cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

środa, 31 sierpnia 2022

Noc strachów

 Zbiór opowiadań Katarzyny Wasilkowskiej, należący do "Serii z dreszczykiem" i zatytułowany "Noc strachów", to znakomicie skrojona wakacyjna lektura. Idealnie mieści się w nawet najbardziej opornej walizce, choć już w głowie - niekoniecznie. Trzeba trochę otwartości i dobrych chęci, by dotrzeć tam, dokąd nie sięga wzrok, mędrców szkiełko i oko.

Opowieści z ulicy Słonecznej, bo tak brzmi podtytuł książki, są historyjkami detektywistycznymi i takimi o zjawiskach paranormalnych. Fabułę spinają wstęp, zakończenie, związek z mroczną (wbrew nazwie) ulicą oraz sytuacja snucia strasznych opowieści przy nocnym ognisku. Bohaterami wszystkich tajemniczych przygód autorka uczyniła dzieci, z pewnym udziałem nieco zdziecinniałych dorosłych. Opowiadania przeważnie utrzymane są w wesołym tonie (z wyjątkiem wątku Władzia...), dużo tu lekkiego humoru i współczesnych akcentów językowych, które mogą zaskoczyć dorosłych czytelników, kto wie, może nawet im przeszkadzać. Jednak ta książka nie jest adresowana do nich, tylko do mądrych dzieci o mocnych nerwach, gotowych na zabawę na krawędzi gatunków i światów. W "Nocy strachów" główne role grają bowiem prawdziwe duchy. I nawet jeśli w nie nie uwierzycie, to nie sposób zaprzeczyć, że każda okolica ma swoje dobre duchy, żyjące lub nie, własne legendy i mikroklimat. Ten wytworzony przez Katarzynę Wasilkowską okazał się wyjątkowy, autentyczny, przejmujący dreszczykiem lęku oraz z powodu wiernie oddanych realiów wsi, życia społecznego, traktowania dzieci i ich stłamszonego punktu widzenia. Władziu, trzymaj się, gdziekolwiek, kiedykolwiek i w jakimkolwiek wieku jesteś! Ten bohater istnieje, reprezentowany przez całe tłumy prawdziwych osób.

Nutka goryczy, którą autorka doprawiła "Noc strachów" tym bardziej podkreśla doskonałość kompozycji, jaką jest ta pozytywna, budująca książka. Cudownie było dać się ponieść dziwnym mgłom, odwiedzać kryjówki na starej gruszy i pod nią, wzdrygnąć się raz, drugi i siódmy. Ta mała skala literatury i horroru bardzo dobrze wychodzi Katarzynie Wasilkowskiej, pisarce doświadczonej już w opowiadaniach dla przedszkolaków i powieściach adresowanych do młodszej młodzieży. Mamy nadzieję, że nowa linia jej twórczości będzie kontynuowana, bo kochamy się bać i śmiać!

Bożena Itoya

Katarzyna Wasilkowska, Noc strachów. Opowieści z ulicy Słonecznej, ilustracje Monika Pollak, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2022.

Fantastyczne samobójstwo zbiorowe

Podobno literatura fińska staje się coraz bardziej modna. Nie znam żadnych badań na ten temat, ale na pewno w mojej domowej biblioteczce ostatnio wydzieliłam sporą półkę na fińskie kryminały, komedie kryminalne i rozmaite powieści dla dorosłych oraz młodzieży. Finlandia i fiński vibe skradły moje serce już lata temu, na studiach, ale czytać literaturę fińską (poza Kalevalą) zaczęłam dużo później. Wtedy, gdy odkryłam wydawnictwo Kojro i twórczość jego założycielki, tłumaczki Bożeny Kojro. Jeszcze nie zdarzyło mi się, by przełożona przez nią książka nie przypadła mi do gustu, co uważam za efekt zarówno znakomitego warsztatu translatorskiego, jak i gustu tłumaczki. Przecież dobór spolszczanych dzieł literackich często zależy właśnie od autorów przekładu, a Bożena Kojro prawie zawsze stoi za decyzją o publikacji w Polsce właśnie tego wyjątkowego utworu. Jedną z perełek przetłumaczonych i wydanych przez właścicielkę oficyny Kojro jest powieść Arto Pasasilinny "Fantastyczne samobójstwo zbiorowe".

Książka w oryginale została wydana ponad 30 lat temu, po polsku zaś w 2021 roku. Bożena Kojro wydaje się nie zważać, czy taka decyzja się opłaci, tylko czy jest słuszna ze względu na brak danej pozycji na rynku polskim. Ot, rola wydawcy i tłumacza pełniącego ambitną misję upowszechniania tego, co najlepsze w literaturze danego narodu, niezależnie od "literackich trendów" i "miejsc na listach bestsellerów". Moja imienniczka płynie trochę pod prąd publikując dawniejsze, nieznane Polakom powieści fińskie w niewielkim wydawnictwie, czym wzbudza we mnie podziw, więc i ja z radością łamię kilka zasad pisząc od czasu do czasu o dobrych książkach adresowanych do dorosłych na blogu o książkach dla dla dzieci i młodzieży. Zresztą ta druga może spokojnie sięgnąć po wszystkie pozycje ukazujące się w wydawnictwie Kojro. Nastolatki wypożyczają w mojej bibliotece dużo "doroślejsze" publikacje.


Największym wrogiem Finów jest przygnębienie, smutny nastrój, bezdenna apatia. Wiszące nad nieszczęśliwcami ciężkie myśli po tysiącach lat panowania tak ich sobie podporządkowały, że dusza tego narodu stała się mroczna i poważna. Macki smutku mają ogromną siłę i wielu Finów uważa, że jedynie śmierć może ich wyrwać z przygnębienia. Czarne myśli wydają się im gorszym nieprzyjacielem niż Związek Radziecki.


Arto Paasilinna od pierwszego zdania "Fantastycznego samobójstwa zbiorowego" kpi z Finów oraz przytula ich, równocześnie pisząc o swoich rodakach w sposób zabawny (często wręcz prześmiewczy) i sympatyczny. Zbiorowość ma tu różne głupkowate cechy, rozbija się na indywidua ciekawe i nudnawe zarazem, by znów zbić się w gromadę, ba, społeczność, która wspólnie tworzy z beznadziei coś nowego, podszytego ciepłem i nadzieją. Ten patchwork z postaci okazał się niezwykle interesujący, a proces jego tworzenia wciągający tak bardzo, jak tylko może fabuła książki przykuwać uwagę czytelnika. Ja śmiałam się w głos czytając o spontanicznie i w dość absurdalny sposób stworzonej kompanii obcych sobie osób z ogłoszenia, w którym zaproponowano popełnienie zbiorowego samobójstwa. Czy nie za ostro? Absolutnie nie, jeżeli tylko czytelnik podchodzi do ponuractwa z takim dystansem, jak autor. Zbieżność lub rozbieżność poczucia humoru (własnego z tym autora) można ocenić po zacytowanym wyżej początku powieści. W każdym razie nie czytałam chyba lepszej czarnej komedii, satyry społecznej oraz pocztówki z Finlandii w jednym. O samej akcji nie zdradzę nic a nic, poza tym, że rozpędza się jak pełen zdesperowanych ludzi autokar mknący ku przepaści, z wieloma przystankami, niespodziewanymi zrywami i zakrętami. Dajcie się ponieść fińskiej przygodzie!

Bożena Itoya

Arto Paasilinna, Fantastyczne samobójstwo zbiorowe, z języka fińskiego przełożyła Bożena Kojro, Wydawnictwo Kojro, Rusiec 2021.

Projekt Bitoven

 Zazwyczaj piszę o książkach tuż po ich przeczytaniu, ale niektóre muszą chwilę się odleżeć, zakiełkować we mnie, żeby zostać w pełni docenione. Tak było z "Projektem Bitoven" Joanny Wachowiak, powieścią niezwykłą, choć zarazem klasyczną. Autorka trzyma się bowiem reguł tworzenia literatury dla dzieci nasyconej wartościami i utrzymującej uwagę młodego czytelnika odpowiednim poziomem przygody, a zarazem sięga motywy nowe w polskiej książce dla niedorosłych. Może zresztą nowe jest tylko ich zestawienie? Mila, jedna z głównych bohaterów, jest osobą niesłyszącą, co wcale nie zmusza nas do współczucia, raczej do podziwu. Mimo że temat migania i porozumiewania się z rówieśnikiem nieznającym języka migowego za pośrednictwem komunikatora pojawia się, jest dobrze omówiony i ciekawy, to bardziej zwracamy uwagę na siłę Mili, jej otwartość, energię i entuzjazm, którymi znacznie przewyższa i zaraża Mateusza. To do niego czytelnik ma najbliżej, nie tylko jako do postaci pierwszoplanowej, ale również przez wzgląd na podobieństwo do prototypowego mola książkowego w wieku około 10-12 lat.

Mateusz jest mądry, fajny i utalentowany, jednak niezbyt świadomy swoich walorów. Jako uczeń szkoły muzycznej nie odnalazł jeszcze własnej drogi, nie spełnia się w grze na fortepianie, z czym kryje się przed najbliższymi. Podobnie w życiu towarzyskim nie wyrobił sobie jeszcze żadnej pozycji, czuje się niepewnie, samotnie. Obie ścieżki: muzyczna i koleżeńska, przeplatają się i rozwijają równolegle, wpływając na siebie. To piękna kompozycja literacka oraz życiowa. Czytając "Projekt Bitoven" podziwiałam kunszt pisarski autorki, jej wiedzę socjologiczną i muzykologiczną, lekkość podania obu, a przede wszystkim rytm opowieści. Trzeba mieć genialny słuch i wybitną wrażliwość, by tak odbierać oraz opisywać muzykę klasyczną, hip-hop, świat dorastających dzieci, ich tęsknoty i punkty kulminacyjne.

Osobne wyrazy sympatii i "propsy" należą się Joannie Wachowiak za dodanie wątku instalacji interaktywnej, istniejącej w rzeczywistości dzięki pewnemu artyście multimedialnemu, choć brzmiącej jak wytwór wyobraźni autorki (już we wcześniejszych książkach igrającej z science fiction). "Projekt Bitoven" wyprowadza czytelnika na szerokie artystyczne wody, podsuwając próbki rozmaitych realizacji sztuki nowoczesnej w różnych dziedzinach, oswajając z nią, budząc głód uczestnictwa w performansie. Trudno o bardziej angażującą lekturę, która nie ogląda się na dzieci nielubiące czytać i narzekające na nudę. Nikt nikogo nie zmusza do czytania i działania, ale subtelność oraz dopracowanie tej opowieści mogą pokierować wrażliwego czytelnika, zagubionego w labiryntach zajęć dodatkowych, oczekiwań rodziców i nauczycieli oraz rówieśników, na odpowiednią dróżkę - tę określaną jako samorealizacja i zgoda z samym sobą.

Bożena Itoya

Joanna Wachowiak, Projekt Bitoven, okładka i layout: Anna Oparkowska, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2021.

30 znikających trampolin

Zestaw zaskakujących opowieści zatytułowany "30 znikających trampolin" pokazuje, jak można bawić się literaturą i eksperymentować z nią, nawet w książce dla dzieci. Autorka wyjaśnia w zakończeniu, że "Impulsem do powstania 30 znikających trampolin była książka Raymonda Queneau pt. Ćwiczenia stylistyczne (w tłumaczeniu Jana Gondowicza), skierowana do czytelników dorosłych, w której błahe, zaobserwowane w autobusie zdarzenie zostało opisane na 99 sposobów, stając się pretekstem do gry stylami i regułami języka - daleko przesuwającej granice jego (nieograniczonych) możliwości". Dorota Kassjanowicz poszła o krok dalej, bo zaryzykowała adresując swoją publikację do dzieci, nie nadając jej żadnego popularnonaukowego podtytułu ani charakteru, po prostu pisząc książkę-zabawkę, taki jakby... poważny dowcip.

"30 znikających trampolin" czyta się ze śmiechem i podziwem. To szczegółowo dopracowana, w każdym calu przemyślana książka, wesoło i pomysłowo zilustrowana przez Paulinę Daniluk. Rozpoczynając lekturę nie miałam pojęcia, co mnie czeka, a po przeczytaniu kilkunastu stron mojemu zaskoczeniu dorównywały obawy, że powtarzalność tej samej historii w różnych ujęciach szybko okaże się nużąca. Jednak było przeciwnie: po zapoznaniu się z przedstawioną "Oczami", "Uszami", "Futurystycznie" i "Baśniowo" relacją o zniknięciu trampoliny byłam bardzo ciekawa kolejnych interpretacji tematu, gatunków, szaleństw stylistycznych i żartów ze współczesnej polszczyzny. Czytałam wręcz coraz szybciej! Autorka uruchomiła literackie myślenie zmysłami, błędami (bez ładu i składu, niegramatycznie/nieortograficznie, nie na temat), gatunkami literackimi (baśń, piosenka, reportaż, scenariusz filmowy, limeryk, artykuł prasowy), typami ludzkimi (dziecko, staruszka, dziewczynka, chłopiec, rodzic), metodami komunikacji (sms, ustna plotka), cechami charakteru czy nastawieniem do świata (optymistycznie, pesymistycznie, obojętnie, po łebkach, byle jak) czy stylistycznymi przyzwyczajeniami, koniecznie w mocno przerysowanym stopniu (zdrobniale, po łebkach, długaśnie-zdaniowo). Jest wreszcie rozdział 11 "Daloplącznie /w obcym języku/", całkiem niezrozumiały, dopóki nie skorzysta się z załączonego obszernego słowniczka. Książkę Doroty Kassjanowicz trzeba więc uznać za wielkie przedsięwzięcie, nawet jeśli jej treść nie przypadnie komuś do gustu. Uczy bowiem rozmaitych punktów widzenia i ze strony literatury, i języka, i po prostu ludzi. Każda opowieść może zabrzmieć inaczej w zależności od nastawienia narratora, przyjętej konwencji i stopnia obiektywizmu. Każda książka może być skarbcem różnych światów, a rola narratora sprowadza się do bycia wielkim czarodziejem, którego marionetkami są czytelnicy. Po zdobyciu wszystkich poziomów gry zaprojektowanej przez Dorotę Kassjanowicz sami chcemy stać się moderatorami uniwersów, opowiadać, pisać, kombinować, podpuszczać słuchaczy. "30 znikających trampolin" może stać się najlepszym impulsem dla przyszłych ludzi słowa, warto więc podsunąć tę perełkę każdemu, kto ma jakąś smykałkę do pisarstwa, piosenki, rymów, kabaretu, snucia takich czy innych relacji i opowieści.

Bożena Itoya

Dorota Kassjanowicz, 30 znikających trampolin, ilustracje Paulina Daniluk, Wydawnictwo Albus, Poznań 2016.

wtorek, 9 sierpnia 2022

Wernisaż wystawy "12 opowieści o Ja"

Masz naście lat, robiłaś rzeczy, które twoi rówieśnicy znają raczej tylko z filmów, świat się na ciebie krzywi i tobie zakrzywia. Pogubiłaś się, chcesz krzyczeć, kopać, wyśmiewać, przytulać i odrzucać. Wtedy przychodzi ktoś i mówi: zrobię ci zdjęcie, taki prawdziwy fotograficzny portret. Z nim idą inni, namawiając, żebyś napisała o sobie wiersz albo monodram. Potem nagle jest sala pełna ludzi, ty obok innych dziewczyn (i Nikodema), siedzisz na krześle, stoisz przy scenie, dostajesz różę, Twoja twarz i słowa są na ścianie, wszyscy patrzą. Czy naprawdę cię widzą?

Tak odczuwałam narodziny i wernisaż wystawy literacko-fotograficznej "12 opowieści o Ja", którą od 20 czerwca do 21 lipca można oglądać w rembertowskiej bibliotece. Dla mnie samej, dorosłej kobiety, pomoc przy otwarciu wystawy była początkowo tylko przyjemną pracą. Później zobaczyłam zdjęcia, ich bohaterki i słowa, w oczach stanęły mi łzy, w sercu odżyłam jako uciekająca ze szkoły, miasta i życia bliskich nastolatka. Zobaczyłam, jak wiele mogą zdziałać sztuka fotografii oraz poezja w prawdziwym życiu, tym z problemami tak przyziemnymi, że aż wbijającymi twarzą w glebę. Arteterapia nie wymaga definicji, od kiedy istnieje wystawa "12 opowieści o Ja". Wystarczy ją zobaczyć i wszystko się zrozumie. Choćby to, że my, uczestnicy wernisażu i późniejsi widzowie, jesteśmy tylko tłem dla sztuki, która naprawdę się dzieje w ludziach, kształtuje ich tu, teraz i zaraz. Nie czułam się jednak niczym podglądacz, ale jak najbardziej na miejscu, w środku własnego wszechświata, gdy słuchałam czytanych przez aktorkę monodramów melomanki, fanki rapu, jak ja, i tej zakochanej, która wyznawała miłość partnerowi, a oboje stali blisko mnie, wtuleni w siebie, chyba szczęśliwi. Uczestnik wernisażu też miał zatem szansę na niepowtarzalne przeżycia, przerobienie własnych spraw, nawiązanie nowych relacji.

Wystawę przygotowało trio doświadczonych i wnikliwych twórców, obserwatorów o niezwykłej czułości, aktywnych animatorów kultury: Anna Sadowska i Grażyna Sobieska-Szostakiewicz, wychowawczynie z Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego nr 2 w warszawskim Rembertowie, oraz pracujący w tej samej dzielnicy fotograf-dokumentalista, Roman Kalinowski, świeżo upieczony laureat Grand Press Photo. "12 opowieści o Ja" jest tytułem zarówno wystawy, składającej się z fotografii, wierszy i monodramów, jak i całego projektu przeprowadzonego w MOW. Uczestniczące w przedsięwzięciu nastolatki wzięły udział w szeregu działań, jak profesjonalna sesja fotograficzna, warsztaty literackie, podczas których przez wiele godzin wykonywały swój poetycki autoportret do ulubionego zdjęcia, a wreszcie wystąpienie przed publicznością na wernisażu. Widziałam łzy, łagodność, trochę ścian nie do przebicia, dumę i przebijającą z każdej twarzy wiadomość, że tego to jeszcze w życiu nie robiły. Rozmowa z zastępcą burmistrza, gratulacje od rozmaitych pedagogów, bibliotekarzy, radnych, błysk fleszy, oprowadzanie widzów, częstowanie pieczywem i słodyczami, wpisy do bibliotecznej księgi pamiątkowej.

Goście wernisażu także przechodzili swoje małe inicjacje, choćby pisząc na miniwarsztatach wiersze do pięknych zdjęć, które zrobił im w specjalnym, jednorazowym atelier Roman Kalinowski. Kolejka do fotografa była długa, trudno się dziwić, też chciałam mieć taką efektowną, profesjonalną pamiątkę, i to w wersji papierowej! Te portrety połączyły widzów wystawy z jej twórcami i bohaterkami. Mamy wspólne emocje, doświadczenia, czas. Nigdy o was nie zapomnimy, dziękujemy!

Bożena Itoya

Anna Sadowska, Grażyna Sobieska-Szostakiewicz, Roman Kalinowski, "12 opowieści o Ja", wystawa literacko-fotograficzna, Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Dzielnicy Rembertów m.st. Warszawy, 20 czerwca - 21 lipca 2022 r.

poniedziałek, 20 czerwca 2022

Jak hodować i karmić domową czarną dziurę

Od zawsze uwielbiałam film "Kontakt", który według większości moich znajomych bardzo się postarzał, a dla mnie nadal jest całym wszechświatem kinematografii. Książka Michelle Cuevas "Jak hodować i karmić domową czarną dziurę" kojarzy mi się właśnie z tym ulubionym filmem, jej narratorka, jedenastoletnia Stella, bardzo przypomina bohaterkę graną przez Jodie Foster, w czasach tuż po śmierci taty. W obu obrazach mamy życie z głową w gwiezdnych chmurach, łączenie kosmosu, komunikacji z nim, z zabawami z ukochaną, zmarłą osobą na tyle, że oczekuje się, iż ona gdzieś tam czeka na ponowne spotkanie. Ziemskie dźwięki i sygnały wysyłane w niezbadaną, odległą przestrzeń, oczekiwanie na odzew. Smutek i piękno. Tęsknota i kapka nadziei. Co ciekawe, w obu wypadkach to nierzeczywiste widzenie z widmem przeszłości dochodzi do skutku, jednak jest natychmiast rozumiane jako coś niedosłownego, ma znaczenie terapeutyczne i pcha bohaterkę w nowe życie oraz czyjeś ramiona. Poza tym ścieżki Stelli ("Jak hodować...") i Ellie ("Kontakt") oraz ich znaczenia szybko się rozchodzą.

Stella to dziewczynka zabawna i po dziecięcemu urocza, ale jej szalona przyjaźń z czarną dziurą podszyta jest żałością aż doskwierającą wrażliwemu dorosłemu. Tata zmarł niedawno, niecały rok temu, był najbliższym przyjacielem, przewodnikiem w świecie astronomii, bratnią duszą. Brat, cudowny pięcioletni dziwak o imieniu Cosmo, lekko stuknięty jak sam tata, taką pokrewną istotą nie jest. Stella unika młodego, nie pozwala mu mówić o zmarłym, w ogóle zresztą nie oswoiła kwestii śmierci i rozmów o niej. W monologach i myślach bohaterki co chwila następuje pustka, przerwa, zmiana tematu. Z jednej strony poznajemy zafascynowaną astronomią nastolatkę, a z drugiej wnikamy w gęstą żałobę, do której właściwie jeszcze nie doszło, bo Stella nie pozwala sobie na jej przechodzenie. Sami rozumiecie, że ta lektura może doprowadzać do łez każdego rodzica. Młodemu czytelnikowi nie będzie tak ogromnie smutno, bardziej wciągnie się w historię znajomości z kosmicznym (nie)stworzonkiem.

Ta opowieść zaczęła się pewnego popołudnia w kolorze komet od dziewczynki ubranej na czarno. Smutnej dziewczynki z dziurą w sercu i mrokiem na horyzoncie. Ta dziewczynka to oczywiście ja. ‒ Jestem Stella Rodriguez ‒ zameldowałam się strażnikowi pilnującemu wejścia do NASA. ‒ Mam jedenaście lat. Przyszłam porozmawiać z Carlem Saganem. Było późno, niemal ciemno, a ja wybrałam się tam sama. Ty i mama nie bylibyście zachwyceni. Strażnik podniósł wzrok, jakby szukał irytującego komara, uznał, ze się przesłyszał, i wrócil do czytania czasopisma. ‒ Tak naprawdę ‒ spróbowałam ponownie ‒ jestem praprapraprawnuczką Carla Sagana i przyszłam do NASA powiedzieć mu, że w przyszłości wynaleźliśmy podróże w czasie! ‒ Odejdź, proszę ‒ powiedział strażnik. ‒ Ale ja jestem umówiona... ‒ Nie ‒ odparł strażnik. ‒ Z całą pewnością nie jesteś. ‒ No dobrze, może i nie jestem! ‒ przyznałam, odrobinę za głośno. ‒ Ale jeśli wziąć pod uwagę teorię chaosu albo efekt motyla, sama idea przewidywania czegokolwiek z dużym wyprzedzeniem, na przykład umówionego spotkania, staje się absurdalna i niemożliwa. Czas...

Stella próbuje dostać się do siedziby NASA, by namówić agencję kosmiczną do wysłania w odległe galaktyki nagrania śmiechu jej taty. W trakcie tej nieudanej wizyty w rządowym budynku dochodzi do alarmu, a dziewczynka na zewnątrz spotyka małą czarną dziurę i bierze ją do domu. Relacja tych dwojga bywa komiczna i kosmiczna. Nowy pupil okazuje się trudny, ale możliwy do opanowania, a w przepaści jego bytu zdają się znikać kolejne problemy Stelli i wybrane przez nią niechciane przedmioty. Co połknie Czarek, bo takie imię nadaje "maleństwu" dziewczynka, to znika z pamięci świata. Łatwo się więc domyślić, że jedenastolatka igra z wielkimi sprawami i może doprowadzić do katastrofy.

Nadprzyrodzona podróż Stelli i Cosmo, który w pewnym momencie dołącza do siostry, dokonując modyfikacji jej nastawienia, celów i emocji, może być interpretowana w jakimś stopniu dosłownie albo zupełnie symbolicznie. W każdym razie ta niesamowita wycieczka zmieni czytelnika przynajmniej trochę, a samych podróżników ‒ bardzo. Nikt nie powinien się tu nudzić. Poetyckie opisy wewnętrznych stanów bohaterki przeplatane są humorem zwykłych dzieci, dlatego książkę czyta się łatwo i nie sposób w niej utknąć. "Jak hodować i karmić domową czarną dziurę" chwilami przypomina "Dziennik Cwaniaczka" albo Wielopiętrowy domek na drzewie. Tylko jest na wyższym poziomie literackim i wchłania jak czarna dziura. Chciałabym znać więcej takich opowieści.

Bożena Itoya

Michelle Cuevas, Jak hodować i karmić domową czarną dziurę, przełożyła Anna Nowak, Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.

czwartek, 16 czerwca 2022

Pralnia pierza

. Opowiadania Doroty Combrzyńskiej-Nogali luźno nawiązują do formuły bajkoterapii i wzorcowych już, przerabianych z dziećmi przez pedagogów szkolnych dwóch tomów "Gorzkiej czekolady". Poszczególne teksty zostały poprzedzone graficznym wyłuszczeniem problemu czy wartości, wokół których kręci się świat przedstawiony. Opowiadanie "Projekt" zostało napisane, by omawiać z czytelnikami lub słuchaczami zagadnienia otwartości i przyjaźni, "Bestię" autorka poświęciła tolerancji oraz odpowiedzialności, "Cyganicha" przybliża pojęcia wsparcia, odwagi i wrażliwości, zaś opowiadanie tytułowe, "Pralnia pierza", bezkompromisowo wyłuszcza wartość pracy, zaufania i odwagi cywilnej. W kolejnych czterech tekstach przewijają się i już poruszone, i nowe problemy: tolerancja, odpowiedzialność i akceptacja w "Śmierdzącej sprawie", uczciwość oraz zaufanie w "Słowie", altruizm, poświęcenie i ochrona przyrody w "Braciach mniejszych", solidarność, odwaga cywilna oraz akceptacja w "Podglądaczce". Jak widać, tematy książki Doroty Combrzyńskiej-Nogali są rozmaite i poważne, uprzedzam, że również sposób ich rozpracowania wyklucza lekturę najmłodszych uczniów, nie tylko samodzielną.

Przekaz i język autorki okazały się bezpośrednie, dosadne, chwilami nieco szokujące. Pisarka nie patyczkuje się z dziećmi, cóż, nie robi tego również prawdziwy świat, przynajmniej taki, w jakim żyją ich rówieśnicy z opowiadań "Pralnia pierza". No właśnie, przyznam, że ani ja, ani mój syn, oboje dzieci z blokowiska w niezbyt ekskluzywnej dzielnicy, nie wychowywaliśmy się w takich warunkach, jakie opisuje Dorota Combrzyńska-Nogala. Zapewne przytoczone okoliczności wywodzą się w jakimś stopniu z doświadczeń empirycznych, ale są tak bardzo przykładowe i wychowawczo prototypowe, że czytelnikowi trudno w nie uwierzyć, współodczuwać z bohaterami. Prawdopodobnie wąskie grono odbiorców, które odnajdzie się w realiach tych smutnych uliczek, przeplatanej kulturowo i etnicznie lokalnej społeczności, przemocy domowej widzianej z trzepaka, świata dzieci pozostawionych samym sobie, będzie miało znakomity materiał do analizy i dyskusji. Może też przekroczy pedagogiczny charakter prozy, poczuje coś więcej, da się ponieść słowu. Jednak poza tą czytelniczą niszą tomik "Pralnia pierza" będzie odbierany wyłącznie jako pomoc dydaktyczna, scenariusz zajęć czy pouczającego przedstawienia odgrywanego na godzinie wychowawczej, wypada bowiem z torów literatury pięknej, przynoszącej jakieś przeżycia artystyczne. Funkcja estetyczna gdzieś tu ginie (sprowadzając się często do wrażenia obrzydzenia przez dobór słów i nieprzyjemnych materii), mimo niezwykłych ilustracji Grażyny Rigall. Całość wydała nam się dość sztywna, co oczywiście nie wyklucza pozytywnej roli, jaką książka może odegrać w procesie dydaktycznym i wychowawczym.

Bożena Itoya

Dorota Combrzyńska-Nogala, Opowiadania o tym, co ważne, ilustracje Grażyna Rigall, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok


Książka "Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok" Agaty Loth-Ignaciuk (tekst) i Bartosza Ignaciuka (ilustracje) to solidna, szczegółowa opowieść o przygotowaniach do wielkich wypraw i ich przebiegu. Autorzy piszą i rysują o marzeniach, takich gigantycznych, choć młody marzyciel Marek nie buja w obłokach, jest bardzo przyziemny, bo śni o chodzeniu po Ziemi, a dokładnie jej dwu krańcach. Jest to najkonkretniejsza z możliwych książka non-fiction o marzycielstwie i marzeń realizacji, chyba też najpiękniejsza.

Ilustracje Bartłomieja Ignaciuka łączą wrażenie drzeworytu ze zręcznością i chwytliwością najnowocześniejszego komiksu. Obraz towarzyszy tekstowi na różnych zasadach: jest tu graficzna lista rzeczy niezbędnych na wyprawie, są duże ilustracje książkowe, tradycyjnie pokazujące to, co pisze autor, a także drobne kadrowane historyjki. Zachwyciła mnie oszczędność kolorów, ale i ich wybuchowość, hipnotyzujący, niemal narkotyczny pomarańcz podkreślający intensywność przeżyć i bodźców wzrokowych podróżnika. Pomysłowość ilustratora była dla mnie zaskoczeniem, ona i piękno, lekkość kreski sprawiły, że naturalnie wniknęłam w tę drogę przez zimy i trudy, chociaż zazwyczaj nie znajduję nic fascynującego w książkach "sportowych" i "biograficznych". Ta publikacja przesiąknięta jest pasją autorów i bohatera, zaraża i wciąga, taka właśnie jest niebezpieczna.

Ta wydawnicza perełka zasługuje na wszelkie pochwały. Została nie tylko dobrze skomponowana językowo i graficznie, ale też znakomicie ułożona, podzielona na drobne segmenty składające się jak puzzle we wstęp i dwa rozdziały. Do tego jest pięknie wydana, po prostu dorodna pod każdym względem, choć jednocześnie prosta i w pewnym sensie zwięzła, to rozlewa się w naszych głowach na tysiące planów, nieznanych lądów i mórz skrzypiących przerażającym, ale przyciągającym niespokojne dusze najstarszym lodem, tak żywym, choć wiecznym. Polubiłam małego Marka, zanim został wielkim zdobywcą świata, doskonale rozumiem, jak to jest musieć być w ciągłym ruchu, fizycznym i intelektualnym, ile klatek szykuje dla nas świat i jak cudownie zawsze się im wymykać.

Autorzy znakomicie wprowadzają młodego (i nieco starszego) czytelnika w biografię podróżnika, nakreślając definicje biegunów, genezę wypraw Marka Kamińskiego, w tym przypadki historycznych zdobywców biegunów. Właściwa historia rekordu polegającego na dotarciu bez wsparcia na oba bieguny w ciągu roku podzielona została na wspomniane już dwa rozdziały, wcale nie analogiczne, różniące się między sobą może nie jak przeciwstawne krańce świata, ale znacząco. Pierwszy jest biegun północny, tej wyprawie poświęca się więcej stron, ale niekoniecznie biegun południowy skazany jest na mniej uwagi. To zupełnie inna podróż, samodzielna, bez kompana, ale nie samotna, jak stwierdza Agata Loth-Ignaciuk.

Idąc, człowiek jest sam ze swoimi myślami. Snują się czasem leniwie i lekko jak wirujące płatki dmuchawca. W inne dni przytłaczają, tak jakby ktoś nam wcisnął do głowy ciężki hantelek. Wtedy na niczym nie można się skupić.

Czasem Marek szedł, nie myśląc o drodze. Towarzyszyły mu wtedy bliskie osoby czy znajomi. A czasem pod wpływem "Hobbita" Tolkiena, którego czytał wieczorami w namiocie, Antarktydę przemierzali wraz z nim Frodo Baggins, Gandalf i Gollum. Biały krajobraz zaludniały dziwne stwory, gobliny, drapieżni orkowie, a bezkres wypełniały mięsiste drzewa, tajemnicze lasy, zieleń liści i traw czy skaliste góry. Kiedy wyobraźnia szalała, marsz był najprzyjemniejszy, prawie niezauważalny. Marek zatapiał się w myślach, a zmęczenie, ból i mróz już tak bardzo mu nie doskwierały.


To mój ulubiony fragment książki, najbliższy, najbardziej swojski, z kontrastową ilustracją przedstawiającą marsz Marka Kamińskiego i jego tolkienowskie cienie. Zadziwiająca jest ta moc łączenia rzeczowości i oniryzmu, jaką wykazali autorzy, ich merytoryczno-emocjonalne podejście po porostu powala.

Na końcu tak profesjonalnej publikacji oczywiście znalazł się epilog i mała bibliografia, bo ta książka jest tylko pierwszym krokiem ku wielkiej przygodzie. Przynajmniej ja od razu ruszam na jej poszukiwanie, zwłaszcza, że akurat włączyła się mi piosenka "Around the World" Daft Punka. Do kolejnego spotkania na czytelniczym szlaku!

Bożena Itoya

Agata Loth-Ignaciuk (tekst), Bartłomiej Ignaciuk (ilustracje), Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok, Wydawnictwo Druganoga, Warszawa 2020.

Wihajster


Każda dziecięca biblioteczka powinna zawierać przynajmniej kilka publikacji nietypowych, nieoczywistych i niepowtarzalnych. Właśnie taką jest książka "Wihajster" Michała Rusinka, nie w pełni naukowa, nieliteracka, niby obrazkowa, ale to tekst rządzi. Dyryguje ilustracjami i naszymi myślami o tym, skąd pochodzą i jak zmieniają się wyrazy, dlaczego takie a nie inne pojawiały się w polszczyźnie i czemu akurat stamtąd, a nie skądinąd. Jaki to piękny i mądry słownik! Aż trudno mi uwierzyć, że chciałam być językoznawcą i leksykologiem nie mając w pierwszej młodości do czynienia z tak apetycznymi i przejrzystymi książkami o słowach. Może też z ich braku w dorosłym życiu skręciłam z obranej wcześniej ścieżki? Tak czy siak "Wihajster" daje nadzieję, że jeszcze językoznawstwo nie zginęło i malutka młodzież zechce dłubać w pochodzeniu i koligacjach krewnych i znajomych słownika.

Miniwykłady o obcych, ale swojskich słowach podzielone zostały na bloki: kuchnia, jedzenie, pokój, łazienka, szkoła, podwórko, miasto, wieś, sport, medycyna, warsztat, garderoba. I tak oto okazało się, że nasz polski dom pełen jest imigrantów, z którymi żyjemy sobie szczęśliwie na co dzień, nie rozważając ich ofensywności i kulturowego najazdu. Język dowodzi, jak ta różnorodność i wymieszanie są naturalne.

Książka została ślicznie, drobiazgowo i z humorem zilustrowana przez siostrę autora, Joannę Rusinek. Prawdziwa rodzina wyrazów rozmaitych - jedno z autorów wyraża się językiem plastyki, a drugie nauk i sztuk humanistycznych. Michał Rusinek balansuje wpływami i przypływami słów z innych krajów, kiedy Joanna Rusinek utrwala nam czeskie pochodzenie "kuchni" portretem Szwejka pichcącego w fartuszku. Definicje i wykłady semantyczne w króciutkich artykułach hasłowych tego słownika-przewodnika są rzeczowe, choć odbiegają od konkretu zupełnie pozbawionych dowcipu dzieł leksykograficznych. Drzewa genealogiczne wyrazów miewają dużo rozgałęzień, ale pozostają proste i fajnie się po nich wspina do sedna.

Nie ma możliwości, by czytelnik czegoś się nie nauczył z tego bijącego pasją źródełka wiedzy i radości. Po zamknięciu Rusinków dziełka o słowach zapewne dacie wyraz swojemu zachwytowi wzdychając: jak ja lubię książki! A może nie, ale z zetknięcia naszych zdań na sto procent wyniknie coś ciekawego, niczym ze zderzenia dwóch zupełnie różnych języków, utrwalonego w jakimś "belfrze", "jaśku", "bryndzy" czy "tapczanie".

Bożena Itoya

Michał Rusinek, Wihajster czyli przewodnik po słowach pożyczonych, konsultacja: dr hab. Izabela Winiarska-Gorka, ilustracje: Joanna Rusinek, Wydawnictwo Znak Emotikon, Kraków 2020.

środa, 25 maja 2022

Popieliczki

Nowa czeska książka dla dzieci sprawiła nam, osobom chyba całkiem już dojrzałym, dużą przyjemność i niemałą niespodziankę. Praktycznie rzecz ujmując, "Popieliczki" są jedną z wielu książeczek do nauki liczenia, ale nie liczcie, że typową i wyłącznie praktyczną, o nie! Popieliczki to myszki-liczki, czyli takie, które należy namierzać i rachować, co nie zawsze jest dziecinnie proste. Czasem bywa mysio łatwe. Nieoczywiste okazują się również plastyczne klimaty zapewnione przez Andreę Tachezy, która rytm wierszyków Radka Malego (spolszczonych przez Julię Różewicz) uzupełniła mglisto-miękką wizją sennych, ale też czasem rozpierzchających się na różne strony myszek. Ich skłonność do gromadzenia się i przytulania oraz zabawowość, przejawiająca się w niekiedy szalonych aktywnościach (jak boks, latanie samolotem czy spacerowanie o lasce w okolicy... fabryki popiel(n)iczek) wywołują uśmiech na twarzy czytelnika, słuchacza i oglądacza. Bohaterki zwiedzają, jedzą, patrzą na nas paciorkowatymi oczami, a narrator w podskokach podąża za nimi, jak i my, hopsając na kolejne kartonowe karty tej harmonijkowej konstrukcji książkowej.

Śmieszne myszki wyposażone bywają w buty, kapelusze, torby, okulary czy brodę oraz w zabawy językowe. Czasem te dowcipne wygibasy mogą być niedostrzegalne dla malutkich czytelników, podobnie jak niektóre myszki przy pierwszej lekturze, ale taka to już dynamiczna i rozwojowa książka. Do wszystkiego dojdziecie z czasem, niezależnie, czy macie niecałe 2, czy całe 4 lub nawet 5 lat. "Popieliczki" są książką, małą galerią obrazków, a także po prostu zabawką, która nie znudzi się szybko, bo jest śliczna i zupełnie nieanalogiczna do krzykliwych, kontrastowych i przeładowanych szczegółami kartonowych bubelków z poczty albo supermarketu. Tu macie oryginalną, ciągnącą się nie długo, nie krótko, lecz w sam raz opowiastkę o śpiochach, które możecie liczyć na dobranoc zamiast niemal równie puchatych i mięciutkich baranków. Albo zrobić z niej długaśny tor dla samochodzików, jak z harmonijkami poczynał sobie w dzieciństwie mój bibliotekarski syn... ale będzie afera, gdy przeczyta to Afera!

Bożena Itoya

Radek Malý (tekst), Andrea Tachezy (ilustracje), Popieliczki, przekład Julia Różewicz, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2022,

Chcę kota i normalnych rodziców!

Pierwsza część serii o ośmioletniej Taluli jest książką może niepozorną, ale wyjątkową. Zgrabna, niewielkich rozmiarów, napisana w wesołym tonie, choć nie pomija ważnych spraw. Bawi naturalnym humorem, sprawia przyjemność krótkimi, dobrze spuentowanowymi rozdziałami i lekkim tłumaczeniem Marii Braunstein (prawdziwy majstersztyk!). To lektura błyskawiczna, czyta się właściwie sama, spodoba się i dobrze wdrożonym, i dopiero się rozkręcającym młodym czytelnikom.

Wiesz, trudno jest zawsze wiedzieć, co mamy prawo mówić przy dorosłych. Czasem dorośli robią dziwną minę, ale kiedy przerywasz, mówią ci: „Nie, nie, mów dalej!”.

Bohaterka opowiada o sobie, szkole i rodzinie w popularnej formie dziennika. Rozdziały zaczynają się standardowo: najpierw „Kochana kartko!”, potem „Kochany dzienniku!”, ale to znane z literatury dziecięcej tytułowanie nie sięga strefy... tytułu, bo nazwanie książki komunikatem, a właściwie zdaniem wykrzyknikowym „Chcę kota i normalnych rodziców!”, jest zabiegiem rzadko spotykanym w literaturze dla najmłodszych. Tytuł ten wiele mówi o usposobieniu bohaterki i charakterze książki, po którą sięgamy, ale przede wszystkim wywołuje uśmiech jeszcze przed jej otwarciem.

„Nienormalni” rodzice Taluli pracują w cyrku, takim bez zwierząt, żonglują, robią sztuczki, które niestety wyjaśniają córce i magia wyparowywuje, no i są trochę „odklejeni od rzeczywistości”, jak to mawia młodzież. Istnieje też brat, starszy o rok Łukasz, któremu na złość Talula chce (ponownie!) przeskoczyć klasę, ale już nie wyrzucić za okno jego buty, bo boi się, że mógłby nigdy nie wrócić. Całe rodzicielskie bujanie w obłokach i sprzeczki między rodzeństwem zostały opisane niby żartobliwie, a jednak celnie. Autorka powplatała też nieco sentencji o odpowiedzialności dziecka „niekompetentnych” rodziców i dojrzałości, tworząc bardzo udaną tkaninę literacką złożoną z humoru i refleksji. Bo wiecie, że dzieci rozmyślają bardzo dużo, cały czas? Nawet jeśli o tym nie mówią, jeżeli są największymi i pozornie najbardziej przyziemnymi śmieszkami. Bez przerwy coś kombinują, rozpracowują, obserwują. I taka jest też Talula.

A kumple… jak wiesz… to mój problem!

Jak twierdzi zainteresowana, żeby dogonić starszego brata i wskoczyć do jego klasy, trzeba być dojrzałym, mieć kolegów i kompetencje społeczne oraz być lubianą przez nauczycielkę. Cóż, sama Talula stwierdza, że nie spełnia tych warunków, ale też intensywnie pracuje nad poprawą. „Polubia” się z dziewczynką z ławki, zyskuje chyba sympatię wychowawczyni, choć tata poza alergią na koty ma też uczulenie na nauczycielki, więc utrzymanie tego stanu może być trudne. Niespodziewaną nowością jest również uczucie do Antka, przyjaciela brata.

No więc opowiadaliśmy sobie dowcipy przy jedzeniu, a w pewnej chwili Łukasz powiedział coś takiego:

- W szkole, w mojej klasie są dwie pary.

Mama parsknęła, dusząc się ze śmiechu.

- Dwie pary?

- No tak, Julia z Szymonem i Antek z Szarlotą.

Popatrzyłam na Antka, żeby zobaczyć, jaką ma minę, i wiesz co? Coś mnie ścisnęło za gardło. Wszystko wokół mnie stało się jakieś dziwne, do tego stopnia, że chciałam podrzucić swój talerz w górę, żeby zobaczyć, czy siła ciężkości nadal istnieje.

I wiesz co jeszcze? Chyba jestem zakochana w Antku.

Nie tak zakochana, jakbym od razu chciała wyjść za niego za mąż.

Zakochana tylko tak… jakbym chciała wyjść za niego później.


Mocny charakter połączony z dziecięcością bohaterki są wzruszające i imponujące zarazem, przy czym najbardziej imponują wiedza i wyczucie autorki w materii przeżywania świata przez dziecko. Ważne miejsce w książce zajmuje komunikacja w rodzinie, udane i nieudane próby dogadania się, rozwiązywania problemów bez bójek i wyrzutów, zacięcie i wyrzuty sumienia, złość przeplatająca się z wielką miłością oraz sposoby ich wyrażania. Po takiej lekturze chce się rozmawiać i próbować.

Dziennik Taluli obejmuje fragment czwartej klasy, dokładnie od 30 sierpnia do 12 stycznia. Potem zeszyt od mamy się kończy, a dziewczynka czeka na zakup kolejnego, co z powodu zapominalstwa rodziców może trochę potrwać. Ale, jak czytaliśmy w „Mikołajku”: „odwagi!”, na tylnej okładce książki zapowiedziano, że Talula napisze jeszcze przynajmniej dwie części dziennika, a kolejna jest już nawet w księgarniach.

Bożena Itoya

Marion Achard, Chcę kota i normalnych rodziców!, przełożyła Maria Braunstein, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2021.

Nawet myszy idą do nieba... ale tylko na chwilę



Oto pozycja, której nie mogłam się doczekać. Brakowało mi jej na polskim rynku wydawniczym i w mojej manii porównywania filmowych adaptacji z literackimi oryginałami. Przyjemna, mająca co nieco z bajki filozoficznej czeska opowiastka "Nawet myszy idą do nieba" przerosła moje oczekiwania – zarówno z uwagi na treść, jak i rozwiązania edytorskie. Książka zręcznie wykorzystuje dostępne jej narzędzia i metody oddziaływania na czytelnika: przyciąga ciekawymi, ciepłymi, ale też artystycznymi ilustracjami z pogranicza snu i zabawy, tajemniczo-dynamiczną fabułą, ładnym, solidnym papierem i czcionką w sam raz do samodzielnego czytania. Całość wynagradza dziesiątki nietrafionych, "niezadbanych" publikacji, które mogły zniechęcić do czytania każdego, nawet najlepiej się zapowiadającego mola książkowego.

Polski widz miał szansę poznać przygody Czmyszki i Rudeusza przed polskim czytelnikiem, bowiem ekranizacja książki Ivy Procházkovej była pokazywana w Polsce już jesienią 2021 roku na festiwalu Kino Dzieci, podczas gdy książka pojawiła się w księgarniach w ostatnich dniach kwietnia 2022 roku, kiedy też film miał oficjalną premierę. Niezwykłe kukiełkowe postaci z filmu odbiegają oczywiście od swoich graficznych pierwowzorów i to jest pierwsza różnica, na którą zwraca uwagę czytelnik mający za sobą seans "Nawet myszy idą do nieba". Drugą jest podtytuł książki: "ale tylko na chwilę", zdradzający co nieco z historii ostrozębego lisa i kąśliwej myszki, której rozgryzienie w kinie wymaga nieco więcej czasu.

Myszce Czmyszce towarzyszymy od śmierci do... nowego życia, na pewno więc jej przygody nie są typowe i wydawca słusznie poleca książkę dla dzieci powyżej ósmego roku życia. Co tu dużo mówić, na dzień dobry bohaterka ginie i trafia do zaświatów, gdzie spotyka zmarłych członków rodziny, bliskich i dalekich znajomych, przy czym to ci dalecy byli dotąd dobrymi znajomymi, a ten najbliższy, z którym spotykała się właściwie na co dzień – lis Rudeusz, znajomym zdecydowanie złym, bo wrogim. Cała historia oparta jest na podobnych paradoksach, i choć nie roi się w niej od zwrotów akcji, to te zastosowane przez autorkę całkowicie wystarczą, by trafnie pokazać przewrotność losu. Czmyszka jest śmieszna i zwariowana, może dlatego spotykają ją rzeczy zabawne oraz szalone. Taką mysią dróżkę obrała dla niej autorka, albo i same Mojry. Nie, greckie boginie nie pojawiają się w czeskiej bajce. Książka "Nawet myszy idą do nieba" zachwyca prostotą i lekkością mówienia o ciężkich sprawach. Problemem, który można przepracować z dzieckiem przy lekturze niekoniecznie jest umieranie i istnienie lub nie duszy czy reinkarnacji, ale przyjaźń. Bo też posiadanie przyjaciela nie wiąże się z samymi przyjemnościami, kiedy Czmyszka dogaduje się z Rudkiem, bardzo szybko okazuje się, że w każdej bliskiej relacji potrzeba odpowiedzialności za drugą osobę oraz wyrzeczeń dla niej. Dlatego jeśli miałabym porównać "Nawet myszy idą do nieba" do jakiegoś popularnego źródła kultury dla dzieci, byłaby to książka "Mały książę", a nie animacja "Coco", traktująca o tym, jak urządzone jest życie po śmierci, kogo i w jaki sposób spotyka się w zaświatach, więc pozornie zbliżona tematycznie. Zresztą potencjał opowieści Ivy Procházkovej w dużym stopniu zależy od czytelnika, twórcy filmu wyciągnęli z niej dużo emocji i plastycznego piękna, ale wy możecie odkryć coś zupełnie nowego.

Bożena Itoya

Iva Procházková, Nawet myszy idą do nieba... ale tylko na chwilę, ilustracje Denisa Grimmová, przekład Julia Różewicz, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2022.

Już, już! czyli idealnego dziecka swobodny rozpad

Najnowsza powieść Katarzyny Wasilkowskiej rozpoczyna się i trwa w stylu wcześniejszych: jest w niej pogoda ducha, mądrość, rodzinna bliskość. I jeszcze bliska mi wrażliwość dziecka zakochanego w swojej codzienności, patrzącego na okolicę jak na raj, wdychającego pełną piersią zapachy miasta, nasłuchującego każdego dźwięku ulicy, parku, ba, rozmawiającego z nim. Taka najpiękniejsza samotność, jaką pamiętam z dzieciństwa.

Sobotnim rankiem ulice są puste zupełnie inaczej niż w powszednie wieczory, są wyludnione w taki radosny, leniwy sposób. Lula idzie ze swoim psem i nic nie zakłóca odgłosu ich kroków, chrzęszczą równym rytmem jak dwie grzechotki, jedna głośno i wolno, druga cicho i szybko. W domach wokół śpią ludzie, bezpieczni i ufni jak niemowlęta.

Lula czuje, że tak jakby trochę czuwa nad ich snem i jednocześnie wyprzedza ich o wielki kęs czasu. Oni dopiero będą się budzić, przecierać oczy, zastanawiać, który to dzień dzisiaj albo jaka pogoda, czy co by tu zjeść na śniadanie, a Lula już po pas w przytomności. ‒ Jesteśmy jak anioły ulicy ‒ śmieje się cicho do Grzmota, a on sika na murek.


Książka napisana jest gładkim językiem, konkretnie, ale chwilami też poetycko, i to tak, że aż chwyta nas melancholia na przemian z atakami radości życia. Nieco rozmarzona rzeczywistość została doprawiona przez autorkę humorem oraz małymi rodzinnymi sprzeczkami i problemami, jak ciągłe wyjazdy służbowe taty. Trójka rodzeństwa w niby różnym, ale jednak zbliżonym do siebie wieku, świetnie się rozumiejąca, częściowo mająca to samo sportowe hobby, mieszka głównie z super-mamą. Bohaterką książki jest najmłodsza z nich, Lula, właściwie Aleksandra, w pewnym momencie każąca nazywać się Sandrą. Każąca sobie czy innym? Karząca siebie czy innych? Dlaczego? To jedna z wielu kwestii, które musimy przerobić przy lekturze.

Lula przypina Grzmotowi smycz. Aż trudno uwierzyć, że to się dzieje. Ma psa, idealnego, wprost jak z marzeń o psie, i w dodatku wolno jej z nim wychodzić samej.

Lula jest miłą ośmiolatką trenującą parkour z bratem i pieczołowicie wytwarzającą "czaszkową" biżuterię z modeliny dla siostry (lubiącej taką mroczną stylówę), dzieckiem wręcz idealnym, najlepszą uczenniczką, jak pieszczotliwie nazywa ją mama. W tym słodkim życiu nagle zaczynają pojawiać się rysy. Psychologowie i czujni rodzice mogą doszukiwać się różnych źródeł tragicznego stanu, w jakim ostatecznie znajdzie się Lula: wyjazdy taty, nadchodzące dojrzewanie, tkwienie rodziny w monitorach i ekranach, nadmierna wrażliwość dziewczynki na sprzęt elektroniczny i szok wynikający z nagłego zderzenia z jaskinią, jaką jest internet, wykluczenie z klasowej grupy koleżeńskiej przez nieznajomość nowinek ze świata gier. Katarzyna Wasilkowska stwierdza we wstępie, że "Najstraszniejsze w tej historii jest to, że dzieje się bez poważnej przyczyny". "Już, już!" jest bowiem powieścią o uzależnieniu behawioralnym, które spada na małe dziecko, więzi je, zmienia i doprowadza na skraj śmierci. Sytuacja dotyka całej rodziny, "kochającej i uważnej", cytując tym razem zakończenie książki.

(...) ‒ A jak komputer? Sprawdza się?

Lula wzrusza ramionami.

‒ Jeszcze nie używałam go za wiele.

‒ Powolutku ‒ uśmiecha się tata. ‒ A są tam jeszcze te stare gry?

Lula nie wie.

‒ Zaraz zobaczę ‒ zapala się tata. ‒ Dawno nie grałem w Czołgi! Ale bym sobie pograł... ‒ mruczy, sięgając pod biurko do włącznika.

‒ Tato, ja chcę spać ‒ jęczy Lula. ‒ Idź pograć sobie na konsoli.

‒ Jedna rundka, Lulek, i spadam. Musisz sama spróbować, te stare gry są najlepsze!

‒ To przynajmniej pogaś światła.

‒ Jasne, już gaszę! A ty śpij sobie, śpij.

Lula nakrywa głowę poduszką. Wcale jej się to nie podoba. Ten komputer odbiera jej pokój.


Dorosły czytelnik stara się rozwikłać zagadkę, w jaki sposób Lula wpadła w ciąg grania, kłamania i choroby psychicznej. Ale czy rzeczywiście temu ma służyć książka Katarzyny Wasilkowskiej? Przecież nadal jest literaturą piękną, nawet z założenia posiadającą walory artystyczne i estetyczne, a nie wyłącznie funkcję dydaktyczną. W "Już, już!" artyzm nie ogranicza się do założeń, jest to po prostu dzieło literackie i już. Warto dać się ponieść lekturze, trochę wyzwolić z obezwładniającego problemu uzależnienia, skoncentrować na tkance utworu, a nie na smutku i złości, choć wszystkie emocje, które nami targają również są zasługą talentu autorki. Rzadko kto potrafi tak drobiazgowo i wiarygodnie skonstruować świat przedstawiony. Nawet zainteresowania dziecięcych postaci są autentyczne, właśnie tym fascynują się teraz młodzi, tak rozmawiają. Niełatwo uchwycić ich życie pisarzom o pokolenie czy dwa starszym od bohaterów, ale Katarzynie Wasilkowskiej udało się stworzyć najbardziej współczesną z literatur.

Wracając do potrzeby rozmieniania na drobne rodzinnej zagłady, która dzieje się na naszych oczach, powieść "Juz, już!" na pewno powinna skłonić odbiorcę w każdym wieku do rozmyślań, być ostrzeżeniem. Jednak piętnowanie błędów nie oczyści nam sumień i nie sprawi, że nasz świat stanie się prostszy oraz bezpieczniejszy dla dzieci. Gdybym miała wskazać najpoważniejszą okoliczność wpływającą na zapaść Luli, byłby to jej fałszywie idealny wizerunek wytworzony przez rodzinę, częściowo może też przez środowisko rówieśnicze. Tego, jakie jest dziecko w tym wieku, nie można uważać za trwały stan. Zresztą przyzwyczajenie otoczenia do czyjejś perfekcyjności, jej może nie wymaganie, ale oczekiwanie, nigdy nie kończy się dobrze. Pierwsze sygnały, że z Lulą jest coś nie tak, nie docierają do jej mamy ani rodzeństwa, bo dziewczynka ukrywa je pod drobnymi (początkowo) kłamstwami, a nikt nie spodziewa się i nie wierzy, że ona, ta najmądrzejsza malutka, mogłaby coś takiego wywinąć. Aż przeszywa nas duma rodziców z idealnego dziecka, tak satysfakcjonującego w porównaniu ze sprawiającym pewne problemy starszym rodzeństwem. To rodzicielskie spełnienie w dziecku odwraca uwagę od jego życia, tego, kim jest lub nie jest naprawdę. Lula po prostu leci na dobrej opinii... prosto do przepaści.

Ta rodzina nie jest według mnie toksyczna ani "odklejona". Żyje normalnie i bardzo fajnie, ma powiedzonka i żarciki, które wracają w rozmowach, jak w prawdziwym życiu. Pojawia się wątek filmików z netu, które są wspólnie oglądane, jak w naszej czy waszej rodzinie. Rodzice dbają o równe traktowanie rodzeństwa, choć jego różnicowanie ostatecznie okazuje się być konieczne.

Każdy z nas mógłby stać się częścią tej opowieści. Rzeczywiście, jak u Luli, empatia i (nad)wrażliwość łatwo przechodzą w nadmierną obojętność. Jej nastawienie do życia zmienia się diametralnie i czytając o tym odczuwamy ból, równocześnie złoszcząc się na Sandrę, w którą transformowała słodka Lula. Rażące nas kłamstwa i kombinacje bohaterki nie zostają ukarane, bo okazują się związane z chorobą, ale młodego czytelnika nie wolno zostawić z poczuciem, że tak wolno, i że każdemu dziecku oszukującemu w szkole i w domu należy się tylko współczucie, bo to na pewno nie jego wina. Porozmawiajcie.

Autorka zaczepia nas, czytelników, wieloma sytuacjami, których nie komentuje, nie ocenia. Bohaterka i jej znajomi czy rodzina nie są poddawani sądowi narratora, to już należy do nas. Katarzyna Wasilkowska daje nam "tylko" relację i wgląd w głowę Luli. Ta rozgrywka, poprowadzona po mistrzowsku i połączona z niezwykłą dla tak ciężkiego tematu lekkością pióra, dowodzi wielkich, totalnych wręcz umiejętności pisarskich Katarzyny Wasilkowskiej. Nie wiem, czy czytałam kiedykolwiek lepiej przygotowaną i w ogóle lepszą książkę. Chapeu bas!

Bożena Itoya

Katarzyna Wasilkowska, Już, już!, okładka i ilustracje Robert Konrad, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2021.

Klasyka dla dzieci: Legendy arturiańskie i Jane Austen

Wśród rozlicznych i ciągle się mnożących oficyn publikujących książki dla dzieci ostatnio zainteresowało mnie Wydawnictwo Tandem, specjalizujące się w adaptacjach klasyki światowej literatury. Trafiły do mnie po dwie odsłony „Legend arturiańskich” oraz „Jane Austen dla młodych dam”, którym postanowiłam się przyjrzeć ze względu na pewien sentyment do opracowań, jakie mama i babcia podsuwały mi w dzieciństwie. Czytując „Robin Hooda”, „Robinsona Crusoe” czy „Kalevalę” nie zdawałam sobie sprawy, że istnieją jakieś szersze, oryginalne wersje tych utworów. W przypadku nowych, debiutujących (w Polsce) w 2021 roku adaptacji wydawnictwa Tandem odbiór jest bardziej złożony, bo zależy od serii.

Merlin nie był zwykłym ośmiolatkiem. Podobnie jak niektóre dzieci w wiosce on także wychowywał się bez rodziców. W przeciwieństwie do nich jednak miał ojca demona, a jego matka, choć była człowiekiem, porzuciła go zaraz po narodzinach. Jako synowi demona Merlinowi przypadły w udziale szczególne moce. Nie tylko mógł zaglądać w przyszłość, ale tez przyrządzać silne mikstury, które wzmacniały chorych, a nawet potrafił przemieniać ludzi w zwierzęta. Oznaczało to, że choć ludzie go potrzebowali, czuli przed nim lęk. Leczyli się u niego, ale jego moce jednocześnie ich przerażały. I to właśnie lęk w oczach mieszkańców wioski nieustannie przypominał Merlinowi, kim jest i kim był jego ojciec.

„Niezwykły chłopiec” oraz „Mroczna czarodziejka” są historiami z dzieciństwa dwóch magów kojarzonych z legendami o królu Arturze: Merlina oraz Morgany. Obie książeczki czyta się jednym tchem, zostały bardzo dobrze napisane (Tracey Mayhew), przetłumaczone (Karolina Podlipna) i zilustrowane (Mike Phillips). Akcja wciąga może nie od pierwszej, ale od drugiej czy trzeciej strony, za to ze zdwojoną lub strojoną siłą. Na jednej z pierwszych ilustracji pojawia się easter egg, drobne odwołanie do kultowego filmu fantasy „Willow”, co dodatkowo wzmacnia radość z lektury i pozytywne do niej nastawienie – przynajmniej u takiego fanatyka popkutury, jak ja.
Chłopiec podczołgał się z powrotem na krawędź klifu i spojrzał w dół. Wzrok utkwił w suchym dnie jeziora, w którym najpierw pojawiły się szczeliny, a następnie całe zaczęło się kruszyć. Nagle eksplodowało, powodując pęknięcie zbocza góry. W powietrze wystrzeliły odłamki skał. Dalej wynurzyła się długa biała łapa, a za nią ogromny pokryty łuskami łeb. Merlin zamarł – oto sylwetka smoka stała się widoczna w całej okazałości, gdy potwór strząsał z siebie żwir i odłamki skalne. Był tak piękny, tak majestatyczny… a jego złote oczy lśniły bardziej niż słońce.

Smoki, rycerze, rodzinne zdrady, odkrywanie w sobie pokładów magii i dobra, ale też przeciwnie: wściekłości i pragnienia zemsty – to wszystko spotyka bohaterów na zaledwie kilkudziesięciu stronach zadrukowanych dużą czcionką i licznymi ilustracjami. Bardzo zresztą atrakcyjnymi i sugestywnymi, choć utrzymanymi tylko w czerni, szarości i bieli. Naprawdę trudno się oderwać od tych opowieści, nawet jeśli jest się czytelnikiem całkiem już dorosłym. Oprócz fabuły porywające okazały się portrety psychologiczne Morgany i Merlina, ponieważ autor adaptacji dyskretnie tka ich motywacje, kompleksy i emocje. To naprawdę świetne lektury i od razu po ich skończeniu chce się skompletować całą serię, liczącą aż 10 tomów.

– Ach, Morgano, chciałbym ci kogoś przedstawić. Oto Merlin, mój dobry przyjaciel i doradca – oznajmił dumnie Uther. – Nie ma męża, którego darzyłbym większym zaufaniem. Napotkawszy nieprzeniknione spojrzenie Merlina, Morgana natychmiast zrozumiała, że oto pojawił się problem. W mężczyźnie było coś, co wywoływało w niej niepokój, choć nie potrafiła powiedzieć, co dokładnie to było. Królewski doradca wyglądał na zaledwie kilka lat starszego od niej, lecz czuła, że w rzeczywistości różnica wieku między nimi jest znacznie większa.
Zupełnie inaczej rzeczy mają się z serią „Jane Austen dla młodych dam”. Przeczytane przeze mnie „Rozważna i romantyczna” oraz „Opactwo Northanger” są po prostu uproszczonymi fabularnie wersjami powieści Jane Austen, niestety spłyconymi, bo zupełnie pozbawionymi humoru i polotu oryginałów. Tu nie wystarczy w miarę wiernie oddać ciekawą romantyczną historyjkę, powieści Jane Austen były arcydziełami w swojej literackiej przegródce, a te wygładzone streszczenia nie oddają charakteru twórczości autorki, jej sympatii i pobłażania żywionych względem własnych bohaterów, językowych gierek czy wszelkich społecznych uszczypliwości. Adaptacje dla dzieci zaprezentowane przez Tandem wypadły śmiertelnie poważnie i po prostu nudno. Wrażenia nie polepszają ilustracje: infantylne, przedstawiające wyłącznie ludzi bardzo przypominających pozbawione wieku laleczki różniące się od siebie tylko fryzurami (czy wąsami w przypadku mężczyzn). Tym razem za obrazki nie odpowiada żaden konkretny rysownik, tylko „Collaborate Agency”, firma, której strona internetowa zawiera dużo ciekawsze projekty. Tymczasem przy kartkowaniu „Jane Austen dla młodych dam” mocno wieje sztampą.

Wydawnictwo Tandem ma ofertę imponującą pod względem liczby adaptowanych autorów i typów literatury – na rynku znajduje się około 80 tandemowych książek tego typu! Z pewnością mali czytelnicy wyłowią z tej mnogości coś wyjątkowo odpowiadającego ich gustom, lepiej jednak udać się po próbki różnych serii do biblioteki, bo zakup nawet fragmentu kolekcji zachęcającej tytułem dopasowanym do płci i wieku dziecka może się okazać fiaskiem. Legendy arturiańskie wciągną i chłopców, i dziewczynki od około 6 do nawet 11 lat, ale nie wiem, kto chciałby sam z siebie czytać kolekcję na podstawie utworów Jane Austen.
Bożena Itoya

Niezwykły chłopiec, adaptacja Tracey Mayhew, ilustracje Mike Phillips, tłumaczenie Karolina Podlipna, seria Klasyka dla dzieci. Legendy arturiańskie, tom 1, Wydawnictwo Tandem, 2021.

Mroczna czarodziejka, adaptacja Tracey Mayhew, ilustracje Mike Phillips, tłumaczenie Karolina Podlipna, seria Klasyka dla dzieci. Legendy arturiańskie, tom 2, Wydawnictwo Tandem, 2021.

Jane Austen, Rozważna i romantyczna, adaptacja Gemma Barder, tłumaczenie Emilia Skowrońska, ilustracje Collaborate Agency, seria Klasyka dla dzieci. Jane Austen dla młodych dam, tom 3, Wydawnictwo Tandem, 2021.

Jane Austen, Opactwo Northanger, adaptacja Gemma Barder, tłumaczenie Emilia Skowrońska, ilustracje Collaborate Agency, seria Klasyka dla dzieci. Jane Austen dla młodych dam, tom 4, Wydawnictwo Tandem, 2021.

wtorek, 8 marca 2022

Mały atlas zwierzaków Ewy i Pawła Pawlaków


Kolejny atlas w dorobku Ewy i Pawła Pawlaków przedstawia zwierzęta goszczące w ich ogrodzie lub okolicy, a czasem po prostu bywalców polskich lasów i łąk. Z dużych, niepowtarzalnie skonstruowanych plansz wyłączeni zostali bohaterowie wcześniejszych części serii: ptaki i motyle. Książki prezentujące różne zakamarki fauny z subiektywnego, artystyczno-domowego punktu widzenia to znakomity pomysł. Najmłodsi czytelnicy wyczuwają, że te plastyczne zwierzenia wynikają z rzeczywistych spotkań „na żywo”, pełne są prawdziwej pasji i miłości, a proste słowa, którymi opisano obrazki, aż podskakują z radości autorów. Dzieci tak samo cieszą się z tego, że świat jest piękny, a kiedy jeszcze jest komu opowiedzieć o każdym oczku niczym paciorek, kicie jak szczotka, ździebełku, pączku i wąsiku cebulki, jakie się ostatnio zobaczyło, to już w ogóle ogarnia je pełnia szczęścia. Właśnie tak, na świeżo i z zachwytem kilkulatka, odczuwają i pokazują świat zwierząt Ewa Kozyra-Pawlak i Paweł Pawlak.

Człowiek udomowił psy, koty i inne zwierzęta. Kuny udomowiły się same. Chociaż nigdy ich nie widzieliśmy, wiemy, że mieszkają u nas na strychu., bo bardzo hałasują. Szczególnie ich kłótnie małżeńskie i nocne gonitwy po dachu bardzo dają się nam we znaki.

Po kartonowych stronach kicają zające, żaby i wiewiórki, przemykają kuny, jeże, lisy, bobry, borsuki, sarny, łasice, nietoperze, jaszczurki oraz ryjówki, ujęte farbami, kredkami, aparatem fotograficznym, w formie kolaży ze szmatek i przepięknych modeli z masy papierowej, patyków oraz innych materiałów. Państwo Pawlakowie, niczym Gucwińscy, snują swoją autorską gawędę o dzikich „pupilach”. Nikt im nie dorówna w pomysłowości i wielowymiarowości spojrzenia. Lektura „Małego atlasu zwierzaków” wywołuje bowiem wrażenie obcowania nie tylko z wieloma gatunkami, ale i z rozmaitymi artystami. Metody portretowania leśnych i ogrodowych sąsiadów zmieniają się i przeplatają, podobnie zróżnicowana bywa narracja tekstowa, która nigdy nie nuży dzięki zabawnym wtrąceniom i ciekawostkom.

Własny ogród! I to miłe uczucie, że można mieć własne mrówki i nadać im imiona. Zresztą nie tylko im! (…) Ale jakie imię dać ślimakowi, skoro jest on jednocześnie i chłopcem, i dziewczynką? Jasia-Jaś, a może Basia-Baś?

Autorzy zarażają czułością względem zwierząt, taką pełną podziwu i dystansu, bez łapania za ogon, błyskania fleszem i przetrzymywania dla własnej satysfakcji obserwatora czy kolekcjonera fotograficznych trofeów. Zamiast dotyku i kłopotliwej ingerencji we wrażliwy świat przyrody, uczą sztuki troskliwej obserwacji, opowiadania, malowania, rysowania i lepienia. Jestem przekonana, że przy powstawaniu tego atlasu nie ucierpiało żadne zwierzątko, natomiast dziesiątki, jeśli nie setki, zostaną ocalone dzięki niemu oraz jego małym i dużym odbiorcom.

Bożena Itoya

Mały atlas zwierzaków Ewy i Pawła Pawlaków, ilustracje: Ewa Kozyra Pawlak i Paweł Pawlak, tekst i zdjęcia: Ewa Kozyra Pawlak, rysunki Hania Cisło; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2019.

Świat przyrody. Kompendium cudów natury

Jeśli potrzebujecie mądrej i okazale się prezentującej książki o naturze, wasze poszukiwania prawdopodobnie zakończą się na atlasie „Świat przyrody. Kompendium cudów natury”. To publikacja rozpoczynająca się uwagą o ciekawości kierującej geniuszami i odkrywcami, a zarazem tę ciekawość rozbudzająca i podsycająca do poziomu własnych młodzieńczych badań środowiska naturalnego. Kto przeczyta całość, ten z pewnością inaczej będzie patrzył na świat i możliwości uczestniczenia w jego życiu. A jest co czytać i oglądać, bo kompendium napisane przez Amandę Wood i Mike’a Jolley’a, a zilustrowane przez Owena Dawey’a zawiera aż 67 wielkich tablic składających się z pięknych grafik i fachowych opisów.

Tematem poszczególnych kart i rozkładówek są zarówno zagadnienia ogólne, jak i przykładowe zbliżenia na świat przyrody. Czytelnik poznaje zatem charakterystykę organizmów żywych, świata ożywionego z klasyfikacją wilka szarego, przewodnik po grupach roślin i zwierząt, ale też przygląda się życiu w martwym pniu czy odbywa rejs po rzece. We wprowadzeniu określone zostały możliwe sposoby zgłębiania lektury: od deski do deski, poprzez kartkowanie i czytanie przypadkowych działów w dowolnej kolejności oraz zgodnie ze „szlakami w poszukiwaniu nowych wiadomości”: żółtym, oznaczającym informacje o rozmaitych typach środowisk, pomarańczowym, stanowiącym prezentację określonych gatunków lub grup roślin i zwierząt, oraz niebieskim, informującym o zachowaniach i przystosowaniach, które pomagają organizmom żywym w nieustannej walce o przetrwanie.

Poza podstawową, czysto informacyjną funkcją atlas ułatwia klasyfikowanie rozmaitych spraw i zjawisk, dziecko czytające go układa sobie w głowie to i owo, niekoniecznie z zakresu nauk przyrodniczych. Ilustracje zaś nie tyle towarzyszą wykładowi, co są równoprawnym (z tekstem) składnikiem kompozycji przyrodniczo-plastycznej, a często nawet podstawą danej tablicy. Bez obrazów i obrazków ta książka nie wyróżniałaby się spośród dziesiątek publikacji popularnonaukowych dla dzieci i młodzieży. Koncepcja graficzna jest tu znakomita, ponieważ ilustracje są często pewną interpretacją, wizją artystyczną przedstawioną kreską Owena Dawey’a, a równocześnie pozostają czytelne, wyraziste i uniwersalne. Dziecko obcujące z tym atlasem zainteresuje się zwłaszcza tymi subiektywnymi ujęciami plastycznymi, jak stado szympansów, mikrostworzenia, szkielety i czaszki, życie na pustyni, niebiańscy tancerze czy fascynujące chrząszcze, przedstawione z wyraźnym podziwem, miłością i artystyczną czułością, niczym największe arcydzieła sztuki. Cały „Świat przyrody. Kompendium cudów natury” zawieszony jest między atlasem przyrodniczym a katalogiem wybitnej wystawy czy albumem z muralami topowych artystów i jest to ujęcie bardzo pozytywne oraz wciągające. 



Bożena Itoya

 
Amanda Wood i Mike Jolley, Świat przyrody. Kompendium cudów natury, zilustrował Owen Dawey, przełożył Grzegorz Rafałowski, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.

W stronę odszkolnienia

 

Kiedy w 2020 roku świat został sparaliżowany przez pandemię koronawirusa, stałam u progu decyzji, która była przyczyną wielu moich nieprzespanych nocy. Moja córka wchodziła właśnie w wiek szkolny. Od zawsze rozważałam dla niej wszystkie opcje – od szkoły rejonowej przez szkoły alternatywne po edukację domową. Miałam kompletny mętlik w głowie, wypisywanie plusów i minusów nie prowadziło do żadnych sensownych wniosków. Czułam, że siłą rozpędu w końcu wylądujemy w rejonówce jako opcji domyślnej. I wtedy właśnie zamknięto szkoły i przedszkola, a my wylądowaliśmy na nauczaniu domowym z przypadku. Od tego momentu już poszło łatwo – decyzja o edukacji domowej przy alternatywie w postaci nauki zdalnej była raczej oczywistym wyborem. Nie wyzbyłam się jednak wątpliwości, które odpowiadały za moje wcześniejsze dylematy. Wątpliwości dość tradycyjnych: co z socjalizacją, z bogactwem bodźców, wycieczkami, projektami, nauką samodzielności? W odróżnieniu od wielu edukatorów domowych nie miałam jasnej wizji edukacji swojej córki – i to mimo że temat zgłębiłam dość dokładnie. „Selekcje” były kolejną z wielu książek o edukacji, które przeczytałam do tej pory i, przyznam szczerze, nie spodziewałam się tam znaleźć niczego nowego, raczej spodziewałam się podsumowania typowych poglądów krążących w środowisku edukacji alternatywnej.

W pewnym sensie miałam rację: Marcela w dużej mierze opiera się na przemyśleniach i wypowiedziach wcześniejszych autorów, takich jak Ival Illich, autor „Odszkolnić społeczeństwo” czy Alexander Neill, założyciel szkoły demokratycznej „Summerhill”. Podaje też wszystkie klasyczne argumenty za edukacją alternatywną, dzięki czemu książka może być znakomitą pierwszą lekturą dla zainteresowanych tym tematem. Szczególnie że czyta się ją bardzo przyjemnie, także za sprawą licznych odwołań do dzieł popkultury, od książek science fiction po filmy, jak i anegdot o relacji ze szkołą wielu znanych osób (zdradzę: bardzo często nie była to relacja pozytywna, jak w przypadku Dava Pilkeya, autora znanego na całym świecie komiksu „Kapitan Majtas”, którego nauczyciel podarł jego pracę i kazał nie tracić czasu na pierdoły).

Rodzic, którego kusi edukacja alternatywna, ale boi się konsekwencji tej decyzji, znajdzie w „Selekcjach” pocieszenie i merytoryczne wsparcie w dyskusjach z nieprzekonanymi. Marcela zręcznie zbija wszystkie argumenty za edukacją szkolną, punktuje anachronizmy obecnego systemu, pokazując jego bezzasadność w świecie swobodnego przepływu informacji i wolnego dostępu zarówno do wszelkiej wiedzy, a także założenia filozoficzne stojące u jego podstaw.

Filozoficzne spojrzenie na szkołę i jej wizję człowieka-ucznia i człowieka-nauczyciela to jedna z mocniejszych stron książki, coś, co rzadko pojawia się w innych pozycjach, często skupionych przede wszystkim na praktycznych aspektach edukacji. Marcela wykracza w swoich rozważaniach poza szkołę, wskazując na związki współczesnej edukacji z pewnymi nurtami filozoficznymi (jak choćby protestancki etos pracy i gloryfikacja ciężkiej pracy jako źródła zbawienia), a także wykazując, jak kształtowanie kolejnych pokoleń w obecnym systemie szkolnym przekłada się na podtrzymanie pewnych patologii na poziomie społeczeństwa, wpływających na kondycję współczesnego świata. Autor przywołuje ciągły, bezrefleksyjny pęd ku konsumpcji, mający według niego swe źródło właśnie w z założenia kapitalistycznej konstrukcji systemu edukacji, bazującego na nieustannej rywalizacji, indywidualizmie i dążeniu do nieustannego zaliczania kolejnych osiągnięć. Wszystko to ma wykupić dzieciom możliwość dobrego życia w przyszłości – dobrego, czyli opartego na dalszej konsumpcji. Marcela zwraca też uwagę na to, jak bardzo na przestrzeni ostatnich lat, zwiększyła się konsumpcja samych usług edukacyjnych, odbierając dzieciom znaczną część czasu wolnego i powodując coraz częstsze przypadki depresji i stany lękowych. Dobrostan dzieci – zauważa – nie jest priorytetem w obecnym systemie.

Marcela kwestionuje coś, co wielu z nas przyjmuje bezrefleksyjnie – że edukacja musi wiązać się z przymusem i oporem, który należy stłumić w imię dobra kolejnych pokoleń. „Dzieje ludzkości to tak naprawdę historia poskramiania i hodowli jednych ludzi przez drugich” – pisze. Łatwo dać się porwać jego wizji świata bez przymusu, bez wykształcania i odkształcania młodych ludzi, świata, który pozwala im wzrastać na miarę swojego potencjału i zgodnie z ich autentycznymi potrzebami, z poszanowaniem ich niezbywalnej autonomii. Autor rozprawia się po kolei ze wszystkimi, wydawać by się mogło, niezbywalnymi elementami szkoły, jak choćby konieczność niekończącej się ewaluacji, którą wszyscy mniej lub bardziej postrzegamy jako szaradę i fałsz. To, że po ukończeniu szkoły najlepsi uczniowie niekoniecznie radzą sobie w prawdziwym życiu lepiej niż ci przeciętni, jest powszechną wiedzą, prawdą ludową, przytaczaną regularnie na pocieszenie czy usprawiedliwienie, mało kto natomiast wyciąga z tej prawdy wnioski – jesteśmy na tyle przyzwyczajeni do oceniania i bycia ocenianymi, że bezrefleksyjnie godzimy się brać w tym udział. „Uczniowie szkolą się więc w myleniu nauczania z nauką, dobrych ocen z edukacją, dyplomu z kompetencjami, a elokwencji z umiejętnością powiedzenia czegoś nowego” – pisze autor.

Marcela odwołuje się też – jak wielu autorów przed nim – do natury ludzkiej, naszego genetycznego dziedzictwa łowców-zbieraczy i rewolucji, jaką w życiu naszych przodków wywołał osiadły tryb życia. Rozpoczął on trwającą do dziś epokę w historii ludzkości, w której zmuszeni jesteśmy od dzieciństwa do wielogodzinnej ciężkiej pracy – tyle że pracę na roli i w gospodarstwie dzieci zamieniły współcześnie na harówkę szkolną. W nowym, rolniczym trybie życia autor upatruje też początku rugowania kreatywności z życia przeciętnego człowieka. To, co sprawdzało się w świecie łowcy-zbieracza – ciągłe szukanie nowych sposobów na rozwiązywanie codziennych problemów – w świecie rolnika było zbyt wielkim ryzykiem, gdyż każda próba innowacji mogła skończyć się nieudanymi plonami i głodem. Od tego momentu na pierwszy plan wysunęła się codzienna mozolna praca – i to ten etos towarzyszy nam do dziś, kiedy zmuszamy kolejne pokolenia do – w większości bezsensownego i bezowocnego – ślęczenia nad podręcznikami. Zabawa natomiast – ważny element dzieciństwa i człowieczeństwa w ogóle, wyróżniający nas jako istoty rozumne – została uznana za coś zbędnego i bezwartościowego. Ta przesycająca wszystkie elementy naszego życia moralność – twierdzi Marcela – jest w dużym stopniu przekazywana z pokolenia na pokolenie właśnie przez szkołę.

Bardzo łatwo jest dać się porwać narracji autora i jego wizji szkoły jako, nie przymierzając, źródła wszelkiego zła. Czytając, starałam się usilnie znaleźć luki w jego toku myślenia, jednak w większości przypadków był on o krok przede mną i rozprawiał się z każdym moim argumentem za szkołą. Kilka z nich jednak udało mi się (przynajmniej w swojej głowie) obronić. W moim przekonaniu największą wartością powszechnej szkoły państwowej jest mimo wszystko mieszanie się grup społecznych. Naiwnością byłoby myśleć, że takie mieszanie może nastąpić w naszym społeczeństwie w warunkach naturalnych. Brak tradycyjnej szkoły to zamknięcie dzieci w ich społecznych bańkach – jak to się dzieje już dziś w szkołach prywatnych. Tymczasem kontakt z dziećmi z różnych warstw społecznych uwrażliwia i pozwala nabrać perspektywy na całe życie. Moje własne szkolne doświadczenia stoją w sprzeczności z argumentacją autora o tym, jak szkoła nie pomaga dzieciom z mniej uprzywilejowanych rodzin wspinać się po drabinie społecznej. Dla niejednego dziecka, które poznałam na swojej szkolnej drodze, obowiązek (tak, właśnie obowiązek!) szkolny był jedyną szansą na wyrwanie się z domu, w którym aktywnie zniechęcano do edukacji. „Do siedzenia w kuchni nie potrzeba edukacji” – stwierdził ojciec jednej z moich koleżanek, dziś absolwentki dwóch kierunków studiów. Tu obowiązek szkolny okazał się wybawieniem – i niejednemu zdeterminowanemu dziecku pozwala wyrwać się z dotychczasowego środowiska. Ten perspektywy zdaje się brakować autorowi. Oczywiście można przyjąć, że nieliczne zalety szkoły w żaden sposób nie balansują krzywd doznawanych przez dzieci. Że pojedyncze przypadki sukcesów przyćmiewane są przez historie szkolnych porażek, traum i wyniesionego ze szkoły przekonania o swojej bezwartościowości. Na to też znalazłabym liczne przykłady. Pozytywne historie wyniesione ze szkoły wydają się być w tym świetle bardziej dziełem przypadku niż efektem skutecznego systemu niwelowania nierówności.

Wątpliwości miałam też tam, gdzie Marcela wychwala zindywidualizowane uczenie się, wynikające wyłącznie z chęci zgłębiania wiedzy. Uczenie się z entuzjazmem i z własnej woli, tylko tych rzeczy, które nas interesują, to bez wątpienia jedyny słuszny sposób zgłębiania wiedzy, naturalny jak oddychanie i pozwalający spędzać na nauce długie godziny, w całkowitym skupieniu. Pytanie natomiast brzmi: czy przy współczesnym zalewie informacji – prawdziwych pomieszanych z fake newsami – nie jest wychowawczym zaniedbaniem rzucenie dzieci na głęboką wodę informacyjnego oceanu bez zaopatrzenia ich w narzędzia pozwalające oddzielić prawdę od fałszu? Teorie spiskowe czy altmedowe również można zgłębiać z wypiekami na twarzy. Inna sprawa, że dzisiejsza szkoła też nie robi wiele w tym kierunku – raczej ucząc dzieci niekwestionowania zastanych informacji (czy ktoś z nas kiedyś pomyślał, by sprawdzić prawdziwość wiedzy przekazywanej w podręcznikach, która – okazuje się – nie była wolna od błędów i przeinaczeń?).

Jakiego świata chcemy? – pyta autor. Jeżeli zależy nam na przerwaniu łańcucha modelowania kolejnych pokoleń według wypracowanych w minionych wiekach wzorców i zmianie wizji człowieka jako istoty do ujarzmienia, jeśli zależy nam budowaniu nowego wzorca społeczeństwa, którego podstawą jest poszanowanie praw i autonomii jednostki, ciężko nie zgodzić się z twierdzeniem, że szkoła w obecnej formie nie ma racji bytu. Nie pomoże pudrowanie, ubarwianie, żadna ilość tablic multimedialnych – jeśli chcemy zmienić społeczeństwo i świat, obecny model szkoły musi być według autora zrównany z ziemią. Czy jesteśmy u progu tej zmiany? Czy może porywające wizje Marceli (nie jego pierwszego zresztą, już w latach 70. w podobnym tonie wypowiadał się John Holt) to czysta fantastyka? Jeśli spojrzeć na to, co dzieje się w temacie edukacji na świecie, widzimy raczej coraz więcej przymusu, coraz większy rygor i coraz więcej oceniania. Francja, ojczyzna dobrze znanego w kręgach alternatywnej edukacji Andrego Sterna, autora książki „I nigdy nie chodziłem do szkoły”, syna Arno Sterna, pomysłodawcy zyskujących dziś coraz większą popularność malortów, niedawno wprowadziła przymus edukacji szkolnej od 3. roku życia, mimo płomiennych protestów rodziców edukujących domowo. Wiele krajów Europy, w tym chwalona za swój system edukacji Finlandia, nie przewiduje w ogóle możliwości nieposyłania dzieci do klasycznej szkoły. Z perspektywy książki Marceli trudno nie widzieć w tym współczesnego niewolnictwa, mimo starań, by uczynić ze szkół miejsca ze wszech miar przyjazne, niejako złote klatki. Polacy zyskali możliwość edukowania domowo stosunkowo niedawno, po transformacji systemowej, a rządzący są tej formie edukacji umiarkowanie przyjaźni – zapewne za sprawą kręgów religijnych, w których edukacja domowa jest wyjątkowo popularna jako sposób na skuteczne odizolowanie dzieci od wpływów świeckiego społeczeństwa. Edukacja demokratyczna, w której Marcela widzi następcę obecnego systemu, to garstka rozsianych placówek, niedofinansowanych (bo niemogących liczyć na wsparcie państwa), zrzeszających rodziców-pasjonatów. Czy te grupki, w dużej mierze podzielające poglądy antysystemowe, są w stanie zapoczątkować zmianę i kiedykolwiek wprowadzić swoją wizję do mainstreamu? Czy zbliża się czas, kiedy społeczeństwo wznieci szkolną rewolucję? Jest to z pewnością temat, który będę z zainteresowaniem obserwować przez kolejne lata. Kto wie, być może zmiana jest tuż za rogiem.

Joanna Pietrulewicz

Mikołaj Marcela, "Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat", Wydawnictwo Znak, Kraków 2021

Woda


Najnowsze książki popularnonaukowe dla dzieci rzadko bywają tradycyjnymi, nieco nudnawymi publikacjami streszczającymi zawartość analogicznych encyklopedii czy atlasów adresowanych do dorosłych. Najczęściej autorzy decydują się na jakieś własne, indywidualne podejście do tematu i wchodzą we współpracę z ilustratorem dobrze wiedzącym, co we współczesnej grafice piszczy (albo tez sami graficy stają się autorami). Połączenia bywają zaskakujące, przykuwają uwagę nawet, jeśli funkcja informacyjna schodzi na drugi plan. W ten sposób koncept literacki pojawia się niekiedy w książkach wcale niebędących literaturą piękną. Wydawnictwo Muchomor często przedstawia nam świat nauki kreską Agaty Dudek i Małgorzaty Nowak, tak też stało się w przypadku „Wody”, napisanej przez Annę Skowrońską.

Mała encyklopedia wiedzy o wodzie została wydana w pięknej kolorystyce i wielkim formacie. Treść utrzymana jest częściowo w lekkim tonie – atomy czy cząsteczki porównywane są do kumpli i znajomych, ich związki przenoszone na grunt tych międzyludzkich, ale też nie brakuje silnych akcentów ekologicznych, wskazówek, jak dbać o klimat i walczyć o jego ocalenie. Nie należy się jednak obawiać wzniosłości i ciężkiego przesłania, „Woda” trafi do każdego czytelnika, choćby świeżo upieczonego ucznia – wyjaśnione zostały nawet bardzo proste kwestie, na przykład że słodka woda jest tak nazywana, choć nie jest posłodzona. Poza zwyczajnym opisem działania wody w środowisku naturalnym, mechanizmów i stanów skupienia, autorka stworzyła też krótką historyjkę o dziecku żyjącym w zupełnie innych warunkach niż mali czytelnicy z Polski, którzy w większości nie doświadczyli (na razie) braku wody. To ciekawy wtręt, zmieniający punkt widzenia czytelnika. Anna Skowrońska objaśnia rozmaite zjawiska związane z wodą: prądy, wiatry, przypływy i odpływy, ruch w oceanie, słońce w oceanie, omawia wodnych rekordzistów z różnych kategorii: wielką, pływającą wyspę śmieci, Rów Mariański, bogactwa spoczywające pod wodą i transportowane na jej powierzchni, słynne podróże, katastrofy, powodzie i susze. W książce królują więc ciekawostki, nawet kosmiczne, dzięki czemu otrzymujemy wielostronne, płynne spojrzenie na wodę.

„Woda” jest kolorową, intrygującą graficznie publikacją, której autorki naprawdę mają dużo ciekawego do powiedzenia. Fantazyjne kreski ilustratorek i dobrane przez nie (z wielkim wyczuciem!) barwy doskonale komponują się z przyziemnymi informacjami na temat struktury, znaczenia i obiegu wody. Niektóre obrazki są zwięzłe i niezależne jak ikonografiki w instrukcji użycia wody. Tuż po nich następują głębokie ilustracje pełne lustrzanych odbłysków, szafirów, turkusów, błękitów i granatów, zderzone z bielą i szarością lodowców oraz spienionych, wściekłych fal i ze spokojem różowego nieba. Połączenia plam i kresek w tych grafikach wydają się odwzorowywać płynność cieczy i ostrza powstałego z niej lodu, wywołując wrażenia romantyczne, choć przeszywające mroźnymi drobinkami. Oglądając „Wodę” można zatem kompletnie odpłynąć. 


Bożena Itoya
 
 

Anna Skowrońska, Woda, opracowanie graficzne i ilustracje Agata Dudek i Małgorzata Nowak, redakcja merytoryczna dr Aleksandra Kardaś, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2021.

Atlasy i przewodniki dla młodych badaczy

Zabawa z nauką to dobrana para, w dodatku bardzo płodna. Ich połączenie obfituje w mnożące się dalej korzyści, co mogę potwierdzić jako mama licealisty, który od przedszkola spędzał czas na kartkowaniu i czytaniu rozmaitych atlasów przyrody i innych popularnonaukowych przewodników. Rynek książki rozpieszcza współczesne maluchy i młodszych uczniów podobnymi publikacjami, spośród których wybrałam cztery wartościowe, choć bardzo różne, perełki wydane przez Naszą Księgarnię. Dwie z nich są zasługą polskich autorek i ilustratorek, a dwie zostały napisane po angielsku, po czym przełożone na polski. Natomiast narysowane w uniwersalnym języku obrazków tłumaczących świat.

Autorka (a zarazem ilustratorka) książki "Świat jest cudem. Ilustrowany przewodnik po tajemnicach przyrody", Iris Gottlieb, wyjaśnia w przedmowie, że impulsem do jej stworzenia był pewien ptak. Podziwiam i doskonale rozumiem taki punkt widzenia. 

Bez zachwytu nad jakimś, choćby drobnym, przedstawicielem flory czy fauny trudno zacząć książkę o przyrodzie, ba, mi nawet trudno zacząć dzień. Ta fascynacja nie opuszcza autorki aż do ostatniej ze 143 stron książki, wcale nie zapełnionych treścią i obrazem, ale w bardzo czytelny i atrakcyjny sposób w nie wyposażonych. Nie zaznacie tu przesytu barw, ilustracji i tekstu. Wszystko jest wyważone, ładne i przystępne. Z radością powitałam brak stylizacji na dawne atlasy natury, co jest zabiegiem dość często stosowanym. Ta książka jest nowoczesna i fajna. Podzielona na nauki o życiu, nauki o Ziemi i nauki fizyczne jasno określa obszar zainteresowań autorki, choć po tak zwięzłym spisie treści jeszcze nie wiemy, jak sprawy się rozwiną. Swoją drogą, krótki spis treści też wydaje się nowinką w publikacji popularnonaukowej dla dzieci, które czasem chyba poddają się ledwie zobaczywszy rozległy indeks zagadnień. Iris Gottlieb objaśnia zawartość rozdziałów dopiero na ich początku, tuż po pięknej ilustracji wprowadzającej. I tak "Nauki o życiu" zawierają wiadomości z anatomii, botaniki, ekologii, genetyki, mikrobiologii, neuronauki oraz zoologii, a są to znakomite, proste objaśnienia wielkich zagadnień: "co to znaczy żyć?", czym jest ewolucja, "jaki procent genów dzielą z nami...", jak wyglądają i różnicują się oczy, włosy, czym są sen, zmysły, dźwięki. Jest tu i... "hołd dla niektórych zwierząt uśmierconych przez człowieka podczas prób podboju kosmosu", historia o tym, jak zdobyć partnera zbierając śmieci oraz znakomicie przeprowadzony dowód na oczywistą dla mnie tezę: "gołębie wcale nie są okropne!". Nauki o ziemi w atrakcyjny i jasny sposób, co odnosi się również do kolorystyki ilustracji, relacjonują kluczowe dla młodszego nastolatka (lub starszego, ambitnego kilkulatka) zagadnienia geofizyki, geologii, glacjologii, meteorologii i oceanografii, natomiast ciężka dla mnie zazwyczaj materia nauk fizycznych została skoncentrowana na lekkich przedstawieniach zjawisk z zakresu astronomii, chemii oraz fizyki. Naprawdę można to wszystko łatwo zrozumieć! Gdyby na tym polegało moje zadanie, wystawiłabym przewodnikowi "Świat jest cudem" najwyższą z ocen, choć sama chyba nigdy takiej nie dostałam z chemii ani fizyki. 

Gigantyczna publikacja Asi Gwis i Liliany Fabisińskiej "Grzyby. Dziwne fakty z życia grzybów, o których nie mieliście pojęcia" odpowiada potędze tych organizmów, ich rozrostowi, wytrwałości oraz światowemu formatowi wszędobylskich. Twarda oprawa książki, jej barwność i złożoność artystyczna robią wrażenie, podobnie jak bogactwo i zróżnicowanie świata grzybów. Pierwszą cechą tych bohaterów podkreśloną przez autorkę i ilustratorkę jest indywidualność oraz odrębność grzybów, które nie przynależą ani do flory, ani do fauny. Szybko okazuje się, że i sama publikacja jest niepodobna do czegokolwiek, co znamy - niby adresowana do dzieci, ale pod względem graficznym odbiorca traktowany jest bardzo poważnie, również tekst nie jest banalny, a i zabawa czcionkami czy konwencją plakatu wskazuje na dość wyrafinowanego czytelnika, który dojrzał do smakowania artystycznej książki popularnonaukowej. A tacy młodociani koneserzy rosną nam jak grzyby po deszczu!

Podstawowe informacje pączkują, zmieniając się, zgodnie z tytułem, w zaskakujące ciekawostki. Temat grzybów okazuje się rozciągać w szereg skojarzeń obu autorek: są tu rozkładówki wzorowane na dawnych atlasach, ale po kilku stronach grzyby zyskują uśmiechy, by jeszcze dalej zyskać ludzkie twarze w dostojnych kapeluszach dam i dżentelmenów. Jak dla mnie, zwycięzcami w kategorii portret grzyba są kurki, niby zwykłe, a opatrzone dyskretnymi kurzymi nóżkami i dziobami. Dowcip Asi Gwis jest cudowny, delikatny i celny. Tok myślenia autorki i ilustratorki rozwija się w kilku kierunkach, mamy tu bowiem trochę etnografii, kulinariów, historii, medycyny, ale też zabaw językowych. Przyznam, że grzyb atomowy był dla mnie zaskakującą puentą tej książki, choć na pewno bardzo efektowną. Wraz z grzybami burzowymi, grzybkiem do cerowania i skalnymi grzybami stanowi gromadę wiadomości niespodziewanych, ciekawych, niezapomnianych i chyba też trudnych do przetłumaczenia, w przypadku gdyby książka miała być wydawana za granicą. A może tylko tak mi się wydaje, na pewno jednak "Grzyby" zasługują na popularyzację wszem i wobec, bo jest to projekt wyjątkowy. Każdy smakosz i leśny spacerowicz znajdzie w tym atlasie coś dla siebie - zawiera nawet przepisy i przewodnik po grzybobraniu! 

Książka "Historia kolorów. Jak kolory kształtowały świat" Clive'a Gifforda przynosi ciekawą perspektywę przewodnika (wyrywkowego) po dziejach ludzkości widzianych przez kolorową soczewkę. Autor opowiada o tym, jak w przeszłości pozyskiwano barwniki, co oznaczały konkretne kolory, kiedy były modne jakie ich odcienie i dlaczego. Jego krótkie, ciekawe wywody nie zostały ułożone chronologicznie, a kolorystycznie, z wyraźnym, choć stonowanym udziałem ilustratora Marca-Etienne'a Peintre'a. Przed omówieniem danego odcienia lub barwnika prezentowany jest zbiorowy "portret" barwy z rozpiską kluczowych tonów ujętą w formie kwadracików. Później ciekawostka goni ciekawostkę, praktyczne informacje splatają się z anegdotami, etnografia i historia z materiałoznawstwem, geologią, medycyną, chemią... Nie ma nudy! I ani krztyny fuszerki, bo "Historia kolorów" nie dość, że została znakomicie zilustrowana, z czytelnymi akcentami danych epok i cywilizacji, to jeszcze ślicznie, fachowo wydana - jak miło zobaczyć szycie w książce dla dzieci!

Po tej lekturze zaczniecie dumnie przywdziewać cynobry, puce, oranże i purpury tyryjskie, a nie bez zastanowienia zakładać byle fiolety i czerwienie. Samo to sprawia wielką frajdę. Znajomość tajników tworzenia rzeczy wokół nas, ich złożoności, także poszerzy horyzonty młodych czytelników. Na pewno niejeden z nich sam zacznie eksperymentować z barwnikami, bo dzieci uwielbiają mieszać płyny, masy, proszki. Właśnie tu zaczyna się ciekawość badacza. 

Jeśli nie macie w poważaniu popularyzacji nauki na poważnie, proponuję przyjrzeć się z przymrużeniem oka książce "Jak to działa? Zwierzęta" Nikoli Kucharskiej. Znana już z komiksowej kreski i fantazyjnych rozkładówek rysowniczka znakomicie sprawdza się jako przewodniczka po rozmaitych aspektach przyrody: tych prawdziwych, zmyślonych, aktualnych i zaprzeszłych. Tym razem zaprezentowała przekroje postaci pogrupowanych w rozdziałach zwierzęta domowe, zwierzęta w parkach, zwierzęta na wsi oraz zwierzęta leśne. Każdy obrazek zawiera charakterystykę rzeczywistą oraz nieco... podkoloryzowaną, bo nawet spisaną granatową czcionką, dla odróżnienia od prawdziwie merytorycznego czarnego tekstu. Tak oto dowiadujemy się na przykład, że koń jaki jest, nie każdy widzi, bo ma nie tylko żołądek, 40 zębów, wibrysy i różne rodzaje chodu oraz biegu, ale też generator bulgotania wewnątrzbrzusznego, charakterność czy centrum rżenia. Wilka z kolei bać się nie należy, chociaż posiada bajkowe oczy, zęby, uszy, a do tego mechanizm wywoływania wilka z lasu. Mechanizm ryczący oraz ośrodek odpowiadający za apetyt na miodek charakteryzują natomiast niedźwiedzia.

Trudno opisać słowami, co tak zabawnego jest w książce "Jak to działa? Zwierzęta", bo łatwo można odebrać jej "to coś", jak przy spalonym dowcipie. Wytrawni oglądacze obdarzeni poczuciem humoru spędzą nad nią wiele godzin i na pewno nie będzie to tylko przygoda komiksowo-satyryczna. Mimo całego szaleństwa konceptu, nadal jest to pozycja popularnonaukowa i to na bardzo dobrym poziomie. Naukowości nie można odmówić także pozostałym omówionym tu książkom, jednak dzięki Nikoli Kucharskiej nie tylko pobawimy się wiedzą, ale też ubawimy nią po pachy. 


Bożena Itoya 

Iris Gottlieb, Świat jest cudem. Ilustrowany przewodnik po tajemnicach przyrody, przełożyła Hanna Pasierska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2019. 

Grzyby. Dziwne fakty z życia grzybów, o których nie mieliście pojęcia, napisała Liliana Fabisińska, narysowała Asia Gwis, konsultacja mykologiczna dr Marta Wrzosek, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017. 

Clive Gifford, Historia kolorów. Jak kolory kształtowały świat, ilustracje Marc-Etienne Peintre, przełożyła Hanna Pasierska, Nasza Księgarnia 2020. 

Jak to działa? Zwierzęta, ilustracje, okładka, projekt graficzny, teksty w dymkach: Nikola Kucharska, konsultacja merytoryczna i wyszukanie ciekawostek: Katarzyna Gładysz, Paweł Łaczek, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.