cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

sobota, 27 stycznia 2018

Harry Potter i więzień Azkabanu. Edycja ilustrowana


Edycja ilustrowana serii powieści "Harry Potter" co roku powiększa się o jeden tom. Intryguje mnie jej dalszy rozwój, bowiem J.K. Rowling pisała tak, by bohater dojrzewał wraz z czytelnikiem i jego problemami. Najwyraźniej wydawcy wznowienia opatrzonego ilustracjami Jima Kaya uznali, że tak samo ma być i tym razem, bo nie tylko w wersji polskiej odstępy między wydaniem kolejnych części wynoszą 12 miesięcy, to dotyczy też oryginału. Wraz z promocjami Harry'ego do kolejnych roczników (czyli klas) Hogwartu, uniwersum czarodziejów rozrasta się, jest w nim coraz więcej przyziemnej niesprawiedliwości, wręcz brutalności, zawirowań magicznych i miłosnych, zagwozdek fabularnych, które młodsi czytelnicy zrozumieją tylko ponownie wertując wcześniejsze partie tekstu lub poprzednie tomy. W "Więźniu Azkabanu" pojawiają się upiory wysysające dusze przez pocałunek i kilka innych atrakcji powodujących, że jest to pozycja przeznaczona nie dla dzieci, a dla młodzieży, i to raczej nie tej najmłodszej. Tu dochodzę do kwestii najbardziej mnie frapującej, czyli jak będzie ewoluowała edycja ilustrowana "Harry'ego Pottera"? Czy prace artystyczne Jima Kaya sprostają oczekiwaniom siedemnasto- i osiemnastolatków, bo przecież w takim wieku powinni być czytelnicy ostatnich tomów serii? Różnica w odbiorze ilustracji przez około dziesięcioletnie dziecko i "młodego dorosłego" jest znacząca, fajerwerkowa baśniowość i wszelkie psikusy czy karykatury nie wystarczą tam, gdzie mowa jest o śmierci, morderstwach, wskrzeszaniu, mrocznych rytuałach odprawianych na cmentarzu. Nie wiem, jak te wątki zilustruje Jim Kay, może po prostu je pominie, rozstrzygając, że ma być to cykl rodzinny, eksponowany na centralnym regale domowej biblioteczki, dostępnej także dla dzieci. Póki co, trzecia część "Harry'ego Pottera" utrzymana jest w takiej samej konwencji, co "Kamień Filozoficzny" i "Komnata Tajemnic", to znaczy zawiera obrazy oraz motywy atrakcyjne dla starszych dzieci oraz dorosłych potteromaniaków, ale raczej tych preferujących realistyczne portrety ze szczyptą karykatury. Nadmuchana ciotka Marge okazała się potworniejsza od wspomnianych już upiornych strażników Azkabanu (choć dementor bez kaptura trochę straszy) i Petera Pettigrewa. Cóż, Dursleyowie nie zawodzą i robią największe (co nie znaczy: najkorzystniejsze) wrażenie. Na całość oprawy plastycznej składają się, jak zwykle, zdobione karty (w tle tekstu), portrety wybranych czarodziejów, wyimki z atlasów magicznych stworzeń (lub roślin) oraz wyróżnione przez ilustratora ujęcia z akcji książki. Jedna z takich scen została przeniesiona na obwolutę, zresztą niezwykle efektowną.
Powieść "Harry Potter i więzień Azkabanu" znakomicie reprezentuje nurt popularnej literatury młodzieżowej – czerpiącej z kilku gatunków (przede wszystkim z fantastyki), wykorzystującej wątki znane i podobające się nastoletnim czytelnikom, nieodwołującej się do żadnej "zewnętrznej" wiedzy czy nawet znajomości kultury popularnej lub masowej. Jeśli sięgający po "Więźnia" młody człowiek nie ma pojęcia o mitach, baśniach i produkcjach fantastycznych różnego rodzaju oraz pochodzenia, ani nie zna dickensowskich sierot i innych małych księżniczek odnajdujących opiekę, przy tej lekturze nie odczuje swoich braków, wręcz przeciwnie, będzie się bawił lepiej od czytelnika obytego w wymienionych tematach i klimatach. To dlatego dla milionów potteromaniaków powieści J.K. Rowling były i nadal bywają objawieniem: są zręczną kompilacją i uproszczeniem popularnych, chwytliwych motywów, wątków oraz bestiariuszy. Sukces autorki świadczy o tym, że w literaturze dziecięcej XX i XXI w. powtórzenia i przetworzenia nie tylko mają się dobrze, ale wręcz rządzą.
"Więzień Azkabanu" jest po prostu wciągającą książką dla młodzieży, zwłaszcza tej, która by nie odłożyć lektury potrzebuje dużego stężenia przygody, przełomów akcji (bardzo wartkiej), drażniących postaci negatywnych i przerysowanych, zupełnie nierealnych charakterów oraz relacji. Powieść J.K. Rowling trudno więc uznać za wyzwanie intelektualne dla czytelnika, ale też większość współczesnych nastolatków wcale nie szuka w księgarniach ambitnej literatury, tylko zabawy i emocji. Niewątpliwie są to główne składniki "Więźnia Azkabanu", co sprawiło, że mój syn chętnie przeczytał trzeci tom "Harry'ego Pottera", mimo znajomości całej serii (w wersji audio i filmowej). Była to lektura szybka i zabawna, przy czym szczególnie śmieszyły go fragmenty, w których występują duety: Krzywołap i Parszywek oraz George z Fredem.
Czar Hogwartu trwa i emanuje na kolejnych młodych ludzi, którym warto w pierwszej kolejności podsunąć edycję ilustrowaną książki, a nie film czy grę komputerową. Oprócz kolorowych ilustracji, wydanie to odróżnia się od poprzednich poprawionym przez tłumacza przekładem – rzeczywiście odczuliśmy delikatne zmiany w stosunku do znanych nam audiobooków czytanych przez Piotra Fronczewskiego. Z całego uniwersum Harry'ego Pottera ta dotychczasowa trylogia ilustrowana jest naszym ulubionym sposobem i fragmentem opowieści, chętnie ją przeglądamy i "podczytujemy". Na tym etapie serii edycję ilustrowaną oceniam bardzo dobrze, jako atrakcyjną, dopracowaną i nieco luksusową ciekawostkę w biblioteczce mojego syna.
Bożena Itoya

J.K. Rowling, Harry Potter i więzień Azkabanu, ilustrował Jim Kay, tłumaczył Andrzej Polkowski (tekst przejrzany i poprawiony przez tłumacza), Media Rodzina, Poznań 2017.

środa, 24 stycznia 2018

Kastor szyje


Seria książek o Kastorze adresowana jest do przedszkolaków, chłopców oraz dziewczynek, i poświęcona praktycznym umiejętnościom: naprawie roweru, majsterkowaniu czy szyciu. Nie są to zaawansowane poradniki dla małych fanów danej aktywności, tylko proste, bogato ilustrowane historyjki przybliżające podstawowe działania i narzędzia umożliwiające jako takie opanowanie konkretnej sprawności. Koncept cyklu opiera się na oswojeniu dziecka z niegdyś codziennymi, a dziś rzadziej (lub wręcz wyjątkowo) spotykanymi umiejętnościami. Maluch jest zachęcany do działania dostępnymi książce dziecięcej, sprawdzonymi od pokoleń środkami: sympatycznymi, dużymi ilustracjami oraz obecnością zabawnego bohatera, będącego zwierzęciem o ludzkich (a nawet dziecięcych) cechach charakteru. Kastor jest bowiem bobrem, który uczy się świata od podstaw, raczej cierpliwie, choć niekiedy zdarzają mu się potknięcia opłacane smutkiem czy złością, ale, jak każdy praktykant (niezależnie od dziedziny), zna też smak sukcesu. Samodzielne wykonywanie przedmiotów, ich naprawianie bądź też hodowanie roślin ("Kastor uprawia fasolkę"), to jedne z największych satysfakcji, jakie może sobie sprawić młody człowiek, bezustannie budujący poczucie własnej wartości.
Dla najmłodszych czytelników "Kastor szyje" może się okazać wyprawą do krainy dzieciństwa rodziców i dziadków. Po pierwsze, książka ta pozwoli zidentyfikować, nazwać i wykorzystać szereg tajemniczych artefaktów rezydujących na domowych półkach i w szufladach, bo o ile igła wydaje się oczywista, o tyle miara krawiecka, naparstek, poduszeczka na szpilki, wydłużone, groźne nożyce czy tekturowy wykrój – już mniej. Po drugie zaś, Kastor każde ze swoich hobby uprawia sam, bez nadzoru jakiegoś mistrza czy innego majstra, a w niektórych książeczkach nawet pomaga innym, mniej doświadczonym adeptom prac technicznych. Dzisiejsi opiekunowie raczej wszędzie i we wszystkim prowadzą malucha za rękę, bardzo uważając, by się nie ukłuł, nie zadrapał, nie zniecierpliwił. Tymczasem Kastor świetnie radzi sobie sam z każdym pomieszczeniem, przestrzenią czy zespołem narzędzi, które można, choćby umownie, uznać za warsztat. Cały dom jest jego królestwem. Bohater książek Larsa Klintinga wydobywa z domu jego najgłębiej ukryte potencjały. To, co dla współczesnego dziecka przeważnie wydaje się nudne i starodawne, tu okazuje się świetną, dojrzałą i produktywną zabawą, do której właściwie nie potrzeba towarzystwa.
A że coś się nie uda za pierwszym razem? Trudno, trochę się ponarzeka, tu przytnie, tam poprawi, zmierzy jeszcze raz i w końcu będzie dobrze. Kastor ostatecznie zawsze osiąga cel i nikt mu nie mówi, że ma być perfekcyjnie. Niekontrolowany, niepopędzany, zajmuje się swoimi sprawami dokładnie, z zaangażowaniem, bez pośpiechu. Właśnie tak wygląda wzorcowa zabawa w domowe zajęcia praktyczno-techniczne. Wyczuwacie bliskość idei slow life? Pewnie słusznie, choć książka została napisana dwadzieścia dwa lata temu, gdy codzienność nie była tak szybka, a rzeczy nie wyrzucało się przy pierwszej usterce (a co dopiero dla kaprysu) i nie zastępowało nowszym modelem w sklepie, tylko naprawiało w domu lub samemu tworzyło następcę. "Kastor szyje" jest znakomitym przykładem książki odświeżonej nowymi kontekstami i modami, takiego literackiego recyklingu, a właściwie upcyclingu, bo teraźniejszym rodzicom i dziadkom wyda się atrakcyjniejsza niż niegdysiejszym. Wszak w latach 90. XX wieku szycie fartucha nie było tym samym, czym jest w latach 10. (prawie 20.!) XXI wieku, kiedy dzieci są przyzwyczajone do kupowania gotowych, fabrycznych jednorazówek i większość z nich nigdy nawet nie wymieniła wkładu w długopisie.
Bożena Itoya

Lars Klinting, Kastor szyje, tłumaczyła Magdalena Landowska, Media Rodzina, Poznań 2016.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

O.G.R.Ó.D.


Pośród zimowej zmarzliny i w skromnych okolicznościach styczniowej przyrody, przynajmniej flory, miło jest poczytać o wspaniałych, oryginalnych ogrodach z całego świata. Książka "O.G.R.Ó.D. Olśniewające Grządki i Rabatki Ówczesne i Dzisiejsze" poszerza wiedzę czytelnika, niezależnie od jego wieku, pielęgnuje nasze poczucie piękna, pobudza tęsknotę za podróżami oraz działaniem, założeniem własnego ogrodu, chociaż ogródka: wymyślnego lub prostego, zewnętrznego albo domowego, w doniczce czy słoiku. Aby zrozumieć złożoność dziedziny będącej bohaterką tego popularnonaukowo-komiksowego albumu – architektury krajobrazu, warto przeczytać z uwagą każde zdanie, również ze wstępu. Ewa Kołaczyńska określiła bowiem, że przedmiotem jej zainteresowania są "42 różnorodne przykłady ogrodów (a także innych obiektów architektury krajobrazu) z całego świata i z różnych epok", a "Architekci krajobrazu projektują też inne miejsca: parki, skwery, promenady, place zabaw, pola golfowe, a nawet miejsca piknikowe w lesie czy ścieżki na szczyt góry". Patrząc na otaczający nas świat rzadko zauważamy, jak wiele elementów miasta i jego przyległości zostało przemyślanych, profesjonalnie zaplanowanych i przygotowanych tak, by było nam po prostu dobrze. Dziecko po przeczytaniu i obejrzeniu książki "O.G.R.Ó.D." na pewno szerzej otworzy oczy i stanie się wrażliwsze na otoczenie. A może zapragnie też zostać demiurgiem przyrody?
Publikacja z miejsca wciągnęła mnie swoją podwójną, idealnie skomponowaną mocą artyzmu i konkretu. Charakterystyczne ilustracje Adama Wójcickiego nie są realistyczne, blisko im do komiksu i kolorowego snu. Zabawnie, odrobinę karykaturalnie zaokrąglone postacie, genialny dobór barw i cieni, zaskakująca raz po raz mimika ludzi oraz zwierząt, niezwykłe połączenie geometrii i fantastyki – to wszystko sprawiło, że od kilku lat sięgamy z synem po każdą książkę ozdobioną pracami tego artysty. Natomiast tekst oczarował mnie zwięzłością i zręcznością wykładu, który właściwie nie jest odbierany jako opis, tylko opowieść snuta przez dobrze poinformowaną osobę z głęboką, zaraźliwą pasją. No bo jakiż leksykon zawiera tak ładne i młodzieżowe zarazem zdania, jak: "Było sobie raz pole ryżowe. Na środku tego pola wybudowano nowoczesne osiedle. A w samym środku osiedla powstał superhipernowoczesny ogród. Jeśli kiedykolwiek widzieliście pole ryżowe, to doskonale wiece, że ryż uwielbia stać w wodzie po kolana". Nie wiem jak wy, ale my już po przeczytaniu tego wprowadzenia do rozdziału szóstego ("Ogród osiedlowy Gifu Kitagata Gardens, Kitagata, Japonia, (2000)") mamy ochotę założyć własny "mokry" ogródek przy pierwszej okazji, czy to wiosennej odwilży, czy letnich wakacji w mieście. W dalszej części okazało się co prawda, że opisywane grządki nie są podmokłe, a oryginalne w inny sposób, ale na szczęście nikt nie kontroluje, na ile inspiracje czytelników pokrywają się z faktami.
Zawartość książki rozpisana została w spisie rozdziałów, zawierającym numer i typ obiektu, jego nazwę własną w danym języku, miejscowość, kraj i rok powstania (brakuje tylko numerów stron, jak w całej publikacji!), a także na dwóch mapach Ziemi ("Ogrody na świecie", "Ogrody w Europie") – tu zaprezentowane zostały numery i typy obiektów, czyli właściwie główne tytuły rozdziałów, oraz charakteryzujące je ikonki. Rozpiska geograficzno-graficzna ogrodów mieści się zaraz po wstępie i skutecznie nakłania do kartkowania, zwłaszcza wzmianką o trzech obiektach niemających stałej lokalizacji: ogrodzie latającym, mobilnym i zaczarowanym.
Pierwsze dostrzeżone przez autorkę miejsce początkowo wydało się nam proste i typowe dla wielu wielkich miast: to "Zielone plaże" w Berlinie. Latem w Warszawie ludzie opalają się w kostiumach kąpielowych w wielu parkach, sama nazwa rozdziału więc nieszczególnie wywarła na nas wrażenie, natomiast dalszy opis sprawił, że zapragnęliśmy pobawić się na "specjalnie usypanych, łagodnych pagórkach", nachylonych w przeciwnych kierunkach i wyposażonych w wieloosobowe huśtawki.
Rozdział drugi spodobał nam się szczególnie, bo dobrze znamy jego bohatera: "Ogród na dachu. Ogród BUW, Warszawa, Polska (2002)". Miejsce to powołano do życia cztery lata przed narodzinami mojego syna i bywa on tam dość regularnie. Miło przeczytać w poważnej i ładnej publikacji o ścieżkach, które się dobrze zna, o własnym spojrzeniu na kochane miasto i ulubioną bibliotekę. Akcent Uniwersytetu Warszawskiego jest dla nas tym wyraźniejszy, że premiera książki odbyła się w Ogrodzie Botanicznym UW (7 maja 2016 roku), byliśmy na niej i jest to jedno z wydarzeń, których się nie zapomina.
Kolejne wyjątkowe grządki powstały między innymi w pionie, na ścianach budynków, w betonowych szczelinach, kiedy indziej jedyną szczeliną w gąszczu (bambusowym) jest ścieżka przeradzająca się w czerwone mosty. Poznajemy również ogrody złożone z roślinnych rzeźb (topiarów), kaktusów sterczących niczym gwoździe, roślin trujących i odurzających, leczących (w szpitalu dziecięcym!), tymczasowy minipark-manifest, wspomniany ogród przenośny mieszczący się w przyczepie kempingowej, uczymy się rozróżniania krajobrazu miejskiego od naturalnego i obserwujemy próbę naśladowania przyrody przez człowieka ("Ogród krajobrazowy. Stourhead Garden, Stourton, Wielka Brytania (1741)"). Wśród artystycznych wariacji architektów krajobrazu uwagę zwracają zwłaszcza "Szklarniowe bańki mydlane. Eden Project, Bodelva, Wielka Brytania (2001)" z szalonymi atrakcjami i figurami, "Ogród 100 schodów. Hyakudanen, Awaji, Japonia (2000)", "Ogród fontann. Villa d'Este, Tivoli, Włochy (od 1550)" oraz "Ogród w butelce. Cranleigh, Wielka Brytania (1960)", którego słoikowej wersji popróbowaliśmy sami. Jako nieco spokojniejsze, mniej kosmiczne, ale wciąż nieprzeciętne i niezwykle efektowne oceniliśmy "Ogród na balkonie. Besco Verticale, Mediolan, Włochy (2014)", "Wiszące ogrody. Wiszące ogrody Babilonu, starożytny Babilon (dziś terytorium Iraku), VI w. p.n.e.", "Ogród kamienny. Ryōan-ji, Kyoto, Japonia (1499)" czy "Tulipanowy zawrót głowy. Keukenhof, Lisse, Holandia (1950)".
Jak widać, omawiane projekty pochodzą z bardzo różnych czasów i klimatów, a reprezentowane przez nie interpretacje przyrody bywają całkiem odmienne. Czytelnik zyskuje dużo wiedzy (przyrodniczej, technicznej, historycznej, etnograficznej, plastycznej), ale i humoru, bo niewątpliwie potrzeba wiele dowcipu, by wpaść na niektóre z opisanych idei. Nie wymieniłam wszystkich ogrodów przedstawionych w książce Ewy Kołaczyńskiej i Adama Wójcickiego, warto do niej zajrzeć, wybrać własne typy, dać się ponieść wyobraźni architektów krajobrazu i nie mniej fantastycznego ilustratora, zaimprowizować własny ogródek albo zaplanować wakacyjną wyprawę szlakiem pereł architektury krajobrazu. "O.G.R.Ó.D." jest pozycją wyjątkową, czymś więcej niż album, tradycyjny przewodnik czy poradnik. Sprawdza się jako prezent dla dzieci i całych rodzin, może zastąpić bukiet kwiatów na każdą okazję – nigdy nie zwiędnie, a wręcz rozkwitnie w formie wspólnej lektury, własnych projektów i pomysłów. To florystyczne cudo nie straciło świeżości, choć jest z nami od ponad półtora roku, nadal tak samo lubimy podróżować po kolorowych kartach i na wyrywki czytać o miejscach, jakie chcielibyśmy odwiedzić lub które widzieliśmy w filmach.
Bożena Itoya

Ewa Kołaczyńska, O.G.R.Ó.D. Olśniewające Grządki i Rabatki Ówczesne i Dzisiejsze, ilustracje Adam Wójcicki, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2016.

niedziela, 14 stycznia 2018

Dwór – Cléa i wrota do świata duchów

Niewiele okoliczności zbliża ludzi tak, jak czyni to wspólne oczekiwanie na premierę książki, zwłaszcza gdy wypatrujemy kontynuacji powieści. Te analizy poprzedniego tomu, rozprawianie o szczegółach, dywagacje, co będzie dalej, ciągłe zerkanie na stronę wydawcy, czy aby nie już... Tak właśnie wyglądało w naszym domu drugie półrocze 2017 roku, czyli okres pomiędzy przeczytaniem "Liama i mapy wieczności" a ukazaniem się "Cléi i wrót do świata duchów" – dwóch pierwszych części serii "Dwór". Jest to kawał dobrej, współczesnej literatury francuskiej (w Polsce "Dwór" publikowany jest przez Wydawnictwo Widnokrąg, w przekładzie Przemysława Szczura), adresowanej do młodzieży w wieku powyżej 12 lat. Wzorcowy czytelnik tych powieści to osoba lubiąca książki długie, z całą galerią bohaterów i wielowątkowe, preferująca kryminały oraz opowieści z dreszczykiem, ale niestroniąca i od młodzieżowego romansu (takiego bez przesady, w dobrym guście).
Na początku drugiego tomu autorka (Évelyne Brisou-Pellen) przypomina niektóre wydarzenia z "Liama i mapy wieczności", jednak "Cléa i wrota do świata duchów" nie jest powieścią, którą można w pełni docenić nie znając poprzedniej części serii. Bez pełnego kontekstu książka ta ani nie wciągnie czytelnika, ani nie będzie w pełni zrozumiała. To bardzo dobrze, bo naprawdę dość jest na rynku pozycji, których "każdą część można czytać niezależnie", takie rozwiązania sprawdzają się w przypadku początkujących, "wakacyjnych" czytelników, a ci zaawansowani zasługują na więcej uwagi i zaufania co do ich możliwości. Fabuła "Dworu" roi się od świetlistych i mrocznych tajemnic tytułowego nawiedzonego gmachu, zagadek, które z przyjemnością i dreszczem przestrachu poznajemy poprzez zachowania oraz wspomnienia bohaterów, "chwilowo" lub na stałe przebywających w tym przedziwnym miejscu. Czas i przestrzeń są tu naginane do granic możliwości, ale ich nie przekraczają. Tu wszystko pasuje, mimo że autorka mocno popuściła wodze fantazji.

Raul właśnie otwierał okna, żeby przewietrzyć, jakby to było potrzebne. Za oknem, jak zwykle od tej strony, krajobraz był spowity we mgle. Pogoda zmieniała się tylko wtedy, gdy we dworze zjawiał się nowy mieszkaniec. Wówczas niebo na krótką chwilę przybierało barwę jego myśli. Od moich stało się ciemne, jakby za moment miała rozszaleć się burza.

Powieść "Cléa i wrota do świata duchów" koncentruje się na postaci tytułowej bohaterki, przeważnie będącej też narratorką. Niekiedy jednak podążamy za Liamem w myśli, miejsca oraz czasy niedostępne dla Cléi i możemy odsapnąć od dość irytującego swoim samolubstwem dziewczęcia. Gdyby istniała możliwość czytania narracji ludzkich myśli, prawdopodobnie co drugi z nas byłby tak samo skoncentrowany na sobie i denerwujący. Zachowanie Cléi tłumaczą po części jej dramatyczne przeżycia, całkiem niedawne, a przede wszystkim targające nią gorące uczucie, którego długo nie akceptuje, ba, nawet sobie go do końca nie uświadamia. Umiarkowana sympatia dla jednej z głównych postaci nie przeszkadzała nam w przeżywaniu lektury, i ja, i syn lubimy książki angażujące czytelnika właśnie w ten sposób, że złości się on czy podśmiewa z bohatera. Przecież tak właśnie skonstruowała swoje hity mistrzyni kryminału Agatha Christie – raczej nikt nie identyfikuje się z panną Marple ani monsieur Poirot, a czytają o nich miliony ludzi.

Inni – kontynuowała Christine – chcieliby się od nas czegoś dowiedzieć o swoich zmarłych. Albo chcieliby nas zatrzymać w swoim świecie. Nie zaznalibyśmy ani chwili spokoju, a może nawet byłby to nasz koniec. Na szczęście większość żywych nie wierzy w duchy i lepiej, żeby tak pozostało. Ukazując się, wystawia się na niebezpieczeństwo wszystkich, którzy żyją w równoległej rzeczywistości. I bez tego nie brakuje pogromców duchów, którzy wykazują się nieprzeciętną pomysłowością, by nas zniszczyć.

Drugi tom "Dworu" został w dużym stopniu oddany duchom. Przemawiają, ukazują się, analizują swój wpływ na świat żywych, możliwość ingerowania w przebieg dawnych i aktualnych zdarzeń. Poznajemy historie piękne i straszne, ujęcia z przeszłości (zwłaszcza XIX i XX wieku) autentycznych, historycznych postaci. Książka pobudza wyobraźnię na tyle, że w trakcie czytania opowieść układała się w naszych głowach w niemal gotowy film. Ta obrazowość "Dworu" wynika z talentu pisarskiego doświadczonej autorki (siedemdziesięcioletnia Évelyne Brisou-Pellen publikuje od 1978 roku i ma na koncie ponad 150 książek!), ale też z bliskości wątków powieściowych i filmowych – francuskie bestsellery literatury młodzieżowej: "Liam" i "Cléa", od początku kojarzyły mi się z hitami amerykańskiego kina: "Innymi" oraz "Szóstym zmysłem". Cóż, bardzo lubię te filmy, ale autorka "Dworu" pisze lepsze scenariusze.
W "Cléi", podobnie jak w "Liamie", pojawiają się odniesienia do komiksu (dokładnie do "Tintina), co ciekawe, tuż obok informacji z zakresu historii. Takie kontrasty mogą się wydać zabiegiem wymuszonym, służącym przypodobaniu się i równoczesnemu edukowaniu młodzieży, tu jednak wypadają naturalnie – kultura frankofońska nie jest ani tak wyniosła, by negować znaczenie komiksu, ani tak banalna, by pomijać fakty historyczne. Zresztą te napomknięcia obecne w "Cléi" i "Liamie" należą do wiedzy powszechnej, a jeśli ktoś ma w niej braki, może najwyżej odebrać niektóre dialogi czy sceny jako dyskretną naukę historii. Trudno mi w tym miejscu przytoczyć jakikolwiek cytat niezdradzający o bohaterach tego, czego wolelibyście się dowiedzieć sami, czytając całą powieść. Nie ma tu bowiem zbędnych zdań "doklejanych" w tonie wykładu, autentyczne okoliczności historyczne są po prostu elementem opisu akcji oraz bohaterów. Cléa, Liam, Raul, Leonidas czy Emmerance stanowią część historii o dworze, która z kolei jest stopiona z historią powszechną – od starożytności po XXI wiek (tu najważniejsze są uwarunkowania kulturowe czy społeczne).
Drugi tom "Dworu" nie odsuwa na bok postaci Liama, bo nie dość, że jest on obiektem gorących (nie zawsze pozytywnych) uczuć Cléi, to podejmuje wielkie wyzwania, dokonuje czynów niezwykłych nawet na skali doświadczeń odwiecznych szoferów, swoją drogą postaci fascynujących, bliskich mitologicznym przewoźnikom dusz. Zagadka przeszłości Cléi zostaje w dużym stopniu rozwiązana, a przede wszystkim powiązana z losem Liama. Nadzieja rozświetla potężne, przytłaczające bohaterów ciemności, tak też dzieje się na klimatycznej okładce, o której mroźną niebieskość przebijającą czerń zadbał Marcin Xulm Surma. Polski akcent "Dworu" ponownie wypadł wybitnie, zarówno w sferze ilustracji okładkowej, jak i przekładu (powtórzę nazwisko tłumacza: Przemysław Szczur). Całość spodobała nam się jeszcze bardziej od pierwszego tomu, mamy więc nadzieję, że trzecia część serii ukaże się prędko, czym prędzej.
Bożena Itoya

Évelyne Brisou-Pellen, Dwór. Tom drugi: Cléa i wrota do świata duchów, przełożył Przemysław Szczur, projekt okładki Marcin Xulm Surma, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2017.

wtorek, 9 stycznia 2018

Detektyw Miś Zbyś na tropie: Lis, ule i miodowe kule; Skarb kapitana Czarnofutrzastego

Popularność polskiego komiksu dla dzieci od kilku lat rośnie i rośnie. Gatunek różnicuje się, specjalizuje, utrzymując zainteresowanie dojrzewających fanów oraz ciągle zyskując nowych. Jak to się stało, że Polacy, słowo komiks rozumiejący jako synonim "Tytusa" lub "Kajka i Kokosza", jeden z tych pozytywnych, sentymentalnych aspektów PRL-u, przyjęli coś nowego? W pewnym sensie zadziałała tu zasada dobrego pierwszego wrażenia: kto zacznie od ciekawego, atrakcyjnego komiksu, ten zechce się zaprzyjaźnić z kolejnymi, będzie sięgał po inne tytuły, niekoniecznie tych samych autorów i wydawnictw. Podobnie raz przekonany do dymkowano-kadrowanej formy rodzic, bibliotekarz czy nauczyciel już nie cofnie się w swoich przekonaniach. Otóż na początku był "Miś Zbyś". I nadal jest! Przynajmniej dla nas.
Po pierwsze, w roku 2013, gdy ukazał się komiks "Lis, ule i miodowe kule", mój syn akurat na dobre zabierał się za samodzielne czytanie i wyszukiwanie interesujących go pozycji w bibliotece, gdzie trafiliśmy na pierwszego "Detektywa Misia Zbysia na tropie". Po drugie, jest to publikacja idealna właśnie dla początkujących czytelników, dzięki niej składanie liter w słowa i zdania nie kojarzy się z boleściami, morałami czy nakazami. Po trzecie wreszcie, to jeden z pierwszych produktów polskiej kultury, na widok których zakrzyknęłam: "Wow! To naprawdę nasze, polskie?". Komiks wydał mi się po prostu śliczny, wydany perfekcyjnie, kolorowy jak marzenie, nie byłam przyzwyczajona do tak poważnego traktowania małego odbiorcy. Stworzenie i wydanie w 2013 roku "Lisa, uli i miodowych kuli" można uznać za działanie odważne oraz ryzykowne. Może i polski rynek książki już pięć lat temu rósł w siłę i różnorodność, ale o sukcesie publikacji w dużym stopniu decyduje jej sprzedaż, a więc zainteresowanie klientów, a oni niekoniecznie są koneserami sztuki ilustracji czy komiksu. Przez siłę przyzwyczajenia, niejako z rozpędu, rodzice i dziadkowie wybierają dla maluchów raczej "tradycyjne" bajeczki, bo to na pewno się spodoba i to sami czytywali w dzieciństwie. Dodatkowo oszczędność, będąca chyba naszą narodową cechą, wpływa na popularność książeczek mrowiących się w supermarketowych koszach z przecenami. Mało kto decyduje się na solidnie wydaną (a więc nie za 4,99 albo 9,99 zł...) książkę, w której tekstu znajdujemy niewiele, a dostępna jest tylko w księgarniach. Do niedawna był to towar ekskluzywny, w świadomości potencjalnych nabywców niewspółgrający z potocznym rozumieniem komiksu w Polsce (takie sobie, śmieszne historyjki wydawane jako broszury lub element dziecięcych czasopism). Na urodziny, Gwiazdkę czy zakończenie roku szkolnego trzeba dać dziecku "porządną" książkę, najlepiej Tuwima, Brzechwę, Andersena albo Grimmów, prawda? Na szczęście takie myślenie odchodzi do lamusa, a komiksy powoli przebijają się jako pełnowartościowe publikacje, cieszące dzieci przynajmniej tak samo jak literatura, a ściągane z domowej półki znacznie częściej od niej. Co ważne, komiksy i książki "komiksowane", czyli te, w których dymki i rysunki są elementem narracji literackiej, zaczęły się też pojawiać wśród pozycji nominowanych do najważniejszych polskich nagród dotyczących książki dla dzieci. Moim zdaniem, nie doszłoby do tego, gdyby kilka lat temu nie zaczął się ukazywać "Detektyw Miś Zbyś na tropie" (oraz "Ryjówka przeznaczenia" Tomasza Samojlika), przecierając szlaki innym albumom, choć sama omawiana seria nie została nagrodzona nominacją, wyróżnieniem ani statuetką czy to Koziołka Matołka (jak "Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują?" Rafała Skarżyckiego i Tomasza Lwa Leśniaka w 2016 r. – za rok 2015), czy Ferdynanda Wspaniałego (jak "Kościsko" KaeReLa w 2017 r. – za rok 2016), czy Polskiej Sekcji IBBY (jak "Bajka na końcu świata" Marcina Podolca w 2017 r.).
Pierwszy tom serii "Detektyw Miś Zbyś na tropie" w 2017 roku został wydany przez Kulturę Gniewu po raz drugi, w poprawionej wersji. Album "Lis, ule i miodowe kule" jest ciekawą, czytelną i ze wszech miar zgrabną historyjką obrazkowo-literacką ujętą w duże, stosunkowo nieliczne kadry (dwa na stronie lub jeden na stronie, a czasem nawet jeden na dwóch stronach – rozkładówki). Fabuła koncentruje się na pogoni prywatnego detektywa Misia Zbysia i jego asystenta Borsuka Mruka (jak głosi wizytówka na ich biurze) za złodziejem miodu. Poszukiwania zleca klientka nie byle jaka, bo sama władczyni Pszczelego Królestwa. Bohaterowie ruszają w daleką (zwłaszcza dla mrukliwego Mruka) drogę, badają ślady pozostawione przy okradzionych ulach, składających się na okazały pszczeli zamek, nad którym czuwają uzbrojeni strażnicy, a wokół roi się od przezabawnych robotnic. Małemu czytelnikowi łatwo sobie wyobrazić ich bzyczenie, zaś odgłosy dźwiękonaśladowcze i pokazywanie paluszkiem są wręcz gwarantowanym elementem lektury. A potem, razem z bohaterami, goni się pewnego lisa, strona po stronie (a nie jest ich aż tak wiele, łącznie 48), aż do finału z tytułowymi miodowymi kulami.
Opowieść ponosi malucha, angażuje jego uwagę, stopniowo i skutecznie rozmiłowując w "Misiu Zbysiu". Etapowość jest jednym z większych atutów tego komiksu: okienko po okienku odkrywamy kolejne szczegóły, obserwujemy ruch (choćby były to oczy sowy – najpierw zamknięte, potem otwiera się jedno oko, za chwilę oboje oczu) i zmianę barw. Płynność historyjki obrazkowej, przypominającej wygodne schodki, mobilizuje dziecko do opowiadania na głos, co bywa wykorzystywane w pomocach dydaktycznych – na przykład zabawkach logopedycznych, jakie w okresie przedszkolnym lubił mój syn.
Dynamiczna akcja i wielość elementów przekładają się na wygląd kadrów: gdy potrzebujemy dobrze się rozejrzeć po okolicy, dostajemy rozkładówkę, kiedy zaś sytuacja jest... wielopiętrowa, kadry wyjątkowo zostają ułożone pionowo, a nie poziomo jak na pozostałych planszach. Podobne zabawy z kadrowaniem autorzy zastosowali również w drugim i trzecim tomie "Detektywa Misia Zbysia na tropie": "Złotym Sokole Teksańskim" (2014) i "Kosmos to za mało" (2016), a także w najnowszym "Skarbie kapitana Czarnofutrzastego" (2017), gdzie trzy okienka pojawiają się tylko na stronie z kulminacyjną walką (na pirackie kordelasy, oczywiście).
Czwarty tom "Misia Zbysia" porywa bohaterów w wir morskich podróży i pirackich awantur. W sielankowo-plażowych okolicznościach natury (pod uśmiechniętym, jak zwykle, słoneczkiem) Miś Zbyś i Borsuk Mruk rozkoszują się kolorowymi napojami, rozprawiając o niedoszłym śledztwie. Porzucają jednak spokojną przystań, by zareagować na dziewczęce wołanie o pomoc: udają się w pogoń za opryszkami unoszącymi w wiklinowym koszu porwaną panienkę. Na pierwszej rokładówce-wyszukiwance roi się od koszy, beczek, marynarzy i innych portowych zwierząt wielu maści oraz gatunków. Dominują psowate. Przy okazji zaczynamy się zastanawiać, jakim właściwie zwierzęciem jest uprowadzona "księżniczka". Zagadnienie to zostaje nieco rozjaśnione przez autoprezentację: "Mam na imię Lupa. Jestem córką słynnego wilka morskiego, kapitana Czarnofutrzastego". Bohaterka może się przedstawić, bo akcja ratunkowa nie sprawia większego problemu doświadczonym detektywom, którzy następnie podejmują zlecenie znalezienia tytułowego skarbu – w towarzystwie ocalonego dziewczęcia. Tu nie będzie już tak łatwo, tym bardziej, że na bogactwa czyhają prawdziwi, groźni piraci, specjaliści w knuciu i porywaniu majętnych osób. Pokonując morze, dżunglę, rzekę, wodospad i lawę, kuszeni urokami wiecznego lenistwa, zniechęcani falsyfikatami skarbu, zwodzeni na manowce, bohaterowie docierają wreszcie do celu, który jednak nie okazuje się happy endem. Prawdziwa odyseja! Oczywiście ostatecznie Miś Zbyś i Borsuk Mruk poradzą sobie z wszelkimi przeciwnościami i doprowadzą nas do zakończenia, jak zwykle otwartego, bo kto z czytelników chciałby usłyszeć "żyli długo i szczęśliwie" i nie czekać na kolejny tom?
W "Skarbie kapitana Czarnofutrzastego" poza rozbudowaną akcją, nieco odmienioną kolorystyką (jako kolorysta w zespole autorów debiutuje Tomasz Kaczkowski) i nowym wcieleniem naszych ulubionych pszczółek (egzotyczne bzyczki na okładce), doświadczymy odwołań do poprzednich tomów (nietoperze, rakieta), gry słów (wilk morski, borsuk-tchórz) oraz... częstego kartkowania. Autorzy kilkakrotnie przekierowują nas do wcześniejszych stron, abyśmy coś sprawdzili, dopatrzyli się szczegółów, po prostu wzięli czynny udział w przygodzie. Jeśli coś przegapimy, nie zrozumiemy akcji. Takie zawracanie pozornie przerywa ciągłość lektury, tnie fabułę, ale moim zdaniem jest trafnym wyborem, bo tez podobnie "przewijam" lub kartkuję dobre kryminały dla całkiem dojrzałych widzów i czytelników. Konieczność koncentracji, zapamiętywania, gdzie w książce coś zostało wspomniane po raz pierwszy, a także wymagana umiejętność liczenia przynajmniej do sześciu podnoszą nieco poprzeczkę wieku czytelnika "Skarbu kapitana Czarnofutrzastego" względem poprzednich części komiksu – wydaje mi się, że z wszystkimi zagadkami poradzą sobie dzieci co najmniej pięcioletnie.
Komiksy o duecie Zbyś&Mruk uczą spostrzegawczości, rozweselają jak mało która książka, zapewniają wrażenia plastyczne, jakich nie dostarczy dziecku nawet ulubiony film animowany (a co dopiero galeria sztuki...). Jeśli nie chcemy, by dzieci dostały alergii na czytanie, wolelibyśmy uniknąć przyszłego odczulania lekkimi lekturami dla młodszych nastolatków, lepiej zacząć od pozycji stworzonej specjalnie dla przedszkolaków, kuszącej i przyjaznej w formie oraz treści. Na przykładzie swojego syna mogę zapewnić, że kto zainteresował się "Misiem Zbysiem" za młodu, ten zostanie świadomym czytelnikiem (nie tylko komiksów) oraz miłośnikiem ilustracji. I choć jako jedenastolatek sięga już raczej po komiksy tworzone przez Piotra Nowackiego dla dorosłych, nadal radośnie chwyta nowe "Misie Zbysie", ogląda i czyta od deski do deski. To trochę jak z Myszką Mickey – jeśli się lubi, to w każdym wieku. A Miś Zbyś i Borsuk Mruk to trochę nasi polscy Myszka Mickey i Kaczor Donald.
Seria "Detektyw Miś Zbyś na tropie" po pięciu latach od publikacji pierwszej części pozostaje wyjątkowa czy nawet niszowa, bo dla małych dzieci nie znajdziemy wielu tak profesjonalnych publikacji komiksowych, wydanych z równą dbałością, co dla dorosłych, w trwałej, zupełnie poważnej formie. Jednak nie chodzi tylko o prezencję, to głównie ze względu na styl całości (scenariusz, rysunki, kolory) "Miś Zbyś" jest jedyny w swoim rodzaju. Góruje nad komiksowymi kuzynami w krótkich gatkach prostotą, lekkością, "kreskówkową" kreską i kolorystyką, oderwaniem od tego niepisanego zobowiązania do zaspokajania gustów nie tylko małych czytelników, ale i ich rodziców – szukających w komiksach albo "nutki edukacji", albo odniesień do "dojrzalszych" klimatów postapokaliptycznych czy mitologicznych. Tu znajdziemy tylko nieskrępowaną zabawę w detektywów, przebieranki, wyszukiwanki, czyli dokładnie to, czego oczekują maluchy w wieku około 3-7 lat. Miejmy nadzieję, że ta trafność i urok całej serii oraz poszczególnych jej odsłon zyskają jeszcze aplauz gremiów oceniających polską książkę dla dzieci. Atencją samych czytelników nie trzeba się martwić, bowiem znakomicie rozumieją się oni z autorami – dzieci lubią "Misie Zbysie", "Misie Zbysie" lubią dzieci.

Bożena Itoya

Maciej Jasiński (scenariusz), Piotr Nowacki (rysunki), Norbert Rybarczyk (kolory), Detektyw Miś Zbyś na tropie. Lis, ule i miodowe kule, wydanie drugie (poprawione), Kultura Gniewu (Krótkie Gatki), Warszawa 2017.
Piotr Nowacki (rysunki), Maciej Jasiński (scenariusz), Tomasz Kaczkowski (kolory), Detektyw Miś Zbyś na tropie. Skarb kapitana Czarnofutrzastego, Kultura Gniewu (Krótkie Gatki), Warszawa 2017.

Przepis na rodzeństwo


Usiadłam do lektury "Rodzeństwa bez rywalizacji" (Wydawnictwo Media Rodzina), nie znając wcześniejszych kultowych książek Adele Faber i Elaine Mazlish. Pewnie rozsądniej byłoby zacząć od nich, ale nie mogłam się powstrzymać, by nie rzucić się od razu na problem najbardziej aktualny dla mojej rodziny. Rodzeństwo. Relacje między rodzeństwem, konflikty rodzeństwa. Z każdym dniem (a najmłodsza pociecha ma raptem półtora roku) odkrywam, na jak grząski grunt wkroczyliśmy. Mimo że przeczytałam już sporo książek o wychowaniu, przedstawiane w nich sytuacje dotyczyły najczęściej relacji rodzic-dziecko, jeden na jeden. Nie do końca przygotowały mnie do dynamicznej, żywiołowej, pełnej napięć przeprawy, jaką jest wychowywanie więcej niż jednego potomka. Książka Faber i Mazlish z powodzeniem zapełnia tę lukę.

"Rodzeństwo bez rywalizacji" to relacja z serii prowadzonych przez autorki warsztatów. Pełno w niej autentycznych wypowiedzi rodziców, którzy opowiadają nie tylko o sytuacjach z życia swoich dzieci, ale też o swoich własnych wspomnieniach z dzieciństwa, które nierzadko rzutują na całe ich dorosłe życie. Szczególnie te historie - podparte refleksją nad własnym dzieciństwem - wywarły na mnie ogromne wrażenie i przekonały do przepracowania tematu tożsamości i emocji dziecka dorastającego z rodzeństwem. Do każdego rozdziału polskiego wydania dołączony jest podrozdział z doświadczeniami rodziców polskich autorstwa Zofii Śpiewak, dzięki czemu nie musimy bazować wyłącznie na opowieściach rodziców amerykańskich. W problemach polskich rodziców przejawia się rodzima specyfika, ot choćby mały metraż i konflikty rodzeństwa wynikające z braku własnego pokoju czy syndrom starszej siostry - oczekiwanie, że starsze rodzeństwo (szczególnie płci żeńskiej) będzie pełnić funkcje opiekuńcze wobec młodszego.

Książka jest do bólu praktyczna, pełna podpowiedzi, jak zachować się w konkretnych sytuacjach, z przykładowymi dialogami włącznie. Wiele z nich ujętych jest w formie komiksu, tak że nawet najbardziej oporni czytelnicy będą mieli na czym zawiesić oko. Jeśli zaczynacie już kręcić nosem, przeczuwając kolejny poradnik z cyklu "zrób to i to, aby uzyskać takie a takie zachowanie", uspokajam: nic z tych rzeczy. Wszelkie sztuczki psychologiczne, które proponują autorki, dotyczą raczej pracy nad uczuciami dzieci: jak postępować, żeby dzieci czuły, że są akceptowane i kochane takimi, jakie są, i że mają prawo do przeżywania i wyrażania swoich emocji. Jak je zachęcić, żeby same wypracowywały między sobą rozwiązania konfliktów, jak nie przypisywać im ról i pozwolić im wydostać się z tych, do jakich już zostały przypisane, jak uniknąć pułapki "równego" traktowania rodzeństwa, jak nie porównywać i jak pozwolić każdemu dziecku na rozwój w poczuciu własnej indywidualności, a nie w opozycji do bardziej lub mniej uzdolnionego rodzeństwa. Do mnie szczególnie przemówił temat przypisywania ról, któremu wcześniej nie poświęciłam wiele uwagi, a który - sądząc z cytowanych w książce relacji rodziców - potrafi zdefiniować tożsamość człowieka na całe życie. Z lektury książki wyniosłam mocne postanowienie, by uważać, jakimi epitetami - choćby i najpiękniejszymi - obdarzam swoje dzieci.

I to jest chyba najcenniejszy aspekt książki: zwrócenie uwagi rodziców na to, jak wielkie znaczenie ma język, którym się posługują w kontaktach z dziećmi - i jak one interpretują ich słowa. Jesper Juul pisał kiedyś o rodzicielskiej "automatycznej sekretarce": utartych zwrotach, których używamy bez namysłu, bo nauczyliśmy się ich od własnych rodziców i otoczenia. Lektura "Rodzeństwa bez rywalizacji" pokazuje, jak bardzo ta automatyczna sekretarka potrafi wpływać na relacje między rodzeństwem, często z fatalnym skutkiem. Jesteśmy zaprogramowani, żeby porównywać ("Zobacz, jak Zosia ładnie zjadła, a ty co?"), zrzucać odpowiedzialność za konflikt na jedno z dzieci ("Jesteś starsza i mądrzejsza, odpuść"), tworzyć dla dzieci role ("Mój Antek to takie spokojne dziecko, Pola to przy nim wulkan energii") czy pomniejszać dziecięce problemy ("Nie zwracaj na niego uwagi"). W trakcie lektury cały czas nasuwało mi się pytanie: dlaczego, u licha, te nasze kulturowe automatyczne sekretarki są tak destrukcyjne? Dlaczego po tylu pokoleniach, zamiast uczyć się na błędach poprzedników, używamy dokładnie tych słów, które zaostrzają konflikty, zamiast je wygaszać? Ze smutkiem czytałam opowieści ludzi, którzy dopiero w dorosłym wieku, po przepracowaniu wyniesionych z domu traum, zdobywali się na ponowny kontakt ze swoim rodzeństwem, przełamując pokłady urazy i żalu.

Tym, co rzuca się w oczy, jest brak solidnej podbudowy teoretycznej (a przynajmniej wyłuszczenia jej w książce). Podejście jest mocno behawioralne: rób tak a tak, a dzieci odbiorą to tak i tak. Nie stoi za tym spójny system wartości, które niejako modelują zachowanie rodzica w stosunku do dzieci. Wprawdzie w tytule mowa o godności, ale w tekście jest ona bardziej skutkiem niż powodem zachowań ("zrób to i to, by zachować godność swoją i dzieci" zamiast "dzieciom należy się godność, więc należy je traktować odpowiednio"). Nie chcę, by zabrzmiało to jak zarzut: praktyczny wymiar książki to zaleta dla tych, którzy potrzebują konkretów, a nie chcą zagłębiać się w filozofię wychowania. Jeśli jednak książka Faber i Mazlish jest Waszą pierwszą lekturą poświęconą wychowaniu, gorąco polecam zajrzenie również do innych pozycji, które pomogą poukładać zawarte w niej porady i odczytać stojący za nimi głębszy sens. Dobrze ujmuje to jeden z rodziców: "Spróbowaliśmy metod z książki. Nie wychodziło (...). W końcu doszliśmy do wniosku, że mówimy «nowe teksty», ale nadal «siedzimy w starej skórze»". Dopiero gdy wspomniani rodzice weszli głębiej w filozofię stojącą za "tekstami" Faber i Mazlish, udało im się poczynić postępy.

Jeśli natomiast filozofie wychowania nie są Wam obce, zjedliście zęby na Stein, Juulu, Gordonie i Kohnie, mimo wszystko koniecznie zajrzyjcie do tej książki. Bo nawet jeśli wiecie "dlaczego", to w ferworze burzliwej codzienności i w obliczu wytrącających z równowagi bójek rodzeństwa utarte, sprawdzone skrypty postępowania potrafią być wybawieniem. Szczególnie jeśli czujemy, że puszczają na nerwy, a nasza "automatyczna sekretarka" jest już na końcu języka.
Joanna Pietrulewicz