cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Bajczary i czarbaje


Ta książka oczarowała nas bajkami. Dzięki niej wróciliśmy do początków wspólnego czytania w naszym domu, do dawnych form literackich i tamtej atmosfery sprzed ponad dziesięciu lat, ale też dotknęliśmy źródeł literatury dziecięcej w ogóle. Nasza lektura "Bajczarów i czarbai" (wyd. Literatura) zbiegła się w czasie z premierą książki "Powstawanie tożsamości narodowych. Europa w wiekach XVIII-XIX" (wyd. Volumen), w którym to opracowaniu autorka (Anne-Marie Thiesse) poświęca wiele uwagi początkom zbierania baśni w Europie. Pięknie współgrają ze sobą te dwie publikacje, bo, jak pisze we wstępie do "Bajczarów" ich autorka, Joanna Papuzińska: "Jeśli ktoś uważa, że na świecie nie ma już bajarek ani bajarzy, nie do końca ma rację. Otóż istnieją, tylko są trochę inni niż ci dawniejsi i trzeba umieć ich szukać. Potrafi to robić mój syn, Antoni". Zwięzła, rzeczowa, ale też nieco poetycka przedmowa informuje o projekcie, polegającym na zapisie audio i publikacji w internecie opowieści współczesnych bajarzy polskich, a także o zupełnie osobnym pomyśle literackiego opracowania nagrań i ich wydrukowania. Inicjatywa Joanny Papuzińskiej okazała się według mnie ideą genialną, bo nie dość, że upowszechnia badania, o których mało kto wie, to jeszcze zaowocowała świetnymi, świeżymi i tradycyjnymi zarazem bajkami dla współczesnych dzieci. Są to krótkie, proste utwory literackie na wysokim poziomie, kolorowo i nastrojowo zilustrowane przez młodą artystkę, Annę Łazowską, znakomicie partnerującą królowej polskiej książki dla dzieci. Treść, forma i zespół twórców tej publikacji łączą pokolenia, na pewno taki sam scalający efekt odniesie ona w czytających rodzinach.
Anna Łazowska przygotowała na potrzeby "Bajczarów i czarbai" jedną z najładniejszych okładek, jakie widziałam w mijającym roku. Jest to kompilacja postaci i wątków występujących we wszystkich dwunastu bajkach, pokazująca i wiry, i spokojniejsze fragmenty akcji. Silna reprezentacja ciemniejszych barw oddaje atmosferę wieczornych czy zimowych opowieści przy ognisku, bo przecież właśnie w takich okolicznościach powstawały i trwały ludowe bajki. Artystka wczuwa się w klimat książki już od pierwszych stron, czego dowodzą dyskretne, śliczne akcenty graficzne towarzyszące wprowadzeniu i wstępnemu wierszykowi. Te drobiazgi należą do moich ulubionych ilustracji w "Bajczarach". Później dominują całostronicowe obrazy, po jednym przy każdej bajce, portretujące głównego bohatera i kluczowy moment jego przygód – mamy tu pełne sceny z tłem, często całym pejzażem. Oprócz tych bajkowych pocztówek, utworom towarzyszy więcej grafik, mniejszych, wplatanych w tekst. Zbiorek Joanny Papuzińskiej okazał się książką ilustrowaną tak bogato, jak mało która współczesna pozycja literacka dla młodych.
Konstrukcja publikacji jest dobrze pomyślana i spójna, przy czy nawiązuje do ulubionych książek z dzieciństwa dzisiejszych rodziców, dziadków, a nawet pradziadków. Bajki zawsze rozpoczynają się tytułem, jednozdaniowym, powiększonym tekstem wprowadzającym i wspomnianą pocztówkową ilustracją. Autorzy wybrali dla nas historię kobiety, która zyskując skarb straciła większe bogactwo – syna, dalej bajki: o dziewczynie, która niedoceniana przez macochę, idzie na służbę do surowego pana mieszkającego w bogatej komnacie ukrytej w studni; o fragmencie Księżyca, który spadł na Ziemię, stał się jajem, pisklęciem i podopiecznym pani Heli; o figurze świętego Jana, radzącego w sprawach urody. Znalazła się w "Bajczarach" również opowieść o matce, która leczyła padaczkę ukochanej córki według rady "dziwnej jakiejś kobiety, jakby Cyganki czy wróżki": popiołem uzyskanym po spaleniu fragmentu obrusa z ołtarza miejscowego kościoła. Są i zabawne perypetie chłopca rozumiejącego śpiew ptaków, wzruszająco-bohaterska bajka "O niedźwiedziu królewiczu", budująca opowieść o wdzięczności drzew, ciekawe historie o wędrującym między ludźmi Jezusie i o kościelnym dzwonie, a nawet o pozyskiwaniu ognia od smoka w zimną, niewdzięczną dla pasterza noc. Zwyczajowe bajania o mitycznych istotach mieszają się tu zatem z ludową religijnością, dając mieszkankę jak najbardziej naturalną dla polskiej (czy ogólnie słowiańskiej) bajki. Książkę czyta się bardzo dobrze, ba, najlepiej! Po jej skończeniu żałowaliśmy, że nie ma żadnej kontynuacji, drugiego, trzeciego, czwartego tomu. Choć właściwie "Bajczary" nie całkiem się skończyły, bo wpłynęły na nas długotrwale: przełamały pewien zastój w naszym rodzinnym czytaniu na głos, teraz znowu połykamy książki jedna za drugą.
Książka Joanny Papuzińskiej, Antoniego Beksiaka i Anny Łazowskiej sprawi przyjemność miłośnikom starannego języka, sztuki opowiadania, etnografii, nowej polskiej ilustracji, ciekawych rozwiązań kolorystycznych i po prostu ładnych publikacji. Moją uwagę zwróciła też praktyczna strona użytkowania tego tomiku. Wyraźna, duża czcionka i "światło" między wierszami zachęcą do samodzielnego czytania najmłodszych uczniów, sprawią też radość starszym osobom, które chcą poczytać wnukom – wszak sami seniorzy chętnie korzystają z serii "Duże litery", prowadzonych przez niektóre wydawnictwa dla dorosłych. "Bajczary" sprawdzą się jako piękna pierwsza książka lub nagroda za cokolwiek, niekoniecznie w oficjalnej, szkolnej dziedzinie, ale choćby za umiejętność ładnego opowiadania młodszemu rodzeństwu albo dorosłym. Bo te bajki łatwo się zapamiętuje, a mimo to chce się do nich wracać, dzielić nimi i trochę dodawać od siebie, jak to na bajarza przystało.
Bożena Itoya

Joanna Papuzińska, Antoni Beksiak, Bajczary i czarbaje, ilustracje Anna Łazowska, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2019.

sobota, 30 listopada 2019

Solan i Ludwik. Misja Księżyc


Jednym z czynników, które zdecydowały o naszym rodzinnym uczestnictwie w Kinie Dzieci 2019 był powrót "Solana i Ludwika". Dwa lata temu zachwyciła nas pierwsza dostępna w Polsce przygoda sroki i jeża: "Solan i Ludwik. Wielki wyścig z serem" (2015), tym razem organizatorzy festiwalu włączyli do programu film z 2018 roku – "Solan i Ludwik. Misja Księżyc". Poprzednio Kino Dzieci polecało norweską animację lalkową dzieciom w wieku od 7 lat, zaś nowemu obrazowi tego samego reżysera (Rasmus A. Sivertsen) przyporządkowano kategorię 6+. Ta kosmetyczna zmiana dowodzi, jak dokładnie ekipa festiwalowa analizuje proponowane pozycje. "Misja Księżyc" jest bowiem filmem zdecydowanie prostszym i przystępniejszym od "Wielkiego wyścigu z serem", mówiąc wprost, słowami mojego trzynastoletniego syna: "dziecinniejszym". Równocześnie nowe perypetie Solana i Ludwika, mimo całej pocieszności i dużej przewidywalności, trwają zbyt długo (80 minut), by przed ekranem mogło wysiedzieć (z przyjemnością) dziecko młodsze niż sześcioletnie. Analogiczne spostrzeżenia mieliśmy odnośnie popularniejszej, pozafestiwalowej produkcji, którą w sprawozdaniu z 4. MFF Kino Dzieci porównywałam właśnie do "Solana i Ludwika": "Baranka Shauna. Filmu" (2015) i jego kontynuacji, niedawnej premiery "Farmageddonu" (2019). W obu przypadkach twórcy postawili na większą uniwersalność, wyszli nieco z własnej niszowej konwencji, ale pozostali przy pełnym metrażu właściwie równym długości filmów dla dorosłych.
Solan jest energiczną, pewną siebie sroką, która postanawia zostać kosmonautą. Norwegia przystępuje bowiem do wyścigu, mającego na celu zdobycie chwilowo bezpańskiego Księżyca dla swojego kraju: kto pierwszy wbije flagę, ten pan. Reodor, ludzki (w znaczeniu dosłownym i przenośnym) przyjaciel Solana, konstruuje rakietę, a cały projekt obserwują zalękniony jeż Ludwik i zachwycona promocją miejscowości pani burmistrz. Oraz telewizja, bo podobnie jak w "Wielkim wyścigu z serem" mamy tu niemal kabaretową relację na żywo. Scenariusz zawiera dużo zabawnych odniesień do społecznych słabości i powierzchowności, jak ślepe dążenie do sławy i zwycięstwa, przypisywanie sobie cudzych zasług, ale już nie potknięć. To artystyczne przetworzenie przywar, obdarzenie ich karykaturalnym sznytem, znakomicie sprawdziło się w pierwszej prezentowanej w Polsce odsłonie kinowego cyklu. Tu jednak krytyka jest łagodniejsza, humor mniej abstrakcyjny, ogólnie szaleństwo "Wielkiego wyścigu" tylko pobrzmiewa w "Misji Księżyc". Widz skupia się na kosmicznej potyczce i małych relacjach, zwłaszcza tej łączącej Solana z Ludwikiem, który, bardziej ze strachu niż zaborczości, chciałby zatrzymać Solana w domu.
Na pierwszy plan wysuwają się więc psychologia i nauka wartości przez przygodę, przy czym twórcy nie poprzestają na promowaniu przyjaźni, lojalności czy uczciwości. Zgodnie z duchem czasów, w opowieść wplecione zostało przesłanie dotyczące ekologii i społecznej (współ)odpowiedzialności. Okazuje się, że są sytuacje i etyczne imperatywy, wobec których kwestia zwycięstwa i nagrody, czy też w ogóle natychmiastowej i krótkowzrocznej korzyści, przestaje być istotna. Solan i Ludwik uczą oszczędzania świata, odkładania go na przyszłość, co tylko pozornie brzmi wzniośle i zdaje się odległe od myślenia najmłodszego pokolenia. Kino Dzieci, choć reprezentuje kulturę wysoką (wszak udostępnia filmy ambitniejsze od amerykańskich blockbusterów), znakomicie reaguje na codzienność każdego europejskiego dziecka, nie tylko wytrawnego polskiego kinomana. Festiwal odzwierciedla szersze potrzeby społeczne, w tym zjawiska i gusta uchwycone w popkulturze. Wszystkie filmy obejrzane przeze mnie na szóstej edycji festiwalu odnosiły się do szanowania Ziemi i/lub dbałości o najbliższe środowisko –naturalne i ludzkie, jego jakość, którą należy aktywnie współtworzyć. Te same zjawiska i nawoływania można dostrzec w repertuarze tegorocznej dziecięcej Eurowizji. I na ulicach, bo nawet dziś (29 listopada 2019 roku) po raz kolejny przez Warszawę przechodzi Młodzieżowy Strajk Klimatyczny.
Film "Solan i Ludwik. Misja Księżyc" będzie dostępny dla szerszej widowni – polska premiera kinowa nastąpi w 2020 roku. Jako laureat nagrody jury Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych przy 6. MFF Kino Dzieci, obraz zyskał rekomendację do rozpowszechniania w Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych. Można też łatwo włączyć go w edukację wczesnoszkolną, ponieważ należy do programu Nowe Horyzonty Edukacji Filmowej, który na swojej stronie internetowej zamieścił materiały dydaktyczne dla klas 1-3 szkoły podstawowej: scenariusz zajęć oraz analizę. Warto bawić się i uczyć z takim kinem, zaś z punktu widzenia rodzica i krytyka obserwować, co się dzieje w kulturze dla dzieci i dydaktyce, a także w sposobie myślenia najmłodszych. Zmiany zachodzą szybko i głęboko, trzeba być na bieżąco, by nie odgrodzić się od nich barierą pokoleniową. Nasze obycie w świecie, czy to kultury, czy wartości, prędko może ulec przeterminowaniu, a wtedy jedynym komunikatem, który będzie do nas docierał, stanie się "Ok, boomer".

Bożena Itoya

Solan i Ludwik. Misja Księżyc, reżyseria: Rasmus A. Sivertsen, rok produkcji: 2018, kraj: Norwegia, czas: 80 min., kategoria wiekowa: 6+, 6. MFF Kino Dzieci (21-29.09.2019 r.), sekcja: Konkurs główny.

Awaria


Joannę Wachowiak kojarzyliśmy dotychczas przede wszystkim z literaturą dla najmłodszych czytelników. Bardzo ucieszyłam się z zapowiedzi powieści dla młodzieży autorstwa właśnie tej pisarki, bo mój trzynastoletni syn niestety wyrósł już z "Opowiastek dla małych uszu" czy "Bartka, Lenki i snów" (obie serie ukazują się w wydawnictwie BIS), powoli kończy się też dla niego etap "Ali Baby" (wyd. BIS) i "Baby Blagi" (wyd. Literatura). Na szczęście w tym momencie nadeszła "Awaria" (wyd. Literatura). Po lekturze stwierdzam, że twórczość Joanny Wachowiak rośnie wraz z moim synem: dojrzewa styl pisarstwa, poważnieją tematy i bohaterowie, rozrasta się przestrzeń pozostawiana czytelnikowi do własnych wniosków. Niezależnie od naszych wcześniejszych doświadczeń czytelniczych, "Awaria" jest świetną powieścią, doskonale wyważoną, nieprzesadzoną i, co naprawdę rzadko się zdarza w literaturze dla młodszej młodzieży, w pełni oryginalną. Żadnych notek "dla fanów Harry'ego Pottera" i tym podobnych odniesień na okładce (ani w treści książki), co za ulga!
Autorka i ilustratorka (Marta Krzywicka) przedstawiają nam pewną rodzinę w skomputeryzowanym świecie niedalekiej przyszłości. Bez zbędnych wstępów, w sposób zupełnie naturalny, wnikamy w codzienność Maćka (najmłodszy z nastoletniego rodzeństwa), Anity, Tymka i ich mamy. Nie znamy dokładnej daty i lokalizacji wydarzeń, ale też wcale ich nie potrzebujemy, bo akcja jest bardzo bliska współczesnym młodym ludziom z naszego kręgu kulturowego.
"Awaryjne" dzieci właściwie nie rozłączają się ze swoimi kieszonkowymi komputerkami, czyli smartfonami. Czerpią energię z techniki i obecności w świecie wirtualnym, choć, jak się z czasem okaże, znaczenie ma również prezencja, czy raczej autoprezentacja, w realu. Jednak i prawdziwe życie tych nastolatków jest warunkowane przez liczne czynniki internetowe. Poznajemy też matkę zlecającą najdrobniejsze czynności Pinie, centralnemu domowemu komputerowi, a może już sztucznej inteligencji? Poza tym nowoczesnym akcentem, starsze pokolenia nie zaskakują właściwie niczym, bo dostrzegliśmy tu stereotypowe pozycje dobrej mamy i babci z innej epoki. Takie tło społeczne jest niezbędne, by pokazać wszystkie niespodzianki czekające na bohaterów. A zaczyna się od tajemniczej przesyłki.

Od kogo to?
Dobre pytanie.
Sprawdź nadawcę – radzi Anita. – Przecież musi być podany.
Genialna jesteś. Ale wiesz co? Napis jest nieczytelny. Kartka jest wilgotna, litery się rozmazały. Kompletnie nie do odczytania.
Rozumiem, że żadne z was nie zamawiało niczego w internecie? – włącza się do rozmowy mama. – W takim razie to musi być od babci, przecież co roku coś wam przysyła.
Nie "coś". Wełniane skarpety, szale albo swetry – krzywi się Maciek. – O nie, no i właśnie mnie dopadła! – Odkłada telefon, na ekranie którego, jako gepard, został właśnie zagryziony przez hienę. – Kurczę, mam nadzieję że to nie jest paczka pełna robionych na drutach skarpet!
Tymek kiwa głową z powagą.
To może być to. Zapas skarpet na całe życie.
Słuchajcie, to ma sens! – woła z przestrachem Maciek. – Pewnie babcia stwierdziła, że zapłaci za przesyłkę raz, zamiast rok w rok wysyłać paczkę!

Babcia osobiście w książce się nie pojawia, ale nawet zacytowana scena charakteryzuje nie tyle starszą panią, co panujące w rodzinie stosunki i kontakty. Mama nie jest rodzicem samotnym, ale dominującym w domu – tata odezwie się właściwie dopiero w dwunastym rozdziale. Rola ojca w "Awarii" jest bardzo ograniczona i dlatego uważam ją za ciekawy temat do dyskusji, rodzinnej czy klasowej, o funkcjach pełnionych przez członków "podstawowej komórki społecznej". Otóż tata istnieje, bywa wspominamy, ale w akcji praktycznie nie uczestniczy, bo odbywa służbową podróż z opóźnieniami lotniskowymi w tle. Ileż go omija! Prawdziwa rodzinna rewolucja, może najważniejsze wydarzenia w życiu jego dzieci, przełamujące wzajemne uprzedzenia, zmuszające je do współpracy i pokazujące (albo wręcz objawiające), że naprawdę się lubią. Co początkowo wydaje się bardzo wątpliwe, bo ciągnące się przez wiele stron kłótnie rodzeństwa bywają obciążające emocjonalnie nawet dla czytelnika. Naprawdę podziwiam bohaterstwo znoszącej tę atmosferę mamy, która zadziwiająco późno przeżywa własną awarię, przez atak grypy (czy raczej dzięki niemu) wyłączając się z wiecznej awantury.
Po pierwszym kontakcie z głównymi bohaterami czytelnik ma mieszane uczucia, z przewagą tych negatywnych. Dzieci wypadają bowiem głupiutko, uzależnione od ocen internautów, potrzebujące ich nawet w trakcie... przygotowywania śniadania. Ale może nie powinniśmy zbyt pochopnie oceniać Maćka i jego rodziny, bo czy nie jesteśmy tacy sami? Szczerze mówiąc, młodym czytelnikom zachowanie bohaterów książki prawdopodobnie wyda się fajne, a nie godne potępienia. Może nawet sami zechcą nagrać na swoich kanałach takie same filmiki. Postrzeganie i wartościowanie świata przez nas, rodziców, bardzo różni się od tego, jak rzeczywistość widzą współczesne nastolatki, a nawet dzieci ośmioletnie.

Wycofując się do kuchni, Maciek słyszy, jak mama zarządza:
Pina, kawa. Podwójne espresso.
Okej.
Z szafek Maciek wyjmuje puszkę i kubek. Przygotowuje kakao i wstawia kubek do mikrofalówki. Sięga po smartfon i włącza nagrywanie, a dopiero potem wciska przycisk "start" na mikrofalówce.
Widzicie to? Czas płynie, odliczanie włączone. Na pewno zauważyliście, że na każdym filmie licznik zatrzymuje się na sekundę przed wybuchem bomby. Dlatego teraz ja... – I dokładnie w momencie, gdy na wyświetlaczu pojawia się jedynka, błyskawicznym ruchem zatrzymuje urządzenie. – Jest! Ha, widzieliście? Rozbroiłem.
Synku, z kim ty rozmawiasz? – pyta mama, pojawiając się w kuchni.
Nie, nic... Z nikim – odpowiada szybko Maciek i odkłada telefon.

Zachowanie Maćka, najmłodszego z trojga dzieci, wiele mówi o standardowych układach rodzinnych. "Maluch", "syneczek", "córeczka" – to ci starsi są skażeni przesadnym zamiłowaniem do techniki, ale on/ona jest ostatnią nadzieją rodziców, ostoją czystości, szczerości i realu, dzieciństwa, jakie pamiętają i jakie sobie wyobrażają jako idealne. Może to te wyobrażenia sprawiają, że takie Maćki chowają smartfony i udają, że wcale nie prowadzą swoich kanałów? Których zresztą wstydzą się po roku.
W powieści Joanny Wachowiak dość szybko na pierwszy plan wysuwają się stosunki między rodzeństwem, umiejętność i konieczność współpracy, dogadania się. Dorośli i nowinki techniczne zostają zepchnięci na drugi plan, a skłóceni, przyzwyczajeni do codziennych potyczek bracia i siostra muszą opanować niepojęty bunt robotów.

Anita chwyta Tymka za ramiona.
Ty nic nie rozumiesz! – powtarza słowa Maćka. – Może masz rację, może to wszystko moja wina! Przecież podłączyłam Evo do sieci, to wszystko się zaczęło od podłączenia go do sieci! A jeśli ktoś z zewnątrz dostał się do niej, jeśli to jest atak hakerski?... Można z zewnątrz kontrolować wszystkie urządzenia! Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale to nie jest niemożliwe, to jest do zrobienia, jest wykonalne! – W głosie Anity, zawsze opanowanej, pobrzmiewa nuta histerii.
Ja się boję – łka Maciek. – Ten dom nas atakuje!

"Awaria" zachwyciła mnie językiem: naturalnym, ale nie na siłę potocznym. W wypowiedziach dziecięcych bohaterów pojawia się niekiedy szyk charakterystyczny dla języka mówionego oraz ten sznyt ciętych ripost, małych złośliwości, wiecznej gotowości do walki. Często słyszę, jak młodzi porozumiewają się właśnie na zasadzie "pocisków" i "dissów", zupełnie jak Tymek, Anita, a w pewnym stopniu też Maciek. Tej polszczyźnie daleko do wpadek charakterystycznych dla polskich "młodzieżówek" pisanych przez dojrzałych pisarzy. Zbyt często bowiem trafiamy w naszej literaturze na sztywne, ugrzecznione komunikaty w języku literackim, tylko przeplatane dziwnymi "nowoczesnymi" wtrętami leksykalnymi, które akurat wydały się autorowi odświeżające czy "cool". Natomiast Joanna Wachowiak pisze po prostu dobrze, nie stylizuje się na literacką raperkę z osiedla, przez co jest dla młodych wiarygodna.
Tak samo, jak ja język, mój syn docenił konstrukcję fabularną powieści. Ucieszył się, że nie było nadmiernych kombinacji fantastycznonaukowych. Niektóre motywy (ludzkie i fabularne) pozostały w cieniu podczas awarii i po niej to bardzo dobrze, bo książka adresowana jest do starszych dzieci, które powinny już myśleć bardzo samodzielnie, przeżywać opowieść analizując ją po swojemu. Akcja bywa mroczna (nie tylko przez brak światła w domu), co bardzo nam przypadło do gustu, podobnie jak odniesienia do blockbusterów, z naszym ukochanym Terminatorem na czele. Przebłysk z chyba najsłynniejszym zbuntowanym robotem świata jest mocny i zapada w pamięć, ale na plastyczność powieści, jej artystyczny odbiór, jeszcze bardziej wpływa ilustratorka.
Marta Krzywicka zapewniła "Awarii" niepowtarzalną, "spersonalizowaną" oprawę graficzną, współtworząc atmosferę zagubienia bohaterów zarówno w świecie uczuć, jak i sztucznej inteligencji. Ilustratorka znakomicie spełnia się w oszczędnych w barwy, ale silnie akcentujących opowieść obrazkach. Całe uniwersum "Awarii" oświetlone jest bladą niebieskością ekranów, bo właśnie ten kolor jest jedynym intensywnym, wmalowanym w czarno-biało-szarą ilustrację książkową. Lubię grę cieni w twórczości Marty Krzywickiej to, jak steruje światłem, ale też zabawę w chiński teatr (na stronie 58.). Warto przyjrzeć się również tłu poszczególnych obrazków, czasem złożonemu z kropkowanych chlapnięć farbą w spreju, budowanemu z zarysu przedmiotów, sugerującemu nastrój bohaterów lub ich uwikłanie w elektronikę. Tu nawet bożonarodzeniowe ozdoby nie ocieplają atmosfery.

Choinka jednak się pojawiła. Tymek wniósł ją do salonu i osadził w metalowym stojaku. Było przy tym trochę nerwów, bo z początku pień był zbyt gruby i nie mieścił się w obejmie, z kolei po ociosaniu stał się zbyt wąski i choinka przechylała się niebezpiecznie to w jedną, to w drugą stronę. Gdy wreszcie udało się ją ustabilizować, Czika dwa razy wychłeptała wodę z podstawki stojaka, chlapiąc dokoła i robiąc mokre ślady – szybko wyszło na jaw, że wypiła wodę, bo jej miska była sucha. Później okazało się, że "szmata", którą Tymek wycierał resztki wody z podłogi, była ulubioną koszulką Anity. Tymek zapewniał, że nie rozpoznał jej koszulki z logo NASA, ale nawet mamie trudno było w to uwierzyć.
Koniec końców kryzys został zażegnany i ustawianie choinki zakończyło się.
Mama robi teraz krok w tył.
Tak – stwierdza z zadowoleniem. – Nawet całkiem niezła, jak na kupioną prawie na ostatnią chwilę.
Wyraźnie czeka na to, że ktoś ją poprze i wyrazi entuzjazm.
Mmm – mruczy więc w odpowiedzi Maciek, odrywając na chwilę wzrok od ekranu, na którym właśnie toczy drugie życie jako gepard.

Choć w książce zdarzają się typowe sytuacje znane nam z grudniowych wieczorów spędzanych w rodzinnym gronie, to lektura wydaje się nieoczywistym wyborem na sezon gwiazdkowy. Nie głaszcze naszych oczekiwań, tylko daje do myślenia, bo sporo w niej krytycznego, niewyrażonego wprost dystansu do polskości, a równocześnie zaspokaja okołoświąteczną potrzebę ciepła. Z jednej strony pojawiają się tu stałe atrybuty rodzimego Bożego Narodzenia – drzewko, prezenty w postaci skarpet, kłótnie, rozmyślanie o jedzeniu, a nie o duchu świąt, ale jest i coś głębszego, prawdziwszego: atmosfera. Ta zmienia się, oczyszcza, przestaje być gęsta, wartko płynie ku rozwiązaniu zupełnie fantastycznemu, ale nie przez wątki science fiction, tylko dzięki wyciszeniu, zamknięciu zakończenia we wnętrzu rodziny. Czyż nie o to chodzi w finale adwentu?

Bożena Itoya

Joanna Wachowiak, Awaria, ilustracje Marta Krzywicka, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2019.

wtorek, 26 listopada 2019

Słynny najazd niedźwiedzi na Sycylię


Tegoroczny szósty Międzynarodowy Festiwal Filmowy Kino Dzieci został otwarty pokazem francusko-włoskiej animacji pełnometrażowej "Słynny najazd niedźwiedzi na Sycylię". Film opatrzono kategorią wiekową "7+", więc jak najbardziej mieszczę się w przewidzianej grupie odbiorców, zresztą podobnie jak mój trzynastoletni syn. "Niedźwiedzie" bardzo się nam podobały, chyba w równym stopniu ze względu na opowieść i wrażenia wizualne. To po prostu piękny film.
Fabuła opiera się na książce Dina Buzzatiego pod tym samym tytułem, w Polsce wydanej w 2008 roku w przekładzie Magdaleny i Jarosława Mikołajewskich przez Czułego Barbarzyńcę, jednak nie jest to ekranizacja 1:1. Reżyser (Lorenzo Mattotti) rozbudował i dodał kilka wątków oraz postaci, według mnie czyniąc historię słynnego najazdu dużo ciekawszą, a równocześnie zachowując jej atmosferę. Oszczędne, mało wyraźne (choć stylowe) ilustracje zastąpiono fascynującymi, płynącymi w animacji obrazami. Zanim film całkiem mnie wciągnął, wpatrzona w ekran rozmyślałam, że są to maźnięcia pędzla pociągnięte dalej, dłużej niż spodziewają się oczy widza nawykłego do zaokrąglonych, wielkookich, ale poza tym bardzo realistycznych animacji proponowanych przez dominujące na rynku wytwórnie filmowe.
Literacki pierwowzór pozbawiony był ramy scalającej filmową opowieść i angażującej dziecięcego odbiorcę: motywu wędrownego teatru odgrywającego "Słynny najazd niedźwiedzi na Sycylię", w którym to przedstawieniu występuje dziewczynka, mająca sobowtóra wśród postaci dramatu. Dwuosobowa trupa aktorsko-muzyczna tuła się po górskich pustkowiach, a znalazłszy nocleg w wielkiej jaskini, natyka się na jej stałego lokatora, wielkiego, leciwego niedźwiedzia. Aby obłaskawić groźne zwierzę, szef teatru i jego pomocnica naprędce rozkładają scenę i rozpoczynają spektakl. Ich widz zdaje się mocno związany z opowieścią, co od początku podejrzewają dzieci oglądające film i co zostaje wspomniane (ale nie wyjaśnione!) w umiarkowanie szczęśliwym zakończeniu. Niedźwiedź słucha, potem sam dopowiada, jak to było, gdy dawno temu nieobecne dziś na Sycylii niedźwiedzie zeszły z nieistniejących już gór i osiedliły się wśród ludzi, prowadzone przez niedźwiedziego króla Leoncja, poszukującego porwanego przez myśliwych syna, niedźwiadka Tonia.
W tej wielkiej przygodzie znajdzie się coś dla każdego dziecka: miłośnika zwierząt, bitew, opowieści o przyjaźni, o rodzinie, o podstępnych złoczyńcach i duchach. Będą zabawne sceny batalistyczne, całkiem poważne rany i wzruszające rozstania. Oraz wielka tęsknota za ojczyzną i czystością pierwotnej natury, bo też "Słynny najazd niedźwiedzi na Sycylię" z pewnością można uznać za film "zielony". Zresztą, na dziewięć produkcji obejrzanych przeze mnie na 6. Kinie Dzieci, tylko w dwóch nie zauważyłam wątków ekologicznych, ale te wyjątki z kolei promowały społeczną świadomość i aktywność, zagadnienia tak samo istotne w nowoczesnym kinie i świecie, jak dbałość o środowisko. Również "niedźwiedzie" w pewnym sensie opowiadały o zaangażowaniu obywatelskim i konsekwencjach rewolucji społecznej, obyczajowej czy kulturowej. Trochę to film o przyrodzie, a trochę o naturze człowieka. Koniecznie sprawdźcie, czy zgadzacie się z moją oceną – na pewno trafi się okazja, bo organizatorzy festiwalu Kino Dzieci zapowiedzieli, że "Słynny najazd niedźwiedzi na Sycylię" trafi do polskich kin w 2020 roku.
Bożena Itoya

Słynny najazd niedźwiedzi na Sycylię, reżyseria: Lorenzo Mattotti, rok produkcji: 2019, kraj: Francja, Włochy, czas: 82 min, kategoria wiekowa: 7+, 6. MFF Kino Dzieci (21-29.09.2019 r.), sekcja: Konkurs główny.

czwartek, 31 października 2019

Zwierzoobjaśniarka


"Zwierzoobjaśniarka" jest książką niby dla dzieci, ale też dla dorosłych, italianistycznym cacuszkiem docenionym przez kapitułę Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa za przekład Joanny Wajs. Rzeczywiście, pod względem językowym publikacja wyróżnia się na tle innych propozycji chociażby tego (wielkiego!) wydawcy – Naszej Księgarni. Stylizacja na starodawną, nieco naukową polszczyznę podkreśla humorystyczny charakter przedstawionych przez autora mądrości, ale do przedziwnych wynalazków najlepiej pasuje słowotwórcza odkrywczość tłumaczki. W "Zwierzoobjaśniarce" ujawnia się bowiem moc neologizmów. Chociaż właściwie sama już nie wiem, może najbardziej ujęła mnie umiejętność przekładu włoskiego tekstu na polską frazeologię.

Jak powszechnie wiadomo, w sprzedaży są obecnie różne typy zwierzoobjaśniarek. Można dostać objaśniarki brzuchomówcze i teleobjaśniarki (supernowoczesne modele, w których rozwiązano już problemy nie do przejścia dla Bonawentury Karczocha). Istnieją też jednak objaśniarki nakręcane, na baterie słoneczne i na fale mózgowe. Wszystko zależy od ceny.
Bywają również eleganckie objaśniarki designerskie (te, które mają z tyłu nadgryzioną wiśnię). Żeby sobie taką kupić, trzeba się nieźle wykosztować!
Zwierzoobjasniarki najnowszej generacji, o których mówimy, że są smart, to urządzenia bardzo zaawansowane technicznie. Pozwalają rozmawiać (za pośrednictwem czatu) z ponad setką gatunków zwierząt, łączyć się ze stworzeniami na drugim końcu świata, a nawet przygotować posiłek dla stołowników o bardzo różnych gustach. Co ugotować, gdy na kolację wpadną: znajomy adwokat, jego pies Szamburek i pan Orzeszko, twój przyjaciel weganin? Zostaw decyzję pichcizwierzoobjaśniarce. To urządzenie w mig przyrządzi smaczne zrazy z liści sałaty w panierce z prosa na podściółce z psich chrupek.

Książka Sergia Olivottiego łączy traktat (popularno)naukowy z przewodnikiem czy poradnikiem użytkowania omawianego urządzenia i skarbczykiem anegdot. Oczywiście i niestety zwierzoobjaśniarka jest wynalazkiem fikcyjnym i ten fakt leży u źródła całego dowcipu. Autor nasycił tekst aluzjami do współczesnej techniki, mód, języka marketingu, lifestyle'u, dawniejszej literatury włoskiej, światowej sztuki oraz odwiecznych i nieprzemijalnych cech ludzkości oraz wybranych gatunków fauny. Niektóre z tych akcentów pozostaną niezrozumiałe dla młodszych czytelników, zwłaszcza odniesienia do literatury, która na włoskim gruncie jest powszechnie znana, a u nas – niekoniecznie. Mnie natomiast trochę przytłoczył nadmiar "easter eggów", bo też książka jest zbudowana właściwie tylko z nich. I z miłości do zwierząt. To właśnie głęboka sympatia do omawianych obiektów, bardziej niż humorystyczny opis sposobów, na jakie psy, koty i inne zwierzęta domowe postrzegają świat i czego od niego oczekują, sprawia, że "Zwierzoobjaśniarka" bardzo mi się podoba. Rzecz jasna są też zwariowane, kolażowo-satyryczne ilustracje autora wchodzące w skórę rozmaitych epok i konwencji artystycznych, ale bez słów byłyby tylko zbiorem wesołych, pozbawionych kontekstu (jeśli nie sensu) obrazków.

"Codex Moclob" (1848) traktuje o perypetiach i wynalazkach Bonawentury Karczocha, czyli Karczochiusza, którego wszyscy znamy jako genialnego konstruktora zwierzoobjaśniarki.
Karczochiusz, urodzony pod koniec XVIII wieku w dolinie rzeki Wieprzobobroświniotygrys, młodość spędził w Egongu, gdzie wynalazł swój słynny doplamiacz żyraf (jedna z jego podopiecznych zdobyła dzięki temu specyfikowi tytuł Miss Sawanny 1812). Następnie udał się w podróż po świecie, podczas której odkrywał zwyczaje osobliwych plemion, co najmniej tak tajemniczych jak ich narzecza: Rzępolaków, Miauczykanów, Dlaelizejczyków i wielu innych.
P przyjeździe do Włoch w 1815 roku Karczochiusz miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, lecz już wtedy dużo potrafił: zagrać pod pachą "Panie Janie", niepostrzeżenie przylepić glut z nosa pod stołem, określić trajektorię lotu pijanej muchy. Lecz przede wszystkim władał niezliczonymi językami (ponoć podczas strzyżenia u fryzjera udało mu się przetłumaczyć "A wczora z wieczora" na nepalski).

Nawet w tak krótkiej próbce tekstu widać, że niektóre żarty dotrą tylko dla dorosłych, a te o glutach, graniu pod pachą i pijanej musze spotkają się z uznaniem maluchów, które jeszcze nie wiedzą, co to XVIII wiek ani "codex". Kolejne rozdziały streszczają życiorys Bonawentury i jego zmagania z przekładem języków zwierząt na ludzki, a następnie relacjonują, o czym rozmawiają koty, psy i "inne zwierzęta". Są to tematy ważkie z punktu widzenia dysputantów, choć dla nas niepoważne i zabawne, zwłaszcza, jeśli obcujemy ze zwierzętami na co dzień i mieliśmy dotąd wrażenie, że rzeczywiste pragnienia i uczucia naszych podopiecznych odbiegają nieco od tych opisanych w "Zwierzoobjaśniarce" – przecież powinny się koncentrować na nas, właścicielach!Tymczasem tu wszystkie czworonogi, istoty żyjące w wodzie i powietrzu rozmawiają o: łowach (pozyskiwaniu żywności od staruszek), miłości (ale nie do człowieka), terytorium, rasach, jedzeniu, kupach; owce lubią sobie popić, ryby – pokoncertować, kury ciągle się kłócą, mrówki wymieniają wojskowe komendy, a pająki – uwagi o inżynierii pajęczyn. Spośród moich ulubieńców, to jest dzikich ptaków, rozpracowane zostały tylko jaskółki, ale w jednozdaniowym, niezbyt ciekawym skrócie. Ogólnie część książki streszczająca rozmowy zwierząt wydała się nam najmniej udana, przy powtórnej lekturze ledwie się uśmiechaliśmy, a i to tylko w niektórych momentach. Przypuszczam, że obrazkowo-satyryczna miniatura Olivottiego wpisuje się po prostu w nurt rozrywki, który niezbyt pasuje do naszych gustów, może jest zbyt wykwintny lub zanadto skoncentrowany na zabawie z samym sobą, zamiast z czytelnikiem. Niewątpliwie jednak należy do publikacji spójnych, przemyślanych i dopracowanych (meta)artystycznie.

Bożena Itoya

Sergio Olivotti, Zwierzoobjaśniarka. Wynalazek, który zmienił świat, przełożyła Joanna Wajs, Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

wtorek, 22 października 2019

Niezwykłe lato z Tess


W konkursie głównym 6. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Kino Dzieci wystartował między innymi obraz "Niezwykłe lato z Tess", perełka według widzów uczestniczących w pokazie połączonym ze spotkaniem z gwiazdami filmu oraz według Jury Twórców (nagroda główna Kwiat Paproci) i Jury Dziennikarzy (wyróżnienie). Werdykty Kina Dzieci nie dziwią, skoro nawet na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie (Berlinae) przyznano "Niezwykłemu latu" Kryształowego Niedźwiedzia. Ta holenderska produkcja z 2019 roku jest pełnometrażowym debiutem reżysera Stevena Wouterlooda i nastoletnich aktorów: Josephine Arendsen (Tess) oraz Sonny'ego Coops van Utterena (Sam).
Kategoria wiekowa 9+ nie wyklucza nawet sporo starszych widzów "Niezwykłego lata z Tess", zwłaszcza nastolatków do około 15 lat (a między wiekiem 9 i 15 lat istnieje zazwyczaj przepaść) oraz ich rodziców. Film może też posłużyć jako źródło wiedzy o rozmaitych aspektach życia w Holandii: wzorcach wychowania, relacjach społecznych (szczególnie pozycji ojcostwa), wersjach samotnego rodzicielstwa, codzienności. Poruszane tematy są kluczowe z punktu widzenia dorastającego dziecka i zaangażowanego w to dojrzewanie rodzica. Mowa tu o tajemnicach – nowych, których potrzebuje nastolatek, i dawnych, nadzorowanych przez dorosłego i szkodliwych w odczuciu młodych.
Sam, główny bohater filmu, bywa uważany za dziwaka. Dużo mówi, patrzy na świat nieco inaczej od rówieśników i rodziny: starszego o kilka lat brata, bliskiego, bardzo obecnego w życiu synów taty oraz nieco wycofanej, cierpiącej na częste migreny mamy. Chłopiec ma 10 lat, choć niekiedy wydaje się dużo starszy. Poznajemy go podczas tytułowych wakacji, w trakcie których ma wiele swobody – myślenia i spędzania czasu. Holenderska wyspa, domek, plaże, miasteczko, pustkowia, wszystko to staje się fascynującą scenerią przygód Sama (a nie nudną dekoracją) właśnie dlatego, że jest na wakacjach z rodziną, ale równocześnie jest wolny, osobny, odchodzi i wraca, gdy chce. I ja uważam, że takie wyjazdy często wpływają na rozwój, dojrzewanie i samodzielność dzieci lepiej niż tradycyjne kolonie czy obozy.
Widziany w filmie holenderski dziesięciolatek nie odpowiada typowemu wyobrażeniu chłopca w tym wieku, jakie miewają dorośli w Polsce. Różni się też od autentycznych polskich dzieci. Nie w głowie mu rapsy, youtube'y, brawl starsy, fortnite'y i smartfony. On myśli o tym, że kiedyś wszyscy członkowie rodziny umrą i zostanie sam, bo jest najmłodszy. Postanawia więc trenować samotność, by łatwiej przyszła mu, gdy nadejdzie czas. Plan obejmuje codzienne zwiększanie liczby samotnych godzin, aż do wyjazdu z wakacji. Realizacja zadania komplikuje się jednak, gdy w życie Sama tanecznym (salsowym) krokiem wkracza Tess, ze swoim śmiechem, nieprzewidywalnością i sekretami.
Tess mieszka na wakacyjnej wyspie, z mamą, bez taty, o którym nie wie właściwie nic. Wszystko robi sama, choć mama jest tuż, za rogiem, gdzie pracuje w przychodni jako recepcjonistka. W tym filmie często ktoś potrzebuje pomocy lekarskiej, więc rola mamy Tess wcale nie jest tak drugoplanowa, jak można się spodziewać po samodzielności (i samowolności...) tytułowej bohaterki. Dziewczyna podoba się Samowi, imponuje mu niezależnością, jest też jedyną rówieśniczką, na jaką trafia podczas rodzinnego urlopu i być może pierwszą, z którą znajduje wspólny język. Związek tych dwojga, czy oparty na przyjaźni, czy na miłości, składa się głównie z burzliwych chwil. Tess jest typem przywódcy, w dodatku wychowywanym przez feministkę, bywa też wybuchowa, ale i spokojny Sam okazuje się osobą asertywną, pomysłową, o ukształtowanym systemie wartości, mimo ćwiczeń samotności jest wzorowym przykładem istoty gromadnej i jak nikt w tej opowieści dba o spojenie wielkiej wyspiarskiej rodziny.
"Niezwykłe lato z Tess" pozwoli wam zrozumieć drugą stronę – dzieciom rodziców, rodzicom dzieci, samotnikom ludzi wiecznie towarzyskich, duszom towarzystwa odludnych dziwaków. Film Stevena Wouterlooda jest wspólnym mianownikiem dzisiejszego społeczeństwa wielopokoleniowego, gdzie, co ważne, nie każdy musi mieć drugą połówkę, spełniać oczekiwania czy bajkowe ideały (królewna znajduje księcia, żyją długo i szczęśliwie i tak dalej). Po seansie widać było, że nie wszyscy na sali zrozumieli ten przekaz: dziś nie trzeba mieć ślubu, by być razem, rodzice nie zawsze dążą do powrotu do siebie "dla dobra dziecka". Sprawiło mi wielką frajdę obejrzenie na wielkim ekranie, w filmie dla dzieci, rodziców uwolnionych z garniturów, zawodów polegających na siedzeniu w biurze i wracaniu do domu późno, takich mam i tatów, którzy tańczą, całują się, śmieją, czasem nawet, o zgrozo, palą papierosy. To obrazy i wątki bardzo odległe od propozycji polskiego kina dla młodych (jeśli już w ogóle jakieś powstają). Przed nami daleka droga od infantylnego, archaicznie dydaktycznego kina familijnego do filmów dla dzisiejszej młodzieży, rzeczywistej, widzącej znacznie więcej, niż wydaje nam się, że należy jej pokazywać, żyjącej w prawdziwym świecie, a nie w bańce Bullerbyn czy innej baśni.

Bożena Itoya

Niezwykłe lato z Tess, reżyseria: Steven Wouterlood, rok produkcji: 2019, kraj: Holandia, czas: 82 min, kategoria wiekowa: 9+, 6. MFF Kino Dzieci (21-29.09.2019 r.), sekcja: Konkurs Główny.

sobota, 5 października 2019

Teraz będziesz kurą


Wśród wydawanych w Polsce książek dla najmłodszych dzieci nadal rzadkością są opowieści nietypowe, pozbawione tradycyjnej fabuły i jasnego rozgraniczenia między fantazją a rzeczywistością. Ciągle zakłada się, że maluchom należy przedstawiać świat oczywisty, dosłowny, pozbawiony większych metafor. Tak wychowywani czytelnicy pewnie świetnie poradzą sobie ze szkołą opartą na testach, ale trudniej przyjdzie im rozumienie sztuki, czy to malarstwa, czy choćby kina. Ledwie kilka dni temu spotkałam na festiwalu filmowym kilkanaścioro dzieci w wieku 6-10 lat zupełnie niewiedzących, co dzieje się na ekranie, choć dane filmy odpowiadały właśnie tej kategorii wiekowej i naprawdę nie były zbyt skomplikowane. Po prostu przyzwyczajonym do bezpośredniości konsumentom kultury brakowało głosu z offu, tłumaczącego co i jak. Takiego suflera nie spotkacie też w książce "Teraz będziesz kurą", szwedzkiej miniaturze Barbro Lindgren (tekst) i Charlotte Ramel (ilustracje), wydanej w Polsce przez Zakamarki w przekładzie Katarzyny Skalskiej. Wniknięcie w akcję historyjki i jej interpretacja przebiegną na tyle raźno, na ile wasi podopieczni uniknęli dotąd pragmatycznego, czarno-białego pojmowania świata w trybie testu jednokrotnego wyboru.
Na pierwszej stronie, bez żadnego wstępu, zostajemy wciągnięci w wir zabawy. Trochę to teatrzyk, trochę zwykłe przebieranki. Gdy opada widoczna w pierwszym ujęciu kurtyna koca, pod którym bawi się rodzeństwo, poznajemy już tylko odgrywane przez dzieci postacie: wilka i kurę, a że nie jest to książka o zwierzątkach, ale o udających je dzieciach, poznajemy po ludzkich nogach (i dłoniach wilka). Inicjatorem, scenarzystą i reżyserem scenek rozgrywających się w dziecięcym pokoju jest starszy brat – wilk, jego młodsza siostra lub brat posłusznie wykonuje polecenia ("Teraz będziesz kurą"), wzbijając się na wyżyny "kurkowatości", czym zaskakuje prestidigitatora, a może również wywołuje w nim zazdrość i zniechęcenie... W końcu uczeń przerasta mistrza ceremonii, który sam mając ledwie kilka lat nie jest skory do rozdawania pochwał i nagród.
Emocje starszego brata są tu na pierwszym planie. Kiedy przeczytaliśmy tę książeczkę po raz pierwszy, nawet zastanawialiśmy się, czy powinniśmy czytać ją przedszkolakowi z naszej rodziny. I tu: uwaga! Autorki całkowicie zaniechały wartościowania postępowania bohatera! Może ono stać się złym przykładem dla złośliwego starszego rodzeństwa, bo dominacja, wykorzystywanie starszeństwa nie są krytykowane, w ogóle żadna ocena nie pojawia się ani w warstwie tekstu, ani na ilustracjach. Wilkowi nie towarzyszą komiksowe burzowe chmury wokół głowy, nie ma on czerwonych, wściekłych oczu czy innych brzydkich rysów. Jest tak samo niewinnie zwierzęcy, jak kurka, no, może odrobinę mniej słodki od niej, ale tak to bywa przy porównaniu przedszkolaka ze "żłobkowiczem" lub ucznia z przedszkolakiem. Pewnie właśnie takie zestawienia są jedną z przyczyn goryczy zupełnie jeszcze małego starszego rodzeństwa.
"Teraz będziesz kurą" mimo swojego zawieszenia w dziecięcej wyobraźni pokazuje jak najprawdziwszą codzienność. Niekoniecznie znaną rodzicom, bo dla nich przedstawienie wygląda inaczej, co widzimy w ostatnim kadrze tej obrazkowej, niemal aminowanej książki. Miło obcuje się z takim fantazyjnym reportażem obrazkowym, jednak ja pozostaję tradycjonalistką i wolę literaturę piękną dla młodych, a "Teraz będziesz kurą" nie jest nawet opowiadaniem.

Bożena Itoya

Barbro Lindgren (tekst), Charlotte Ramel (ilustracje), Teraz będziesz kurą, przełożyła ze szwedzkiego Katarzyna Skalska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2019.

niedziela, 29 września 2019

Zbrodnie Grindelwalda. Scenariusz oryginalny



J.K. Rowling już wiele lat temu zapowiedziała, że nie napisze więcej powieści o Harrym Potterze, ale nie wspomniała wówczas o scenariuszach teatralnych i filmowych. Ta luka jest skwapliwie wykorzystywana od kilku lat: najpierw opublikowana została dramatyzowana kontynuacja losów nastoletniego czarodzieja, a właściwie jego nastoletnich dzieci i ich przyjaciół, a następnie narodził się nowy zwyczaj, według którego premierze kolejnych filmów z uniwersum Harry'ego Pottera towarzyszą książki nazywane "scenariuszami oryginalnymi". W ten sposób tytuł "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć", pod którym kryje się książkowa adaptacja filmu, ewoluował (w skróconej wersji) w nazwę serii i powstała książka "Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda. Scenariusz oryginalny".
Oryginalność tej najnowszej produkcji literackiej jest kwestią względną. Z punktu widzenia czytelnika, książka w pełni powtarza treść filmu, który z kolei powiela motywy i rozwiązania fabularne znane z poprzedniego filmu i wszystkich wcześniejszych przygód uczniów i profesorów Hogwartu. Nie za wiele tu więc "oryginalności" w znaczeniu odkrywczości, a właśnie tak zazwyczaj rozumie to słowo użytkownik języka polskiego. Oczywiście tytuł publikacji stanowi tak naprawdę kalkę z języka angielskiego, po prostu bezpośrednio kopiuje i brzmienie, i znaczenie "The Original Screenplay". Z pewnością nie zaprezentowano nam scenariusza w tej formie, z jaką pracowali filmowcy, jednak informacja widniejąca na stronie redakcyjnej wskazuje, że książka przytacza dialogi z filmu: "Polskie napisy dla produkcji filmowej Warner Bros. Artur Wierzchowski. Polski dubbing dla produkcji filmowej Warner Bros. Barbara Robaczewska". Takie rozwiązanie jest na polskim rynku książki dla dzieci egzotyczną ciekawostką i nie sądzę, by się przyjęło, bo chyba nikogo poza gigantami kina nie stać na podobną multiplikację "opowieści filmowych". Na pewno nie rodzimych literatów i scenarzystów, zresztą patrząc na poziom rozwoju polskiego filmu dla młodych, aktualnie nie byłoby nawet czego wydawać.
Fabuła książki nie wykracza poza... no, nie ekranizację, bo tu raczej "Scenariusz oryginalny" jest "książkizacją" filmu, więc poza prototyp twórczy. Możliwość zapoznania się we własnym tempie z dynamiczną akcją bardzo spodobała się mojemu synowi i pozwoliła dostrzec pewne niuanse, które umknęły nam podczas wizyty w kinie, gdzie byliśmy nieco ogłuszeni błyskawicami i błyskawicznością sceny otwierającej film. Lektura ogólnie okazała się przyjemnym przypomnieniem seansu i zachętą do kolejnego, tym razem w warunkach kina domowego. Czytanie scenariusza w oderwaniu od projekcji "Zbrodni Grindelwalda" wydaje mi się bezsensowne, niepełne, bo tylko wyobrażając sobie różnice w wyglądzie aktorów grających postacie pojawiające się i w starych filmach o Harrym Potterze, i w nowym cyklu "Fantastyczne zwierzęta", postrzegamy ten świat jako całość i emocjonujemy się jak należy. W książce nie zobaczymy też (para)miłosnych spojrzeń wymienianych przez Albusa Dumbledore'a (w czasie aktualnym akcji filmu: Jude Law, w retrospekcjach: Toby Regbo) i Gellerta Grindelwalda (w czasie aktualnym: Johnny Deep, w przeszłości: Jamie Campbell Bower). A bez niedomówień znów nie przeżywamy utworu w całej jego rozpiętości uczuciowej, moralnej czy intelektualnej. Starcie tych dwóch umysłów i serc jest na kartach scenariusza suche, pozbawione filmowej soczystości i gwałtowności, dlatego ponad lekturę "Zbrodni Grindelwalda" stawiamy seans, a przynajmniej radzimy od niego zacząć.

Bożena Itoya

J.K. Rowling, Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda. Scenariusz oryginalny, ilustrations and design by Minalima, tłumaczenie scenariusza oryginalnego dla celów publikacji Małgorzata Hesko-Kołozińska i Piotr Budkiewicz, Media Rodzina, Poznań (brak daty wydania).

środa, 11 września 2019

Mały atlas motyli Ewy i Pawła Pawlaków

Ogrodowy pamiętnik – tak został scharakteryzowany "Mały atlas motyli Ewy i Pawła Pawlaków" w opisie okładkowym i dokładnie tym jest w rzeczywistości. Autorzy uchylają nam rąbka swoich rodzinnych tajemnic: co jest ważne w ich codzienności, jak przyroda wkracza w ich artystyczny świat, jak współpracują ze sobą na gruncie literackim i graficznym. Dla najmłodszych czytelników książka ta będzie subtelną, czarowną opowieścią o ulotnych chwilach spotkań z motylami, o stadiach ich rozwoju, a nawet o długości życia. Właśnie to ciekawiło mnie w pradzieciństwie i jakoś nikt mnie nie oświecił, aż do czasu, gdy dorosłam do szkolnego przedmiotu "biologia". Zresztą wszystkie szczegóły prezentowane przez autorów należą do gatunku "co zawsze chciałeś wiedzieć"... i czego na pewno nie zapomnisz, bo pod względem edukacyjnym "Atlas" jest niezwykle trafny i skuteczny. Piękne ujęcia malarskie, kolażowe, fotograficzne, dziecięce (autorstwa Hani, znanej już z rysunków do "Małego atlasu ptaków") wprowadzają wielość spojrzeń na sprawy najurokliwszych z owadów. Każdy z typów opisu graficznego i tekstowego przepełniony jest uczuciem, a dzięki ludziom będącym tak ciepłymi i aktywnymi sąsiadami motyli sami czujemy się naprawdę blisko natury.

W naszym domu książka Ewy i Pawła Pawlaków została przyjęta bardzo ciepło i przyprowadziła miłego gościa. Podobnie jak we wstępnym haśle atlasu, otwieranym przez fotografię motyla grzejącego się w świetle pracowni autorów, i nas odwiedziła rusałka pawik, przysiadając na podłodze obok "ogrodowego pamiętnika" i wdzięcznie pozując do zdjęcia. Sami rozumiecie, że taki cudowny przypadek nastraja pozytywnie do lektury i sprawia, że książka staje się całkiem "nasza".
Atlas jest wymarzonym materiałem do zajęć przyrodniczych w przedszkolach i pierwszych klasach szkoły podstawowej oraz warsztatów plastycznych dla dzieci w każdym wieku. O niektórych motylach autorzy opowiadają z punktu widzenia rodzinnych historii (i zdjęć), kiedy indziej podają zwięzłą charakterystykę lub też przytaczają zwyczaje typowe dla wszystkich motyli czy dokładnie na odwrót – wskazują, co wyróżnia danego owada spośród najbliższej rodziny (długość snu, latanie w deszczu, sposób poruszania się gąsienicy...). Czasem zadają nam też proste pytania, jeszcze bardziej wiążące czytelnika z lekturą. Struktura haseł w motylim minileksykonie zmienia się więc w zależności od pomysłu autorów, ale ta niestałość nie wpływa negatywnie na odbiór publikacji i jej poziom, wręcz przeciwnie. Humanistyczno-artystyczne podejście do nauk przyrodniczych jest ostatnio bardzo modne, takie urozmaicenie w postaci omówienia tematu "od serca", a nie w formie ścisłych, słownikowych formułek, podoba się i dzieciom, i dorosłym. W ten sposób łatwiej też zarazić małe, chłonące naturę dusze swoją pasją. A że okołodomowa przyroda jest wielką fascynacją Ewy i Pawła Pawlaków, widać od pierwszej strony każdego z atlasów i bardzo dziękujemy, że dzielą się z nami tą miłością.

Bożena Itoya

Mały atlas motyli Ewy i Pawła Pawlaków, ilustracje: Ewa Kozyra-Pawlak i Paweł Pawlak, tekst i zdjęcia: Ewa Kozyra-Pawlak, projekt graficzny serii: Paweł Pawlak, rysunki: Hania Cisło, konsultacja merytoryczna: dr inż. Kamila Twardowska, Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 2018.

środa, 4 września 2019

Zagadki z dziurką dla maluchów i starszaków




"Zagadki z dziurką" w wersji dla dwu- i trzylatków to właściwie zagadki z dwiema dziurkami. Cała rodzina była zachwyconą tą grą, bo to przedmiot bardzo estetyczny, w użyciu odpowiednio prosty, ale też łamigłówki nie są na tyle łatwe, by dziecko się znudziło. Na pierwszej karcie (z utwardzonego, gładkiego i supertrwałego papieru) danej zagadki znajduje się pytanie i okienka, spod których wygląda fragment obrazka z odpowiedzią. Po odsłonięciu widzimy lwa, traktor czy dom w pełnej krasie, wraz z określającym go napisem. Szata graficzna zapewnia utrzymanie uwagi malucha, bo i czytelne, duże ilustracje, i ładne, soczyste kolory zachęcają do długiego, wielokrotnego przyglądania się. Rymowane zagadki są dobrze sformułowane, zrozumiałe i na tyle krótkie, by dziecko się nie niecierpliwiło. Odpowiedzi zawsze składają się z jednego słowa – nazwy zwierzęcia, maszyny czy innego oczywistego przedmiotu. Dwulatek natychmiast przyswaja mechanikę gry, w naszym przypadku nie było żadnego buntu, podglądania, odchodzenia, wszystko było jasne od pierwszego pytania: ciocia trzyma plik zagadek i czyta wierszowane pytanie, bratanek słucha, przygląda się obrazkowi i odpowiada, a w nagrodę za prawidłowe rozwiązanie odsłania cały obrazek. Pełną kolekcję pytań rozpracowaliśmy za jednym razem, od deski do deski. I od razu sięgnęliśmy po zagadki z kolejnego poziomu, to jest dla dzieci od trzeciego roku życia.
Mój towarzysz zabawy w "Zagadki z dziurką" w chwili, gdy dostał dwie pierwsze części serii, nie był jeszcze "pełnotrzyletni" – miał dwa lata i dziewięć miesięcy. Pewnie dlatego kilka pytań z drugiego poziomu trochę go przerosło, co tylko świadczy o świetnym dopasowaniu gry do wieku gracza. Dziecko między trzecim a czwartym rokiem życia znacząco różni się wiedzą, kompetencjami komunikacyjnymi, sposobem i nawet stylem postrzegania świata od malucha mającego od dwóch do trzech lat. Zagadki dla trzy- i czterolatka nadal mają formę rymowanki i "podglądanki" (przez dwa okienka). Szybkość reakcji na rymowany tekst ćwiczymy w połączeniu z aktywizacją wrażliwości wizualnej, co wydaje się oczywiste i banalne, ale słyszałam nawet ośmiolatki nie radzące sobie z tak prostymi zadaniami. Trudność zagadek jest umiejętnie stopniowana, od żyrafy, przez budę, piekarza, zamek, nos, strażaka, mrowisko, kredki... Jak widać pojawiają się tu i nazwy zawodów, i miejsca, i części ciała. Zabawa przedszkolaka trwa dłużej niż dziecka w wieku żłobkowym, bo plik z pytaniami (i odpowiedziami) jest dwustronny i liczy aż 38 pozycji. Śliczne, apetyczne ilustracje w obu grach dla maluchów przygotowała Agnieszka Malarczyk.
Kiedy przedszkolaki przejdą już przez pierwszą, a może i drugą grupę, można zaproponować im "Zagadki z dziurką dla dzieci 4+" ze wspaniałymi ilustracjami Justyny Hołubowskiej-Chrząszczak, które są najjaśniejszą stroną publikacji. Same pytania składają się na quiz edukacyjny, niekoniecznie sprawdzający wiedzę, raczej uczący czegoś nowego, wzbogacony o zadania aktywizujące gracza, jak "znajdź 5 różnic", "który cień należy do...", "znajdź 3 takie same monety". Zagadek jest aż 78, a że strony z odpowiedziami zawierają nie tylko nazwę szeroko rozumianej rzeczy i jej portret, ale też wykład semantyczny (jak w słowniku dla dzieci) lub ciekawostkę (czasem taką łamiącą stereotypy), a niejednokrotnie również bonusową zabawę, to cztero- i pięciolatek z pewnością poświęci tej odsłonie "Zagadek z dziurką" przynajmniej kilka godzin. Wizualnie wydawnictwo to odbiega od poprzednich, nie tylko z powodu dojrzalszych, bardziej rozbudowanych i zdecydowanie artystycznych ilustracji, ale też z uwagi na nieregularność okienek: w przypadku niektórych zagadek podglądamy odpowiedź (niekiedy potrójną!) przez trzy okienka różnej wielkości, kiedy indziej jest to tylko jedno malutkie pole albo dwa średnie. Obrazki ułożone są czasem w pionie, czasem w poziomie, a widoczny przez okienka fragment nie jest już tak oczywisty, jak w łamigłówkach dla dwu- i trzylatków. Myślenie przestrzenne cztero- i pięciolatka zostanie rozpalone do czerwoności. Również twórcy musieli nieźle się nagłowić, by dziurki pasowały do każdej z zagadek na dwustronnej karcie i aż miło popatrzeć na te genialne rozwiązania. Niestety gorzej wypada tekst – pytania zostały sformułowane jako dość niezgrabne rymowanki, które czyta się nierówno, gubiąc wątek, rym i współczesną polszczyznę. Za dużo tu nieużywanych przez dzieci czasowników: "zowie", "zwie", "pobierają", za dużo wymuszonych prawie-rymów. Kiedy odpowiedź ma się rymować, ale w rzeczywistości nie bardzo się rymuje, czterolatek może mieć problem ze wstawieniem właściwego słowa.

Mniejsze zgrzyty odczuliśmy czytając zagadki "dla dzieci 5+" z wiele znaczącym podtytułem "W 80 stron dookoła świata". I tu najwięcej przyjemności przyniosło nam przeglądanie ilustracji, a same zadania wydały się wyrażone i wyważone lepiej niż o poziom niżej, choć co do niektórych mam wątpliwości, czy są możliwe do rozwiązania dla pięciolatka. Na przykład pytania o największe afrykańskie okazy przyrody: szczyt i drzewo, o mongolski namiot czy miejsce pracy naukowców na Antarktydzie, początkowo zbiły nas z tropu. Jednak później doszłam do wniosku, że wybrane, ambitniejsze zagadki mają przynieść wiedzę, a nie ją sprawdzić. Twórcy z Bright Junior Media założyli, że dzieci kończące przedszkole i zaczynające zerówkę lub szkołę podstawową nie uznają od razu, po pierwszej złej odpowiedzi w quizie, że odniosły porażkę i gra jest głupia. Miejmy nadzieję, że rzeczywiście gracze nie poddadzą się tak łatwo, bo warto rozwiązać wszystkie te labirynty wiedzy (oraz dosłowne – bo są tu i takie) oraz zachwycić się rozwiązaniami graficznymi autorstwa Justyny Hołubowskiej-Chrząszczak, by nabrać nieprzeciętnego w tym przedszkolnym wieku obycia w naukach przyrodniczych i sztuce.
Bożena Itoya

Zagadki z dziurką dla dzieci 2+, ilustracje Agnieszka Malarczyk, Czuczu ‏– Bright Junior Media, Kraków 2018.
Zagadki z dziurką dla dzieci 3+, ilustracje Agnieszka Malarczyk, Czuczu – Bright Junior Media, Kraków 2018.
Zagadki z dziurką dla dzieci 4+, ilustracje Justyna Hołubowska-Chrząszczak, Czuczu – Bright Junior Media, Kraków 2018.
Zagadki z dziurką dla dzieci 5+, ilustracje Marianna Stuhr, Czuczu – Bright Junior Media, Kraków 2018.

środa, 28 sierpnia 2019

Cynamon, chłopaki i ja


Szeroka oferta wydawnictwa Media Rodzina adresowana jest do czytelników wszelkich płci, poziomów dojrzałości i zainteresowań, stąd obejmuje między innymi współczesne niemieckie powieści dla nastoletnich dziewcząt. Powieść "Cynamon, chłopaki i ja. Podwójne życie Victorii King" Dagmar Bach, pierwsza część trzytomowego cyklu, w Niemczech ukazała się w roku 2016, a w Polsce trzy lata później. Skuszeni opisem i "magiczną" okładką sugerującymi, że głównym wątkiem książki będzie podróżowanie bohaterki między równoległymi wymiarami, sięgnęliśmy po tę pozycję z dużym zainteresowaniem. Niestety, okazało się, że autorka bardzo dosłownie i staroświecko rozumie pojęcie książki dla dziewcząt, błądząc na granicy dobrego literackiego smaku i kiczu. "Cynamon" jest jak radiowy hit, który podoba się prawie wszystkim wokół, ale dla innych jest tylko sprytnie opracowaną, prostą kompilacją popularnych motywów, taką nutą pod publiczkę.
Główna bohaterka ma piętnaście lat i myślę, że jest to górna granica wieku czytelniczek, natomiast dolną określiłabym jako dziesięć lat – co prawda z książką poradziłyby sobie i młodsze dziewczynki, ale pewnie nie byłyby zainteresowane fabułą. Ta sprowadza się bowiem do perypetii szkolnych, towarzyskich i rodzinnych dojrzewającej nastolatki. Victorii podoba się chłopiec-bożyszcze dziewczęcych tłumów, członek trzyosobowej grupy przeprzystojnych pasjonatów informatyki. Trudno z nim nawet porozmawiać, najpierw z powodu ograniczonej dostępności do bóstwa, później zaś z uwagi na rozbieżność zainteresowań, ale też pojęć kultury osobistej. Codzienność Victorii szybko zaczyna zapełniać towarzystwo innego przedstawiciela trio modeli-informatyków i jest to wcale nie zaskakujący, wręcz bardzo spodziewany przez czytelników zwrot akcji, a więc właściwie żaden "twist". Są też perypetie "modowe", bo dowiadujemy się sporo o stylizacjach mamy Victorii, kolorystyce ubrań Konstantina w obu wymiarach, informacje na temat ulubionych, wygodnych ciuchów samej narratorki, która w wyniku krawieckich szaleństw swojego alter ego zaczyna chodzić w miniówach.
Niestety rozwinięcie niektórych wątków wywołuje wątpliwości odnośnie stałości bohaterki, jej charakteru, wartości, które są dla niej ważne, a tym samym zastanawiamy się, co właściwie chciała przekazać młodzieży autorka. Ja doszłam do wniosku, że niewiele, celem nie jest tu bowiem pochwała określonych postaw, a jedynie zabawienie czytelniczek o ciągotach do romantycznych lektur, nieco ambitniejszych od słynnej serii Harlequin. Nie darzę zrozumieniem tego nurtu literatury popularnej, czytając "Cynamon" starałam się więc uchwycić motywów fantastycznych. Rozmyślałam, na ile rozbudowane i komplementarne są wymiary stworzone przez Dagmar Bach, wcale niesymetryczne, przez co ciekawe. Może (ale tego po pierwszym tomie nie wiemy) i wszystko ma tu swoje odpowiedniki "po drugiej stronie", jednak pewne osoby i sprawy nie znajdują oczywistych przeciwieństw, różnią się nieznacznie lub wcale. W książce pojawiają się sugestie, że Victoria nie jest jedynym podróżnikiem między wymiarami, a przenoszenie się może dotyczyć również płaszczyzny czasu. Wszystkie te wątpliwości i "rozkminki", w połączeniu z interesującym, częściowo szczęśliwym, ale też trochę nieodgadnionym zakończeniem powodują, że pewnie sięgnę po drugi tom serii "Podwójne życie Victorii King". By zaspokoić ciekawość i wiedzieć, jak pisze się dla młodzieży w Niemczech.
Bożena Itoya

Dagmar Bach, Cynamon, chłopaki i ja. Podwójne życie Victorii King, tłumaczyła Anna Urban, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2019.

Słoń Eriki


Wydawnictwu Zielona Sowa udało się już odejść bardzo daleko od wizerunku, jaki zapamiętałam jeszcze sprzed dziesięciu lat, to jest fabryki tanich, wątpliwej jakości edycji lektur z opracowaniami dla niewiele rozumiejących uczniów. Książki publikowane aktualnie pod egidą Zielonej Sowy są zróżnicowane, nowoczesne, dobrze zredagowane, atrakcyjne wizualnie, dopasowane do poszczególnych kategorii wiekowych i wyraźnie o nich informujące. Taki jest też "Słoń Eriki", debiut Sylvii Bishop, angielskiej pisarki znanej nam już ze świetnych (mini)powieści "Panna Jones i książkowe emporium" oraz "Tajemnica nocnego pociągu".

Może pójdziemy na spacer? – zaproponowała Erika, kiedy Słoń dosyć się już napatrzył. – Co chciałbyś zobaczyć?
Słoń przeglądał ulotki z wyrazem niezdecydowania. Wyjrzał przez okno na migoczące w oddali morze, wrócił do ulotek, zerknął na Erikę, a potem dłuższą chwilę gapił się na sufit. W końcu kiwnął łbem w stronę okna i zaTRĄBił z nadzieją.
Morze? Ależ oczywiście.
Erika i Słoń zbiegli – jedno ciszej, drugie znacznie głośniej – po schodach, potem poszli chodnikiem i wzdłuż kamienistej plaży. Kroki Słonia były trochę nierówne. Prawdopodobnie jego kolano nie było jeszcze całkiem zdrowe.
Na plaży nie było piasku, tylko drobne kamienie, a porywisty wiatr od morza boleśnie szczypał w policzki. Słoniowi to wyraźnie nie przeszkadzało. Było po nim widać, że wprost uwielbia morze. Erika pokazała mu swoją ulubioną zabawę: podejść jak najbliżej linii wody, poczekać na falę i w ostatniej chwili odskoczyć. Słoniowi zabawa szła raczej fatalnie – zwierzęta te nie umieją skakać – ale bardzo się starał. Mrużąc ze skupieniem oczy, pilnie obserwował każdą falę, po czym chwiejnie uciekał, chlapiąc wodą i wydając głośne, zwycięskie TRĄB w przekonaniu, że świetnie sobie poradził. Erika poczuła, że zaczyna bardzo lubić Słonia.

Erika ma dziesięć lat, ale jej historia spodoba się także nieco młodszym dzieciom (na okładce: "wiek 6+"), które z pewnością zostaną zachęcone dużą czcionką i wesołymi (mimo szaro-białości) ilustracjami Ashley'a Kinga. Jest to typ opowieści umiejscowionej we współczesnych, w miarę realnych i bliskich czytelnikom okolicznościach, doprawionej jednak pewną dozą absurdu i radosnego szaleństwa. Erika w dużym stopniu przypomina Pippi, choć nie jest aż tak wyzwolona i samodzielna. Mieszka sama, bo opiekujący się nią wujek Jeff jest zakręconym naukowcem – ornitologiem badającym egzotyczne okazy w Indiach. Właśnie stamtąd nadchodzi pod angielskie drzwi Eriki dziwna przesyłka: słoń. Dziewczynka zabiera go na wycieczkę i do domu, w końcu słonie indyjskie są stosunkowo niewielkie.

W porze lunchu zjawili się biznesmeni w garniturach, z kawą i kanapkami na wynos, a wówczas Słoń dla zabawy zaczął rozwiązywać i na powrót wiązać im trąbą krawaty (wywarło to tak wielkie wrażenie, że nawet Erika klaskała), mierzwić im włosy i podkradać komórki, gdy akurat próbowali wykonywać Ważne Telefony. Erika częstowała wszystkich lemoniadą i organizowała przejażdżki. Słoń był rozanielony, że znowu może wozić ludzi. Utykał trochę, ale nikomu to nie przeszkadzało.

Słoń zyskuje rozgłos, co bawi tylko przez chwilę, a ostatecznie okazuje się bardzo problematyczne. Cenne zwierzę towarzyszące dziecku wydaje się oczywiście łatwym łupem dla złoczyńców, a nietypowy tandem – tematem plotek i sąsiedzkich interwencji u władz. Zawiązuje się intryga, której rozwiązanie przyjdzie może dość łatwo starszemu dziecku, ale książka i tak nada się nawet dla dwunastolatków. O jej wartości decyduje i fabuła, i sposób jej prezentacji, jest to bowiem opowieść po prostu bardzo dobrze napisana. Autorka oddaje cześć klasycznej literaturze dla dzieci, zamieszczając w "Słoniu Eriki" piękne, ale nie tak długie jak u Orzeszkowej opisy krajobrazu czy emocji bohaterów, dając im dużo czasu i scen na wzajemne poznanie się (i nam na ich polubienie), a równocześnie posługuje się błyskotliwym, dyskretnym humorem charakterystycznym dla zaawansowanych (choć niekoniecznie zawodowych) komików. Sylvia Bishop zresztą, jak dowiadujemy się z noty redakcyjnej, "wykonuje monologi komediowe na scenie i stanowi połowę duetu artystycznego Peablossom Cabaret". Mnie chyba bardziej od dowcipu przekonały inne cechy tej książki, przede wszystkim bijące od niej ciepło, pozytywne nastawienie, jakaś pochwała bliskości i przyjaźni. Sięgnijcie po "Słonia Eriki", jeśli brakuje wam książki-przyjaciółki, to znaczy waszym dzieciom, bo oczywiście wszyscy czytamy książki dla najmłodszych tylko ze względu na nich, a nie ku własnej uciesze.

Bożena Itoya

Sylvia Bishop, Słoń Eriki, zilustrował Ashley King, przełożyła Barbara Górecka, Zielona Sowa, Warszawa 2018.

środa, 21 sierpnia 2019

Tańcz, Córko Księżyca!


Książka "Tańcz, Córko Księżyca!" jest ciekawą próbą przybliżenia polskim młodym czytelnikom sztuki opowiadania i ogólnie ludowości charakterystycznych dla innych części świata. Nie mamy tu do czynienia ani z legendą, ani z mitem, nie czytamy i nie oglądamy też ludowej bajki. Kouam Tawa i Fred Sochard demonstrują poezję tańczenia i tańczenie poezji, bo ich książka jest bardzo melodyjna, dynamiczna, rozedrgana, co jednak nie wynika z rytmu tekstu, tylko z emanującej zeń miłości do afrykańskiego myślenia o muzyce i ruchu (a także uwielbienia dla innych elementów kultury – opisano nawet świąteczny jadłospis). Grafika zaś uzupełnia zwrotki spiralami, pasami i rozbłyskami kolorów oraz "etnicznych" wzorów, układając się jakby w ożywione rysunki naskalne lub malunki na ceramice czy drewniane rzeźby.

Zna ją cała wioska:

mężczyźni, kobiety
i dzieci,

pieśni, przysłowia
i legendy,

konie, bawoły
i ptaki,

równiny, góry
i rzeki,

cała wioska zna
tę staruszkę.

Staruszkę,
która idzie i co chwilę przystaje,

staruszkę,
która wspina się palona słońcem
na pagórek długi i zakurzony.

Lecz nikt nie nazywa jej
staruszką, o nie.

Ona jest dla wszystkich
Córką Księżyca,
wielką Córką Księżyca.

Idź do wioski
i zapytaj drogę,
kim jest Córka Księżyca.

Mimo że przypomina nieco wiejską przyśpiewkę z ilustracjami w stylu "Pyzy na polskich dróżkach", tylko w wersji z Czarnego Lądu, historia Córki Księżyca nie jest banalna ani łatwa. Obrazy odbiegają od powszechnego wyobrażenia o tym, co podoba się małym dzieciom, narracja unosi się gdzieś między wierszem a prozą, umykając wszelkim typowym dla polskiej literatury sposobom pisania dla dzieci, a pełna dźwięków, radości i nadziei opowieść zmierza ku niespodziewanemu rozwiązaniu. Nie tak wygląda punkt kulminacyjny bajek o księżniczkach, nie takie szczęśliwe zakończenia odbijają od stereotypowej matrycy twórcy animowanych filmów z fabryki Disney'a. Spróbujcie wytłumaczyć dzieciom, że tak też jest dobrze, że spełnienie ma różne oblicza.

Cała wioska była dumna
ze swojej rodziny artystów.
Zapraszano ich na wszystkie
uroczystości w okolicy.
Przychodzono zobaczyć, jak ojciec gra
radości i smutki wioski.
Przychodzono posłuchać, jak matka śpiewa
przeszłość i bieżące sprawy wioski.

Lecz przede wszystkim przychodzono
popatrzeć, jak córka tańczy
życie i przyszłość wioski.

Przekaz książki Kouama Tawy i Freda Socharda jest tym silniejszy, że w świecie tradycji umiejscowili oni nowe myślenie o społecznej funkcji kobiety, o naturze, istnieniu w niej człowieka, muzyki, wspólnotowości. Ta antropologiczna perełka pobudzi dzieci do refleksji, czytających z nimi dziadków czy rodziców do opowiadania o tym, jak było kiedyś, w jakiej kulturze wyrastali. Każdej rodzinie przyda się myślenie i mówienie o dojrzewaniu, starzeniu się, a Córka Księżyca jest symbolem i trwania, i rozwoju, i przemijania. Wszystko to wytańczy wam słowami i kolorami, lepiej niż jakakolwiek książeczka z rozmaitymi efektami ruchu lub 3D.

Bożena Itoya

Kouam Tawa, Tańcz, Córko Księżyca!, ilustracje Fred Sochard, przełożyła z francuskiego Katarzyna Skalska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2019.