cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

wtorek, 29 grudnia 2020

Leopantera. Historia pewnej miłości

 


Bruno jest lampartem. Na swoim pierwszym nocnym polowaniu w mrokach dżungli poznaje Lisę, czarną panterę, w której się zakochuje. Jednak Lisa jest aktywna tylko nocą i odmawia wyjścia na rozświetloną słońcem sawannę. Prowadzi to do kłótni i zniknięcia Lisy. Bruno decyduje się ją odnaleźć za wszelką cenę.

Książka jest ładnie wydana, fani Wilkonia na pewno ucieszą się z kolejnej pozycji z jego ilustracjami. Narracja jest wartka, bez dłużyzn i zbędnych scen. Jednak jeśli oczekujemy głębokiej opowieści, raczej się rozczarujemy. Fabuła jest dość schematyczna, w zasadzie jest wersją bajki o dzielnym szewczyku i nieco kapryśnej królewnie. Przesłanie tej książki powiela mit miłości romantycznej, która w zupełności wystarczy, by związek zupełnie odmiennych osób był szczęśliwy. Tekst zupełnie pomija praktyczne kwestie szukania kompromisu i rozwiązań dla związku. Bruno odnajduje ukochaną na przedostatniej stronie, a potem już wspomniano o ślubie i dzieciach. Nie jest to moim zdaniem najszczęśliwsze zakończenie, ale może stać się punktem wyjścia do rozmów z dziećmi. Czy Bruno z Lisą postanowili spać w dzień, a polować w nocy? Czy ich dwubarwne dzieci umiały się maskować w dżungli, czy na sawannie? Czy jeśli dziewczyna się wścieka, to na pewno znaczy, że cię lubi? Czy byli szczęśliwą rodziną? Zapewne to niezupełnie było intencją twórców, lecz książka otwiera pole do wielu rozważań.

I jeszcze ciekawy fakt zoologiczny: czarna pantera i lampart to przedstawiciele tego samego gatunku o różnym ubarwieniu i mogą się łączyć w pary. Czarne ubarwienie jest przenoszone jako recesywne, zatem potomstwo Bruna i Lisy byłoby standardowo nakrapiane, a nie żółto-czarne. 

 

Piotr Wilkoń "Leopantera. Historia pewnej miłości", il. Józef Wilkoń, tłum. Anna Urban, wyd. Media Rodzina

wtorek, 22 grudnia 2020

Dwie kartonówki z okienkami od Media Rodzina

 


Kicia Kocia i Nunuś. Jaki to zawód?

Tej serii nie trzeba nikomu przedstawiać. Tym razem Kicia Kocia i Nunuś wcielają się w przedstawicieli różnych zawodów. W otwieranych okienkach wyszukujemy potrzebne przedmioty (przybory do szycia, do gotowania, malowania etc.) i odkrywamy, kim stały się obie postacie. Przy tej zabawie można ćwiczyć nazwy przedmiotów, a także nazwy zawodów w męskiej i żeńskiej formie gramatycznej. Nunuś i Kicia Kocia stają się między innymi krawcem i krawcową, pielęgniarzem i pielęgniarką, tancerzem i tancerką, kosmonautą i kosmonautką. Książeczka jest starannie wydana i powinna przetrwać wiele sesji zaglądania do okienek.

Anita Głowińska „Kicia Kocia i Nunuś. Jaki to zawód?”, wyd. Media Rodzina

 


 

Żubr Pompik. Czego szukasz, Pompiku?

Najsłynniejszy polski żubr zwiedza z rodziną cztery parki narodowe: Słowiński, Narwiański, Świętokrzyski i Tatrzański. W każdym z nich szuka jakiegoś typowego zwierzęcia, a czytelnik szuka z nim, zaglądając do okienek. Znajdziemy tam wiele roślin i zwierząt charakterystycznych dla danego biotopu. Dzieciaki mają okazję nauczyć się skomplikowanych nazw roślin, jak rukwiel nadmorska, i dowiedzieć się czegoś o geografii Polski. Jak zwykle solidna porcja zabawy i wiedzy od Tomasza Samojlika.

Tomasz Samojlik, „Żubr Pompik. Czego szukasz, Pompiku?”

Maria Skłodowska-Curie. Światło w ciemności

 


Moda na biograficzne książki dla dzieci ma się dobrze, często jednak otrzymujemy pozycje dość sztampowe, przede wszystkim stawiające na walor edukacyjny, w których warstwa literacka czy ilustracyjna nie jest najwyższych lotów.

Inaczej sprawa ma się z tym wyjątkowym komiksem, stworzonym przez duńskie autorki i polską ilustratorkę. Tłumaczenie tekstu powierzono Bogusławie Sochańskiej, wybitnej tłumaczce z języka duńskiego.

Jest to solidny kawałek biografii, ale czyta się bardzo lekko i nie jest przeładowany informacjami. Narracja prowadzi nas przez życie naukowczyni od urodzenia po śmierć, bez lukrowania. Autorki bardzo poważnie traktują młodego czytelnika, nie ukrywając przed nim spraw smutnych czy trudnych, jak śmierć matki Marii, jej załamanie psychiczne po ukończeniu szkoły czy kłopoty sercowe. Dużo uwagi poświęcają trudnościom finansowym, jakie musiała przezwyciężyć, i trudnym warunkom jej pierwszych lat w Paryżu. Wielką zaletą jest dość szczegółowe przestawienie badań prowadzonych przez małżeństwo Curie na tle innych dokonań naukowych epoki: czytelnik zapoznaje się z odkryciem promieniowania X i odkryciem promieniowania uranu przez Becquerela, a potem badania Marii i Piotra Curie nad smółką uranową, co doprowadziło ich do odkrycia trzech nowych pierwiastków radioaktywnych. Moim zdaniem proporcje treści dotyczących osiągnięć naukowych i życia osobistego są bardzo dobrze zbalansowane. Tekst prezentuje nam bohaterkę z krwi i kości, ale nie popada w ckliwość i jest merytorycznie bardzo solidny.

Ilustracje Anny Błaszczyk są tajemnicze, trochę mroczne, kolażowe i kojarzące się z kubizmem. Nie są to typowe linearne paski komiksowe, lecz całostronicowe kompozycje. Dla mniej doświadczonych czytelników powieści graficznych mogą stanowić pewne wyzwanie, lecz naprawdę warto się w nie zagłębić. Prezentują bohaterkę nieprzesłodzoną, zmagającą się z trudnościami, nieco samotną. Uzupełniają obraz badań naukowych jako żmudnych i mozolnych, lecz także fascynujących i czasem okazujących swój specyficzny urok – jak wówczas, gdy Maria i Piotr zatrzymują się na progu laboratorium, by podziwiać fosforyzujący materiał w fiolkach.

Myślę, że książka może zachęcać dzieci do zainteresowania się naukami ścisłymi. Podejmuje też wątki nierówności płci i może być dobrym materiałem do dyskusji. Zdecydowanie warto po nią sięgnąć.


Frances Andreasen Østerfelt, Anja C. Andersen, Anna Błaszczyk „Maria Skłodowska-Curie. Światło w ciemności”, tłum. Bogusława Sochańska, wyd. Media Rodzina


niedziela, 20 grudnia 2020

Był sobie dwa razy baron Lamberto, czyli tajemnice wyspy San Giulio

 


Był sobie baron Lamberto. Miał bajeczny majątek i mieszkał w pięknym pałacu na włoskiej wyspie. Niestety, nie mógł już za bardzo korzystać z życia, ponieważ doskwierały mu liczne (a dokładnie 24) schorzenia i zbliżał się do setki. Jak to jednak bywa w bajkach, odkrył sposób na odzyskanie zdrowia i młodości, niemalże sposób na nieśmiertelność. Co, jak się okazało, nie każdemu było w smak, ale ostatecznie wszystko dobrze się skończyło – w każdym razie dla głównego bohatera.

Głównym atutem tej książeczki (napisanej z w 1979 roku, a więc już dosyć leciwej), jest język: finezyjny, dźwięczny i potoczysty, co jest zasługą doskonałego przekładu Jarosława Mikołajewskiego. Do zalet tej pozycji zaliczyłabym też lekko absurdalny klimat i niespodziewane zwroty akcji. Wszystko w tej historii jest błahostką i żartem, czy chodzi o morderstwo, czy o podwieczorek. Dlatego trudno jest analizować tę książkę i czepiać się czegoś, bo przez cały czas wiemy, że wszystko to jest zmyślone i do tego niezbyt na serio. Można więc porzucić na chwilę analityczne nastawienie i pozwolić przenieść się w klimat wakacyjnych miesięcy we włoskich miasteczkach (wydarzenia rozgrywają się w prawdziwych lokalizacjach nad jeziorem d’Orta w regionie Piemontu), gdzie życie toczy się do późna w noc i wszyscy plotkują o wszystkim, a troski rozwiewają się jak mgła.

W tej historii ciągle powtarza się liczba 24. Próbowałam rozgryźć jej symbolikę, i wydaje mi się, że chodzi o dwukrotne, doskonałe i obsypane złotem życie głównego bohatera (dwa razy 12), ale jest to materia najzupełniej mi obca, więc może po prostu jest to jakiś żart albo aluzja, której nie udało mi się odczytać.

Niczym w bajkach braci Grimm postacie w tej książce scharakteryzowane są bardziej przez funkcję, niż jakieś pogłębiony rys charakterologiczny: bogaty baron, wierny i skrupulatny sługa, zazdrosny i niegodziwy bratanek, 24 poważnych dyrektorów w garniturach. Niestety, w książce skandalicznie brakuje kobiet. Wszystkie osoby ważne, znaczące, rządzące innymi – to są mężczyźni. Pocieszające, że jedyna kobieta, która ma w tej książce coś do powiedzenia, jest uosobieniem zdrowego rozsądku i logicznego myślenia. 

Trudno dopatrzyć się w tej powieści jakiegoś morału. Głównym motorem akcji są pieniądze. To bogactwo pozwala baronowi odkryć receptę na młodość, to bogactwo przyciągnęło na wyspę chciwego bratanka i gang 24 rozbójników, to wreszcie bogactwo pozwoli mu przeżyć życie jeszcze raz i może ciekawiej, gdyż teraz będzie mógł zająć się realizacją marzeń. 

Nie wszyscy będą zadowoleni z zakończenia tej historii” stwierdza autor w epilogu. Po czym, typowym dla siebie beztroskim tonem, proponuje niezadowolonym dopisanie do książki kolejnego rozdziału albo dwóch – bo dlaczego by nie?


Gianni Rodari „Był sobie dwa razy baron Lamberto, czyli tajemnice wyspy San Giulio”, il. Ewa Poklewska-Koziełło, tłum. Jarosław Mikołajewski.




niedziela, 13 grudnia 2020

Mru Mru

 


 

 „-Dlaczego ja MUSZĘ?

-Bo W TYM LESIE niedźwiedzie tak robią.”


Bo wszyscy tak robią – chyba wszyscy spotkaliśmy się kiedyś z takim argumentem. Tak samo jak młoda niedźwiadka Mru Mru, która musi iść do gawry i spać przez całą zimę, choć wcale nie ma na to ochoty.

Mru Mru wygląda tak samo, jak wszystkie inne niedźwiedzie, ale czuje się inna. Często chce jej się spać, kiedy powinna czuwać, a kiedy przychodzi pora snu zimowego, w ciemności gawry doznaje tylko przejmującej nudy. W końcu Mru Mru opuszcza legowisko, jest zachwycona śniegiem i zimowymi gwiazdami, i właściwie na tym kończy się ta krótka historia. Początkowo książka wydała mi się pozbawiona puenty, i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że może to być opowieść o poszukiwaniu i znalezieniu własnej tożsamości. W momencie olśnienia Mru Mru powtarza: „Jestem zimowym niedźwiedziem!”. Konwencjonalne życie nie pasuje do Mru Mru, lecz nie ma w tym nic złego.

Jest to krótka opowieść do niespiesznego czytania i uważnego oglądania ilustracji, które rozwijają narrację o ciekawe szczegóły. Poznajemy na nich całą rodzinę Mru Mru, jej towarzysza gila, inne zwierzęta zimujące pod ziemią, zmianę pór roku w lesie. Technika ilustrowania przypomina mi trochę Erica Carla, kolory są czyste i nasycone, kształty odcinają się ostro od tła jak wycinanki, widać też pociągnięcia pędzla. Na każdej stronie zmienia się jednak kadr – widzimy główną bohaterkę to z daleka, to z bliska, czasem w otoczeniu mnóstwa szczegółów, a czasem na pustym tle. Nastrój i kolory zmieniają się ze strony na stronę, wraz z nastrojem Mru Mru i porami roku.

Myślę, że książka szczególnie spodoba się osobom, które lubią chodzić do lasu i będą potrafiły rozpoznać na ilustracjach na przykład jałowiec, liść dębu czy kurkę. Warto też przeczytać ją więcej, niż jeden raz, bo nie ma porywającej fabuły, za to jej zaletą jest zimowy klimat i specyficzny, rozmarzony nastrój.


Kaisa Happonen, Mru Mru. Ilustracje: Anne Vasko, przekład: Natalia Nordling. Wydawnictwo Widnokrąg, 2020 r.

Zbuntowane słowa

 Joanna Papuzińska była nam już znana jako świetna nauczycielka historii, ale w "Zbuntowanych słowach" osiągnęła mistrzostwo. Książka należąca do popularnej serii "Wojny dorosłych ‒ historie dzieci" wydawnictwa Literatura tłumaczy to, co ważne, a czego dzieci urodzone bliżej drugiego dziesięciolecia XXI wieku często zupełnie nie są świadome: jak wyglądała codzienność ich dziadków i malutkich rodziców w latach osiemdziesiątych XX wieku oraz jak na każdą chwilę tej codzienności wpływała polityka, dziś będąca historią. Wszystko to brzmi dumnie, ale Joanna Papuzińska pisze tak, że chce się czytać i słuchać, a nie narzekać na nudę. A osiąga ten literacki sukces nie korzystając z bardzo dziś modnego w książkach dla dzieci motywu podróży w czasie. Pisarka sięga bowiem po starą dobrą narrację ‒ relację parareporterską bohatera będącego rówieśnikiem czytelnika. Zamiast wehikułu proponuje zaś rodzinny, sfatygowany fotel do czytania.

Więc żeby dobrze się przenieść do tych czasów, o których będę mówić, trzeba wiedzieć, co wtedy było, a czego nie było (więcej nie było, niż było).

Nie było właśnie telefonów komórkowych ani internetu, ani dronów, ani innych cudów techniki. Komputery były jeszcze w wieku niemowlęcym, ale w przeciwieństwie do niemowląt, które sa małe i dopiero potem rosną ‒ były wielkie jak dwie szafy (co najmniej) i dopiero potem się zmniejszyły.

Temu lekkiemu, niewydumanemu wstępowi towarzyszy pierwsza (poza okładką i wyklejką) ilustracja Sylwii Szerszeń. Szata graficzna "Zbuntowanych słów" odpowiada ich treści 1:1. Zgadza się kolorystyka, styl, pewien humor, czyli ogólnie tak zwany "klimat". A atmosfera jest iście punkowa, bo rzecz to o historii polskiego undergoundu. Czytelnik dowiaduje się, czym była "bibuła", "podziemie", jak bardzo zakazane mogły być książki i drukarnie. Więcej o powielaczach, przepisywaniu na maszynie, niezależnych drukach powstających z użyciem... pralek, nielegalnym teatrze oraz "ulotkarstwie" przeczytacie w posłowiu, które stanowi właściwie niezależną, bardzo cenną jedną trzecią część tej książki. Powinno być przytaczane w szkołach, domach i na podwórkach, bo ma wielki potencjał edukacyjny. Działania opisywane przez Joannę Papuzińską mogą wzbudzić respekt współczesnych młodych anarchistów, ale też zwyczajnych buntowników, copywriterów specjalizujących się w kartonowych transparentach czy wlepkarzy.

Gdy krzyknęli wielkim głosem:

Dość już kłamstwa! Dość już biedy! ‒

To przebrzydły smok w swym zamku

z przerażenia zadrżał wtedy.

Wysłał przeto generała,

co był, biedak, bardzo brzydki,

a tchórzliwy tak, że stale

drżały mu ze strachu łydki.

Bał się smoka, bał Polaków,

bał się nawet słońca blasku,

toteż nosił okulary

czarne ‒ jak na tym obrazku.

Ten generał zebrał wojsko,

czołgi, działa oraz ZOMO,

które ma ogromne pałki,

no a po co? ‒ to wiadomo!

Napadł on na "Solidarność"

pod osłoną nocy cienia

i najlepszych synów Polski

pozamykał do więzienia.

Drugim segmentem "Zbuntowanych słów", wplecionym w opowiadanie tuż przed jego zakończeniem, jest przedruk z "Okienka. Niezależnego pisma dla dzieci" (Wydawnictwo Społeczne kos, 1987), ówczesny zin: "Bajka o smoku niewawelskim napisana bez wiedzy i zgody K.M." (czyli Kornela Makuszyńskiego). W parakomiksie będącym krzywym zwierciadłem twórczości pana od Koziołka Matołka roi się od odniesień do ówczesnych polityków i sytuacji społecznej, a tym samym widać, jak poważnie traktowano w latach 80. dzieci, ich możliwości zrozumienia komunistycznej paranoi i naśmiewania się z niej. W sumie, podobnie jak dziś, łatwo się przyczepić do takich publikacji jako atrakcyjnych bardziej dla dorosłych niż dzieci. Cóż, widać zawsze istniały z jednej strony literatura (i ilustracja) ugładzona, bezpieczna, a z drugiej zadziorna, niekoniecznie przystępna dla każdego kilkulatka albo młodszego nastolatka. Z takiej właśnie tradycji wywodzi się dzisiejsza polska książka dla dzieci, o której Joanna Papuzińska wie i pokazuje swoją pracą najwięcej. Z dystansem godnym największego podziwu, bo przecież pani profesor bawiąc się "komiksami" Kornela Makuszyńskiego równocześnie odpowiada za ustanowienie nagrody literackiej jego imienia (http://mbp-oswiecim.pl/o-bibliotece/nagroda-literacka/), najważniejszego wyróżnienia dla polskich pisarzy dziecięcych. Natomiast sam pomysł prezentacji tak unikatowego i atrakcyjnego dla młodzieży źródła historycznego, jakim jest "Bajka o smoku niewawelskim...", jego omówienia w tekście literackim i komentarzu historycznym zasługuje na wszelkie medale i mam nadzieję, że książka "Zbuntowane słowa" będzie wychowywać kolejne pokolenia zbuntowanych z powodem (i powodzeniem).

Bożena Itoya

Joanna Papuzińska, Zbuntowane słowa, okładka i ilustracje: Sylwia Szerszeń, seria Wojny dorosłych ‒ historie dzieci, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2019.

piątek, 11 grudnia 2020

Cztery kąty i kot piąty

Istotę tej książki podpowiada już jej tytuł i pierwsza ilustracja: zostaniemy wciągnięci w poetycką zabawę słowem i obrazem zestawiającym różne światy, zamykające się w sobie i przenikające. Możecie nawet nie przepadać za poezją, a i tak wyniesiecie coś z tego tomiku, będącego zarazem minialbumem sztuki. Prosta, nowoczesna grafika obecna na stronie tytułowej będzie towarzyszyć wierszom, stapiać się z ich tekstem i typografią, obok których pojawią się refleksyjne interpretacje malarskie. Sądząc po stronie redakcyjnej, połowa sukcesu plastycznego, tego ogromnego wrażenia, jakie wywarła na mnie warstwa wizualna książki, należy do Agaty Dudek z Acapulco Studio, odpowiedzialnej za opracowanie graficzne tekstów Jadwigi Hockuby zilustrowanych przez Piotra Dumałę.

"Cztery kąty i kot piąty" to publikacja odbiegająca od potocznego wyobrażenia o poezji dla dzieci. Sami powiedzcie, czy wchodząc do księgarni poprosicie właśnie o poezję, czy wierszyki? Będziecie się spodziewać żywo kolorowej (i najlepiej niedrogiej) edycji Tuwima lub Brzechwy, czy prawdziwej sztuki, inspirującej, będącej wyzwaniem dla dziesięciolatków, młodszych nastolatków, może nawet dla dorosłych? Postawicie na sprawdzoną, bezpieczną klasykę, czy zechcecie trochę poeksperymentować? Bo przecież właśnie z eksperymentu wywodzi się współczesna poezja, może więc, kiedy nasze dzieci rosną, przestańmy ją zrównywać z rymowankami, bajeczkami, a zaproponujmy inne przeżycia estetyczne. Choćby te udostępnione za pośrednictwem efektownych utworów artystycznych Jadwigi Hockuby i Piotra Dumały.

Mieszkające w tym tomie wiersze opowiadają o deszczowym dniu, tacie, babci, mamie, pokoju, marzeniach, świętach, sentymentach i melancholii, rysowaniu, snuciu bajek, patrzeniu w chmury, zadawaniu pytań. Jest i bardzo koci kot. Poezja Jadwigi Hockuby przypomina nastrojem wyciszony pokój w starej kamienicy, z przyćmionym światłem, zapachem szarlotki oraz (koniecznie) mruczkiem. Będzie wam z nimi przytulnie jesienią i zimą. Do tego każdy znakomicie zilustrowany utwór wydaje się osobnym animowanym krótkim metrażem, całość porusza się przed czytelnikiem falami, i tylko muzyka nie jest załączona, trzeba ją sobie wyobrazić, ale o to naprawdę nietrudno przy tak wytrawnym akompaniamencie poetycko-plastycznym.

Bożena Itoya

Jadwiga A. Hockuba (tekst), Piotr Dumała (ilustracje), Cztery kąty i kot piąty, opracowanie graficzne Agata Dudek / Acapulco Studio, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2018.

W pierścieniu ognia

 

Drugi tom "Igrzysk śmierci" zdeptał pogląd, jakoby kontynuacje nie mogły doścignąć pierwowzoru. Powieść "W pierścieniu ognia" broni się żywą akcją i atakuje refleksją. Właśnie ciągłe rozmyślanie, snucie własnych teorii trzyma nastolatka przy lekturze. My, rodzice, możemy rozważać wraz ze starszymi reprezentantami grupy docelowej tematy trudniejsze, poważniejsze, przekładające się na świat pozaliteracki, po prostu współczesną rzeczywistość polityczną.

Po zwycięstwie w igrzyskach Katniss nie odpoczywa, Kapitol nie zostawia jej w spokoju. Toczy się wokół niej i przez nią wielka polityka. I tu pojawiają się wątpliwości. Czy prezydent Snow, którego poznaliśmy już w pierwszej odsłonę trylogii, jest niepodzielnym władcą Panem? Czy ten totalitaryzm rządzi się prawami dyktatury? Czy może jednak właściwą władzę stanowi tu masa ludzka, zepsuta klasa mieszczańska Kapitolu? Wszystko, co przeczytaliśmy w pierwszym tomie, zaczynamy rozumieć inaczej: trochę albo zupełnie.

Odmiennie niż sądziliśmy i chcielibyśmy układają się też relacje pary bohaterów, Katniss i Peety. Cóż, żadna z nich para. Mimo romansu kwitnącego przed kamerami, w młodych zwycięzcach buzują co najwyżej żal, wyrzuty (też sumienia), wątpliwości i pragnienia, których prawie nie potrafią sprecyzować, a co dopiero o nich mówić lub wprowadzać w życie. To pięknie prawdziwy obraz miłosnego zagubienia młodości. Jest jeszcze Gale, drugi mężczyzna w życiu Katniss. A potem, prawie w połowie książki (na 161 z 359 stron) pojawia się problem znacznie większy niż to, że serce nie sługa. Otóż waleczni triumfatorzy z Dwunastego Dystryktu muszą wrócić na arenę. Ten potworny twist staje się też katalizatorem uczuć.

Na mój widok Peeta wstaje i wyłącza odtwarzacz.

Nie mogłaś spać?

Mogłam, ale krótko. ‒ Na wspomnienie staruszki przybierającej postać szczura szczelniej owijam się szlafrokiem.

Chcesz o tym porozmawiać? ‒ dopytuje się.

Czasami to pomaga, ale tym razem tylko kręcę głową. Robi mi się słabo na myśl o tym, że ludzie, z którymi jeszcze nie miałam okazji walczyć, już mnie prześladują w snach.

Peeta wyciąga ku mnie ręce, a ja bez wahania rzucam się w jego objęcia. Do dziś od ogłoszenia Ćwierćwiecza ani razu nie okazał mi ciepłych uczuć. Zachowywał się jak niezwykle wymagający trener, zawsze dopingował do wzmożonej pracy, zmuszał mnie oraz Haymitcha do szybszego biegania, obfitszego jedzenia i lepszego poznawania wroga. Ukochany? A gdzie tam, zrezygnował nawet z udawania przyjaźni. Mocno otaczam jego szyję rękami, zanim zdąży mnie zagonić do robienia pompek czy innych ćwiczeń, a on przyciąga mnie bliżej i zanurza twarz w moich włosach. Ledwie musnął wargami moją szyję, ale to wystarcza, żeby ciepło jego ust rozpłynęło się po moim ciele. Jest mi tak dobrze, tak nieopisanie przyjemnie, że z całą pewnością nie przerwę tego pierwsza.

Fabuła kolejnych rozdziałów została znakomicie przemyślana i dopracowana. Tej książki po prostu nie da się odłożyć na dłużej niż wymaga zaspokojenie podstawowych czynności higienicznych czy życiowych. My wręcz przyssaliśmy się do drugich "Igrzysk", na szczęście mieliśmy wtedy wakacje. W dynamicznie rozwijającej się akcji, z mocno przypieczętowanymi rozdziałami, bo też zaskakujące ostatnie zdanie rozdziału jest wizytówką Suzanne Collins, zawsze pozostawało trochę przestrzeni na głębsze zastanowienie, co właściwie dzieje się z bohaterami, jakie stany osiągają. Są wojownikami, buntownikami, symbolami, ale chcą normalności. I miłości, oczywiście. A jest coraz gorzej, grzęzną w bagnie, które zgotował im Kapitol i pewnie po trosze fatum. Choć jednocześnie zachowują pomysłowość, siłę i ironię.

Namalowałeś coś, prawda? Obraz?

Widziałaś? ‒ dziwi się Peeta.

Nie, ale organizatorzy zrobili wszystko, żeby go zasłonić ‒ wyjaśniam.

Zatem postąpili zgodnie z regułami. Żaden trybut nie może wiedzieć, co zrobił inny ‒ podsumowuje Effie bez większego zainteresowania. ‒ Peeta, co namalowałeś? ‒ Wydaje się odrobinę wzruszona. ‒ Czy to był portret Katniss?

Dlaczego miałby malować mój portret? ‒ pytam z irytacją w głosie.

Aby pokazać, że jest gotów na wszystko, by cię bronić. Wszyscy w Kapitolu tego oczekują, bo przecież poszedł z tobą na ochotnika ‒ odpowiada Effie, jakby to było najbardziej oczywiste na świecie.

Właściwie to namalowałem portret Rue ‒ wyznaje Peeta. ‒ Jak wyglądała, kiedy Katniss obsypała ją kwiatami.

Przy stole zapada długotrwała cisza, kiedy wszyscy trawią tę informację.

Co właściwie chciałeś w ten sposób osiągnąć? ‒ pyta w końcu Haymitch starannie wyważonym głosem.

Sam nie wiem. Chyba chciałem choć na moment obarczyć ich odpowiedzialnością za zabicie małej dziewczynki.

To upiorne. ‒ Effie mówi łamiącym się głosem, jakby była bliska płaczu. ‒ Takie myślenie jest... niedozwolone, Peeta. Bezwzględnie. Możesz narobić kłopotów sobie i Katniss.

Tym razem muszę się zgodzić z Effie - przytakuje Haymitch. Portia i Cinna zachowują milczenie, ale ich twarze są bardzo poważne. Mają słuszność, rzecz jasna, ale choć wyczyn Peety mnie martwi, uważam jednocześnie, że zrobił coś niesamowitego.

To chyba nie najlepszy moment, ale muszę wspomnieć, że powiesiłam kukłę i namalowałam na niej imię i nazwisko Seneki Crane'a ‒ oznajmiam, a moje słowa trafiają w dziesiątkę. Po chwili niedowierzania cały ciężar dezaprobaty otoczenia przygniata mnie niczym tona cegieł.

Powiesiłaś... Senecę Crane'a ‒ krztusi się Cinna.

Tak. Popisywałam się nową umiejętnością robienia węzłów i dziwnym trafem on znalazł się na końcu pętli.

Och, Katniss... ‒ wzdycha Effie cicho. ‒ Skąd w ogóle o tym wiesz?

To tajemnica? Prezydent Snow nie zachowywał się tak, jakby oczekiwał ode mnie dyskrecji. Właściwie to chyba bardzo mu zależało na tym, żebym się dowiedziała ‒ mówię. Effie raptownie wstaje od stołu i wychodzi z serwetką przyciśniętą do twarzy. ‒ Masz ci los, zdenerwowałam Effie. Powinnam była skłamać i oznajmić, że kilka razy strzeliłam z łuku.

Wątek i sceneria polowania na ludzi niesprawiedliwie zostały uznane za najbardziej charakterystyczną, powszechnie rozpoznawalną cechę serii książek Suzanne Collins i ich filmowych adaptacji, tymczasem jest to pomysł bardzo wyeksploatowany przez popkulturę, a na "pierwszy plan kojarzenia" powinien wysunąć się właśnie wspomniany wyżej namysł: nad systemem władzy i powierzchownością, pułapką bycia celebrytą. O tym mówią Taco Hemingway, Quebonafide, Bedoes czy Szpaku, a młodzież chce słuchać. Ale motyw stawania się wzorem, niemal bóstwem mimo niechęci do bycia wynoszonym na piedestał zostanie rozwinięty w "Kosogłosie", trzeciej powieści z cyklu "Igrzyska śmierci".

Bożena Itoya

Suzanne Collins, W pierścieniu ognia, tłumaczyli Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz, Media Rodzina, Poznań 2009.

"Zielone" evergreeny Naszej Księgarni

 

Wydać książkę modną, ale niestarzejącą się ‒ to wielka sztuka. Wydawnictwu Nasza Księgarnia powiodła się przynajmniej dwukrotnie, mianowicie w przypadku "Roku w lesie" Emilii Dziubak oraz opowieści o roku na łące: "Opowiem ci, mamo, skąd się bierze miód" Katarzyny Bajerowicz (i Marcina Brykczyńskiego). Są to subtelnie ekologiczne, "zielone" evergreeny dla przedszkolaków, przed-przedszkolaków, i, proszę się nie krępować i przyznać, dla niektórych "poszkolaków". Leśnych wędrowców Emilii Dziubak spotkałam w przynajmniej jednym całkiem dorosłym domu.

"Opowiem ci, mamo, skąd się bierze miód" objawiła mi się jako potężnych rozmiarów książka kartonowa, ale o dziwo okazała się bardzo poręczna dla dwuipółlatka (wydawca określa przedział wiekowy nawet jako 0-6 lat). Młodzieniec od razu zasiadł na podłodze, rozpoczął kartkowanie i dyskurs na temat podobieństw do "Pszczółki Mai". Zaskoczyła mnie tak żywa reakcja na publikację jednak popularnonaukową, a tu po prostu dały o sobie znać igrce Katarzyny Bajerowicz z konwencją, no bo jak w końcu, rozrywka to, czy wiedza? Zabawa z formą dotyczy także ogólnie książki jako woluminu o określonych parametrach, omawiane dziełko wywija się bowiem z ram bibliograficznych. Po pierwsze, mamy tu humorystyczne podejście do przedstawienia podziału kompetencji między autorami: "za pszczołami latała Katarzyna Bajerowicz, do rysunków wiersze napisał Marcin Brykczyński". Dalej, strona tytułowa jest już elementem treści (tekstowej i obrazkowej), towarzyszy jej pierwsza "tabliczka" z informacjami o pszczołach i innych zwierzątkach oraz o roślinach. Bo w tej książce kwitnie życie w każdym jego przejawie. Jest ruchliwie, bzycząco i niemal pachnąco, a bohaterowie pierwszo-, drugo-, trzecioplanowi i wszyscy inni tłoczą się od samego początku do ostatniego centymetra kwadratowego publikacji. Co nie oznacza, że pod względem informacyjnym doświadczymy przesytu.

Proste, ale ciekawe i cenne dane o łące, naturze, a przede wszystkim pszczołach przeplatają się z ogromnymi, jasnymi obrazkami oraz zgrabnymi wierszykami-zagadkami autorstwa Marcina Brykczyńskiego. Z każdej części tej publikacji może korzystać kilkulatek, zależnie od umiejętności liczenia czy zapamiętywania rymów będzie bawić się tak lub siak, tylko oglądać ilustracje albo też rachować, dowiadywać się, skąd się biorą owoce, jak jest zbudowany kwiat. Pszczoły nie są tu przesłodzone, tylko przedstawione realistycznie (poza nietypowymi czynnościami wykonywanymi przez niektóre śmieszki), choć ich skomplikowane życie przypomina nieco bajkę wymyśloną przez jakiś wielki mózg, opowiadacza nad opowiadaczami.

Pszczołom dzielnie asystują kwitnący statyści. Gatunki kwiatów są wymieniane, umiejętnie portretowane i opisywane bardzo plastycznym językiem, niby na uboczu głównej treści książki, ale łączność antagonistek z kwiatami, wynikająca nawet z tytułu "Opowiem ci, mamo, skąd się bierze miód", staje się szybko oczywista nawet dla najmłodszego czytelnika. Dobrze, że tak wcześnie przyswoi on wiedzę o systemie naczyń połączonych, jakim jest przyroda, choćby w miniaturowej, miejsko-balkonowej odsłonie.

Poza głównymi rozkładówkami w "Miodzie" znalazły się miedzy innymi szczegółowy opis budowy pszczoły, streszczenie procesu powstawania miodu i instrukcje plastycznych zabaw konstrukcyjnych, naturalnie oswajające z... naturą. Taka aktywizacja odbiorcy urozmaica opowieść o życiu ula od wiosny do zimy. W książce Katarzyny Bajerowicz w rolach głównych występują cykl przyrody i pszczoły tańczące jak w zegarku, ale, jeśli podkreślimy odpowiednie akcenty, może się okazać, że sami młodzi czytelnicy są częścią tej historii, wielkimi demiurgami, ratownikami pszczół i strażnikami porządku świata. "Miód" obywa się może bez fajerwerków i nieoczekiwanych zwrotów plastycznych, ale solidnie, swojsko (występuje tu łąka z dzieciństwa każdego, kto po polskich łąkach brykał, nieważne jak dawno lub niedawno), ładnie i szczerze opowiada o pszczołach. To najlepsze strony polskiej natury.

"Rok w lesie" Emilii Dziubak mają lub znają chyba wszystkie bliskie mi rodziny z dziećmi. Na rynku króluje od pięciu lat, doczekał się całej serii kontynuacji ‒ innych twórców, o innych miejscach ‒ a ostatnio nawet jesiennych puzzli. Charakterystyczna kreska ilustratorki, jej ulubiona kolorystyka i gęstość obrazków kojarzą się młodym czytelnikom prawdopodobnie głównie z tą książką, choć w czasach pierwszego dzieciństwa mojego syna poznawaliśmy Emilię Dziubak nie w picturebookach, tylko w literaturze pięknej, celującej raczej w młodszych uczniów i nastolatków. Tymczasem sztandarowa publikacja artystki (i przy okazji Naszej Księgarni) jest przyrodniczą historią obrazkową, złożoną z 12 "miesięcznych" rozkładówek i końcowego labiryntu, pozbawioną słów ‒ z wyjątkiem komentarza do łamigłówki oraz dwóch wstępnych stron z prezentacją zwierząt. I pana leśniczego.

W leśnej sadze o kuzynach miesiącach występują między innymi niedźwiedź brunatny (jakoś jego najbardziej kojarzę z tą książką), lisica, bóbr europejski, gołąb grzywacz, borsuk, gąsienice, wróble zwyczajne, kowale bezskrzydłe, żaby śmieszki, muchy, sikorki, żuraw zwyczajny, mszyce, płoć czy dżdżownice. Opowieść toczy się chronologicznie, ale nie rozpoczyna się wiosną, jak cykl przyrody, tylko w styczniu, jak przystało na ludzki rok. Człowiek ma tu istotne znaczenie, bo rzecz toczy się obok leśniczówki, zresztą o tej porze roku ten las żyje w dużej mierze dzięki leśnikowi, który dokarmia i strzeże swoich podopiecznych. Nie każdy jednak chce skorzystać z paśnika czy karmnika, wiele zwierząt śpi lub kryje się w swoich norkach, ich znalezienie to niezłe początkowe wyzwanie dla małych rączek i oczu.

Na kolejnych miesięcznych rozkładówkach jednakowa drużyna bohaterów (z czasem poszerzana o osobniki zimujące w ciepłych krajach i przychodzące na świat) robi inne rzeczy w tym samym miejscu, a nawet w objęciach identycznego kadru ‒ wszystko zgadza się co do krzaczka, gałązki, odnóża podziemnej norki. No właśnie, część każdej planszy zajmuje podziemny labirynt z drążącymi mieszkańcami, nieznacznie zmieniającymi układ korytarzy. Ten fragment obrazka zawsze najbardziej przyciąga uwagę oglądającego, a jednolite tło pozwala na najdokładniejsze obserwacje stopniowych zmian w cyklu życia robaczków, kreta i innych leśnych "koparek". Każde ze zwierząt (w tym pan leśniczy) ma tu swoją historię, niektóre na naszych oczach zostają rodzicami, inne kłócą się, tańczą i wykonują rozmaite czynności, które możemy interpretować po swojemu. Autorka wyznaczyła nam też zestaw pomniejszych (większym jest końcowy labirynt) zadań do wykonania, to znaczy wyszukania.

Począwszy od miesięcy wakacyjnych na terenie wokół leśniczówki pojawiają się nowi ludzie, niektórzy całkiem mali, niczym te wszystkie urocze pisklaki, warchlaki, narybki i kijanki. Obecność dzieci niełatwo przegapić, ale młodszym czytelnikom tego obrazkowego pisma o czasie mogą umknąć pewne szczegóły, na które warto zwrócić ich uwagę: przekreślony chłopczyk przy wejściu do nory oznacza, że podczas wakacyjnych wypraw nie należy szukać towarzystwa podziemnych istot, choćby najsłodszych, dziewczynka nie karmi kaczek byle czym, żadnym przypadkowym "chlebkiem", natomiast leśniczy wskazuje właściwe miejsce reklamówki leżącej obok kosza na śmieci. Choćby te drobiazgi świadczą o ekologicznej wymowie "Roku w lesie" i ważnej roli, jaką może spełnić pomoc dydaktyczna Emilii Dziubak w najwcześniejszej, najpewniej domowej edukacji. Bawcie się dobrze! I uczcie, najlepiej na wiecznie zielonych kartonowych książkach-zabawkach z Naszej Księgarni.

Bożena Itoya

Opowiem ci, mamo, skąd się bierze miód, za pszczołami latała Katarzyna Bajerowicz, do rysunków wiersze napisał Marcin Brykczyński, Nasza Księgarnia, Warszawa 2018 (pierwsze wydanie: 2015).

Emilia Dziubak, Rok w lesie, Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.

piątek, 20 listopada 2020

Einstein na wiązce światła


Dobrze trafić na dobrą i dobrze wydaną, beletryzowaną publikację popularnonaukową dla najmłodszych. Niełatwa to sztuka spełnić wszystkie oczekiwania wobec podobnych wydawnictw: napisać historyjkę o trudnych sprawach, która będzie zajmująca dla dzieci nieumiejących jeszcze koncentrować uwagi na wywodach o E=mc², zaprawić ją humorem lub przynajmniej pogodą ducha, zachowując wartość informacyjną, a do tego dodać ilustracje i miłe dla oka, i artystyczne, i zrozumiałe dla szkrabów. Taka właśnie jest książka o Albercie Einsteinie autorstwa Jennifer Berne, popularnej amerykańskiej pisarki dla dzieci, polskim czytelnikom znanej być może z serii o szpaku Kajtku (wyd. Prószyński i S-ka) oraz opowieści o Jacques'u Cousteau (wyd. Tekturka). Za estetyczne i klimatyczne ilustracje odpowiada Vladimir Radunsky, a oryginał ukazał się w Stanach Zjednoczonych w 2013 roku.

Bohater w całym tekście (z wyjątkiem tytułu i jednego komiksowego dymku) nazywany jest wyłącznie Albertem, co skraca dystans między małym czytelnikiem a wielkim naukowcem wszech czasów. Geniusz zostaje nam przedstawiony jako niemowlę, na kolejnych stronach spotykamy go jako niemówiącego dwulatka i niemal niemówiącego trzylatka. Krótkie, jednozdaniowe komunikaty powoli przechodzą w dłuższe partie tekstu, by stopniować zaangażowanie kilkuletniego słuchacza (lub samodzielnego czytelnika) w lekturę, coraz bardziej wciągając go w wyjątkowe losy człowieka, którego wszyscy znamy z podręczników, choć, jak się okazuje, niewiele o nim wiemy. Książka "Einstein na wiązce światła" rzeczywiście utrzymuje uwagę młodego odbiorcy, również dzięki dużym, nieco zabawnym obrazkom i pojawiającym się niekiedy w komiksowych dymkach komentarzom przy czym nie są to przypisy objaśniające, tylko uwagi lub myśli postaci. W odpowiednim momencie autorzy doprowadzają nas do fantazji o tytułowej wiązce światła i od teraz Albert nie jest już tylko "dziwnym" dzieckiem i nietypowym, "słabym uczniem". Zaczyna czytać i uczyć się po swojemu, potem pracować i marzyć, rozmyślać i rozdrabniać. W ten sposób zdobywa świat.

Jennifer Berne celnie opisuje nonkonformizm Einsteina, jego "wyluzowanie", ale także procesy myślowe, eksperymenty przeprowadzane w świecie własnych koncepcji. To piękna nauka tego, jak wcześnie rodzi się w człowieku naukowiec i że niekoniecznie musi być ułożonym społecznie, wzorowym uczniem. Taka bajka o niespełnianiu stawianych wobec młodego człowieka oczekiwań, po to, by w końcu je wszystkie przerosnąć o całe lata świetlne. Morał wynikający z książki i życia Alberta Einsteina przyda się szczególnie współczesnym uczniom polskich podstawówek, od pierwszej klasy uczestniczącym w rozmaitych konkursach i punktacjach podwyższających oceny, a rzadko związanych z rzeczywistymi fascynacjami naukowymi i umiejętnościami.

Bożena Itoya

Jennifer Berne, Einstein na wiązce światła, ilustrował Vladimir Radunsky, tłumaczenie Katarzyna Radziwiłł, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2019.

Kosmiczne święta

 Książki-kalendarze adwentowe wydawnictwa Zakamarki ukazują się co roku i mają w Polsce spore grono fanów. Te smakołyki pochodzą ze Szwecji, a składają się z 24 do 25 krótkich rozdziałów tworzących około świąteczną opowieść. Na każdy dzień adwentu przypada fragment historii i to właściwie koniec religijnych konotacji, bo treść znanych nam książek z tego cyklu można śmiało określić jako świecką, ewentualnie związaną z wiarą w istoty fantastyczne czy pozaziemskie. Piątą z siedmiu dotychczasowych odsłon serii zatytułowano bowiem "Kosmiczne święta" i właśnie pewien przybysz z daleka jest bohaterem stworzonym przez Ingelin Angerborn (tekst) oraz Pera Gustavssona (ilustracje). Grudniowe zwyczaje, w których uczestniczymy wraz Rutką, Samirem, Kosmą i innymi postaciami, częściowo będą dla polskich dzieci równie egzotyczne, co dla ufoludka. Bo też gdyby rozpatrywać bożonarodzeniowe atrybuty i obyczaje pokazywane w książce, to z polskimi zgadzają się choinka, niektóre ozdoby na niej, fakt wręczania prezentów i wysyłania kartek świątecznych, choć to ostatnie nie jest już w Polsce zbyt powszechne, zwłaszcza w najmłodszym pokoleniu. Podobnie śnieg spowijający szwedzkie święta dla nas kojarzy się już bardziej z obrazkiem w książce niż z rzeczywistością. W każdym razie niektóre elementy wystroju i wyposażenia szwedzkiego domu (chodaki!) czy ichniejsze obchody adwentu dla naszych dzieci nie będą nic oznaczać, mogą również zdziwić się zakończeniem historii świątecznej przed Świętami, bo też tu kulminacją okazuje się Wigilia, która w Polsce nie jest nawet dniem wolnym od pracy. W całej książce nie pada zresztą nazwa "Boże Narodzenie".

Początkowa scena rozgrywa się w mieszkaniu Rutki, która przygotowuje z rodzicami adwentową gwiazdę i świecę, ale nikt nie może znaleźć potrzebnych nożyc i młotka. W kolejnym rozdzialiku ginie nóż, i choć nikt nie czyni dziewczynce poważnych wyrzutów, to jednak na nią spływają podejrzenia o zapodziewanie domowych niezbędników. Tymczasem Rutka wystosowuje listę życzeń do Świętego Mikołaja: przyjaciel, prawdziwy pies, pies z wystawy w sklepie metalowym. Dużo tu tego żelastwa, prawda? A jeszcze drugą adwentową etiudę zamyka nadgryziona kłódka.

Znikają kolejne przedmioty, a zamiast nich pojawiają się małe tajemnice: głos z ciemności mówiący po cichutku "stare kalesony", spadające z parapetu doniczki (jeden kwiatek nadgryziony), a w końcu "jakaś niebieska postać" zaklinająca się po wielokroć na wspominane już stare kalesony. Po chwili okaże się, że rzeczywiście jest to zaklęcie ‒ na niewidzialność. Wypowiada je Kosma (to skrót), chłopiec z planety Koncypiusz (nie wiadomo, jak daleko), w którego języku (koncypiańskim) "Rutka" znaczy "przyjaciel".

Znajomość rozwija się i kwitnie, Kosma koncypuje, bo tym zajmują się Koncypianie nawet zamiast snu, jak wrócić do domu. Młodzież z różnych planet razem spaceruje, chodzi do szkoły, opowiada sobie o rodzimych tradycjach, występuje w czymś w rodzaju jasełek, bawi się, wspiera i buduje statek. Jednocześnie Rutka trochę wzdycha do Samira, który zostaje wtajemniczony w pobyt i chęć odlotu Kosmy. Czuć, że Gwiazdka coraz bliżej, na dodatek dzieci udają się do obserwatorium astronomicznego i znajdują tę wymarzoną ‒ Koncypiusza.

Finał historii będzie miły i ciekawy, ale warto przyjrzeć się pewnym elementom jej rozwinięcia. W międzyczasie pojawiają się bowiem przynajmniej dwa istotne problemy, poważniejsze niż wizyta kosmity i trudniejsze do oswojenia. Pierwszym jest klasowy złośliwiec Anton. Czytelnicy doświadczą dobrego sposobu na poskramianie podobnych antypatii. Drugi to niepełnosprawność Samira, nad którą nikt się w "Kosmicznych świętach" nie rozwodzi, po prostu zauważamy wózek inwalidzki na ilustracjach. Nie komentuje się też ciemniejszego koloru skóry chłopca i jego dość egzotycznego imienia, dzięki czemu dziecko czytające i oglądające książkę odkrywa, że czasem tak jest, żyjemy wśród ludzi takich i owakich, zaś wybałuszanie oczu, pokazywanie palcem oraz żądanie wyjaśnień na temat każdego nietypowego aspektu jestestwa innych osób wcale nie należy do zachowań normalnych w skandynawskiej literaturze dziecięcej i rzeczywistości. To właśnie chyba najbardziej wartościowa nauka płynąca z "Kosmicznych świąt".

Bożena Itoya

Ingelin Angerborn, Kosmiczne święta, ilustrował Per Gustavsson, przełożyła ze szwedzkiego Marta Wallin, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2018.

Opowieść starego drzewa. Darwin – opowieść o naszej wielkiej rodzinie

 

Od dobrych kilku lat nie zaglądałam do serii "Czytam sobie", na której składanie literek trenował dawno temu mój nastoletni dziś syn. Gdy nie patrzyłam, zmieniła się nazwa wydawnictwa (z Egmont Polska na HarperKids/HarperCollins Polska), poszerzył zakres trzeciego poziomu nauki czytania, bo w moje ręce trafiła jedna pozycja z podtytułem "fakty" i jedna oznaczona jako "eko", a także rozkwitł artystyczny wymiar pozornie bardzo użytkowych i metodycznych publikacji. Jak widać, lepiej ani na chwilę nie tracić z oczu książeczek, w których "wybitni polscy autorzy i ilustratorzy" prezentują "świetne, wciągające historie". Tym razem Ewa Winnicka przytoczyła "Opowieść starego drzewa" z ilustracjami Agaty Królak, a Dorota Wojciechowska-Danek narysowała Mikołajowi Golachowskiemu "Darwina. Opowieść o naszej wielkiej rodzinie".

Ewa Winnicka w "Opowieści starego drzewa" powierzyła funkcję narratora Hetmanowi, wiekowemu dębowi z warszawskiego Powsina. Gadające drzewo nie stanowi w polskiej literaturze dla dzieci szczególnego novum, ale to jest wyjątkowe, bo mimo swojej pomnikowości i charakterystycznej dla dziadziusiów skłonności do historycznych podsumowań, zachowało lekkość humoru i giętkość języka, jakich brakuje często poważnym i poważanym pisarzom, to znaczy drzewostanom. W końcu Hetman ma dopiero nieco ponad 260 lat. A Ewa Winnicka specjalizuje się w pisaniu o społeczeństwie pozostającym w bezustannym ruchu, może stąd i jej język jest tak żywy.

Losy drzewa poznajemy od kiełkującego żołędzia do szacownego statusu pomnika przyrody, który przyznano naszemu bohaterowi, gdy skończył (przypuszczalnie) 250 lat. Najciekawsza i najbardziej wciągająca jest w tej opowieści możliwość złożenia wizyty Hetmanowi, tak zacnemu świadkowi historii ludzkiej i naturalnej. Dla środowiska przyrodniczego co prawda ćwierć wieku to błahostka, ale już w skali przyrody miejskiej 250 lat znaczy bardzo wiele. Nawet większość gatunków ptaków, tłumnie towarzyszących nam na co dzień w stolicy, wprowadziła się tu za życia mojego, ewentualnie mojej mamy, kilka z nich pewnie między narodzinami a czternastymi urodzinami mojego syna. A taki dąb widział przecież, jak powstawały wsie i miasto, jak ludzie przetrzebili florę i faunę, by potem ją częściowo wskrzeszać lub łaskawie przyjąć jej samoczynną odbudowę czy rozwój całkiem nowej przyrody. Hetman wspomina o jaśniejszych i ciemniejszych chwilach, opowiada o swojej okolicy, zahaczając o wielką polską historię. Głównym bohaterem tej książki jest jednak, poza samym dębem, trwanie. Dzięki autorce dzieci mogą odczuć ten ogrom, bezmiar przyrody, jej królewskie panowanie nad czasem, naszą małość ("Przyjeżdżajcie do mnie, poznamy się, a ja opowiem o was waszym wnukom"). Nie są to jednak rozmyślania przygniatające, tylko pełne dziecięcego zachwytu, podkręcanego też przez umowne, czarno-biało-hipnotyzujące ilustracje Agaty Królak.

Dorota Wojciechowska-Danek przygotowała piękną okładkę "Darwina. Opowieści o naszej wielkiej rodzinie" Mikołaja Golachowskiego, z której przebija spojenie człowieka z naturą, bo tytułowa postać dzięki zbliżonym kolorom i kresce stapia się z roślinnością i zwierzętami. Dalej zabaw barwami będzie mniej, bo tradycyjnie w serii "Czytam sobie" obrazki są czarno- lub szaro-białe (jak w tym wypadku), z wyjątkiem ślicznych nalepek na końcu publikacji – co za geniusz je wymyślił! Ilustratorka zręcznie prowadzi nas przez kolejne etapy opowieści i jej dwie płaszczyzny: w pierwszej autor, nawet trochę podobny do Karola Darwina, rozmawia z córką, a w drugiej dzieje się temat tej rozmowy, czyli życie tytułowego naukowca. Właściwie ramy teraźniejszości cały czas są zachowane, Mikołaj Golachowski trzyma się formy opowieści w opowieści. Wstawki o domowych pupilach i rodzinne pogwarki zapewniają lekkość lektury i jej przyjemny charakter. Mimo wszystko życie badacza natury to raczej temat przyziemny, przeznaczony dla młodych ludzi twardo stojących na ziemi i przejawiających zainteresowanie naukami przyrodniczymi, bo autor nie stroni nawet od dość skomplikowanych terminów i nazw własnych w językach obcych, oczywiście objaśnionych w słowniczku na końcu książki. Przeciwwagą dla konkretnych danych biograficznych i badawczych są obrazki, na czele z tym niemal ruchomym, przedstawiającym rejs statku częściowo zakrytego gigantycznymi falami morskimi, ściganymi przez dwa jakby wynikające z nich ptaki. Przy tej ilustracji i odpłynęłam, i odleciałam. Wracając do tekstu, jego olbrzymia moc i wartość informacyjna świadczą o niezwykłym talencie Mikołaja Golachowskiego do przekazywania wiedzy nawet najmłodszym wielbicielom zwierzęcych ogonków, kuperków, dziobów i nochali, a tkwią w najdrobniejszych szczegółach, jak zwięzły wykład o najrozwleklejszej w czasie pomyłce ever: "Indianach".

Historyjki o rodzinie, pochodzeniu i ciągłości nastrajają refleksyjnie. Mnie zastanowiła natura rodzinnego czytania, kontynuowanie zwyczaju chwytania po "Czytam sobie" przez kolejne bliskie mi dzieci. Kto wie, może jako dorośli będą podsuwać te małe lektury z naklejkowymi odznakami następnym pokoleniom i mówić, że wszyscy wywodzimy się z tej książkowej rodziny?

Bożena Itoya

Ewa Winnicka, Opowieść starego drzewa, zilustrowała Agata Królak, Czytam sobie – poziom 3 – Eko, HarperKids/HarperCollins Polska, Warszawa 2020.

Mikołaj Golachowski, Darwin. Opowieść o naszej wielkiej rodzinie, zilustrowała Dorota Wojciechowska-Danek, Czytam sobie – poziom 3 – Fakty, HarperKids/HarperCollins Polska, Warszawa 2020.


Pomóż mi przetrwać: jeż europejski Eliasz i pingwin cesarski Elwira

 Seria książek "Pomóż mi przetrwać", napisanych przez Ewę Nowak, a zilustrowanych przez Annę Łazowską, przyciągnęła mnie chwytliwym, uświadamiającym i angażującym ekologicznie hasłem. To bardzo dobry pomysł, by już na okładce i wyklejce informować młodego czytelnika, że ma wpływ na świat i że jest mu potrzebny. Wstęp i treść publikacji pokazują natomiast, że ochrona zwierząt polega nie tylko na działaniu, ale też czasem na wstrzymaniu się od niego, po prostu na pozostawieniu w spokoju futrzastych, pierzastych czy iglastych słodziaków. No właśnie, w ujęciu Ewy Nowak i Anny Łazowskiej zwierzęta są trochę bliższe maskotkom i kreskówkom niż prawdziwi, nieoswojeni mieszkańcy lasów, wód lub "śnieżnych pustyń". I choć zazwyczaj krytykuję takie podejście do nauczania przyrody, to w tym wypadku wydaje się ono zrozumiałe i potrzebne.

Odbiorcą "Pomóż mi przetrwać" są kilkuletnie dzieci, które, by wczuć się w opowieść przyrodniczą, potrzebują choćby niewielkiego pierwiastka bajkowości. Dlatego pingwin cesarski nosi polskie imię (Elwirka), ma "tatusia", czasem wypowiada jakieś kwestie, a jeż europejski zwie się Eliasz, uśmiecha się, a jego mama martwi ("uśmiech w dół"). Jednocześnie przytulaśny jeż pokazany jest w trakcie spożywania gąsienicy, Elwirka natomiast przyjmuje (na obrazku i w tekście) rozdrobniony i przetrawiony pokarm podawany z dzioba i gardła mamy. Realia, nawet te zupełnie niebajkowe, zostały zatem zachowane.

Mama pochyla głowę, z czułością patrząc na swoją prześliczną córeczkę. Otwiera dziób, z wola wyciska rozdrobnione i przetrawione ryby i kryl. Jakie pyszne! Elwirka raz po raz wkłada dziób głęboko w gardziel mamy. Na takim jedzonku będzie rosła szybko i zdrowo.

Książka o pingwinach cesarskich ("Elwirka na śnieżnej pustyni") zaskoczyła mnie rzeczowością, dużą dawką faktów, także liczb, umiejętnie wplecionych w przygody Elwirki. Jej życie pokazane jest właśnie jako przygoda, uporządkowana, dla każdego małego pingwina podobna, bo odbywająca się według rytmu wyznaczonego przez naturę i instynkt. Bezpieczeństwo i przewidywalność zostają zaburzone działaniami człowieka: pingwiny mogą wypaść z cyklu omówionego w książce wpadając w pułapkę zastawioną przez ludzkość: lodową szczelinę, powstałą z powodu globalnego ocieplenia, a zabójczą dla piskląt.




W historyjce "Porwanie jeża Eliasza" Ewa Nowak rozprawia się z kilkoma mitami dotyczącymi naszych wyobrażeń o żyjących w pobliżu człowieka, ale jednak dzikich zwierzętach, zwłaszcza jeżu europejskim. Szczęśliwie minęły już czasy przygniatania jeży wielkimi jabłkami na ilustracjach, taki obrazek nie pojawia się oczywiście wśród portretów lasu i Eliasza przygotowanych przez Annę Łazowską, choć wspominana go autorka. Najmocniejszym przekazem książki jest szkodliwość dobrych chęci ludzkich, którymi wybrukowane jest piekło dzikich zwierząt. Zdarzenie wspomniane w tytule to właśnie taka "pomoc" udzielona malutkiemu jeżowi przez chłopca. Piotrek, pouczony przez rodziców, odnosi co prawda oseska na miejsce, z którego go wziął, ale matka już nie wraca po Eliasza. Jeden dziecięcy gest, wykonany tak z dobrego serca, jak i z głębokiej niewiedzy, wpływa na całe życie zwierzęcia.

Akcja przenosi się z przydomowego ogrodu do azylu, gdzie Eliaszowi trzeba szukać przybranej mamy, zupełnie odmiennego gatunku. Przy okazji spotykamy innych wychowanków tego schroniska, również uznanych przez ludzi za "sierotki" i ledwie odratowanych. Kolejna ważna nauka płynąca z tej niewielkiej, ładnej książeczki to unikanie oswajania dzikich zwierząt, choćby były nie wiadomo jak malutkie i kochaniutkie. Nie taki obraz współżycia z dzikimi maluchami przebija z klasycznej literatury czy filmów dla dzieci, tym bardziej więc warto docenić bezpośredniość autorki, jej zdecydowanie i bezwzględność oceny. Zwierzęta nie istnieją ku naszej uciesze, mam nadzieję, że wiele dzieci zrozumie to już na etapie pierwszych prób samodzielnego czytania, którym bardzo sprzyja seria "Pomóż mi przetrwać".

Obie książki zostały wydane solidnie, w twardych oprawach, z wyraźną czcionką i interlinią wspomagającymi naukę czytania. Uwagę zwracają duże, urzekające, stonowane ilustracje. Na końcu publikacji znajdują się ciekawostki na temat gatunku będącego bohaterem danej opowiastki oraz słowniczek objaśniający wybrane słowa. Ta część bardzo mnie zdziwiła, ponieważ niektóre uwzględnione czasowniki wydają się nie wymagać tłumaczenia naturalnemu użytkownikowi języka polskiego, nawet jeśli ma on tylko kilka lat. Podobne oczywistości przydadzą się za to na pewno w nauce polszczyzny jako języka obcego.

Bożena Itoya

Ewa Nowak, Porwanie jeża Eliasza, zilustrowała Anna Łazowska, Harperkids, Warszawa 2020.

Ewa Nowak, Elwirka na śnieżnej pustyni, zilustrowała Anna Łazowska, Harperkids, Warszawa 2020.


Albercie, ty złodzieju!

Tytuł tej książki i pewne jej fragmenty mogą być dla niektórych dorosłych bardziej szokujące od publikacji poświęconych kwestiom wciąż w Polsce kontrowersyjnym, a przynajmniej niezbyt modnym, jako tematy literatury dla dzieci: seksowi, przemocy, dyskryminacji ze względu na płeć, sytuowanie czy kolor skóry. Tutaj bowiem mały chłopiec, przedszkolak czy może młodszy uczeń, żyjący w zwyczajnej, ciepłej europejskiej codzienności zderza się z oskarżeniami, zachowaniami i wyzwiskami bardzo realnymi, dosadnymi i osaczającymi, a piekło to ściągają nań rówieśnicy, inne słodkie, niewinne "bombelki". Tymczasem czytający maluchom rodzice i dziadkowie często wolą odpływać w świat pouczających i pocieszających opowiastek, stąd te dramy oraz niepokojący stan, w jaki wpada Albert, mogą być, w mniemaniu bajkowo troskliwych opiekunów, przerażające. Tylko że właśnie takie jest dzieciństwo, z głębią każdej emocji, przeżywaniem małych upadków i chwilowych wykluczeń, jakby to był koniec wszystkiego, ostateczny upadek. Obcowanie ze świetną książką, jaką jest "Albercie, ty złodzieju!" Gunilli Bergström, pozornie nie sprawi dziecku przyjemności wywoływanej przez gładkie lektury w stylu adaptacji znanych filmów animowanych, ale za jakiś czas zaowocuje: pewną odpornością na stresujące relacje między rówieśnikami, umiejętnościami społecznymi, radzeniem sobie w sytuacjach, w których nie uczestniczą dorośli. A tych powinno być jak najwięcej, jak najwcześniej.

Historia wydaje się w zasadzie prosta, ale dla wielu dzieci może okazać się kluczowa, może nawet w dorosłym życiu, jeśli nie zostanie wyjaśniona i przerodzi się w traumę. Albert i inne dzieci z podwórka mają w pobliżu blokowiska swój domek na drzewie, zamykany na kłódkę, by nie został zaanektowany przez inne drużyny małych blokersów. Pewnego dnia nie mogą znaleźć klucza do kłódki, zwyczajowo chowanego w bezpiecznej skrytce. O zabranie fantu oskarżony zostaje Albert, choć uzasadnienie tego, czemu miałby zachować klucz dla siebie, wydaje się mało logiczne. Przezywany, odsunięty od grupy, po wielokroć wraca w okolice domku i przeszukuje je, by udowodnić swoją niewinność. Sytuacja rozwiązuje się na korzyść chłopca, ale zachowanie towarzystwa odbiega od sztampowych zakończeń książek dla dzieci, oczyszczenie nie jest pełne, end nie do końca happy. Białym ludzikom z ilustracji autorki daleko do aniołków jak nam wszystkim.

Jeśli uważacie, że warto jak najwcześniej podać dziecku szczepionkę na nadwrażliwość, na którą zapadają zwłaszcza nastolatki, zadbać o dodatkowe źródło samodzielności (bo podstawowe powinno wypływać z wychowania w rodzinie), to ta odsłona serii o Albercie Albertsonie na pewno wyda się wam potrzebna i wartościowa. "Albercie, ty złodzieju!" jest książką nieoczywistą, nieproponującą spodziewanych scenariuszy (bajko)terapeutycznych, pozbawioną scenek z przepraszaniem i wybaczaniem, które często odgrywane są tylko w wyobraźni dorosłych lub przed nimi przez dzieci, które potem i tak robią co chcą, niekoniecznie uznając konflikt za rozwiązany.

Ilustracje są wymownie kontrastowe i kolażowe, dokładnie odzwierciedlają szczęście zestawione z koszmarami, kartonowe osiedla obok zielonych ostoi, tych małych dziecięcych azyli, a bajkowe rysunki z fotograficzną dosłownością. Ich forma i przekaz przemawiają do mnie dużo bardziej niż we wcześniejszych książkach o Albercie, a może po prostu teraz, kiedy moje dziecko przeżyło już na różne sposoby to, o czym rysuje i pisze Gunilla Bergström, więcej rozumiem z jej artystycznej wizji.

Bożena Itoya

Gunilla Bergström, Albercie, ty złodzieju!, przełożyła ze szwedzkiego Katarzyna Skalska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2019.

piątek, 30 października 2020

Truchlin, czyli czeskie zaciemnienie

  Zacznijmy od początku. Jest koniec marca 2020 roku, pandemia, wszyscy boją się lub dołują, a wydawnictwo Afera zapowiada książkę dla tych, którzy już trochę nie są dziećmi, ale przecież tak całkiem jeszcze nie dorośli. Coś optymistycznego, powiecie? Czesi to śmiesznostki, więc na pewno ukaże się coś hurra optymistycznego na ciężkie czasy. Tymczasem zaprezentowana zostaje zaskakująca okładka: odcienie czerni i mroku, ciemnozielony napis z nazwiskiem autora... Cóż, zestawienie kolorów niezbyt popularne w polskiej literaturze młodzieżowej, ale książka czeska nie musi przejmować się naszą modą. Czeka was czeskie zaciemnienie.

Na pierwszej stronie "Truchlina" znalazłam najbardziej melancholijną z jesiennych fraz i już wiedziałam, że ta książka mnie "kupiła", cała należę do niej, ze wszystkimi moimi praskimi wspomnieniami i tęsknotami.

Był koniec października. W Pradze słońce jeszcze przyjemnie grzało, ale już z mniejszą siłą, jakby zmęczone.

Już od tej pierwszej strony akcja narasta, przyspiesza i mrocznieje, jak w operowej arii. Czujemy tajemnicę i jakąś tragedię, ale jaką? Jestem pewna, że młodzi czytelnicy dadzą się wciągnąć w lekturę tak, jak ja, samym kombinowaniem, czy to thriller, powieść fantastyczna, coś o wynalazkach, historii, a może zwyczajnie literatura obyczajowa o przyjaźni z dziadkiem? Ale nie, zwyczajnie na pewno nie będzie.

O dzielnicy zwanej Truchlin krążyło sporo opowieści, nie wszystkie prawdziwe. Fakt był jeden: na Truchlinie nie działała elektryczność. Nie świeciły latarnie, nie jeździły tramwaje, radio nie grało, a zegarek na baterie zatrzymywał się, kiedy tylko człowiek się tam znalazł. Dlaczego? Nikt nie miał pojęcia. Kiedy Jirka był mały, prezydent Pragi zaprosił naukowców i specjalistów z uniwersytetów na całym świecie, żeby rozgryźli tę zagadkę. Ważni panowie mierzyli, liczyli, badali i łamali sobie głowy, pisali artykuły do fachowych czasopism i organizowali w Pradze konferencje. Nic jednak nie wymyślili. Truchlin był dzielnicą jak każda inna i elektryczność powinna w nim działać, tyle że nie działała. To nie znaczy, że nic tam nie działało, czy coś. Dało się na Truchlinie żyć, mieszkało tu całkiem sporo ludzi. Gdy przychodziła burza, nad Truchlinem błyskało się najmocniej. Zupełnie jakby przyciągał burzowe chmury. A latarka na granicy Truchlina zawsze przestawała działać. Krok wstecz – i znowu świeciła. Krok do przodu – mrugała i gasła.

Bohater wydaje się co prawda typowym nastolatkiem, który dziadka odwiedza (niczym Czerwony Kapturek babcię ‒ z wiktuałami i krocząc niebezpieczną ścieżką) na żądanie rodziców, nie zna go za dobrze i uważa za byt tak samo szary i przebrzmiały, jak praska dzielnica, w której zamieszkuje starszy pan, czyli tytułowy Truchlin. Wizyta-niespodzianka okazuje się pewnym problemem dla gospodarza, jego wnuk poznaje tajemniczego gościa i domyśla się, że dziadek prowadzi dziwne biznesy, ale właściwie zostaje wypchnięty za drzwi, zresztą razem z rosłym mężczyzną, którego zastał w norce staruszka. Z tym przypadkowym przewodnikiem przemierza ciemne uliczki Truchlina, a pośpieszny spacer zmienia się nagle w ucieczkę przed nieznaną groźbą, uosabianą przez dwóch typów o posturach bandziorów. Jirka (nie, to nie jest imię damskie, tylko zdrobnienie od czeskiej wersji "Jerzego") wydostaje się z Truchlina, gubiąc tam część swojego dzieciństwa, a zyskując jakiś nowy, nienazwany cień. Trafia do świetlistej części Pragi, ale to tylko pozór, bo i w tym znanym, niby bezpiecznym świecie dochodzi do katastrofy.

Truchlin się powiększył – powiedział z przejęciem. – Dwanaście tysięcy ludzi zostało bez prądu, nie jeżdżą tramwaje, trochę aut się rozbiło, bo przestały im działać hamulce, a teraz nie mogą ruszyć. Wysiadły dwa przekaźniki sieci komórkowej, do tego ponad dwadzieścia tysięcy ludzi nie ma wody.

Przecież dopiero zaczęła się jesień – zdziwił się Jirka. Każdy wiedział, że granice Truchlina się przesuwają i że ma to związek z pogodą. W ciepłe letnie dni Truchlin się zmniejszał, jakby się kurczył na słońcu. Z kolei kiedy przychodził mróz albo nastawały długie ulewne deszcze, rozciągał się i wchłaniał kolejne domy i ulice. Ale różnica miedzy Truchlinem latem a Truchlinem zimą wynosiła jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów, a ludzie żyjący w tej strefie granicznej byli na to dobrze przygotowani.

Najgorzej jest na Vinohradach i wokół placu Karola. Truchlin rozciągnął się też z drugiej strony, ale nie aż tak bardzo – dodała En i podała Jirce kubek z herbatą. – Wybuchła panika, ludzie się boją, a w dodatku na miejscu praktycznie nie mają dostępu do informacji, bo nic nie działa.

Sprawy ciemnej dzielnicy i jej wpływu na resztę miasta Jirka bada z dwójką przyjaciół: En, właściwie Anastazją, i Tondą (a to znowu imię męskie). Ich ciekawość wkrótce zmienia się w misję. Ratują świat, ale też rozmyślają o granicach przyjaźni i trzymaniu się za rękę.

Mimo motywów pozornie typowych także dla polskiej literatury młodzieżowej, podkreślam, że ta książka odstaje od naszego wyobrażenia o tym, jak opowiadać nastolatkom o ich życiu. Po pierwsze, rodzice Jirki wyjechali na urlop do Włoch, więc trzynastolatek został sam, z kluczami, gotowaniem, wszystkimi strachami i potencjalnymi wypadkami, które przetaczają się w głowach polskich mam, tatów i dziadków. I nikt się temu nie dziwi, nie zgłasza rodziny do opieki społecznej. Autor nie cacka się też z rówieśnikami Jirki i Any (czternastoletniej) czytającymi ich przygody. Tu naprawdę trup ściele się (dość) gęsto, złoczyńcy są agresywni i brutalni, także wobec dzieci, zdrady i kłamstwa najprawdziwsze, doskwierające i bolesne. A najwyższej próby "twisty" jeszcze bardziej zbliżają "Truchlin" do kryminałów i thrillerów dla dorosłych. Równocześnie zachowania, emocje i relacje nastolatków są bardzo realistyczne, czuć, że autor zna swój target.

Nie, babciu, dziś nie ma lekcji. Albo może są, ale nie dla nas – powiedziała En i przez zaciśnięte zęby dodała: – My z Jirką idziemy na Truchlin.

Na Truchlin? – zdziwiła się babcia. – No nie wiem, to chyba nie jest dobry pomysł... Nie powinniście tam chodzić... zamiast do szkoły... A już na pewno nie sami. Na Truchlinie żyją dziwni ludzie, niebezpieczni... Są tam też szarzy ludzie.

Szarzy? – Jirka połknął ostatni kęs chleba. Szarzy? Chyba się przesłyszał.

Przecież mówię. – Babcia pokiwała głową. – Szarzy ludzie z myśleniem na opak.

Jak to: na opak?

No, po prostu myślą na opak... A może raczej: na lewą stronę... – Babcia, zadumana potrząsała głową.

Esencją powieści jest jej scenografia: upiorna dzielnica, niewidzialną barierą odcięta od świata i naszych czasów, pobudzające wyobraźnię wycieczki sekretną trasą, takie nadziemne podchody prowadzące przez kładki i mostki linowe zawieszone między dachami. To coś dla fanów Złotej Uliczki, klimatu magicznego miasta, tu spotęgowanego po wielokroć. Znajdziecie w "Truchlinie" dużo (al)chemii, która połączyła z Pragą tysiące, miliony turystów (w tym mnie), bo też fikcyjne wątki przeplatają się z prawdziwymi marszrutami i obiektami z przewodników. W Pragę wgryza się biznesowo-alchemiczny spisek, który ma służyć przejęciu władzy nad światem i jego chyba wszystkimi pieniędzmi.

Wśród wielu ciekawych scen i wątków wyróżnia się między innymi śmieszno-gorzka wizja biblioteki, w której bywa tylko stara bibliotekarka, po przypadkowych odwiedzających spodziewająca się, że przyszli ukraść metalowe części na złom. Cóż, może taka apokalipsa kultury nas czeka: koniec, który nastąpi wraz z odejściem ostatniego strażnika nieużywanych woluminów i rozkradzeniem elementów biblioteki. A nad miastem zapanuje przyroda, co nawet zaczęło się dziać podczas lockdownu w naszej bieżącej pandemii.

Z łatwością pokonali metalowy płot oddzielający ulicę od najbliższego ogrodu i zanurzyli się w cieniu drzew. W zaroślach, które pochłonęły ogród lata temu, znaleźli wydeptane ścieżki.

Może żyją tu dzikie zwierzęta – zastanawiał się Jirka. – Sarny, dziki, może nawet lisy... W samym środku Pragi, kilkaset metrów w linii prostej od placu Wacława.

Truchlin można rozumieć jako metaforę, symbol sprzeciwu wobec globalizacji, technologizacji, "kameleonizacji" społeczeństwa, to jest dążenia do stałej zmiany stylu, barwy, charakteru, modelu. Tu wszystko opiera się oczekiwaniom nowoczesności: zarówno miejsca, rzeczy, jak i ludzie. Truchlina nie obchodzi, jak jest postrzegany, nasza krytyka po nim spływa, jakby został obdarzony jakimś gigantycznym kloszem, pod którym sobie trwa, wyciszony, wyszarzony, ujednolicony, miejski mikroorganizm stroniący od mozaikowej różnorodności i pstrokacizny współczesnych metropolii.

Wracając do początkowych rozważań nad gatunkiem, towarzyszą one również dalszej lekturze powieści. Po mocnym akcencie kryminalnym czujemy powiew apokalipsy, a postapo to przecież jeden z ulubionych przez młodzież i młodych dorosłych typów literatury rozrywkowej. Blackout w atmosferze grozy i nieznanego napięcia, coś z Kafki, Čapka, dużo z "Golema" Meyrinka ‒ oto Praga Vojtěcha Matocha. Do tego dochodzą szaro-czarno-białe ilustracje wykonane przez współczesnego komiksiarza czeskiego, Karla Osohę, niewątpliwie ważne dla budowy klimatu książki. Bardzo zresztą sugestywnego ‒ prawdopodobnie właśnie taką czeskość zapamiętacie już na zawsze, i słusznie, bo jest zgodna z rdzeniem literatury i całej kultury Czechów.

"Truchlin" czyta się dobrze między innymi ze względu na lekki język, i to nie tyle autora, co tłumaczki Anny Radwan-Żbikowskiej. Przekład ze współczesnej czeszczyzny na polski zawsze będzie zadaniem trudnym, wręcz karkołomnym, bo jest to język rozdwojony na wersję literacką i potoczną, używaną właściwie wszędzie, również w literaturze, a różniącą się od oficjalnej czeszczyzny niemal na każdej płaszczyźnie (choćby słownictwa i końcówek). W polszczyźnie nie ma takich podziałów. Na wertepy translatorskie związane z językiem nazywanym "obecná čeština" nakłada się jeszcze język młodzieżowy, ze swoim stylem mówienia, myślenia (narrator wszechwiedzący "myśląc bohaterem" dorzuca czasem jakąś "cholerę" i zachowuje dynamikę stylu potocznego), a nawet pisania, bo przecież naturalnym sposobem komunikacji jest współcześnie, nomen omen, komunikator.

"Truchlin" zachwycił mnie dopracowaniem formy. Wydawca potraktował czytelnika iście po królewsku: mamy tu zwięzłą, ciekawą informację o autorach książki przytoczoną na skrzydełkach solidnej okładki, od każdej strony wyposażonej w ciekawe ilustracje. Treść powieści wchłania się sama, dzięki znakomitemu przekładowi, ale też doborowi czcionki, a nawet papieru. Wszystko to jest po prostu... ładne. I miłe w obcowaniu. Starsze nastolatki, które mimo pokus świata pozaliterackiego i niskiej popularności hobby, jakim jest czytanie książek, nadal czytają, zasłużyły na poważne traktowanie, tę nagrodę w postaci perełki wydawniczej i literackiej. W "Truchlinie" czuje się profesjonalizm każdej osoby, która przyłożyła rękę do publikacji: autora, ilustratora, tłumaczki, redaktorek, wydawczyni, pań odpowiedzialnych za korektę, okładkę, opracowanie graficzne, adaptację projektu typograficznego i skład (Mimi Wasilewska), a nawet logo "Czeska Bajka" (Anna Wiśniewska). Tu wszystko pasuje, rozbudowany zespół współgra ze sobą jak przystało na najlepszą orkiestrę wydawniczą. Bardzo prosimy o skomponowanie dla nas polskiej edycji drugiego tomu serii!

Bożena Itoya

Vojtěch Matocha, Truchlin, ilustrował Karel Osoha, przełożyła Anna Radwan-Żbikowska, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2020.