątek, podobnie jak postaci przedszkolaków, stanie się zalążkiem akcji "Jeszcze jednej sprawy". W trzecim tomie "Komisarza Gordona" zastajemy Komisarz Paddy samotną, przelęknioną i tęskniącą za przyjacielem, tak niedawno jeszcze będącym jej przełożonym. Cóż, Gordon udał się na urlop, który może być nawet emeryturą, stąd też poprzednia część cyklu sugerowała koniec jego kariery. Najnowsza odsłona przygód leśnych policjantów już tytułem sugeruje, że nastąpi wielki powrót komisarza ropuchy.

Rozdział pierwszy
Tajemnicze odgłosy
(...)
W głębi widać było dawną celę więzienną; nadal prowadziły do niej zakratowane drzwi, chociaż teraz była to sypialnia komisarzy.
Kiedy wchodziło się do środka, przeważnie można był zobaczyć szefa policji, który całkiem spokojnie leżał w swoim łóżku z otwartymi ustami, cicho pochrapując i posapując.
tej chwili w wielkim łóżku leżała pod kołdrą komisarz Paddy, malutka jak bułeczka cynamonowa.
Paddy była myszą i miała zero lat. Teraz to ona dowodziła na posterunku, bo stary komisarz Gordon korzystał z urlopu. Na dodatek to był bardzo długi urlop...

Szybko dochodzi do spotkania komisarzy, któremu jednak towarzyszy nie tylko radość. W przyjaciołach rodzi się zazdrość, potem złość, dochodzi do kłótni, a jej finał i rozwiązanie zaproponowane przez jednego z przedszkolaków są chyba najśmieszniejszym z komicznych elementów książki. Taka terapia śmiechem i przedszkolem przydałaby się wielu dorosłym.
Najmłodsi mieszkańcy lasu są w tym tomie wyjątkowo ważni nie tylko ze względu na funkcję mediatorów w konflikcie między Gordonem a Paddy. Także komisarze pomagają maluchom, bo głównym tematem "Jeszcze jednej sprawy" jest zaginięcie dwojga z nich. Królicze i wiewiórcze dzieci postanawiają bowiem zrealizować opowieść o rolnikach, znaną im (na pamięć) z przedszkolnej książki. Odłączają się od grupy, opiekunka alarmuje policję i rozpoczyna się skomplikowany (ale i bardzo zabawny) proces przesłuchiwania innych dzieci, interpretacji ich wypowiedzi (ustnych i plastycznych), a następnie zawiązuje się bardzo liczna grupa ratunkowa, złożona chyba z większości okolicznych zwierząt. Mimo dramatycznych wydarzeń chyba każdy rodzic boi się, że jego kilkulatek zgubi się na wycieczce czy innym wyjściu czytając o tym śledztwie Gordona i Paddy bawiliśmy się wyjątkowo dobrze, również ilustracje zachwyciły mnie jak nigdy wcześniej (zwłaszcza obraz lasu i komisariatu towarzyszący pierwszemu rozdziałowi, spacer dwojga maluchów wśród jarzębin oraz scena kłótni). Trzecią część serii "Komisarz Gordon" uważam za jej godne ukoronowanie, crème de la crème twórczości Ulfa Nilssona i Gitte Spee.
Bożena Itoya

Ulf Nilsson, Komisarz Gordon. Ostatnia sprawa?, ilustrowała Gitte Spee, przełożyła Barbara Gawryluk, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Ulf Nilsson, Komisarz Gordon. Jeszcze jedna sprawa, ilustrowała Gitte Spee, przełożyła Barbara Gawryluk, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.

Nevermoor. Przypadki Morrigan Crow – nowa nadzieja czarodziejów


Wydawnictwo Media Rodzina przygotowało niedawno polską edycję książki "Nevermoor. Przypadki Morrigan Crow" Jessiki Townsend. Powieść jest debiutem australijskiej autorki, dość otwarcie nawiązującym do przygód nastoletniego czarodzieja z Hogwartu. Niespodziewanie moc podobieństw z serią o Harrym Potterze pozwala stwierdzić niedoskonałości książek J.K. Rowling. W Nevermoorze wszystko ma większy sens – i ten metafizyczny, i literacki, fabularny.

Przy Zachodniej Bramie jedna z członkiń Towarzystwa Wunderowego wdrapała się na podwyższenie i przemówiła do kandydatów.
Wszyscy do mnie! Nie, bez wierzchowców, to potrwa tylko chwilkę. Dziękuję. A teraz proszę o ciszę. Cisza! – krzyknęła przez megafon. – Uwaga, kandydaci, bo nie będę powtarzać!
Morrigan bała się, że głośne bicie jej serca zagłuszy słowa mówczyni.
Próba Gonitwy to nie wyścig – obwieściła dudniącym głosem kobieta. – W każdym razie nie do końca. W tej gonitwie liczy się strategia. Nie chodzi o to, by dotrzeć do linii mety, lecz o to, by znaleźć tarczę.

Bohaterkę, Morrigan Crow, poznajemy u progu jej jedenastych urodzin urodzin i zarazem Wieczoru Przesilenia, kiedy to ma umrzeć. Początek opowieści sprawia wyjątkowo ponure wrażenie, ale jej rozwój przyniesie przestraszonemu czytelnikowi ukojenie. Morrigan jest samotna, odtrącana i nielubiana we własnej rodzinie, złożonej z ojca, sprawującego urząd kanclerza miasta Szakalin Corvusa Crowa, macochy oraz babki ze strony ojca. Nad dziewczynką wisi bowiem klątwa, należy ona do przeklętych dzieci, które przynoszą nieszczęście wszystkim, z którymi się zetkną. W specyficznym cyklu czasu tego świata przeklęte dzieci umierają w swoje jedenaste urodziny, jak się jednak łatwo domyślić Morrigan przeżyje i zostanie włączona w nurt fantastycznych przygód. Wraz z nią poznamy rzeczywistość podzieloną na różne wymiary, kształtowaną przez niezwykłe talenty i dary, w której codziennością są magiczne stworzenia, czasem służące jako wierzchowce, kiedy indziej będące inteligentnymi, obdarzonymi ludzką mową (i sposobem bycia) przyjaciółmi.
Bohaterka zostaje uratowana przez ogniście rudego, nieco zwariowanego jegomościa – Jupitera Northa, fruwającego na ilustracji z tyłu okładki. Ten Szalony Kapelusznik, Willy Wonka, Albus Dumbledore i Syriusz Black w jednym ściga się z przerażającymi myśliwymi, usnutymi z cienia i polującymi na Morrigan, w Wieczór Przesilenia przenosząc dziewczynkę przez tarczę miejskiego zegara do równoległej krainy, tytułowego Nevermoor. Właściwa akcja rozpoczyna się właśnie od tej zaskakującej i niezrozumiałej dla samej Morrigan gonitwy, a właściwie ucieczki, odbywanej w cudacznej, pająkowatej machinie. Na miejscu czeka dziewczynkę między innymi uroczystość, której punktem kulminacyjnym jest pokazany na okładce skok z parasolem z dachu hotelu Deukalion, nowego domu wcale już nie przeklętej Morrigan Crow. Jedni, jak ja, będą mieli skojarzenia z Mary Poppins, inni, jak przynajmniej dwóch kolegów mojego dwunastoletniego syna, z pewną modną, podobno najpopularniejszą na świecie grą (nie, niestety nie planszową).
Jupiter okaże się właścicielem magicznego, zmieniającego się hotelu oraz szanowanym członkiem elitarnego Towarzystwa Wunderowego. Nie jest to szkoła ani ministerstwo magii, jak u J.K. Rowling, ale jakby cech czarodziejów (choć to określenie nie pada). Tylko osoba należąca do Towarzystwa może zaproponować kandydata na ucznia, który kiedyś dołączy do zacnego grona. Morrigan zostaje wskazana przez Jupitera, choć sama nie wie, z jakiego powodu, co w niej jest wyjątkowego. Marzy o zyskaniu przyjaciół i rodziny, ale czekają ją trudne egzaminy wstępne, z których formy i przebiegu zdaje sobie sprawę dopiero, gdy trwają: Próba Słowa (Przemowy), Próba Gonitwy, Próba Strachu, Próba Pokazowa.
Mimo obecności (czających się jeszcze) złych mocy, ponurych legend z dość odległej przeszłości oraz jeszcze gorzej nastrajających lokalnych, szakalińskich uprzedzeń, Nevermoor jest krainą pogodną, pełną światła i sprawiedliwości, choć jednocześnie przesiąkniętą dziwactwem i miłującą znakomite elity, na których zbudowany był przecież także świat czarodziejów w Harrym Potterze. Nas w "Przypadkach Morrigan Crow" oczarował wysoki wskaźnik przygodowości, lekturę uprzyjemniały też niektóre zabawne persony. Na szczęście Jessica Townsend przeważnie unika zawiłości męczących nas w serii o Harrym Potterze, tylko na początku historii Morrigan byliśmy nieco zagubieni z powodu nadmiaru informacji o nieznanym nam świecie, ale nawet młodszym nastolatkom prędko uda się je przyswoić. Książkę czyta się szybko z tendencją do "błyskawicznie", właśnie dlatego, że chce się zrozumieć tajemnice Nevermooru.

Wyglądało na to, że ludzie wiedzą, co się zaraz zdarzy. Młodsze dzieci chichotały i trącały się łokciami, gdy Święty Mikołaj demonstracyjnie drapał się po brodzie udając, że nie ma pojęcia, co zrobić, gdyż Królowa Jul go pokonała.
Nagle najwyraźniej coś przyszło mu do głowy. Klasnął z zachwytem i wyciągnął ręce do publiczności, raz po raz obracając się w miejscu. Świece zapalały się spiralnie, jedna po drugiej, coraz szybciej i szybciej, dalej i dalej. Miarowy szum samoczynnie ożywających płomyków przemieszał się z głośnym śmiechem uczestników zabawy. Wkrótce cały plac rozbłysnął złocistym światłem.
Mikołaj i Królowa Jul objęli się jak na starych przyjaciół przystało i z uśmiechem ucałowali się w policzki. Renifery zebrały się wokół Prószka i pocierały się o niego szyjami, a on dla zabawy łapał je zębami za poroża i lizał po pyskach. Elfy rzuciły się do stóp Królowej.
Czerwony tłum wymieszał się spontanicznie z zielonym, a kibice Mikołaja i Śnieżynki przystąpili do wymieniania się elementami odzieży – ktoś dostał szkarłatną rękawicę za szałwiowy szalik, ktoś inny kwiat fuksji za szmaragdową czapkę. W końcu nie dało się już odróżnić zwolenników Królowej Jul od wielbicieli Mikołaja.

Zestawienia z Harrym Potterem są tu nie tylko nieprzypadkowe, ale wręcz wymuszone. Omawiana książka celowo została zbudowana na wielokrotnie już kalkowanych schematach fabularnych, wątkach i gabinecie osobliwości, jakie w literaturze dziecięcej spopularyzowała (ale wcale ich nie wymyśliła, a jedynie "pożyczyła") demiurżka Hogwartu i ulicy Pokątnej. Celem autorki "Przypadków Morrigan Crow" z całą pewnością było stworzenie nowego, żeńskiego "Harry'ego Pottera" i porównywanie jej dzieła z dokonaniami J.K. Rowling. Szkoda, bo Nevermoor wydaje się mieć większy potencjał, gdyby uniknięto szablonów, australijska seria mogłaby być wręcz genialna. A tak, uproszczono fanów Harry'ego Pottera do czytelników, którzy by polubić coś nowego, muszą mieć łopatologicznie podane podobieństwa do kultowego cyklu. My wolelibyśmy, gdyby postawiono na oryginalność, dalsze pokrewieństwo literackich światów. Chyba że Morrigan za jakiś czas spotka Harry'ego albo przeniesie się do Hogwartu, wtedy dziesiątki zbieżności i nawiązań uznalibyśmy za uzasadnione.
Jessica Townsend zachowuje dramatyzm niezbędny w takich powieściach, ale też rozładowywanie atmosfery następuje tu częściej i przebiega w "zdrowszy" sposób niż w utworach J.K. Rowling, gdzie mrok i szarpanie się bohatera ze sztucznie narastającymi przeciwnościami były zdecydowanie przesadzone. W Nevermoor zastajemy wiele ciepła, serdeczności, pokoju lub przynajmniej dążenia do niego, wiary w człowieka, która daje pokrzepienie i nadzieję. Konflikty są rozwiązywane, bohaterowie zyskują pewność siebie, w tym siebie nawzajem, bo uczą się także okazywać zaufanie i polegać na innych.

Fenia była w dziwnym nastroju. Przez całą drogę nie robiła żadnych sarkastycznych uwag, a teraz dreptała wzdłuż linii startowej przy Zachodniej Bramie, piorunując wzrokiem rywali. Jupiter podszedł do niej niepewnie.
Fenestra? – odezwał się, ale go zignorowała. – Feniu? – spytał głośniej. – Feńka? Fenestra?
Fenia mamrotała do siebie jednostajnym, warkliwym głosem, mrużąc bursztynowe oczy. Jej uwagę przykuł duży, gruboskórny nosorożec.
Feniu? – powiedział znowu Jupiter, delikatnie stukając ją w ramię.
Ten tam. – Wskazała ruchem głowy. – Ten gamoń z rogiem i głupkowatymi uszami. Niech lepiej nie włazi mi w paradę i uważa na ten swój wielki szpikulec na nochalu, bo dam mu popalić.
Co mu dasz popalić? – zapytał Jupiter.
Oberwie z byka. On i ten diabełek na jego grzbiecie.
Jupiter i Morrigan popatrzyli po sobie. Nie mieli pojęcia, co wstąpiło w Fenię.
Ale wiesz, że ten diabełek to dziecko? – zapytał Jupiter ostrożnie.
Prychnęła w odpowiedzi i wskazała łapą chłopca, który nerwowo ściskał wodze kucyka.
Temu też dam do wiwatu, i jego bestii z piekła rodem – zapowiedziała.
Jupiter parsknął śmiechem i pośpiesznie zasłonił usta, udając, że się rozkaszlał.
Feniu, to kucyk – zauważył. – Chyba jesteś...
Fenestra przysunęła głowę do twarzy Jupitera.
Jeśli przytruchta do mnie na tym spasionym półkoniu, będzie po nich obu – wycedziła chrapliwie. – Jasne?
Ruszyła w kierunku chmary kandydatów kręcących się przy rejestracji i prezentując groźną postawę, zaczęła przechadzać się tuż przed nimi.
Jupiter uśmiechnął się z zakłopotaniem do Morrigan, która czekała na wyjaśnienie, dlaczego magnifikot Fenestra przemienił się w gangstera Feńkę z więziennego spacerniaka.
Ona... lubi rywalizację – wyjaśnił. – Zostało jej to z czasów walk w klatce.
W czym?

W powieści "Nevermoor. Przypadki Morrigan Crow", przynajmniej w jej polskiej wersji, zwraca uwagę dbałość o język. Ogólnie jest to solidny, przemyślany przekład. Tłumacze (Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz) użyli dowcipnych neologizmów i indywidualizmów, z naszym ulubionym (pod względem językowym i charakterologicznym) magnifikotem na czele. Aż chce się zabrać za obmyślanie własnego czarodziejskiego uniwersum z niepowtarzalnymi nazwami, a to tylko dodatkowy efekt lektury, przede wszystkim zaspokajającej podstawowe potrzeby mola książkowego. Czytając tę powieść młody człowiek często bywa zaintrygowany, rozbawiony i po prostu szczęśliwy. Zaś zakończenie pierwszego tomu nie powoduje, że mamy ochotę rzucić się w otchłań, bo nie wytrzymamy do chwili opublikowania kontynuacji (w Australii: 30 października 2018 r., w Polsce: w kwietniu 2019 roku). Finał "Przypadków Morrigan Crow" pozostawia pewne niewiadome, ale przynosi też kilka rozwiązań i wystarczających nam (na jakiś czas) tropów, domysłów. Życzymy miłych rozmyślań wszystkim czytelnikom "Nevermooru" i do siego "Wundermistrza. Powołania Morrigan Crow"!

Bożena Itoya

Jessica Townsend, Nevermoor. Przypadki Morrigan Crow, ilustrował Jim Madsen, tłumaczyli Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2018.

Tajemnica nocnego pociągu


Kto ma 9 lat lub więcej i lubi zagadki detektywistyczne oraz podróże, ten powinien sięgnąć po powieść "Tajemnica nocnego pociągu" Sylvii Bishop. Właściwie to zdanie mogłoby starczyć za całą recenzję, ale nie odmówię sobie przyjemności podania i rozwinięcia kilku argumentów popierających moją opinię. Po pierwsze, dziecko marzące o rozpracowywaniu tajemniczych spraw i zwiedzaniu obcych krain po prostu musi stać się zapalonym czytelnikiem, by w pełni rozwinąć skrzydła. Bez tego nie poszerzy horyzontów, nie pozna różnych systemów pracy detektywa i odbywania podróży. Po drugie, indywidualny styl pisarstwa Sylvii Bishop, znany nam z "Panny Jones i Książkowego Emporium", w połączeniu z gatunkiem dziecięcego (pozbawionego morderstw) kryminału daje znakomity efekt małego dzieła literackiego, obdarzonego lekkością, znakomitym wyczuciem akcji i języka, a także marzeń i smutków dziecka.

O ile Max dobrze pamiętała, stryjeczna babka Elodie nie mieszkała pośród bagien, lecz w dużym i pięknym mieście daleko od Paryża. Max zupełnie zapomniała o żeglowaniu pirackim okrętem w nieokreślone rejony oceanu. To było znacznie ciekawsze, bo było p r a w d z i w e. Była to jedna z tych rzeczy, które – jak sobie wyobrażała, gapiąc się na niebo w obramowaniu świetlika – mogłyby się jej kiedyś przydarzyć, i oto proszę, tak właśnie się stało.
Mama wcale nie wydawała się podekscytowana.
Mam zbyt wiele zajęć w pracy – oznajmiła. – A poza tym... – wbiła wzrok w tatę Max – ...to przecież t w o j a ciotka.
Lecz tatę czekało nader ważne spotkanie z nader ważnymi ludźmi, w związku z czym nie mógł pojechać, choć istotnie, ciotka była jego. Pierre, starszy brat Max, brał pod koniec tygodnia udział w krajowym turnieju szachowym, a jej jeszcze starsza siostra Claudette uczestniczyła w międzynarodowych mistrzostwach w skokach przez przeszkody.
No to ustalone – powiedziała mama. – Zadzwonię i powiem Elodie, że nie możemy przyjechać.
Nie możemy być na każde jej zawołanie – zgodził się tata. – Jesteśmy bardzo zajęci.
Janie jestem zajęta – powiedziała Max.
Będę musiała okazać stanowczość – ciągnęła mama. – Wyślemy jej kart,ę z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.
Max miewała niekiedy wrażenie, że niskie sufity, przyćmione światła i grube zasłony spowijają jej rodzinę gęstą mgłą, przez co nikt nie mógł dziewczynki usłyszeć. Postukała mamę w ramię.
Maman – powiedziała głośno – niedługo będą ferie świąteczne. Mogłabym pojechać.
Mama Max, jej tata, starszy brat Pierre i jeszcze starsza siostra Claudette odwrócili się do niej, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Dla Max przewidziane było jedynie chodzenie do szkoły, znikanie na strychu i dostawanie bury za bujanie w obłokach podczas kolacji. Wyjazd do Turcji i wizyta u stryjecznej babki Elodie nie znajdowały się na tej krótkiej liście. Pierre głośno prychnął. Doskonale obojętna Claudette oglądała wypielęgnowane paznokcie.

Rodzinę głównej bohaterki, dwunastoletniej Maximilienne, zwanej w skrócie Max, oddziela od niej ściana rzeczywistości i oschłości. Max to marzycielka bujająca w obłokach, a najbliżej do nich z przytulnego paryskiego strychu, gdzie spędza swój wolny czas spisując pamiętniki w kolejnych notesach. Czuje się samotna w tłumie rodziny. Rodzice i rodzeństwo bowiem wyjątkowo twardo stąpają po ziemi, są perfekcjonistami w swoich życiowych rolach, co dzień odgrywanych z wytrwałą sumiennością. Najmłodsze dziecko, właśnie Max, jest dla nich jeszcze niedojrzałym trybikiem tej machiny, musi się wyrobić. Tymczasem Maximilienne planuje rozwijać się w zupełnie inną stronę, co niespodziewanie umożliwia jej właściwie nieznana stryjeczna babka, zapraszając dziewczynkę do Stambułu. Podróż z Paryża ma odbyć czterema pociągami (w tym dwoma nocnymi), zahaczając o Monachium, Budapeszt i Bukareszt – rzadka gratka w czasach, gdy oczywistością jest błyskawiczne pokonywanie tysięcy kilometrów samolotem.
Wyjazd Max jest możliwy dzięki udziałowi opiekunki, ekscentrycznej zakonnicy z klubu szachowego, siostry Marguerity. Persona ta jest przeciwieństwem matki Maximilienne – serdeczna, bezpośrednia, żądna przygód. Dziewczynka nie może się doczekać podróży, ale gdy wreszcie trzeba wyruszyć, ekscytacja miesza się z lękiem i silną tęsknotą. Bardzo dobrze pamiętam te niejednoznaczne odczucia z dzieciństwa. Myśli Max szybko jednak zostają zajęte amatorskim śledztwem, które podejmuje właściwie w chwili wejścia do pierwszego pociągu, a kontynuuje także na poszczególnych międzynarodowych przystankach oraz po opuszczeniu ostatniego środka lokomocji, niemal do ostatniej z 289 stron książki.
Przedmiotem zainteresowania młodego detektywa staje się sprawa kradzieży pękniętego serca, wspaniałego, kosztownego diamentu. Policja podejrzewa, że arcyklejnot podróżuje tą samą trasą, co Max, szmuglowany również drogą kolejową. Profesjonalni śledczy nie przykładają się za bardzo do rewizji w Paryżu i całego procesu detektywistycznego później. Ktoś musi przejąć dowodzenie, a Maximilienne okazuje się obserwatorem czujnym i niemal niewidzialnym dla podejrzanych. Z narażeniem zdrowia i życia, z samorodnym talentem mknie do przodu w badaniu poszlak i snuciu kolejnych teorii. Czy zdąży rozwiązać zagadkę jeszcze w wagonie kolejowym (albo na nim, bo będą i takie akrobacje!)? A może to wszystko igraszka i Max wcale nie jest prawdziwym detektywem? W końcu to "tylko" książka dla dzieci.
Właśnie poważne podejście do czytelnika połączone z humorystyczną podszewką najbardziej oczarowało mnie i mojego dwunastoletniego syna w "Tajemnicy nocnego pociągu". Nie jest to kolejna historyjka detektywistyczna, w której postaci zostają wpasowane w dobrze znane szablony i mniej więcej wiadomo, co i jak się wydarzy. Sylvia Bishop dobrze wie, że odbiorcy jej książki nie "łykną" traktowania ich jak maluszki, które trzeba prowadzić za rękę przez kolejne etapy opowieści, podawać świat w czarno-białym, a zarazem jaskrawym ujęciu. Autorka pokazuje wielość doznań i wielostronność postrzegania świata przez rówieśników Maximilienne, a nie jedynie uproszczenia, które zwykło się wrzucać w kryminały adresowane do młodych czytelników. W tej książce dziecięcy bohater-detektyw nie funkcjonuje tylko jako ciekawy świata łobuziak, to młody człowiek pełen emocji i wielkich możliwości. Z łatwością wchodzi w relacje z dorosłymi, przeważnie intuicyjnie wyczuwając ich dobre zamiary, a niekiedy podejrzewając dziwactwo lub wręcz kryminalne alter ego. Max jest świadoma bycia dzieckiem, szczęśliwa na tym etapie życia i z jego powodu, nie tęskni za byciem kim innym i kiedy indziej, nie szuka dojrzałości, delektuje się teraźniejszością i aktualnymi pomysłami, choć też zaczyna planować, co będzie robić ze sobą w przyszłości. Buduje własne "ja" samodzielnie, ale w bliskości i związku z domem czy rodziną (nawet jeśli poprzez zaprzeczanie ich stateczności i przewidywalności). Nie jest jakąś wielką buntowniczką, uciekinierką czy rewolucjonistką, która chce wszystkim pokazać, na co ją stać. Ma charakter, a nie tylko charakterek (dokuczliwy zwłaszcza dla złoczyńców), jak to bywa w przypadku stereotypowych protagonistów z dziecięcej literatury "detektywistycznej".
Podczas swojego śledztwa bohaterka styka się z całą galerią postaci. Twarze i maski migają za szybami przedziałów, a koncepcje co do ich prawdziwości zmieniają się tak szybko, jak krajobraz za oknem. Zagadka kradzieży i przewozu diamentu zostanie rozwiązana, jednak finał daje nadzieję na kolejny tom przygód Max, w którym mogą powrócić jej przyjaciele i wrogowie. Czy Maximilienne, podróżniczka i detektyw, znów wyruszy w drogę? Szanse są duże, bo Sylvia Bishop pisze zaledwie od dwóch lat, a wydała już trzy bardzo dobre książki, ma więc wielki potencjał twórczy. Pochwały należą się również polskiemu wydawcy (Zielona Sowa), który raczy nas smakowitymi historiami tej pisarki niemal natychmiast po ich ukazaniu się w oryginale ("The Secret of the Night Train" – styczeń 2018, "Tajemnica nocnego pociągu" – październik 2018). Przekład Barbary Góreckiej nie sprawia przy tym wrażenia wykonanego w pośpiechu, oddaje atmosferę utworu w każdym calu, jest drobiazgowy, wręcz idealny. Czekamy na następne wyprawy Max, pilotowane przez Sylvię Bishop i Barbarę Górecką.

Bożena Itoya

Sylvia Bishop, Tajemnica nocnego pociągu, ilustracje Marco Guadalupi, przełożyła Barbara Górecka, Wydawnictwo Zielona Sowa, Warszawa 2018.

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Trzy książki Dr. Seussa i Stanisława Barańczaka


Nasza kolekcja książek Dr. Seussa ostatnio wzbogaciła się o trzy indywidualnie wydane wiersze: "Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej", "Kto zje zielone jajka sadzone?" oraz "Na każde pytanie odpowie czytanie!". Wznowienie tych pozycji uważam za duże wydarzenie wydawnicze minionego roku. Napisane i narysowane przez amerykańskiego klasyka literatury dziecięcej Theodora Geisela (pseudonim Dr. Seuss), przełożone na język polski przez znakomitego poetę Stanisława Barańczaka, mogą stać się skarbem nie tylko w rodzinnej biblioteczce, ale także w zbiorach badaczy. Omawiane książki umożliwiają przekrojowe spojrzenie na dorobek twórcy "Kota Prota" (ang. "The Cat in the Hat"), bowiem wiersz "Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej" ("And to Think That I Saw It on Mulberry Street") jest debiutem Dr. Seussa dla dzieci, opublikowanym po raz pierwszy w 1937 roku, utwór "Kto zje zielone jajka sadzone?" ("Green Eggs and Ham") ukazał się w roku 1960, a "Na każde pytanie odpowie czytanie!" ("I Can Read With My Eyes Shut!") – w roku 1978. Przegląd ten dotyczy również ilustracji książkowej, bo Theodor Geisel nieco inaczej rysował w latach 30. i 70. XX wieku, w okresie jego aktywności twórczej zmieniały się trendy, stylistyki, myślenie o książce dla dzieci i warunki wydawnicze.

Do dzień rano, gdy z domu szybkim krokiem wychodzę,
Bo za kwadrans ma zacząć się szkoła,
Tato zawsze powtarza: "Tylko nie śpij po drodze:
Pilnie patrz, co się dzieje dokoła".

Ale gdy po powrocie mówię mu szczegółowo,
Co widziałem, przechodząc przez miasto,
Tato patrzy surowo, kręci nosem i głową,
I powtarza mi: "Ech, ty fantasto!

Wszystkie dzieci zmyślają, robią z myszy wielbłąda –
Ale tak dziwnych rzeczy żadne z nich nie ogląda!".

Utwór "Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej" mojemu synowi podobał się najmniej, a mnie chyba najbardziej z omawianej trójki (ewentualnie na równi z "Kto zje zielone jajka sadzone?"). Tematem wiersza jest samodzielna droga do szkoły widziana oczami kilkuletniego chłopca. Przestrzegany przez tatę, by "patrzył pilnie", stara się jak może, ale oczywiście na swój dziecięcy sposób. Początkowo wydaje się, że zarażony przyziemnością ojca bohater nie opowie nam nic ciekawego.

Ale nic nie dostrzegłem:
Tylko jakieś donice
Barwy burobordowej
I wóz, który je wiózł;
Tak, tylko ten wóz, plus
Konia, co ciągnął wóz
Po ulicy Morwowej.

Jednak pstryczek wyobraźni szybko zostaje włączony i rozpoczyna się opowieść, szalona kreacja świata, prowadzona przede wszystkim na płaszczyźnie słowa, ale dobrze wyrażona także rozbudowywanymi co stronę ilustracjami. Historia rozrasta się w trybie "Rzepki" – co chwilę do wesołej kompanii (początkowo złożonej tylko ze smętnego konia oraz równie ponurego i nudnego woźnicy) ktoś dołącza, coś się zmienia. Tekst z poprzednich stron nie jest jednak za każdym razem powtarzany, jak u Tuwima. Chłopięce wymyślanie i rymowanie nie jest tak regularne, systematyczne, tu panuje wolność. A gdyby ktoś nie nadążał, wszystko znajdzie na obrazkach, bardzo przypominających mi twórczość Franciszki Themerson, zwłaszcza grafikę (postaci dzieci i kolorystyka) z mniej popularnych publikacji, jak "Żółte, zielone, czerwone, niebieskie, niezwykłe przygody" (Wydawnictwo Fundacji Festina Lente). Właśnie tak rysowało się w latach 30. XX wieku, a wspomniane książki są skarbczykiem ilustracji retro.
Wiersz "Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej" jest zabawny, ciekawy, a zarazem solidny i doskonały pod względem formalnym. Jego melodyjność i lekkość mogą zachęcić dzieci i całą rodzinę do częstej lektury poezji. Można też porozmyślać o relacjach łączących chłopca z ulicy Morwowej z jego tatą. We współczesnym rozumieniu dzieciństwa postać ojca ciąży, bo ściąga bohatera na ziemię, symbolizuje surowość świata, podział na to, co wolno "w środku" i "na zewnątrz", czyli na co można sobie pozwolić tylko w myślach i wolnym czasie, a jak należy zachowywać się przy ludziach (zwłaszcza dorosłych).

Nie, nie na drzewie
przy ptaków śpiewie
nie, nie zjem szynki
we wnętrzu skrzynki,
co z drzewa zwisa,
nie obok lisa,
nie wspólnie z myszką,
nie żadną łyżką,
i nie chcę w domku,
Tomku-Przytomku,
zjadać zielonych
jajek sadzonych
albo zielonej
szynki wędzonej!

A może pociąg?
Pociąg nasz pociąg
do jaja zdwaja;
szynkę w przedziale
je się wspaniale!

Wspomniana już powtarzalność fraz, charakterystyczna dla "Rzepki" Juliana Tuwima, pojawia się w ulubionym (spośród omawianych) utworze mojego syna: "Kto zje zielone jajka sadzone?". Znalazłam tu dużo "Kota Prota" – podobne myślenie o poezji, łączenie pogodnej anarchii dzieciństwa z dyskretną edukacją, której oczekują w książce dla dzieci jej pierwsi odbiorcy, czyli rodzice i nauczyciele. Inteligentny humor i pewna dosadność językowa wyróżniają ten wiersz spośród innych adresowanych do dzieci. Jest to trochę wyliczanka, zauważa się i "kolejowy" rytm, znany nam z "Lokomotywy", zresztą autor dosłownie doczepia do wiersza kolejne wagoniki zwrotek, ciągnąc tę przebojową, rymowaną podróż i stopniowo przyspieszając tempo. Tak przynajmniej my czytaliśmy "Kto zje zielone jajka sadzone?", coraz szybciej i weselej.
Zainteresowanie małego czytelnika jest podtrzymywane od początku do ostatniej strony książki, a zapewniają je (poza giętkim językiem) dynamiczne ilustracje, sympatyczni, pełni ekspresji futerkowi bohaterowie, nieoczekiwane zakończenie, a po nim jeszcze niespodzianka – kolejny utwór, bo oryginalną, angielską wersję trudno nazwać tym samym wierszem. To dobrze przemyślany i przeprowadzony zabieg dydaktyczny, zamieścić na końcu każdej publikacji Dr. Seussa tekst w języku angielskim, cały, zawsze z oznaczeniem strony, na której znalazła się dana zwrotka w głównej, ilustrowanej, polskojęzycznej części książki. Ten sposób czytania sprawdza się, ponieważ łamańce czy dowcipy językowe, które tworzył Dr. Seuss, nie powinny być tłumaczone wprost, tylko właściwie tworzone na nowo w języku docelowym i właśnie taki charakter mają przekłady Stanisława Barańczaka. Gdyby młodemu czytelnikowi podano na sąsiednich stronach tak różne teksty, zająłby się ich zestawianiem, zamiast recytować (choćby w myślach) płynnie, z zachowaniem rytmu, najpierw w jednym, potem w drugim języku. Wydawnictwo Media Rodzina wybrało doskonały sposób prezentacji dwujęzyczności wierszy i podwójnego geniuszu poetyckiego.

Czyta się o polanach,
plonach i plombach,
opalonych kolanach,
klonach i klombach,
o kolanach, które klonom
wiosną czasem wyrosną
(dziwny typ zachowania),
o pszczółkach, które w szkółkach
(takich ulach na kółkach)
uczą się rachowania,
O tym, dlaczego w portach
jest tyle motorówek,
i o tym, skąd u mrówek
ich skłonność do wędrówek,
o kocich grach i sportach,
o krokodylach w szortach!
Skąd bierze się kałuża,
dlaczego pachnie róża,
co robić, gdy na nosie
usiądzie sowa duża?
Na wszystkie te pytania
czytanie ci odpowie –
metoda prosta, tania,
porządkująca w głowie;
gdy oczy masz otwarte
i chętne do czytania –
wszystko wokół jest warte
zainteresowania!

Na pierwszy rzut oka widać, że książka "Na każde pytanie odpowie czytanie!" wydana została w innych czasach niż poprzednie utwory Dr. Seussa, jakby w następnej epoce dziejów literatury dla dzieci. Ilustracje mają odmienną kolorystykę i "gęstość", są bardziej pastelowe, jest ich więcej, często w mniejszych niż wcześniej formatach. Karty zostały kompletnie zapełnione obrazkami i ich tłami, czasem nawet czterema na dwóch sąsiednich stronach. Rysunki relacjonują treść wiersza na tyle dokładnie, że praca nad przekładem musiała być znacznie trudniejsza od tłumaczenia choćby "Kto zje zielone jajka sadzone?". Jest to też książka obrazkowa, bo sfera plastyczna uzupełnia tekst i ingeruje weń, choćby wpływając na jego ułożenie i kolor czcionki.
Ta radosna pochwała czytelnictwa znakomicie podsumowuje moją opinię o książkach Dr. Seussa i w ogóle jego twórczość literacką oraz graficzną. Wiersze amerykańskiego mistrza poezji dla dzieci mają w sobie wszystko, czego można oczekiwać po literaturze dla młodych: styl, humor, przesłanie, rozrywkę, wysoki poziom słowa, istotny udział ilustracji. Dodatkowo łączne spojrzenie na "Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej", "Kto zje zielone jajka sadzone?" oraz "Na każde pytanie odpowie czytanie!" pozwala prześledzić rozwój tego twórcy i w ogóle amerykańskiej książki dla najmłodszych. Utwory te uświadamiają też, jak daleko jest niektórym masowo drukowanym w Polsce "książeczkom" do prawdziwej literatury i ilustracji książkowej. To również przykład edukacji językowej i przekładu literackiego na najlepszym poziomie.

Bożena Itoya

Dr. Seuss, Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej, przełożył Stanisław Barańczak, Media Rodzina, Poznań 2018.
Dr. Seuss, Kto zje zielone jajka sadzone?, przełożył Stanisław Barańczak, Media Rodzina, Poznań 2018.
Dr. Seuss, Na każde pytanie odpowie czytanie!, przełożył Stanisław Barańczak, Media Rodzina, Poznań 2018.

Sztuczna broda Świętego Mikołaja


Zbiór opowiadań Terry'ego Pratchetta "Sztuczna broda Świętego Mikołaja" jest dziełkiem z pogranicza książek podtrzymujących atmosferę bożonarodzeniową i tych, które z niej kpią. Jedenaście krótkich, humorystycznych, bogato ilustrowanych utworów powinno przekonać nawet dzieci zazwyczaj zerkające na książki z ukosa (i to tylko jeśli publikacja na pierwszy rzut oka kojarzy się z jakąś popularna grą czy aplikacją). Te teksty są niczym zabawne filmiki z internetu: łatwo przyswajalne, z postaciami, z którymi równie szybko się zapoznajemy i rozstajemy. W "Sztucznej brodzie" przyziemność komercyjnych i tradycyjnych (kulinarno-towarzyskich) świąt przeplata się z motywami fantastycznymi. Święty Mikołaj szuka pracy innej niż ta główna, sezonowa, trafia to do supermarketu, to do zoo, kiedy indziej zaś do obwoźnej lodziarni. Szanujący się angielscy obywatele biorą udział w rozmaitych okołoświątecznych przedsięwzięciach, jak pieczenie gigantycznego placka czy opieka nad dziwnymi stworzeniami. Bohaterowie przeważnie należą do stereotypowego obrazu prowincjonalnej społeczności angielskiej, podszczypywanej żarcikami Terry'ego Pratchetta.
W tomie "Sztuczna broda Świętego Mikołaja" pojawiają się niemal zwyczajne bajki, bardzo zbliżone do twórczości Roalda Dahla, zresztą nawet ilustracje Marka Beecha przypominają obrazki Quentina Blake'a, tworzącego niezapomniany duet z autorem "Matyldy", "Fantastycznego Pana Lisa" czy "BFG". Jest i bajka elektroniczna, z przymrużeniem oka nawiązująca do trwających już kilkadziesiąt lat artystycznych rozmyślań o inteligencji, niezależności, emocjonalności i prawach maszyn. Dzieci lubią ten temat, rozpala on wyobraźnię także całkiem dorosłych fanów science fiction.
Z opisu wydawniczego wiemy, że nieżyjący już autor, satyryk i wizjoner fantastyki, pisał opowiadania zgromadzone w "Sztucznej brodzie" dawno temu, jeszcze jako nastolatek. Może właśnie dlatego najlepiej trafią one do młodszej młodzieży, mającej dystans do powagi świąt i literatury, chcącej odsapnąć od tradycji i obowiązkowych lektur. Przy lekturze będą się dobrze bawić także dzieci od około 7 lat wzwyż, bo nie znajdą u Terry'ego Pratchetta żadnych obrazoburczych twierdzeń o nieistnieniu Świętego Mikołaja, yeti czy żywych blaszanych kogucików. Książka została bardzo ładnie wydana, ma efektowne i dopasowane do siebie, różnokolorowe i wzorzyste elementy okładki: wyklejki, twardą oprawę, nawet obwolutę ze złotymi, tłoczonymi motywami i kuszącym, pociesznym tytułowym bohaterem. Mimo pozornej "grudniowości", zbiór ten można czytać równie dobrze przed i po Bożym Narodzeniu, bo zawiera opowiadania po prostu zimowe i szalone.

Bożena Itoya

Terry Pratchett, Sztuczna broda Świętego Mikołaja, ilustrował Mark Beech, przełożył Maciej Szymański, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2018.

Botanicum


Album "Botanicum" jest ciekawym eksponatem w naszej kolekcji nowoczesnych książek przyrodniczych przeznaczonych dla dzieci i innych wielbicieli obrazkowej popularyzacji nauki. To publikacja podwójnie stylizowana – nazywana przez autorki "muzeum", a nie "książką", dzielona na "sale", nie "rozdziały", zaopatrzona w "wejście" i "bibliotekę", nie zaś "wstęp" i "aneks" (dodatkowo na okładce zagościł złoty bilet do Muzeum Roślin) oraz ilustrowana jak dawne atlasy i leksykony, w których wklejano tablice z rycinami na specjalnym papierze. Ta wydawnicza perełka, kosztowniejsza od większości moich kolczyków i niektórych naszyjników, została wyposażona w szczegółową etykietę (redakcyjną) informującą o jej najwyższej próbie. Spoglądając tam poznajemy bowiem sztab specjalistów doszlifowujących arcydziełko, zostajemy także wtajemniczeni w szczegóły warsztatu artystów ("Ilustracje narysowano piórkiem i tuszem, a następnie pokolorowano cyfrowo", "Tekst złożono krojami Gill Sans i Mrs. Green").
Właśnie szata graficzna jest pierwszym składnikiem albumu przyciągającym czytelnika, utrzymuje też jego uwagę przez całą lekturę. Czytanie "Botanicum" przypomina natomiast zapoznawanie się z encyklopedią – "wsiąknąć" mogą tylko fascynaci, poza nimi raczej nikt nie będzie czytał od deski do deski przygód pierwszych roślin, drzew, palm i sagowców, roślin zielnych, traw i roślin trawopodobnych, storczyków i bromelii oraz przystosowań (w świecie roślin). Dla mojego syna tekst książki (autorstwa Kathy Willis, wykładowcy i dyrektor jednego z działów Królewskich Ogrodów Botanicznych w Anglii) nie odbiega za bardzo od treści jego podręczników do przyrody. Nie trzeba być specjalistą, by zrozumieć proste i zwięzłe wykłady botaniczne, których poziom dopasowany jest do możliwości ucznia mniej więcej od czwartej klasy szkoły podstawowej wzwyż. Natomiast ilustracje Katie Scott spodobają się zdecydowanie szerszemu i nawet dużo starszemu gronu odbiorców.
"Botanicum" powinno być postrzegane przede wszystkim jako publikacja pełniąca funkcję informacyjną, użytkową, niewątpliwie dominują w nim walory edukacyjne, bo nawet artystyczne przedstawienia roślin służą przekazaniu określonej wiedzy o nich. Pod tym względem książka niczym nas nie zaskoczyła. Prawdziwa przyjemność rozpoczyna się już po przyswojeniu informacji tekstowych, gdy zechcemy zagubić się między ilustracjami, odbyć jakąś własną podróż albo inną zabawę z roślinami, według dowolnie przyjętych zasad.
Oglądając kwiaty fuksji i magnolii można gorąco zatęsknić za egzotycznymi wakacjami i naszą rodzimą wiosną, choć z tej publikacji dowiemy się wiele o zagranicznych korzeniach ulubionych roślin występujących w Polsce czy Europie. Dobrze mieć świadomość, które drzewa nie przyjmą się poza swoim naturalnym miejscem występowania, ale można też spróbować na własną rękę dopasować je do naszych realiów, na przykład rysując sobie polski las z baobabem. Dla nas wyjątkowo smakowicie wyglądały karty poświęcone drzewom strefy umiarkowanej, a że "Botanicum" trafiło pod naszą strzechę złotą polską jesienią, wzbogaciliśmy je o nasze własne szeleszczące plansze – liście zasuszone między stronami w specjalnych bibułkach. Dopasowywanie poszczególnych liści do barw ilustracji było miłym zajęciem, zwłaszcza że odcienie zmieniały się wraz z obsychaniem eksponatów. Przy okazji zauważyliśmy, że Katie Scott zestawieniom kolorystycznym poświęciła nie mniej uwagi niż samym szkicom. Koncepcja plastyczna "Botanicum" nie polega tylko na wzorowaniu się czy odnoszeniu do zielników i starodawnych rycin, graficzka na każdej planszy dobrała rośliny kontrastujące barwami, ułożyła je w przemyślany sposób, jakby tworzyła choreografię, co przekłada się także na niespodziewane przejście od pionu do poziomu, dodawanie tła, owadzich statystów czy całych roślinnych kompozycji pod szklanym kloszem oraz nagłe odejście od "wieloobrazkowości" na rzecz portretu tylko jednej rośliny, zajmującego całą wielką kartę.
Format "Botanicum" zrobi wielkie wrażenie na osobach z zamiłowaniem i drobiazgowością przyglądających się ładnym przedmiotom podbijającym światowe rynki wydawnicze (książkom, plakatom, kalendarzom adwentowym, układankom...). Album ma ładny i trwały, szarawo-beżowy papier, ciekawe i atrakcyjne czcionki, doskonały układ graficzny, twardą oprawę, na której brakuje mi jedynie obwoluty – pewnie dlatego, że w moim dzieciństwie chyba każda encyklopedia przyrodnicza z górnej półki była w nią wyposażona.

Bożena Itoya

Botanicum, ilustracje Katie Scott, tekst Kathy Willis, z języka angielskiego przełożyła Katarzyna Rosłan, konsultacja merytoryczna Marcin Zych, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2016.

piątek, 4 stycznia 2019

Bjørn – Syn burzy


Pierwsza powieść Pawła Wakuły wydana w młodzieżowej odsłonie serii "A to historia!" wydawnictwa Literatura zaskakuje rozmachem, literacką doskonałością i czystością gatunkową. Trudno uwierzyć, że "Bjørn – Syn burzy" ukazał się w 2018 roku, jako utwór całkiem nowy, nasz, rodzimy, nie dzieło życia jakiegoś klasyka ślęczącego przez dziesiątki lat nad rękopisem, tylko powieść współczesnego, jak najbardziej aktywnego pisarza. To jedna z aż trzech książek Pawła Wakuły wydanych w świeżo minionym roku, niby bardzo "historycznym", bo doświadczyliśmy potopu publikacji i serii wpisujących się w obchody 100-lecia odzyskania niepodległości przez Polskę, jednak "Bjørn" nie pasuje ani do tego jubileuszu, ani do potocznego myślenia o nauczaniu historii w książce dla dzieci, ani w ogóle do powszechnego podejścia do książki dla młodych. W czasach dominacji obrazu oraz mody na nieodróżnianie literatury od książek popularnonaukowych i obraz(k)owych, w epoce krótkich, prostych form (para)literackich, gdy literatura młodzieżowa identyfikowana jest z nieco skandalizującymi, ale równocześnie pouczającymi książkami o palących problemach współczesności (przy czym często są to lektury kalkujące amerykańskie hity), kiedy granice między literaturą piękną a popularną ulegają zatarciu lub zapomnieniu, dostajemy obszerną (386 stron), klasycznie rozumianą powieść historyczno-awanturniczą osadzoną w realiach Europy sprzed nie 100, ale 1000 lat.
Powieść historyczna Pawła Wakuły jest zarazem kryminałem i młodzieżową "przygodówką", każdy z tych typów prozy został w "Bjørnie" znakomicie dopracowany, a zarazem dopasowany do oczekiwań współczesnych nastolatków. Autorzy i wydawcy literatury popularnej "dla niedorosłych" i tak zwanego nurtu young adult nie krępują się poruszać kwestii niegdyś wstydliwych, ba, w dobie #metoo wręcz należy łamać tabu i pisać o sprawach kontrowersyjnych, królujących w hasztagach, memach, filmikach, postach o tysiącach czy milionach udostępnień. "Paradokumentalizacja" książki młodzieżowej jest faktem, więc gdzie tu miejsce dla powieści historycznej? Otóż Paweł Wakuła wykorzystał modę na dosadność i realizm tekstu dla swoich literackich celów, pokazując jedenastowieczne realia z bezpośredniością godną serialu "Gra o tron" (i odwołując się do masowej, popkulturowej fascynacji wikingami). Jeśli więc sądzicie, że moglibyście zanudzić się "Bjørnem", bo przyzwyczailiście się, że w prozie adresowanej do młodzieży poruszane są tematy takie, jak problemy rodzin mieszanych kulturowo i narodowo, patchworkowych, homoseksualizm, przemoc rówieśnicza i seksualna, bullying, to bez obaw, znajdziecie je i tu.

Stare kobiety spluwały na mój widok, a mężczyźni przyglądali mi się ponuro. Pewnie zastanawiali się, co zrobiliby, gdyby to ich spotkała taka hańba. Jak wiesz, dzieci na całym świecie naśladują dorosłych, lecz są od nich o wiele okrutniejsze, więc prędko dały mi poznać, co to znaczy być odmieńcem.

Moim zadaniem nie jest streszczanie fabuły, nie mogę też zdradzić za wiele o tym, kim jest tytułowy bohater i które wydarzenia oraz osoby przedstawione w książce są prawdziwe (to znaczy udokumentowane w kronikach i innych dokumentach uznawanych przez historyków za wiarygodne). Tę wiedzę najlepiej uzyskać po lekturze, zasięgając informacji u autora, który przygotował bardzo rzeczową (i dowcipną) Notę autorską oraz szczegółowe Noty biograficzne i Noty historyczne. Wcześniej najważniejsza jest dobra zabawa czytelnika, jego "wejście" w historię, obcowanie z literackim kunsztem, a nie znajomość i rozpoznawanie faktów. My zostaliśmy wciągnięci przez tę niezwykłą opowieść już na jej pierwszej karcie, zupełnie niehistorycznej.

Norny – Szepczące, boginie przeznaczenia – siedziały u podnóża olbrzymiego jesionu Yggdrasil – drzewa światów i przędły nici ludzkiego żywota. Ponad ich głowami wisiały trzy księżyce, z których jednego przybywało, drugi był w pełni, a trzeci właśnie zmieniał się w cienki sierp.
(...) Nagle Skuld wydała stłumiony okrzyk:
Siostry, spójrzcie! Widziałyście już coś podobnego?
Urdhr zbliżyła swoje niewidzące oczy do kądzieli dziewczyny i wciągnęła powietrze, obwąchując kilka splątanych ze sobą złotych nici.
To znak, że w Midgardzie właśnie narodził się śmiertelnik, którego dola na dobre i na złe połączyła się z losem wielkich królów i potężnej królowej. Będzie mu dane życie pełne przygód, łaska bogów i podziw śmiertelników... Zobaczy cuda tego świata, zazna miłości, przyjaźni i zdrady, niejeden raz zanurzy swój miecz w krwi wrogów, jak przystało na bohatera, który po śmierci ma zasiąść w Walhalli u boku Odyna... Lecz nim nadejdzie ten dzień, ty, Skuld, będziesz musiała przeciąć splątane nici i nigdy nie będziesz wiedziała, kogo pozbawisz w ten sposób życia!

Arne Ingvarsson, Saga o Bjørnie Stenskalle

Paweł Wakuła jako pisarz porusza się na granicy powieści i sagi królewskiej czy bohaterskiej, nawiązuje też do (chlubnej lub nie, według mnie cennej i ciekawej) dziewiętnastowiecznej tradycji europejskiej polegającej na tworzeniu... falsyfikatów średniowiecznych podań, utworów poetyckich, epickich czy innych skarbów kultury pisanej. Tłem wymyślonej przez autora akcji są niesnaski i sojusze panujące w jedenastowiecznej Europie: w krainach Polan, Normanów, Dunów, w wielu innych miejscach, które odwiedza Żyd Ibrahim, jedna z najciekawszych postaci, wędrowiec i (przypuszczalnie) szpieg znający każdego istotnego władcę i mający radę na wszystko. Podopiecznym Ibrahima zostaje kilkuletni Bjørn, którego my poznajemy kilkadziesiąt lat później, na początku XI wieku, jako siwego wikinga. Za więzienie (a może schronienie?) służy mu wówczas zrujnowany klasztor na wyspie Lindisfarne (Anglia). Stary woj ma sławę berserka, mężczyzny wpadającego w zwierzęcy szał, może też zmieniającego się w niedźwiedzia – to właśnie jego widzimy na okładce (autorstwa Marcina Minora) z niedźwiedzią głową. Bjørnowi towarzyszy ośmiu mnichów "rezydujących" na Lindisfarne, w miarę rozwoju fabuły stają się oni nie tylko słuchaczami dramatycznych, krwawych opowieści wikinga o jego młodości, ale także świadkami i uczestnikami sensacyjnych wydarzeń w czasie aktualnym. Aktorami w tym spektaklu są również czterej zbrojni wikingowie zesłani na wyspę z rosłym, groźnym, legendarnym wręcz Bjørnem jako jego strażnicy.
Retrospekcje Bjørna Stenskalle na żądanie Knuta Wielkiego (króla Danii, Anglii i Norwegii) spisuje opat Brendan. Wyjątkowo interesująco wypada właśnie opis procesu tworzenia historii o człowieku swoich czasów. Obserwujemy porozumienie łączące mnicha z wojownikiem, obustronną zgodę na swój los i tych losów połączenie. Przeplatają się tu relacje sojusznik-zdrajca (swoich zasad lub władcy), powiernik-doradca, obrońca-podopieczny, przy czym niekiedy ulegają one zamianie – niespodziewanie ten, który miał słuchać, zwierza się, a spodziewany złoczyńca okazuje się cennym pomocnikiem, nawet ratownikiem. Niespodzianki zdarzają się także w stosunkach między innymi postaciami, wiarygodnie zarysowanych, czasem pokazanych dokładniej. Autor rozpala naszą ciekawość i wyobraźnię pozostawiając wiele niedopowiedzeń, a portrety psychologiczne bohaterów są tak realistyczne, że czytając mieliśmy wrażenie kontaktu z żywymi osobami.

Dobrze byłoby też, gdyby znalazło się jakieś piwo – ciągnął wiking. – Opróżniliśmy do dna beczułkę, którą zabraliśmy ze statku, a wcale nie była pełna, bo jak dobrze wiesz, musieliśmy przedtem upić więźnia...
Brendan nie przerywał pisania, stawiał obok siebie równe, zaokrąglone litery, raz po raz maczając pióro w inkauście. Wiedział, jak taka czynność onieśmiela prostych ludzi.
Ojcze? – mruknął niepewnie woj. – Czy ty mnie słyszysz?
Brendan nieśpiesznie podniósł na niego wzrok, najwyraźniej ten człowiek rządził pozostałymi, bo wypowiadał się w ich mieniu. Właśnie jego należało przede wszystkim poskromić.
Jak ci na imię? – spytał.
Jestem Bork, syn Jorunda... – Mężczyzna oblizał suche spierzchnięte wargi. – Ci tutaj to Czarny Glum i Uve Krzykacz, tego zaś z obwiązaną gębą zwą Małym Ormem. Co będzie z naszym posiłkiem?
Brendan odłożył pióro i posypał pergamin drobnym piaskiem, żeby wchłonął inkaust. Nie śpieszył się, każda sekunda zwłoki coraz bardziej wyprowadzała jego rozmówcę z równowagi.
Ojcze...
Milcz! – głos opata zabrzmiał jak trzask bicza. – Muszę znać wasze imiona, bo właśnie piszę list do earla Northumbrii. Eryk z Lade musi dowiedzieć się o waszym niegodziwym zachowaniu! – Bork Jorundsson wytrzeszczył oczy, ale Brendan nie pozwolił mu ochłonąć. – Może wasi następcy będą zachowywali się lepiej!
Czterech mężczyzn wymieniło zdumione spojrzenia.
Nasi następcy?
A coś ty myślał? – Brendan roześmiał się wzgardliwie. – Że będę tolerował w opactwie podobnych łotrów? Mam nadzieję, że Eryk każe was wychłostać... Choć nie postawiłbym nawet oberżniętego pensa na to, że ujdziecie z tego z życiem! Napaść na ludzi będących pod ochroną opactwa Lindisfarne, kradzież owiec, awantury w poświęconym miejscu... Król Knut karze takie zachowanie gardłem!
Jak to owiec? To było tylko jedno małe jagnię! – wybełkotał Mały Orm.

Autor doskonale wywiązuje się także z roli historyka, sprawozdawcy dawnych czasów i zwyczajów, znawcy systemów wartości odmiennych od współczesnych. Poznajemy dzieje ziem polskich z innej, nierodzimej perspektywy. Paweł Wakuła detronizuje mity o początkach Polski, te wkuwane na pamięć dumne sformułowania o chrzcie, europejskości i światłości zeń płynących. Nas wychowano na skrótowej, szkolnej wiedzy, ale następne pokolenie, czytając dobrą młodzieżową literaturę historyczną, ma szansę na odejście od tej bezrefleksyjnej nauki. Jest to oczywiście bardzo optymistyczna wizja, bo samych zajęć z przedmiotu "Historia i społeczeństwo" w szkole podstawowej jest aktualnie mniej niż w moim dzieciństwie, trzeba więc wiedzieć, gdzie szukać skutecznych i ciekawych sposobów na poszerzanie żałosnej bazy (45 minut historii na tydzień w piątej klasie, 90 minut w szóstej klasie).
Przygody (i tragedie) Bjørna Stenskalle wplecione w wielką historię zapadają w pamięć, przybliżają funkcjonowanie machiny dziejów, pozwalają zrozumieć, jak w Europie kształtowały się rządy dynastii, ogromne i małe państwowości, narody. Są to historie opowiadane niczym legenda albo poemat epicki, taka "Kalevala" naszych czasów, niepozbawiona humoru i nowoczesnego myślenia o literaturze. Powieść "Bjørn – Syn burzy" zawiera nie tylko opis tak dziś modnych wierzeń skandynawskich (nordyckich) i słowiańskich, ale także szerszą charakterystykę trudnych czasów przejścia od pogaństwa do chrześcijaństwa, pokazanych czasem z etnograficzną precyzją, kiedy indziej zaś z przymrużeniem oka. Do konwencji bohaterskiej opowieści podanej półżartem pasują nawet tytuły rozdziałów, małe arcydziełka, sformułowane w sposób przemyślany, intrygujące, czasem w pełni zrozumiałe (w tym zabawne) dopiero po lekturze danego rozdziału.

Cieszę się twoim szczęściem, panie powiedział uroczyście Żyd. (...)
To tylko kolejna nic niewarta dziewczynka... – ciągnął Dobromir, pocierając z zakłopotaniem podbródek. – Mam ich już sześć, ale co zrobić, takie są wyroki boskie. Ten obmierzły cap Sulgast rozpowiada, że to klątwa za to, że w swoim czasie wyparłem się starych bogów, ale nie ma racji! Czyż nie składam obiat w świątyni na wzgórzu, tak jak to czynili moi przodkowie? Rok w rok darowuję Trzygłowowi dwanaście najlepszych jałówek i sześć beczułek miodu. A może nie dbam o siano i owies dla wyrocznego konia? Nie sądzę, żeby Trzygłów był ze mnie niezadowolony! Być może Sulgast wolałby, żebym kazał złożyć w ofierze człowieka, jak to bywało dawniej, ale na to niech nie liczy! My tu, w Brennie, jesteśmy dobrymi chrześcijanami!

Proza Pawła Wakuły nie zawsze jest wesoła, ale nigdy nie przestaje być fascynująca, wręcz uwodzicielska, nawet gdyby było to kuszenie niepokojące i ciut niemoralne. "Bjørn – Syn burzy" to jeden z niewielu znanych mi utworów literackich dla młodzieży, w których pojawia się miłość zmysłowa, bez sztucznego romantyzmu, po prostu prawdziwe nastoletnie pożądanie. Oczywiście takie ujęcie może zbulwersować część dorosłych czytelników, podobnie jak fizyczność i dosadność w scenach batalistycznych oraz innych związanych z wojaczką. Do mnie i mojego syna te obrazy przemawiają, wydają się nam potrzebne i dobrze umotywowane, stanowią po prostu istotny element obrazu Europy w powijakach, występnej, prymitywnej, innej niż znamy z dumnych pocztów władców i dynastii. Zwłaszcza że w najpopularniejszych źródłach wiedzy niewiele się wspomina o bastardach, nieślubnych synach władców, którzy w historii Bjørna grają pierwsze skrzypce.
Kolejnym zaskoczeniem, jakie przyniosła mi lektura "Syna burzy", był wizerunek starości poczciwej, trochę zagubionej, zdziecinniałej, graniczącej ze śmiercią. Taki obraz rzadko zdarza się w książkach dla młodych czytelników, przypominam sobie tylko stetryczałego staruszka z opowieści o córce burzy – "Ronji, córki zbójnika". U Astrid Lindgren był Łysy Per, Paweł Wakuła przedstawił nam brata Kaliksta. Narrator zręcznie przełącza się na myślenie poszczególnych postaci, pokazując ich sposób postrzegania i odczuwania świata, a mnie najbardziej wzruszyło właśnie to, co w duszy Kaliksta gra.

Rzeka płynęła, klasztor trwał, a tymczasem on z małego chłopca zmienił się w mężczyznę, potem starca. Wreszcie kazano mu resztę życia spędzić na Lindisfarne... Dlaczego?

Kalikst poruszył się niespokojnie. Nie lubił tej wyspy, wszystko było mu tu obce. Jego młodsi bracia szeptali coś po kątach, a on miał już słaby słuch i nie wiedział, o co im chodzi, był pewien, że śmieją się z niego. W wieży mieszkał siwy wiking, który posiadł jakąś straszną tajemnicę. Dionizy, Cynebald, Euzebiusz, Remigiusz, Anzelm i Will... Oni wszyscy skradali się pod drzwi jego celi, żeby posłuchać, co ma do powiedzenia. Po co?
Wiedziony impulsem, Kalikst wstał z pryczy i zapalił kaganek. Przeszedł przez pusty refektarz i wyszedł na wewnętrzny dziedziniec. W oknie narożnej wieży nie paliło się światło, ale mimo to zaczął wspinać się na schody. Ostrożnie i powoli, czyli tak jak zwykle, bo od jakiegoś czasu nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. W słabym świetle widział, że schody są dziurawe, ale nie bał się. W jego wieku niewiele było rzeczy, których warto było się bać.
Udowodnię im wszystkim, że nie jestem gorszy... – szeptał sam do siebie.
Gdy mijał okno, jakiś podmuch zgasił płomień. Staruszek zawahał się, teraz naprawdę miał kłopoty. Nagle opuściła go cała złość, jedyne, czego teraz pragnął, to z powrotem znaleźć się w łóżku pod ciepłym kocem z owczej wełny. Ostrożnie odwrócił się na pięcie i, macając dłonią po ścianie, zaczął schodzić z wieży. Wciąż jeszcze nie bał się. Nie było czego.
Szło mu dobrze, ale mimo to zatrzymał się. Wydało mu się, że cień przed nim jest czarniejszy niż powinien. Wyraźnie słyszał czyjś stłumiony oddech, a może to był tylko szum wiatru. Ostrożnie wyciągnął przed siebie drżącą rękę.

Lektura "Bjørna" uświadamia, jak złożona i wymagająca jest praca pisarza. Po pierwsze, dostrzegam ogrom pracy badawczej, jaką autor musiał wykonać przygotowując materiały do książki. Jednak rekonesans (teoretycznie) może przeprowadzić każdy, trudniej napisać utwór o walorach artystycznych. Po drugie zatem, docenić należy koncept powieści, dwutorowy sposób prowadzenia narracji (obie płaszczyzny akcji są równie ciekawe!), głębię fabuły, przy zachowaniu jej przejrzystości, język (archaizowany, kiedy trzeba) oraz humor "Syna burzy". Książka Pawła Wakuły sprawiła ogromną przyjemność mojemu dwunastoletniemu synowi, najbardziej docenią ją właśnie oczytani chłopcy w tym wieku i starsi fascynaci bohaterskich przygód z przeszłości. Oczywiście nie wykluczam żeńskiego grona czytelniczego, sama należę do (zapewne) najzagorzalszych fanek Bjørna.

Przed zajęciami ojca Wicelina Luca podszedł do mnie z nadąsaną miną.
Gdzie mój chleb? – spytał.
Tutaj! – roześmiałem się, głaszcząc się po brzuchu. – Naprawdę myślałeś, że ci go oddam?
Poczerwieniał z gniewu i zamierzył się na mnie pięścią, ale ja nie czekałem, aż wyprowadzi cios, skoczyłem do przodu i z całej siły grzmotnąłem go w nos.
Luca chciał złapać mnie wpół, ale ja już wskoczyłem mu na plecy, złapałem za szyję i zacząłem okładać kułakiem po tłustym karku. Mój prześladowca ryczał z wściekłości, ale nie mógł mi nic zrobić.
Kilku wyrostków z bandy, której przewodził Luca, jakiś chłopak z Rawenny i dwaj Niemcy, rzuciło się, żeby ściągnąć mnie z jego pleców, ale Bolko, niewiele myśląc, przewrócił im pod nogi ławę. Natychmiast z dzikim krzykiem doskoczyli do nich synowie księcia Rasława i zaczęli walić, ile wlezie. W sali rozpętała się istna bitwa, Wieleci rzucili się na Obodrzyców, Sasi na Turyngów, Longobardowie na Rzymian, drewniane pulpity łamały się z trzaskiem, a wzbity z podłogi kurz skrył walczących. Tamtego dnia wszystkie sąsiedzkie spory i plemienne waśnie wybuchły ze zdwojoną siłą. Nasi ojcowie byliby z nas dumni.

Mocną stroną powieści i bodaj ulubionym wątkiem mojego syna jest braterstwo książęcych synów, chłopców przetrzymywanych jako zakładnicy wysłani cesarzowi niemieckiemu przez własnych ojców. Akcja prowadzona w Zamku Sokołów (Falkenburgu) obfituje w sceny zabawne, dynamiczne, przepełnione atmosferą młodzieńczej przyjaźni, która później może przetrwać najtrudniejsze próby. Czy tak będzie, jeszcze nie wiemy, ponieważ książka nie pomieściła całej relacji starego wikinga o jego dzieciństwie i wczesnej młodości. W "Bjørnie – Synu burzy" zostało zawiązanych kilka bliskich znajomości, sojuszy i wątków, których rozwinięcia nie możemy się doczekać, bo powieść kończy się wieloma znakami zapytania, a autor oznajmiał w mediach, że pracuje nad jej kontynuacją. Póki co snujemy domysły, różne wersje zdarzeń z życia Bjørna Stenskalle, jakbyśmy dalej czytali opowieść o nim. I to też jest świetna zabawa.

Bożena Itoya

Paweł Wakuła, Bjørn – Syn burzy, okładka: Marcin Minor, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.