cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Chłopiec z Lampedusy i dziewczynka z daleka


Książka Rafała Witka "Chłopiec z Lampedusy" przypomina o sensie, istocie literatury dla dzieci. Autor piszący dla najmłodszych powinien podpowiadać, ale nie narzucać – czy to całościowe życiowe postawy, czy pojedyncze rozwiązania sytuacji problematycznych. A takimi mogą okazać się dla dziecka nie tylko dosadne, rzadkie kryzysy, jak rozwód rodziców albo śmierć kogoś bliskiego, ale też elementy najzwyklejszej codzienności: kontakty z rówieśnikami, rodzicami, relacje w grupie, reagowanie na zachowania, które pozornie nie dotyczą nas bezpośrednio, jak przemoc w klasie lub... na świecie. Dobra publikacja pobudza też wyobraźnię i pokazuje światy, o jakich dziecko nie miało pojęcia, nawet jeśli istnieją na Ziemi.
"Chłopiec z Lampedusy" to pozycja wartościowa, mocna przekazem, z solidnie, ale też delikatnie splecionymi charakterystykami postaci i sytuacjami, zdobiona minimalną, koronkową metaforą. Nic dziwnego, że książka ta została dostrzeżona przez jury kilku konkursów literackich: Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa (nagroda), trzeciego ogólnopolskiego konkursu Książka przyjazna dziecku Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach (wyróżnienie), 24. Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego (nominacja), konkursu Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY (pokonkursowa "lista bis").
Opowieść Rafała Witka zaczyna się jeszcze przed pojawieniem się Tandżina, tytułowego chłopca z Lampedusy, a właściwie z Erytrei, i toczy także chwilę po jego zniknięciu. Główną bohaterką jest tak naprawdę dziewczynka z Polski – Andżelika, tymczasowo mieszkająca z mamą na włoskiej wyspie Lampedusa. Sytuacja afrykańskiego uchodźcy stanowi punkt zapalny akcji i przemyśleń czytelnika, ale przynajmniej w równym stopniu istotne jest położenie polskiej, środkowoeuropejskiej czy każdej innej imigracji zarobkowej, a dokładniej jej biernych uczestników, "pasażerów" – dzieci, których rodzice wyjechali "za pracą". Autor wyraźnie i z niezwykłą przenikliwością kreśli charakterystykę Andżeliki: odczucia, tożsamość, umiejętność przystosowania się i sumienie dziecka imigranta.
Czytelnik obserwuje, kim jest i kim czuje się Andżelika, jak wyróżnia się we włoskiej szkole, a jak do niej dopasowuje, w jaki sposób reagują na nią miejscowi, czy jest już traktowana jako "swój" i co dzieje się, gdy styka się (i zostaje zestawiona) z kolejnym stopniem "obcości" – nieproszonym gościem, rozbitkiem, uciekinierem, uchodźcą. Ona pierwsza dostrzega łódkę wyglądającą jak śmieć, gdzieś na morskim horyzoncie, ledwie widocznym nawet w powiększeniu lornetki i z podwyższenia dachu. Jak daleko dziewczynka potrafi spojrzeć przez swoją lornetkę, co jest w stanie dostrzec i zrozumieć? Ten zwyczajny przedmiot, zdawałoby się: dziecięca zabawka, staje się symbolem umiejętności (i chęci!) spojrzenia poza własne podwórko, za granicę znanego, ciasnego i bezpiecznego świata. Andżelika dostała lornetkę od ojca i każdy z nas też może ofiarować swojemu dziecku tę nową perspektywę, przybliżenie widoków zza horyzontu. Wystarczy kupić lub wypożyczyć książkę "Chłopiec z Lampedusy" i porozmawiać.
Poza ustalone granice swojej przestrzeni potrafi wyjść osoba pozornie antypatyczna, mocno zakorzeniona w Lampedusie i dawnych czasach signora Ragusa. Zrzędliwa starsza pani pomaga najpierw Polkom, potem Erytrejczykowi. Można powiedzieć, że jest otwarta, tolerancyjna, ale na pewno trzeba stwierdzić, że jest po prostu ludzka. Odbiega od wyobrażenia dobrej wróżki z bajki, ale niewątpliwie realizuje ten wzór we współczesnym surowym i bezwzględnym świecie. Uważny czytelnik zauważy podobieństwo brzmienia imion obojga małych bohaterów i to, jak zbliża, a wręcz zrównuje ich perspektywa przyjmowana przez signorę Ragusę: to tylko dzieci, nieważne skąd pochodzą i jaka jest ich historia, mają prawo do szacunku, godnego życia i miłości.
Książka Rafała Witka łamie różne stereotypy. Nam, żyjącym w dobrobycie i wolności, wydaje się, że jesteśmy pod każdym względem lepsi od mieszkańców tak zwanego Trzeciego Świata, że w Afryce to dzieci tylko głodują i nic nie mają. Tymczasem dziecięce rysunki Tandżina i Andżeliki dowodzą, jak bogata jest kultura i myślenie o ojczyźnie tego chłopca, w porównaniu z tą dziewczynką, która czuje się zawstydzona własnymi ograniczeniami, tym, co w sobie nosi. Próbkę twórczości rysunkowej Tandżina widzimy na okładce (autorstwa Joanny Rusinek, która przygotowała również wyklejki i 5 ilustracji wewnątrz) – moją uwagę przyciągnęły właśnie lakierowane motywy w tle, bo portret chłopca, choć piękny, wydał się mnie i mojemu synowi smutny. W środku książka jest dużo bardziej optymistyczna. Losy Tandżina okazują się niemal bajkowe, przekaz opowieści – pozytywny, Andżelika wychodzi z niej wzmocniona pełna marzeń, mimo że zostaje na skromnym pięterku wynajmowanym od apodyktycznej, choć jak się okazuje obdarzonej dobrym sercem signory Ragusy. Nie należy obawiać się tej książki, nawet jeśli uważamy, że świat wojen czy uchodźców leży gdzieś daleko, w sferze zainteresowań oraz obowiązków innych ludzi, a naszych dzieci nie dotyczy i nie ma ich co straszyć. W ujęciu autora temat nie jest ciężki, nie spędza snu z powiek, a polska tułaczka zarobkowa stanowi dobre odniesienie, dyskretnie zbywające argument, że "to nie nasza sprawa".
"Chłopiec z Lampedusy" aktywizuje, jeśli nie do działania, to chociaż do myślenia, wdraża wartości bodaj najtrudniejsze do stosowania w praktyce: obiektywizm i empatię. To właśnie poszerzanie horyzontów dziecka jest istotą literatury dla najmłodszych, niezależnie od jej gatunku. Ponadto, według mnie, sens posiada tylko książka dla dzieci dobrej jakości, a "Chłopiec z Lampedusy" został napisany znakomitym językiem i stylem, ciekawie i prosto, bez wyniosłości oraz egzaltacji, jakich można by się spodziewać po tak trudnym i ważnym temacie.
Bożena Itoya

Rafał Witek, Chłopiec z Lampedusy, ilustracje Joanna Rusinek, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Jak mówić, żeby dzieci się uczyły w szkole i w domu


Autorki kultowych poradników dla rodziców idą do szkoły! Z inicjatywy nauczycielek Lisy Nyberg i Rosalyn Anstine Templeton, zrażonych powszechnie stosowanymi w szkołach środkami przymusu i przedmiotowym traktowaniem młodzieży, powstała kolejna książka z serii "Jak mówić...",  przenosząca metody znane z innych książek Faber i Mazlish na grunt szkolny.

Autorki konsekwentnie promują holistyczne podejście do dziecka - w tym przypadku ucznia - nie jako naczynia do napełnienia wiedzą, ale jako człowieka z całym bagażem doświadczeń i emocji, które trzeba zaakceptować i oswoić, by umożliwić skuteczną naukę. Całość podana jest w formie lekko fabularyzowanej - oto młoda nauczycielka, pełna nadziei i wiary we własne umiejętności trafia do swojej pierwszej klasy. Jak można się domyślić, zderzenie z rzeczywistością jest brutalne. Jednak stopniowo, z pomocą autorek "Jak mówić...", bohaterka poprawia swój warsztat. W międzyczasie spotyka też innych nauczycieli (a także rodziców), z którymi omawia problematyczne kwestie.

Jak zwykle, struktura książki jest mocno podręcznikowa, z licznymi przykładami przedstawionymi w formie krótkich komiksowych historyjek. Każdy rozdział oglądamy z dwóch perspektyw - rodziców i nauczycieli. Możemy przyjrzeć się ich obawom, wątpliwościom, przeczytać podnoszące na duchu historie z obu stron barykady, którą Faber i Mazlish konsekwentnie starają się zburzyć. Cały ostatni - moim zdaniem najbardziej interesujący - rozdział poświęcony jest właśnie zaniedbywanej relacji rodzic-nauczyciel. I jak to bywa w książkach z tej serii, dostajemy sporo gotowych przepisów na to, jak udobruchać nauczyciela, nie wchodzić z nim w konflikt albo załagodzić konflikt już istniejący - i skupić się na tym, co istotne, czyli wspólnym działaniu w interesie dziecka. Autorki podpowiadają też, jakich sztuczek użyć w kontakcie z niewspółpracującymi, zanadto pewnymi siebie nauczycielami, którzy "uczą od 30 lat i o dzieciach wiedzą już wszystko". Oczywiście jest też druga strona medalu: bojowo nastawieni rodzice, nieprzyjmujący jakichkolwiek uwag na temat swojego dziecka - tu także autorki mają dla nauczycieli garść porad pomagających zakopać topór wojenny.

Głównym tematem książki są jednak przede wszystkim relacje dorosły-dziecko i dziecko-dziecko w kontekście szkoły. Autorki tradycyjnie poświęcają dużo uwagi językowi, konstrukcji wypowiedzi (rzeczowniki zamiast czasowników), a nawet tonowi głosu, z jakim nauczyciele i rodzice zwracają się do dziecka. Jak zaproponować dzieciom wybór, by nie brzmiało to jak groźba? Dlaczego nie należy mówić "nie przejmuj się"? Co robić, by dziecko zaczęło tworzyć pozytywny obraz samego siebie i jak za pomocą języka tworzyć dla niego bezpieczną przestrzeń?

Dużo uwagi poświęcono również współpracy i rozwiązywaniu problemów w gronie rówieśniczym oraz roli, jaką w tej sytuacji powinien pełnić nauczyciel. Oczywiście pojawia się też temat kar i nagród, potraktowany bardzo rzetelnie, z odwołaniami do autorytetów pedagogicznych włącznie. Widać, że jest to wciąż dla czytelników dość kontrowersyjna kwestia, jednak argumentacja autorek jest, jak zwykle, bardzo przekonująca. Ważnym tematem są również, podobnie jak w poprzednich książkach, role (określane przymiotnikami "klasowy": klasowy gaduła, klasowa rozrabiara...) i sposoby na uwolnienie od nich dzieci.

Książka stanowi niezastąpione źródło praktycznych porad zarówno dla nauczycieli, borykających się ze szkolną codziennością, jak i rodziców, starających się utrzymać dobre relacje z dzieckiem w obliczu szkolnych obowiązków (kwestia odrabiania prac domowych). Wiele z przestawionych w książce sytuacji w normalnych warunkach nazwalibyśmy beznadziejnymi: niezaangażowani rodzice, apodyktyczni nauczyciele, agresywne, niewspółpracujące dzieci. Jednak po spokojnej analizie sytuacji (autorki zalecają, by nigdy nie rozwiązywać problemów "na gorąco") zawsze udaje się znaleźć rozwiązanie, a uwolnienie się od presji natychmiastowych efektów na rzecz stopniowej zmiany zachowań daje tak potrzebny w tego typu sytuacjach spokój i pozwala autentycznie wspierać dzieci w drodze do samodzielności.
Joanna Pietrulewicz

Kot Prot – sprawca dwóch wierszowanych psot

Książki Dr. Seussa o Kocie Procie zawsze były dla mnie, jako rodzica, dobrze widoczne. Dostrzegłam jej w bibliotece, z której korzystał mój syn wtedy jeszcze nawet nie przedszkolak. Były też na liście publikacji polecanych przez Fundację "ABCXXI Cała Polska Czyta Dzieciom". Czarno-biały kocur w wielkim, pasiasto-lizakowym cylindrze uśmiechał się również z półek księgarni "Za rogiem" w filmie "Masz wiadomość" (śledzenie oferty tego fikcyjnego sklepu to moje małe hobby). Tam jako "The Cat in the Hat", w polskiej wersji językowej zyskał imię Kot Prot dzięki Stanisławowi Barańczakowi. I to kolejny powód, dla którego niezauważenie na rynku polskim kanonicznch amerykańskich utworów Dr. Seussa (właściwie Theodor Seuss Geisel) wydaje się niemożliwe, wszak znakomity poeta i tłumacz języka angielskiego, Stanisław Barańczak, był (i jest!) wielką marką, a literaturą dziecięcą zajmował się tylko wyjątkowo. Kto czytywał choćby Shakespeare'a w jego przekładzie, ten zechce podarować swojemu (lub bliskiemu) dziecku próbę Barańczaka rymów dla najmłodszych.
W książkach "Kot Prot" i "Kot Prot znów gotów do psot" język jest materią przynajmniej równie istotną, co historia, fabuła. Gry słów, brzmień i sensów mógł w polszczyźnie oddać tylko prawdziwy mistrz i tę poetycko-pomysłowo-poprawnościową wirtuozerię czuć w każdym wersie polskiego tekstu. Dla porównania , na końcu publikacji zamieszczono oryginalne wiersze, które, jak uznał mój syn, są bardzo różne "naszych". To umiarkowane podobieństwo świadczy o kunszcie tłumacza, który nie stał się niewolnikiem oryginału, ale stworzył zupełnie nowe arcydzieł(k)a.

Chwilę potem
Z łoskotem
Głośnym prawie jak grzmot
Drzwi się same otwarły
I kto stanął w nich?
KOT!
Był to słynny Kot Prot
Specjalista od psot!
Nie tknąwszy wycieraczki,
Przeszedł dziarsko przez próg
I rzekł basem" "Robaczki!
Cóż to? Na miły Bóg!
Wiem, że mokra dziś trawa
Niemożliwa zabawa
(Chyba żeby wsiąść w łódź),
Ale deszcz nie ma prawa
Dziś humoru nam psuć!
(Dr. Seuss, Kot Prot)

Psoty Prota kiełkują i wykwitają w domu (a może tylko w wyobraźni?) rodzeństwa – "Hani i mnie", jak określa ich chłopiec będący narratorem. Mama wychodzi z domu, pozostawiając dzieci z nudą deszczowego dnia ("Kot Prot") lub z konkretnym, dość ciężkim zadaniem ("Kot Prot znów gotów do psot"). Spokojne i monotonne szyki miesza im niesamowity, wyskakujący jak klaun z pudełka, kapelusznik o ludzkiej posturze. Narysowany przez autora osobnik z wielopalczastymi łapami odzianymi w białe rękawice i z czerwoną muchą na szyi przypomina mi Myszkę Miki z najdawniejszych animacji. Wodzirej i magik, kawalarz i pomocnik do spraw rozwiewania nudy, bawi, ale też napawa grozą porządne i praworządne, obawiające się kary maluchy. A to żongluje akwarium i innymi, bardzo licznymi przedmiotami (stojąc przy tym na piłce), to znów wypuszcza Śmieszne Rzeczy, rozbijające się po domu z latawcami, je tort w wannie i plami nim cały dom, jednak ostatecznie zadba o happy end. Przynajmniej pozornie, bo choć ulewy przeminą i będzie można spędzać wiosnę i lato na podwórkowych zabawach, w końcu nadejdzie pierwsza śnieżyca i kolejny nużący dzień, a to zadanie w sam raz dla Kota Prota. On zawsze wraca! Po pierwszej przygodzie czytelnicy garną się do drugiej, by za chwilę wrócić do pierwszej – małe dzieci uwielbiają się tak "zapętlać", czy to oglądając ulubioną kreskówkę, czy słuchając książki.

Mieliśmy w tym dniu z siostrą
Pełne ręce roboty,
Chociaż żadne nie miało
Do roboty ochoty.
Bo spadł śnieg.
Cała masa.
Śnieg dosłownie do pasa.
Mama, wychodząc rano,
Rzekła z miną stroskaną:
"Śniegu po dziurki w nosie!
Nie tak prędko stopnieje!
KTOŚ – mam wielką nadzieję –
Odgarnie śnieg raz–dwa!"
I rzekła, że te KTOSIE
To Hania oraz ja.
(Dr. Seuss, Kot Prot znów gotów do psot)

Co ciekawe i nietypowe, druga odsłona przygód Kota Prota wydała się nam ciekawsza od pierwszej i pod względem fabularnym, i językowym, i graficznym. Była też po prostu zabawniejsza, zupełnie nieposkromiona, a zarazem niezwykle rytmiczna. Także nutkę edukacji dziecku zdecydowanie łatwiej usłyszeć, przyswoić i powtórzyć, gdy przytaczane są zarówno kolejne liczby, jak i litery alfabetu.

"Kompania nasza chwacka
Ufnie w przyszłość spogląda:
Spokojnie!" Tu znienacka
Kotkowi C spod ronda –
PSTRYK! – wyskoczył Kot D.
Jemu z kolei E,
I dalej F i G!
"Choćbyśmy z śniegiem mieli
Walczyć do końca dnia
Lub nawet do niedzieli –
Nie wypadniemy źle!
Zrobimy, co się da!" –
Wrzasnęły Koty G,
F, E, D, C, B, A.
(Dr. Seuss, Kot Prot znów gotów do psot)

Proste rysunki autora stworzone zostały z udziałem niewielu kolorów, za to z zastosowaniem powtarzalności i dowcipu dokładnie odzwierciedlających konstrukcję wiersza oraz snutą przezeń opowieść. Forma plastyczna książek, ich poetycki charakter, a także zwięzłe i czytelne przesłanie czynią z nich wzorcowe, ponadczasowe publikacje dla dzieci. To naturalne, że "Koty Proty" wznawia się po trzydziestu latach od pierwszego polskiego wydania (a 60 lat od premiery amerykańskiej) i pewnie będzie się dodrukować regularnie.
Bożena Itoya

Dr. Seuss, Kot Prot, przełożył Stanisław Barańczak, Media Rodzina, Poznań 2017.
Dr. Seuss, Kot Prot znów gotów do psot, przełożył Stanisław Barańczak, Media Rodzina, Poznań 2017.

Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie: Teatrzyki

"Teatrzyki" Jana Brzechwy są czwartym tomem kolekcji nawiązującej do dawnych, wieloczęściowych wydań polskich klasyków, zatytułowanej "Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie". Nasza Księgarnia przypomniała, przybliżyła lub objawiła różne typy twórczości pisarza, dramatopisarza oraz poety, którego nasze maluchy nadal poznają częściej i wcześniej od innych polskich autorów. To już trzecie pokolenie wychowywane na Brzechwie, nie jestem przekonana, czy słusznie, ponieważ znam przynajmniej kilku poetów dziecięcych tworzących w XX i XXI wieku, którzy powinni, ale nie mogą się przebić do zbiorowej świadomości czytelniczej, blokowani przez pomnikowość Jana Brzechwy. Społeczeństwo niewiele czyta, pewnie jeszcze mniej dyskutuje o poezji z księgarzami, więc kiedy ktoś szuka wierszyków dla dzieci, w pierwszej kolejności sięgnie po coś sprawdzonego, przystępnego i dostępnego, bo zawsze obecnego w kilku(nastu) równoległych wydaniach. A skoro bajki (tom 1. "Dzieł wszystkich"), wiersze (tom 2.) i lekturowa "Akademia Pana Kleksa" (element tomu 3.) Brzechwy tak dobrze się sprzedają, to są publikowane ciągle na nowo. Ocenę ich wartości oraz aktualności umożliwia właśnie seria "Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie", dająca szeroki pogląd o profilu artystycznym Jana Lesmana i, według mnie, częściowo obalająca jego status trwalszy niż ze spiżu.
Autor ten pisał dużo i każdy tom "Brzechwy dzieciom" jest wielki, wręcz zbyt obszerny na możliwości kilkulatka, czy nawet dziesięciolatka (w przypadku "Pana Kleksa"). Lektura "Teatrzyków" nam zajęła tydzień, a czytaliśmy na głos, na przemian ja i mój jedenastoletni syn. Postanowiłam nie uprzedzać, jakiego typu sztuki znajdzie w tej ogromnej książce, by zbadać jego autentyczną reakcję. Dorośli na pewno mają inne podejście, bo po pierwsze pamiętają lub wiedzą co nieco o dawnym ustroju przygniatającym naszą część Europy i tworzących w niej literatów (chodzi przede wszystkim o lata 50. i 60. XX wieku), a po drugie mogą zapoznać się z drobnym drukiem na początku zbioru sztuk teatralnych Jana Brzechwy. Ciekawa, rzeczowa i wiele wyjaśniająca przedmowa Grzegorza Leszczyńskiego nie jest adresowana do dzieci, one nie czytują wstępów, tylko do rodziców, pedagogów i badaczy. A czym są "Teatrzyki" dla współczesnych najmłodszych czytelników?

WILK (Śpiewa).
"W las dam nurka
I Kapturka
Sprytnie zmylę.
W mą pułapkę
Złapię babkę
Już za chwilę.
Gdy w brzuchu burczy,
Dostaję kurczy
I jem wszystko, że aż furczy,
Taki ze mnie wilk!

Moim wrogom
Dzisiaj srogą
Dam nauczkę,
Bo mam chrapkę
I na babkę,
I na wnuczkę.
Gdy w brzuchu burczy,
Dostaję kurczy
I jem wszystko, że aż furczy,
Taki ze mnie wilk!"

Przede wszystkim zaproszeniem do dobrej zabawy w teatr i do eksperymentowania z klasyką. Tom zawiera naprawdę udane, wyjątkowo rytmiczne i sceniczne "Bajki samograjki", czyli znane jeszcze z płyt gramofonowych adaptacje znanych bajek: "Czerwonego Kapturka", "Kota w butach", "Kopciuszka" oraz "Jasia i Małgosi". Te dźwiękowe teatry zawierały piosenki, które osiągnęły już pułap utworów kultowych, były śpiewane w dzieciństwie przez pokolenie moje i mojego syna, zresztą przeze mnie nucone są do dziś. Wydanie "Bajek samograjek" w wersji drukowanej jest dla mnie ważnym wydarzeniem, bo nareszcie mogę je mieć zawsze pod ręką i uczyć ulubionych fragmentów kolejne dzieci z naszej rodziny. Szykuje się seria domowych przedstawień!
Tom zawiera też dział "Teatr Pietruszki" z pięcioma widowiskami kukiełkowymi, przeważnie pouczającymi, czasami zabawnymi. To dawne jarmarczne przedstawienia w wydaniu rosyjskim, bowiem autor upamiętnił w nich przedstawienia podwórkowe, których był widzem jako dziecko, w "niezmierzonej", "przedrewolucyjnej" Rosji, czego dowiadujemy się z przedmowy do "Teatru Pietruszki".

Po zakończonym przedstawieniu my, dzieci, pomagaliśmy człowiekowi z parawanem zebrać rzucone z okien miedziaki, nie mogąc rozstać się z Pietruszką, szliśmy za nim od podwórka do podwórka, stanowiąc wędrowną widownię tego wędrownego teatrzyku.
Twórczość ludowa innych narodów stworzyła postacie podobne do Pietruszki, ale żadna z nich nie osiągnęła tej popularności, co on. Znali go wszyscy i wszędzie witali serdecznie jak starego znajomego, słuchali jego hałaśliwych tyrad, a młodociani widzowie dostawali wypieków z zachwytu i odpowiadali wesołym śmiechem na niewymyślne żarty kukiełki.
Mieszkałem w wielu innych miastach i miasteczkach niezmierzonej Rosji – w Petersburgu, Kazaniu, Ługańsku, Witebsku, Żmerynce, Zdołbunowie – wszędzie spotykałem Pietruszkę, tego uroczego świszczypałę, wyskakującego zza parawanu i okładającego kijem nienawistne dla ludu postacie. Był to niekiedy jedyny teatr, jaki widziano w tej czy innej zapadłej mieścinie, a już z pewnością jedyny teatr dla dzieci.

Brzechwa nieco uwspółcześnił przygody bohatera, dodając do nich rys dydaktyczny, postacie milicjanta czy sprzedawcy w PDT. Mocnymi stronami tych tekstów są uniwersalna ludyczność, przebieranki, komizm sytuacyjny, które nie zmieniły się od wieków i nadal bawią dzieci do łez, co wiem z letniego festiwalu teatrów lalkowych w Warszawie.
"Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie: Teatrzyki" to także utwory przygotowane z myślą o szkolnych i lokalnych teatrach amatorskich, służące jako wyznania – politycznej wiary i wierności władzy komunistycznej. Obok wesołych, rozśpiewanych Czerwonych Kapturków, Wilków, Kopciuszków, księżniczek, kota w butach i im podobnych, poznajemy przykładnych obywateli, przedstawicieli różnych zawodów, ale broń Boże nie złych inteligentów, tylko dobry lud pracujący. Zbiór widowisk Brzechwy trzeba więc uznać, zależnie od nastawienia, za wielostronny, dwoisty, dwubiegunowy albo nawet schizofreniczny.
Autor raz podejmuje się adaptacji klasycznych bajek, a kiedy indziej jakby sam z siebie kpi, negując założenia bajkopisarstwa, przyjmując jako jedyny słuszny model twórczości taką będącą w służbie socjalizmu. Czy Jan Brzechwa naprawdę wyznawał takie poglądy, czy też była to (podszyta ironią) postawa zawodowa, jakiej wymagały okoliczności – interpretować mogą dorośli. Dzieci otrzymują surowe utwory, z którymi same muszą się zmierzyć.

Siedmiomilowe buty
Wymyślił sobie człek
I w buty te obuty –
Nie wiedzieć dokąd biegł.
To taka bajka była
I treść jej każdy zna –
Ta bajka dziś odżyła,
Lecz inny sens już ma.
W siedmiomilowych butach
Maszeruj przyjacielu!
Kroczymy w rytmie pieśni
Do wielkich, nowych zmian,
W siedmiomilowych butach
Zbliżamy się do celu
I wykonamy wcześniej
Sześcioletni Plan!

Zróżnicowanie twórczości literackiej Brzechwy podkreślone zostało przez oprawę graficzną serii, bowiem ilustracje do każdego z tomów "Dzieł wszystkich" przygotował inny artysta. W "Teatrzykach" podziwiamy rysunki Magdaleny Kozieł-Nowak, będące dla nas najjaśniejszą stroną mocy tej książki. To dzięki ilustratorce znosiliśmy najbardziej dydaktyczne i ideologiczne fragmenty sztuk, choć przyznam, że niektóre czytałam sama, bo mój syn był już zbyt znużony przodowniczą perfekcją, robotniczym trudem, nieróbstwem bumelantów i leni czy cięgami spuszczanymi im przez bałwana. Jednak zapowiadane przez wydawcę jako rarytas widowisko "Siedmiomilowe buty", mimo że najdłuższe i pozornie najcięższe gatunkowo, nie odstraszyło jedenastolatka, tylko ogromnie go rozbawiło. Ta niespodziewana reakcja częściowo wynika z humorystycznego podejścia Magdaleny Kozieł-Nowak do najpoważniejszego z zagadnień – Planu Sześcioletniego.

Siedmiomilowe buty
Prowadzą dzisiaj tam,
Gdzie w piecach Nowej Huty
Wre Sześcioletni Plan.
Gdzie walka trwa o pokój,
Gdzie prawda zgniecie fałsz –
Przyśpieszmy wszyscy kroku,
Bo to nasz wielki marsz!
W siedmiomilowych butach
Maszeruj, przyjacielu!
Kroczymy w rytmie pieśni
Do wielkich, nowych zmian,
W siedmiomilowych butach
Zbliżamy się do celu
I wykonamy wcześniej
Sześcioletni Plan!

W kluczowych, najpodnioślejszych momentach ilustratorka otula tekst czerwoną kurtyną, świetnie odzwierciedlającą czasy krwistych sztandarów. Utwór ten jest scenicznym odpowiednikiem naszego "ulubionego" wiersza Jana Brzechwy (wspominanego w recenzji "Wierszy"), a mianowicie tego traktującego o potwornych stonkach zrzucanych przez wroga. Po blisko siedemdziesięciu latach "Siedmiomilowe buty" straciły swój propagandowy błysk, ale nie stały się zupełnie bezwartościowe, ponieważ aktywizujące społecznie widowisko przeobraziło się w groteskę. Nie zdradzę nic więcej z treści tego przedziwnego przedstawienia, ale dawno nie mieliśmy w domu tak udanego teatru i zaangażowanej deklamacji. Aż do bólu brzucha, ze śmiechu oczywiście.
Jeśli nie będziemy rozpatrywać tych niebajkowych, zaangażowanych politycznie "Teatrzyków" w kategoriach komizmu, zawsze mogą posłużyć jako źródło wiedzy o socrealizmie w kulturze dziecięcej. Używam liczby mnogiej, ponieważ w ślad za "Siedmiomilowymi butami" maszerują "Wagary", a ocierają się o nie również "Wieloryb" i niektóre odsłony "Teatru Pietruszki", tworząc pochód raczej jednobarwny i nieciekawy. Zdały się nam toporne, bliźniaczo podobne, jakby wyszły z jednej, precyzyjnie zaprogramowanej taśmy produkcyjnej w doświadczonej, odpowiednio przystosowanej do swoich czasów fabryce literatury. Pomijając rzadką ewentualność odgrywania tych utworów przez grupy kabaretowe, wymienione "Teatrzyki" uznać trzeba za współcześnie "niewystawialne" oraz nieczytelne dla dzieci w wieku mojego syna, nieco od niego starszych, a już zwłaszcza młodszych. Pamiętam, jak na studiach łowiliśmy w bibliotekach i antykwariatach pojedyncze egzemplarze socrealistycznych tekstów przerabianych na zajęciach z historii literatury. Podobne "dzieła" (szczególnie zapadła mi w pamięć pewna czeska sztuka robotnicza – prawdziwy dramat!) wycofywano z obiegu, bo kto by chciał pamiętać o czymś takim. Studentom polonistyki "Teatrzyki" z pewnością więc ułatwią życie, jednak wrócę do początkowego stwierdzenia, że mnie interesuje odbiór właściwego adresata publikacji, czyli dziecka. Pod tym względem ostatni tom serii "Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie" sprawdza się tylko połowicznie, w części bajkowej. Cztery wesołe, czarujące "Bajki samograjki" i podobna "Księżniczka na ziarnku grochu" przeplatają się z pozostałymi ośmioma tekstami, a do rodzica czy wychowawcy należy wyłowienie ze spisu treści tego, co warte jest przeczytania lub wystawienia z dziećmi.
Bożena Itoya

Jan Brzechwa, Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie: Teatrzyki, ilustrowała Magdalena Kozieł-Nowak, wstęp: Grzegorz Leszczyński, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.