cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

niedziela, 23 grudnia 2018

Kuba niedźwiedź. Historie z gawry


Autorka "Kuby niedźwiedzia. Historii z gawry" jest dziennikarką i dlatego jej książka ma podwójny, jeśli nie potrójny charakter. Publikacja składa się z opowiadań, fikcji literackiej nawiązującej do prawdziwych zachowań polskich niedźwiedzi, oraz rozdziałów "reporterskich", wyróżnionych innym kolorem czcionki. Fragmenty relacjonujące wydarzenia odnotowane przez obserwatorów przyrody i pracowników Tatrzańskiego Parku Narodowego to materiał popularnonaukowy, silnie dydaktyczny, podany swobodnym językiem, ale zawierający wiele bezpośrednich zwrotów do czytelnika (pamiętaj, nie należy, najlepiej zachowywać się...). Literackim partiom tekstu towarzyszą liczne ilustracje autorstwa Anny Łazowskiej.

A przecież to jemu, Kubie, należały się brawa. Był od brata silniejszy, sprawniejszy, no i o cały rok starszy. Niestety nie czuł się doceniany.
To niesprawiedliwe, wkurzające! Mógłbym go trzasnąć, a przynajmniej wrzucić w gniazdo os. Niech sobie potem moczy w potoku pokłuty zad.
Młodszy brat potrafił go wkurzyć tak bardzo, że potem Kuba chodził zły przez cały dzień. Mama, a nawet ta głupia wiewióra, którą nazywał Wióra, nie były lepsze.

Renata Kijowska podjęła się trudnego zadania spojenia wiadomości przyrodniczych z duchem reportażu i twórczością literacką. W publikacji czuć misję, jako książka szerząca wiedzę jest na pewno skuteczna i wartościowa (nawet ja dużo się z niej nauczyłam), jednak pod względem formalnym zamiar autorki nie do końca się powiódł. Książka "Kuba niedźwiedź" rozumiana jako utwór literacki ma szereg niedociągnięć, przede wszystkim warsztatowych i językowych (zwłaszcza stylistycznych). Narrator nie może się zdecydować, czy ma wgląd w myśli postaci (i których), czy nie. Potoczne zwroty i składnia (a właściwie jej brak) jakoś tu nie pasują, burzą harmonię, zdają się być wtrącane na siłę, by pozyskać dziecięcego czytelnika. Ciągłe przejścia od właściwej historii do dygresji zoologicznych autorki jeszcze potęgują wrażenie szorstkości tekstu, jego fabularnych dziur, przeskoków w czasie, ogólnego braku płynności.

Mama. Wielka, miękka i taka ciepła. Właściwie Kuba mógłby nie wychodzić z gawry, tylko tak spać wtulony, myśląc, że ma ją tylko dla siebie, że nie musi się tym ciepłem dzielić. Ale przyszła wiosna i wszystko zepsuła. Porzucili gawrę i ćwiczą.

Łagodność fragmentów opowieści skonfrontowana z późniejszymi dramatycznymi losami bohaterów nasuwa pytanie o wiek czytelników, który trudno mi określić. Pamiętam, że jako dziecko strasznie płakałam nad losem Dżekiego i Nuki z telewizyjnego serialu animowanego, przedszkolne maluchy i młodsi uczniowie szkoły podstawowej mogą jeszcze głębiej przeżyć przygody Kuby, jego brata Benka, ich mamy i przyjaciół (lisa i wiewiórki), bo w książce nie ma niedomówień czy metafor dostępnych twórcom filmu. Reality show z Tatr porusza bardzo poważne zagadnienia: żywienie się dzikich zwierząt na ludzkich śmietnikach i inne przejawy szkodliwego przenikania się światów człowieka i niedźwiedzia, kłusownictwo, obserwowanie mieszkańców lasu przez przyrodników używających nowych technologii (fotopułapki, obroże), życie i zachowania zwierząt urodzonych na wolności po przeniesieniu ich do ogrodu zoologicznego. Śmierć, przemoc oraz szaleństwo są elementami tej historii i zostają opisane bez ogródek. Książka "Kuba niedźwiedź" jak najbardziej może być czytana dzieciom i przez dzieci, jednak rodzice muszą wcześniej ocenić, czy wrażliwość potencjalnych czytelników jest odpowiednia dla tej lektury.

Gdy mężczyźni zbliżyli się do ogrodzenia, mama Kuby i Benia zobaczyła ich kątem oka. Coś w niej jakby drgnęło. Ale nie było to radosne ożywienie. Poderwała się z legowiska pełna wściekłej furii. Znów jak pierwszego dnia zaczęła biegać wzdłuż ogrodzenia.
Mamo, przestań – wołał Kuba przez łzy.
Mówiliśmy pani, ze takie kręcenie się w kółko zwyczajnie nam przeszkadza, o ryku nie wspomnę – wtrącił bez sensu Bolo.
Ale ona nie słuchała. Ich mały wybieg otaczała fosa. Nagle cofnęła się, rozpędziła. Wyglądało to tak, jakby miała zamiar przeskoczyć fosę, ogrodzenie, całe zoo...

Bardzo mocną stroną "Historii z gawry" są ilustracje. Anna Łazowska jest dla mnie graficznym objawieniem roku w książce dla dzieci ("Kuba niedźwiedź" to jej debiut w dziedzinie ilustracji książkowej dla młodych). Artystka operuje barwami dnia oraz nocy, wiosny, lata i jesieni, pokazując ich urok lub grozę, rozmaite rodzaje światła i cienia. Niemal odczuwamy ciepło letniej polany, zapach nocnej mgły albo jesiennego lasu, a na widok rzęsistego deszczu naprawdę się wzdrygnęłam. Matowa, ciemna okładka na pierwszy rzut oka może się wydać odrobinę ponura, ale proszę się jej dokładnie przyjrzeć: po pierwsze, ilustracja przedstawia noc w górach, podczas której jedynym oświetleniem jest księżyc, po drugie zaś, widzimy las i zwierzęta, którym człowiek wydarł kawałek domu. Jak na taką scenerię i nastrój, grafika Anny Łazowskiej i tak jest nadspodziewanie świetlista i pozytywna, pięknie wypada też tytuł złożony ze słomiano-księżycowych, lakierowanych liter. Po otwarciu książki trafiamy na ciekawe, nieco folklorystyczne wyklejki, które zapowiadają sympatię ilustratorki dla fioletów, często wracających w całej książce. Wewnątrz znalazło się mnóstwo kolorowych, choć stonowanych ilustracji. Są to obrazki artystyczne, ale podobające się dzieciom, nie nazbyt słodkie, w sam raz poetyckie i nowoczesne. Nawet małe niedźwiedzie pozostają groźnymi, dzikimi zwierzętami, a nie słodkimi misiami, choć wzbudzają wielką sympatię młodego czytelnika. Każdą z ilustracji oglądałam już po kilka razy, pochylając się to nad nasyceniem barw, to nad przepływem światła przez szpary w ścianie lasu, chmur czy w drewnianym ogrodzeniu, albo też przyglądając się sposobom pokazywania ruchu i ujęciom statycznym; kiedy indziej przekartkowałam całą książkę, by przyjrzeć się wszystkim odcieniom nieba, innym zależnie od miejsca akcji, trochę odzwierciedlającym nastroje bohaterów. Potem na stronie internetowej ilustratorki zobaczyłam, jak powstawały te prace i nie mogę się doczekać, kiedy galeria zostanie wzbogacona o kolejne ukończone projekty grafik w książkach dla dzieci.
Bożena Itoya

Renata Kijowska, Kuba niedźwiedź. Historie z gawry, ilustrowała Anna Łazowska, Znak Emotikon, Kraków 2018.

Wiłka smocza dziewczynka


"Wiłka smocza dziewczynka" jest drugą publikacją Antoniny Kasprzak adresowaną do dzieci. Podobnie jak w przypadku debiutu autorki – książki "Nieja i ja" – ilustracje przygotowała Katarzyna Bukiert, a o całość zadbało wydawnictwo BIS. Ponownie mamy do czynienia z dziewczęcymi bohaterkami, wątkami fantastycznymi i obyczajowymi. Autorka wyraźnie pracuje nad nowym typem literatury dla dzieci, skierowanej przede wszystkim do dziewcząt w wieku 8-12 lat.
Bohaterką książki jest jedenastoletnia Pola, zwykła dziewczynka, której sytuacja rodzinna i codzienne sprawy nie odbiegają od tego, jak żyje większość jej rówieśniczek w naszym kraju. Młodsza siostra Poli, Klara zwana Bułeczką, to nieporadna pierwszoklasistka, wymagająca opieki, pociechy i wsparcia zarówno w domu, w drodze do szkoły, jak i podczas przerw. Tata ma niewymarzoną, bardzo absorbującą pracę, mama właśnie oznajmia, że spodziewa się trzeciego dziecka i domowe życie staje na głowie, bo ciąża jest zagrożona i konieczny okazuje się wielomiesięczny pobyt w szpitalu, aż do porodu. Mama zostaje zwolniona z pracy, rodzinie zaczyna brakować pieniędzy, energii i optymizmu. Pola stara się "być dzielna", ale nie unika łez. Tata podróżuje w interesach, dziewczynki pozostawiając pod opieką swojej siostry, cioci Patrycji, oraz świetlicy, na którą Pola i Bułeczka rzadko trafiają. Wolą chodzić gdzie indziej, do nowych znajomych, o których rodzice nie wiedzą. Brzmi niepokojąco? Również moment, w którym Pola po raz pierwszy zetknęła się ze światem tytułowej smoczej dziewczynki był pełen tajemnicy i powinien raczej zaalarmować dziewczynkę niż ją zaintrygować.

Kiedy Pola zbliża się do gabinetu pani dyrektor, widzi wychodzące z niego dwie dziwne postacie. Kobietę, która jest ubrana niby normalnie, a eleganckie spodnie i golf, ma buty na obcasie, ale na rękach nosi rękawiczki. Na głowie ma bogato zdobiony szal, który opada jej na czoło i zakrywa częściowo twarz. Pola w pierwszej chwili myśli, że może to jest muzułmanka. U Bułeczki w przedszkolu był chłopczyk z Czeczenii i jego mama nosiła chustę na głowie. Ale zupełnie inną. Pola stwierdza, że ta kobieta wygląda raczej, jakby chciała ukryć jakąś chorobę skóry czy blizny na policzkach. Twarz – o ile ją widać – jest pokryta bardzo grubą warstwą makijażu. W tej twarzy świecą oczy. Bardzo zielone i niepokojące. Spod zawoju wymykają się włosy – bardzo jasne, prawie białe.
Dziwna kobieta trzyma za rękę dziwną dziewczynkę, niższą od Poli, za to trochę do niej podobną, przynajmniej z włosów – bardzo długich, bardzo jasnych, prawie białych. Poza tym dziewczynka ma takie same zielone oczy jak jej mama. Jest ubrana w jakiś rodzaj staroświeckiego, granatowego fartuszka. Mama kiedyś pokazywała Poli i Bułeczce, że dawniej dziewczynki w czymś takim chodziły do szkoły. Dziwna dziewczynka ma do białych warkoczy przypięte dwie dość koszmarne, wielkie kokardy.
Dziwna pani ciągnie dziewczynkę za rękę i coś do niej syczy, chyba w obcym języku. Mała idzie ze spuszczonymi oczami, ale nagle spostrzega Polę i patrzy na nią tymi zielonymi oczami z zaskoczeniem, nadzieją i rozpaczą jednocześnie. Tak znacząco i przenikliwie, jakby chciała jej coś powiedzieć wzrokiem. Pola stoi i patrzy, ale nie rozumie. Pani z dziewczynką wychodzą ze szkoły i wtedy Pola widzi, ze dziewczynka się do niej odwraca i coś upuszcza na ziemię. Dziwna pani i smutna dziewczynka wychodzą. Pola podnosi z ziemi mały pierścionek z bardzo zielonym oczkiem. Dzwoni dzwonek.

Dalsze wypadki koncentrują się wokół poszukiwań Wiłki, bo tak ma na imię tajemnicza postać, prób zbliżenia się do niej, zrozumienia jej pochodzenia i mikroświata, w którym żyje. Motyw istot znanych z ludowych podań i bajek wypada bardzo korzystnie, ale służy głównie pokazaniu rzeczywistych relacji międzyludzkich. Autorka poświęca wiele uwagi rozpadowi małżeństwa, skutkom postępowania dorosłych odczuwanym przez ich dziecko, przemocy domowej, zakorzenieniu w rodzimej kulturze, integracji młodego odludka z rówieśnikami, kwestii decydowania przez rodzica o przyszłości dziecka, przerzucania na nie własnych niespełnionych ambicji. To bardzo poważne sprawy, ale Antonina Kasprzak oplotła je przygodą, dzięki czemu książkę czyta się dobrze, a zrozumienie większości trudnych zagadnień przychodzi jakby samo. Mimo wszystko dobrze, by młodsze dzieci czytały "Wiłkę smoczą dziewczynkę" z mamą czy tatą (lub starszym rodzeństwem), ewentualnie po "pilotującej" lekturze rodzica. Ta publikacja może wymagać rozmowy.
Ciekawym wątkiem są w "Wiłce" stosunki Poli, Bułeczki i ich rodziców z dziadkami dziewczynek. Literatura dla dzieci zazwyczaj koncentruje się na oswajaniu czytelników ze starością, pokazywaniu dziadków przytulnych lub przebojowych, ale zawsze pozytywnych. Antonina Kasprzak zrobiła coś nietypowego – pokazała upiorną stronę starszych osób, ich gderanie zatruwające życie rodziców i wywołujące zniechęcenie dzieci. W rzeczywistości bywa i tak, ale chyba żaden polski pisarz tego nie przyznał, przynajmniej nie ostatnimi czasy. Oczywiście na autorkę "Wiłki" mogą spaść gromy ze strony dorosłych spodziewających się po książkach dla młodych tylko wymiaru wychowawczego i wygładzonego obrazu świata. Dzieci i młodzież są natomiast zainteresowane wiarygodnością, nawet jeśli ma zawierać szczyptę goryczy. Ten niesmak mogą jednak odczuć przede wszystkim osoby, które same przywykły mawiać podobnie jak sąsiadka i dziadkowie bohaterki. Na kartach książki oklepane teksty nie brzmią już tak typowo, niewinnie, normalnie.

Żeby się tym razem udał chłopak – mówi sąsiadka z parteru, którą Bułeczka częstuje przed blokiem informacją" "A moja mama jest w ciąży!".
Nawet dziadek – bo jada do dziadków na święta – mówi:
No, jakby były cztery baby w domu, to Maciek by się chyba załamał.
Na szczęście tata mówi, że wcale by się nie załamał, bo kocha swoje wszystkie dziewczyny, ale Poli jest przykro i mamie pewnie też, bo jest smutna i zaciska usta w wąską kreseczkę.
W ogóle babcia z dziadkiem mówią jakieś dziwne rzeczy., które ani Bułeczce, ani Poli się nie podobają. Na przykład:
Naciesz się mamą, bo jak się rodzeństwo urodzi, to już nie będzie miała dla ciebie czasu.
Bułeczka się złości. Co za bzdura!
Nieprawda! – woła.
Zobaczysz, teraz wszystko się zmieni.
Dziadek z babcią się śmieją. Może uważają, że to zabawne, jak dzieci się gniewają i nie wiedzą, czy dorośli żartują, czy mówią serio? W ogóle cały ten wyjazd był nieudany. Padał deszcz i dziewczynki nie miały co robić. W sylwestra poszli do znajomych taty, którzy mają córkę starszą od Bułki, a młodszą od Poli, Malwinkę. Dorośli czasem myślą, że jak dzieci są w podobnym wieku, to muszą zaraz się świetnie ze sobą bawić. A ta cała Malwinka chciała cały czas rządzić zabawą, a jak Pola czy Klara coś zaproponowały, to się obrażała. Postanowiły oglądać film, ale Malwinka koniecznie chciała film, który dziewczynki już widziały i im się nie podobał. Szczerze mówiąc – ledwo wytrwały do północy.

Antonina Kasprzak poprzez Polę upomina się o spojrzenie na pozycję, jaką najmłodsza młodzież zajmuje w rodzinie, uprzytamnia nam pozornie błahe konwenanse, zachowania dorosłych (także rodziców), które gniewają dzieci, wywołują co najmniej niepokój lub upokarzają – jeśli zareagujesz, znaczy, że jesteś niewychowany, bezczelny i pyskaty. Zupełnie innym typem dorosłego jest ekscentryczna ciocia Patrycja, w której znajduję wiele cech prawdziwych, znanych mi osób. Początkowo zdaje się ona zbyt "ideologizować", zarzucając świat, nawet bratanice, swoimi poglądami, ale w toku opowieści okaże się, że w słabszych momentach kierowała nią po prostu bezpośredniość, a nie chęć dominacji nad innymi (co dotyczy na przykład babci). Wyrozumiałość, ciepło, wrażliwość i otwartość ciotki Pati uratują w tej historii niejedną skórę.

Później Pola chce koniecznie pokazać cioci, że już robi pełny szpagat. Ciotka Pati się zachwyca, ale kiedy Pola prezentuje kilka póz baletowych, prycha niezadowolona.
I ty jeszcze nie wyrosłaś, Polka, z bycia różową księżniczką?
Teraz mam czarny kostium – odpowiada Pola trochę urażona. – Ja bardzo lubię balet. I idziemy z mamą na "Jezioro Łabędzie".
Pójdziesz z nami, ciociu? – pyta Bułeczka.
Nie, dzięki, nie lubię takiej mieszczańskiej sztuki jak wasza mama.
Pola nie bardzo rozumie, ale czuje że to coś obraźliwego. Za to buła pyta szczerze, co to znaczy.
Że wszystko pod linijkę i zwiewne łabędzie wyrażają miłość, machając nogami dokładnie tak samo od stu lat. Taka to sztuka!
Ciociu, ale przecież ty lubisz sztukę! Tata nam mówił.
Ech, kiedyś tam zajmowałam się robieniem performance'ów. – Ciotka macha ręką. – I gram na akordeonie w kapeli z dziewczynami.
Z dziewczynami? – myśli Pola zdziwiona. – Przecież ciocia jest starsza od taty i ma może nawet ze czterdzieści lat!

Autorka pokazuje i śmieszne, i smutne punkty widzenia dziecka. Pisze między innymi o dziecięcych lękach, tym samym trochę je "oswajając". Nie ukrywa, że młody człowiek obawia się konkurencji nowego członka rodziny, może być zawiedziony płcią rodzeństwa, ogromnie bać się o mamę. Zresztą bycie świadkiem zasłabnięcia rodzica czy jego poważnej choroby zawsze jest ciężkim przeżyciem dla dziecka; Antonina Kasprzak dobrze opisuje atmosferę panującą w rodzinie Poli, gdy mama dziewczynki trafia do szpitala.

Tata upomina dziewczynki, że w szpitalu mają się dobrze zachowywać, być cicho i niczym nie martwić mamy. Mama chyba też stara się ich niczym nie martwić, więc spotkanie wygląda tak, że wszyscy gromadzą się przy łóżku mamy, w małej, ciasnej, brzydkiej sali, w której leżą jeszcze dwie inne panie, i wszyscy, choć są przerażeni, zapewniają się nawzajem, że wszystko jest w porządku, ze wszystkim sobie radzą i nikt nie ma żadnych zmartwień. Mama mówi, że świetnie się czuje, ma doskonałą opiekę, że niczym się nie martwi. Po chwili przestają mówić cokolwiek i tylko patrzą na siebie. Dziewczynkom nawet nie wolno usiąść na łóżku. Patrzą tylko, że mama ma naprawdę większy brzuch, a poza tym jest okropnie blada.

"Wiłkę" przeczytałam szybko i bez przerw, to naprawdę wciągająca opowieść. Mimo sympatii dla książki jako całości, mam jednak pewne zastrzeżenia do jej formy oraz możliwych, chyba niezaplanowanych przez autorkę przesłań. Pierwszym zgrzytem okazał się dla mnie styl pisarstwa Antoniny Kasprzak, bowiem uderzyła mnie dziwna skrótowość partii tekstu wypowiadanych przez narratora. Płynność narracji jest powstrzymywana przez tryb relacji, język wypada trochę sztywno, jak gdyby był to szkic, a nie gotowy utwór. Czytając "Smoczą dziewczynkę" miałam wrażenie, że to scenariusz albo didaskalia, nie zaś sztuka przemawiania do dzieci językiem literatury.
W książce Antoniny Kasprzak zdziwił mnie także negatywny obraz edukacji domowej, jakby dzieci były na nią skazywane za karę, a rodzice decydowali się na tę formę kształcenia w celu izolacji dziecka od społeczeństwa. Mamy tu zresztą do czynienia z podwójnym wykluczeniem. Przykład rodziny i bliskich Wiłki, obcokrajowców, którym zależy nie na integracji, ale na zamknięciu się we własnym gronie i powrocie w rodzinne strony, też nie przysłuży się budowie pozytywnego wizerunku mieszkających w Polsce osób innych narodowości oraz wyznań. Ponieważ pewne zachowania czy zdarzenia z fikcyjnej, fantastycznej części książki mają symbolizować realne społeczne problemy, czytelnik zaczyna odnosić do rzeczywistości także inne elementy świata przedstawionego. W związku z tym mam wątpliwości co do powyższych zagadnień, a także do opisu losu dziecka pochodzącego z małżeństwa "mieszanego kulturowo", a nawet rasowo. Wiłka nie pasuje ani tu, ani tam, nie utożsamia się z niczym, jej opiekunowie potęgują i poczucie obcości dziecka, i uprzedzenia otoczenia (sąsiadów, rówieśników, mieszkańców nowego kraju). Nie wdając się w szczegóły, bo zdradziłabym za wiele z tajemniczej akcji – to nie są realia współczesnej, nowoczesnej Europy, tylko przykład zaściankowości w myśleniu o migracji i tożsamości (narodowej, kulturowej, indywidualnej). Oczywiście treść książki należy uważać za odzwierciedlenie poglądów czy zjawisk charakterystycznych dla społeczeństwa oraz czasów, w jakich tworzy autorka, a nie jej własnych, jednak obawiam się, że "Wiłka" może mnożyć uprzedzenia czytelników, których horyzontów dotąd nikt nie poszerzył. W pozostałych kluczowych konfliktach, jak rozstanie rodziców czy opieka naprzemienna, Antonina Kasprzak dba o podsunięcie dzieciom dobrych rozwiązań i emocji, ale kwestie edukacji domowej i pokonywania podziału swój/obcy nie zostały głębiej przepracowane. Niech to będzie zadaniem rodziców i nauczycieli.

Bożena Itoya

Antonina Kasprzak, Wiłka smocza dziewczynka, ilustracje Katarzyna Bukiert, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2018.

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Michał i 38


Lubicie czytać o swojej okolicy? Ja – bardzo, ale też wiele razy widziałam, jaka to frajda dla mojego syna, gdy na kartach książki rozpoznaje znajome miejsca, obiekty czy fakty (zwłaszcza, jeśli nie chodzi tylko o Pałac Kultury czy Zamek Królewski, bo mieszkamy w Warszawie, często identyfikowanej tylko z tymi budowlami). Literatura jest świetnym zwierciadłem prawdziwego świata, potrafi zwrócić naszą uwagę na szczegóły, których nie dostrzegaliśmy własnymi oczami, oczywiście o ile jest dziełem dobrego pisarza, który oprócz realnej scenografii zadba o wiarygodne postacie i wciągającą fabułę. Niby taki prosty przepis, ale rzadko bywa realizowany do końca lub bez przedobrzenia, wszak w książkach dla dzieci roi się od literackich zakalców i przypaleń. Tym bardziej delektowaliśmy się czytelniczym smakołykiem, który przygotował ostatnio Rafał Witek (ze wsparciem wydawnictwa Literatura i ilustratorki Joanny Kłos). To z pewnością najlepsza historia rozgrywająca się w Warszawie, o Warszawie i warszawiakach, jaką czytaliśmy w tym roku. Jest wiele innych punktów widzenia, które można przyjąć omawiając tę pozycję, na pewno nie wyczerpię wszystkich, ale spróbuję wspomnieć choć o kilku.
Bohaterowie najnowszej książki Rafała Witka zostali określeni w jej tytule: "Michał i 38". Chłopiec ma osiem lat i przezwisko Ryba, bo niemal się nie odzywa. Lubi milczeć jak każdy (wielce!) nieśmiały człowiek. 38 jest liczbą przystanków, które przebywa (w dwie strony) warszawskimi tramwajami i metrem, by dotrzeć na próbę chóru, do którego poza Michałem należy 38 dziewcząt. W zespole znalazła się i Marianka, starsza o trzy lata siostra Michała. Właśnie bratersko-siostrzane relacje podane bez lukru były pierwszym elementem świata przedstawionego, który ujął mnie w tej książce i do niej przekonał.

Przestańcie paplać! – syknąłem w końcu. – Jak Ewa będzie chciała, to sama wam powie, o co chodzi.
O, znalazł się pan obrońca! – zaszczebiotała Alicja.
No właśnie, Michał, może ty ją pocieszysz? – zaproponowała złośliwie moja niezastąpiona siostra Marianka. – W końcu jesteś jedynym chłopakiem...
Spojrzałem na nią nienawistnie i spróbowałem zapaść się pod ziemię. Niestety, nie udało mi się. Wciąż stałem na korytarzu, otoczony przez zaciekawione chórzystki.
Michał, spróbuj!
Pogadaj z nią. Może tobie powie!
No, nie wstydź się!
To było okropne! Teraz wszystkie na mnie patrzyły i wszystkie coś do mnie mówiły. Po co ja się w ogóle odzywałem?
Chciało mi się płakać i uciekać stamtąd jak najdalej. Ale żeby opuścić Loch Kultury, musiałbym się przeciskać wśród wszystkich chórzystek. Nie widząc innego wyjścia, usiadłem na schodach obok posępnej Ewy.
Oczywiście nie zamierzałem się do niej odzywać ani jej pocieszać. Po prostu chciałem tam siedzieć, żeby mieć święty spokój.
Siedzieliśmy więc w milczeniu aż do rozpoczęcia próby. A kiedy pojawiła się pani Karolina i zawołała wszystkich do sali, Ewa nagle spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
Dziękuję – powiedziała.
Za co? – wydukałem.

"Michał i 38" to publikacja wyróżniająca się ciekawym obrazem grupy artystycznej i w ogóle rówieśniczej, opisem jej integracji, a także silnego, empatycznego i dyskretnego dorosłego przywódcy, trenera, autorytetu, którego dzieci tak często szukają poza domem. Między wierszami książki Rafała Witka można wyczytać odpowiedź na dręczącą wielu rodziców kwestię, czemu to nie oni stają się wzorem własnego dorastającego syna (to częściej) albo córki, jak to jest, że obcy człowiek lepiej od nas rozumie nasze dziecko i wpływa na nie.
Zajęcia dodatkowe ukazane zostały zarówno jako ambicja rodzica, jak i rzeczywista pasja dziecka. Autor świetnie sportretował zmienność zainteresowań młodszej młodzieży i jej szybkie dojrzewanie. Mariankę niby chce chodzić na chór, ale do zespołu zapisuje ją mama i to głównie ona słucha w domu dziecięcych piosenek (po włosku... domownicy nazywają twórczość Piccolo Coro dell' Antoniano "włoszczyzną"). Michał zgłasza się do chóru, mimo że będzie pierwszym i jedynym chłopcem, bo chce podróżować tramwajami oraz metrem. Mama jest w siódmym niebie, pomaga w organizacji prób i występów, angażuje się w życie chóru "pełną parą". Co dalej? Czy to aby nie zmierza w kierunku rodzinnego konfliktu pragnień – rodzicielskich z dziecięcymi? Rozwiązania oczywiście nie zdradzę, mogę za to przywołać budujący fragment książki.

Byłem ciekawy dźwięku, jaki wydają moje australijskie pałeczki. Zacząłem nimi uderzać jedną o drugą. Dźwięk się zmieniał w zależności od siły i miejsca uderzenia. Może to dlatego, że pałeczki na jednym końcu były cieńsze, a na drugim grubsze i bardziej zaokrąglone. W dodatku pokrywały je tajemnicze wzory, które przypominały rzekę albo piaskowe wydmy. Te wzory były wypalone bezpośrednio na drewnie. Podobno Aborygeni właśnie tak ozdabiają swoje instrumenty, naczynia, a nawet skały. Wiedziałem to, bo oglądałem kiedyś książkę o najdłuższej australijskiej linii kolejowej i tam były różne informacje dotyczące miejscowości, przez które ta linia biegnie.
Michał, świetnie trzymasz rytm! – Pochwała pani Karoliny wyrwała mnie z zamyślenia. – Teraz dołączają bębenki! I kołatki! I trójkąty!
Po chwili cała sala prób trzęsła się od naszego dzwonienia, bębnienia, grzechotania i dudnienia. Czułem się jak dyrygent orkiestry, bo wszyscy dostosowywali się do rytmu, który podawałem. A najlepsze było to, że wreszcie nic nie musiałem mówić. Pałeczki timpi mówiły za mnie.

Wśród najnowszych książek z chłopięcymi bohaterami rzadko zdarzają się takie jak ta, dominują raczej publikacje o małych strongmenach miewających fantastyczne przygody i przechodzących jaskrawą, łopatologicznie pokazywaną przemianę. Tu mamy małego szaraczka, co podkreślają też ilustracje Joanny Kłos. Przebojowość Michała nie sprowadza się do podboju świata, polega po prostu na śpiewaniu przebojów chóru dziecięcego. Ten bohater jest rodzynkiem nie tylko w chórze, ale też we współczesnej literaturze dla dzieci. Polska książka nieczęsto pochyla się nad wrażliwymi, cichymi chłopcami w wieku około 7-10 lat, a podobni im czytelnicy potrzebują wsparcia, by nie zgasł ich olbrzymi potencjał, żeby nie został okiełznany ocean tkwiących w nich możliwości, aby nie wkomponowali się w tłum jednakowych młodzieńców z alergią na robienie czegokolwiek nietypowego (zwłaszcza w opinii "kolegów" z klasy), co może zostać uznane za niemęskie. W "Michale i 38" presję środowiska rówieśniczego (niewyobrażalną dla osób niemających styczności z tym zjawiskiem) i dążenie do ujednolicenia reprezentuje Koza, jedyny dobry znajomy Michała. Starcie z Kozą to prawdopodobnie najpoważniejsza batalia naszego bohatera, stoczy ją z pomocą pani Karoliny i koleżanek z chóru, ale zwycięstwo będzie należało przede wszystkim do samego Michała.
W historii opowiedzianej przez Rafała Witka są też inne momenty zwrotne, doniosłe mimo pozornej powszedniości. Ta książka jest ważnym głosem brzmiącym w imieniu dzieci, by każdy rodzic, dziadek czy nauczyciel mógł zrozumieć, co myślą, jak się czują te nieśmiałe, niczym się niewyróżniające, jak łatwo i bez namysłu dorośli im szkodzą, pogłębiają ich problemy swoimi naciskami. Tu dostrzeżemy, dlaczego należy słuchać, a nie tylko pytać i prawić morały. "Michał i 38" jest dla mnie opowieścią o samodzielności dziecka, której uczy się rodzic.

Ale ja naprawdę chcę chodzić! powtórzyłem.
Tak? – uśmiechnęła się złośliwie Marianka. – A mnie się wydawało, że zależy ci tylko na jeżdżeniu metrem i tramwajem!
Mama złapała się za głowę.
Że też sama na to nie wpadłam! – jęknęła i spojrzała na mnie z wyrzutem. – Oczywiście! Teraz już rozumiem, skąd ten twój nagły zapał do śpiewania! A ja się łudziłam, myślałam...
To wcale nie tak! – zdenerwowałem się. – To znaczy... na metrze i tramwajach też mi zależy, ale nie tylko!
W takim razie proszę... – powiedziała chłodnym głosem mama. – Wyjaśnij, dlaczego chcesz chodzić na chór.
Pomyślałem, że to nie w porządku, żebym musiał tłumaczyć się z takich rzeczy. Czasami przecież jest tak, że człowiek coś czuje albo czegoś chce, ale nie potrafi tego wytłumaczyć słowami. Pani Karolina uważa, że dlatego właśnie niektórzy ludzie komponują muzykę.
Dlaczego chcę chodzić na chór? – dudniło mi w głowie. – Dlaczego?
Bo tam... bo tam przynajmniej ktoś mnie słucha! – wybuchłem. – Nawet wtedy, gdy nic nie mówię! A jak ci się nie chce ze mną jeździć, to będę jeździł sam. Jestem duży i znam na pamięć cały rozkład tramwajów! I metra też!

Bardzo spodobał mi się sposób, w jaki autor pisze o muzyce i muzykowaniu: bez nadęcia, z polotem i uczuciem. Celny opis pasji nie ogranicza się w tej książce do śpiewania. Rafał Witek napomyka też o innym, na pewnym etapie życia dużo popularniejszym hobby. Miłość młodych ludzi do środków komunikacji, zwłaszcza pojazdów szynowych, wycieczki na stacje i końcowe przystanki, kolekcjonowanie biletów, początki zainteresowania modelarstwem – znają to wszystko zwłaszcza rodziny mieszkające w większych miastach. Również ilustratorka dobrze czuje ducha "szynofilii", łącząc dwie pasje Michała w cudownej ilustracji okładkowej, na której charakterystyczny warszawski tramwaj jedzie po torach pięciolinii. To zrozumienie dla spraw dzieci, przejawiane przez oboje twórców, jest kluczem (niekoniecznie wiolinowym) do sukcesu "Michała i 38" w naszej czytelniczej rodzinie, a także, mam nadzieję, szerszego, ogólnopolskiego, a może międzynarodowego powodzenia książki. Przecież na całym świecie mieszkają młodzi ludzie tacy jak Michał i jego koleżanki oraz działają chóry podobne do Mille Voci czy Piccolo Coro dell' Antoniano.
Zazwyczaj uważa się, że bohater książki dla dzieci powinien być w wieku czytelnika lub odrobinę od niego starszy, by odbiorca mógł wczuć się w przygody protagonisty, zidentyfikować z nim. W przypadku "Michała i 38" zasada ta się nie sprawdza, bo nawet chłopiec starszy od Michała o cztery lata dał się wciągnąć, ponieść lekturze i był bardzo usatysfakcjonowany wszystkimi pointami wieńczącymi rozdziały. Publikacja jest pełna wesołych, ciepłych ilustracji, co gwarantuje, że lektura przyciągnie również młodsze dzieci. Treść i oprawa graficzna znajdą uznanie u wyjątkowo szerokiego grona czytelników, w wieku mniej więcej 6-13 lat, tu przerwa, a potem 25+, już bez górnej granicy. Wszyscy dorośli, pracujący lub przebywający na co dzień (i od święta, choćby w przypadku dziadków) z dziećmi, wiele skorzystają obcując z książką Rafała Witka, który tak naturalnie kontynuuje pisarskie, pedagogiczne i moralne dzieło Janusza Korczaka. "Michał i 38" sprawdzi się jako punkt wyjścia do rodzinnych, międzypokoleniowych rozmów, lektura szkolna (nie tylko na lekcjach języka polskiego, także w ramach zajęć z wychowawcą czy pedagogiem), podstawa scenariusza teatralnego lub filmowego czy wreszcie impuls do stawienia się na najbliższej próbie dowolnego chóru.

Bożena Itoya

Rafał Witek, Michał i 38, zilustrowała Joanna Kłos, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

Jadzia


W serii "Wojny dorosłych – historie dzieci" wydawnictwa Literatura ukazały się już 22 książki dotyczące różnych doniosłych wydarzeń z XX i XXI wieku, rozgrywających się nie tylko w Polsce. Tematy wojenne podejmowali między innymi Joanna Papuzińska, Paweł Beręsewicz (ich utwory są lekturami szkolnymi), Anna Czerwińska-Rydel, Dorota Combrzyńska-Nogala, Michał Rusinek, Barbara Gawryluk, Andrzej Marek Grabowski czy Rafał Witek. Wizję pisarzy oddawali w formie grafiki Joanna Rusinek, Maciej Szymanowicz, Magdalena Kozieł-Nowak, Sylwia Szyrszeń, Olga Reszelska, Anna Sędziwy oraz Jola Richter-Magnuszewska (ilustracje do książki "Pan Apoteker" stworzyła sama autorka – Katarzyna Ryrych). Tym razem sięgnęliśmy po "Jadzię", opowieść o II wojnie światowej napisaną przez Izabellę Klebańską, a zilustrowaną przez Macieja Szymanowicza.
Bohaterką książki jest mała łodzianka, która marzy o pójściu do szkoły, ale w chwili rozpoczęcia opowieści – w sierpniu 1939 roku, na to wielkie wydarzenie musi poczekać jeszcze rok. Pierwszoklasistką zostaje siostra Jadzi, Krysia, jednak nie na długo – wybucha wojna i szkoła zostaje zamknięta. Dziewczynki spędzają tak ważny moment dzieciństwa głównie zamknięte w mieszkaniu z mamą, tata wyrusza na wojnę, potem z niej wraca. Jadzia nie ma szczęścia, bo ciągle ładuje się w coraz poważniejsze kłopoty, jeden z nich kończy się przerażającą wizytą na posterunku gestapo. Dziewczynka sprawia rodzicom problemy mimowolnie, nie ma złych intencji ani łobuzerskiego genu, jest po prostu dziecinna i ciekawa świata, chce się bawić, nie nudzić. Ma wielką fantazję, czego dowodzi opis zabawy w gospodarstwo rolne, w której Jadzia odgrywa konia – genialnie sportretowanego przez Macieja Szymanowicza na okładce książki.

Co mam robić? – zapytała Dońka, który był rolnikiem.
Możesz się paść na pastwisku – zbył ją, wzruszając ramionami.
I to wszystko? – mruknęła rozczarowana.
Gdyby ona przydzielała zadania, koń miałby znacznie więcej do roboty. Mógłby na przykład zawieźć gospodarza na targ albo unieść rannego z pola walki. Dionizy, zwany potocznie Dońkiem, stanowczo nie miał wyobraźni. Trudno było jej zresztą wymagać od chłopaka.
Jak nie chcesz być koniem, to nie musisz – obraził się.
Chcę! – zapewniła. – Mam jakieś imię?
Siwek – warknął zniecierpliwiony Doniek, który nie przywiązywał wagi do takich dupereli. – Pastwisko jest tam – wskazał niewielki trawnik, który od tej chwili miał udawać zieloną łąkę.
Jadzia przemieniona w Siwka zarzuciła grzywą i wydając z siebie pełne wigoru "ihahaha", pogalopowała we wskazanym kierunku. Po drodze wpadła na pomysł, jak jeszcze bardziej uwiarygodnić swoją postać. Skoro gospodarz powiedział, że "ma się paść", to będzie. Zarżała jeszcze raz i na czworakach zaczęła skubać źdźbła trawy. Nie była smaczna.
Jadźka je trawę! – wrzasnął mały Oleś.
Nie Jadźka, tylko Siwek – sprostowała.
Przynajmniej rozumie, co to znaczy być koniem – pochwalił Doniek.
Była to jednocześnie przygana wobec Olesia, który będąc Burkiem, nie dał się przywiązać do budy.
Pochorujesz się – ostrzegła ją Natka.
Przecież konie jedzą trawę i nie chorują – zauważył gospodarz.
Nic mi nie będzie – mruknęła Jadzia i wróciła do jedzenia.

Najlepszym przyjacielem Jadzi okazuje się jej tata, niekiedy surowy, przeważnie najmilszy z kompanów. Rodzice, mimo wielkiej miłości dla młodszej córki, decydują się wysłać ją na wieś, na teren Generalnej Guberni (Łódź znajdowała się w granicach III Rzeszy, jako stolica rejencji łódzkiej należącej do Kraju Warty). Dziewczynka podejmuje z jedną z cioć długą, bardzo męczącą podróż przez zieloną granicę i zostaje na całe lata rozdzielona z najbliższą rodziną. Na wsi, wśród dalszych krewnych, Jadzia może rozwijać się, bawić i uczyć, choć równocześnie zmuszona jest do ukrywania swojej tożsamości oraz powodów i okoliczności, w których odbyła się jej przeprowadzka. Ta maskarada oczywiście nie daje ani krztyny radości, bo nie ma nic wspólnego z wcześniejszymi dziecięcymi zabawami w udawanie.

(...) Czasem pojawiała się ciocia Mania, przynosząc wieści od rodziców. Zdarzały się też listy. Żaden nie był adresowany do niej. Tak jakby najbliżsi o niej zapomnieli.
O kim ten Józek pisze? – zdziwiła się na głos ciocia Bronia, pochylona nad listem od brata. – Kto to jest Matylda?
Ja! – krzyknęła rozpromieniona Jadzia. – Ja jestem Matyldą, ciociu.
Krewna patrzyła na nią podejrzliwie.
To jakiś szyfr?
Zabawa – Jadzia zarumieniła się z emocji. – Widzisz – tłumaczyła – nie zawsze lubię swoje imię. Człowiek powinien zmieniać imiona w zależności od humoru. Nie uważasz?
Na twarzy cioci pojawił się uśmiech rozbawienia.
Chcesz powiedzieć, że mój brat, a twój ojciec, dał się w to wciągnąć?
Ach, ciociu – klasnęła w dłonie – pękłabyś ze śmiechu, widząc miny moich koleżanek, kiedy tata wychodził na podwórko i wołał: "Matylda, obiad".
I co wtedy robiłaś?
Szłam na obiad. Dumna jak paw. Byłam też Manią, Wiesią lub Józią, ale moim ukochanym imieniem jest Matylda.

Książka pełna jest dziecięcych myśli, wrażeń, emocji oraz dramatycznych wydarzeń wojennych. To wyjątkowy utwór literacki, ponieważ Izabelli Klebańskiej udało się ukazać psychikę dziecka w zderzeniu z okrucieństwem świata, dokładnie jak w tytule serii: "Wojny dorosłych – historie dzieci". "Jadzię" uważam za książkę w najwyższym stopniu antywojenną, propagującą pokój i dbałość o prawa człowieka, zwłaszcza dziecka. Nie wahajcie się więc sięgnąć po tę pozycję, nawet jeśli uznajecie martyrologię i pochwałę zbrojnych konfliktów, w których Polska uczestniczyła w przeszłości, za złe kierunki patriotyzmu. Opowieść Izabelli Klebańskiej jest wzruszająca, ale nie ckliwa, gorzka, ale nie pesymistyczna, dotyczy historii, jednak bardziej konkretnego człowieka niż całego narodu. Podana została bardzo interesująco, z wielkim talentem literackim, tak, że po prostu dobrze się ją czyta, najlepiej wspólnie z dzieckiem ("Jadzia" przeznaczona jest dla czytelników w wieku od 8 lat).
W zakresie nauczania dziejów Polski omawiana publikacja może zdziałać więcej niż kilka innych razem wziętych, a nawet być efektywniejsza od szkolnych zajęć. Czytelnik zbliża się bowiem do zrozumienia ogromu zła oraz bezsensu wojny i ta świadomość jest najcenniejszą nauką. Jeśli chodzi o formę opisywania przeszłości, Izabella Klebańska korzysta z kilku metod przekazu. Na końcu książki czeka na nas niespodzianka w postaci części reportażowej. Wcześniej, w toku opowiadania, autorka przytacza podstawowe fakty istotne dla akcji, jednak treść zdecydowanie nie jest przeładowana wiedzą historyczną. Zwięzłe przypisy dolne zamieszczono tylko tam, gdzie należało zdefiniować kluczowe pojęcia, część z nich zawiera zresztą nie objaśnienia, a przekład niemieckich zwrotów pojawiających się w tekście głównym.
Grafiki Macieja Szymanowicza doskonale obrazują przeżycia bohaterki i jej konfrontację z upiorem wojny. Na okładce ilustrator umieścił autorskie, artystyczne streszczenie "Jadzi", tak jak robi to na swoich plakatach teatralnych. Natomiast prace zamieszczone wewnątrz książki nawiązują bezpośrednio do poszczególnych rozdziałów, czasem wprost, kiedy indziej z udziałem metafory. Elementem gry autora ilustracji z ich odbiorcą jest właśnie niedosłowność przekazu, możliwość własnej interpretacji "czemu tak, a nie inaczej". Na obrazkach podziwiamy nierzeczywiste proporcje ciała, celowo wyolbrzymione głowy podsuwają skojarzenie z teatralnymi lalkami, a zbyt duże, błyszczące oczy ozdobione ładnymi, równymi rzęsami mają tu tylko dzieci (w porównaniu z nimi dorośli zerkają przez szparki oczu). Taki wizerunek dziecięcych twarzy wydaje się symbolizować niewinność młodych ludzi, którzy stali się marionetkami dorosłej wojny. Ilustrator dorosłym przyporządkował też inną paletę barw, zanurzył ich w ponurych odcieniach, podczas gdy od dzieci bije jasność. Kontrast między kolorowym światem dziecka a żołniersko-wojennymi szarościami i czernią najdokładniej dostrzegamy na ilustracji przedstawiającej zabawę domkiem dla lalek. Jadzia chrupie słodycze, śmieje się, uczestniczy w ustawianiu zabawek, ale piękny domek ma niemiecki napis, znajduje się w mieszkaniu Niemców, na ścianie wisi portret niemieckiego oficera, którego jaskrawa surowość nie pozwala nam skoncentrować się na wesołości dzieci. Taki właśnie wydźwięk ma dla mnie cała "Jadzia", rozumiana zarówno jako utwór literacki, jak i mały album sztuki ilustracji książkowej.

Bożena Itoya

Izabella Klebańska, Jadzia, zilustrował Maciej Szymanowicz, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

Złota jedenastka. Wiersze dla kibica i jego rodzica


Książek Pawła Beręsewicza mamy pełną półkę, ale dotąd stał na niej tylko jeden tomik wierszy: "Czy pisarzom burczy w brzuchu?" z 2009 roku. Nie była to poezja zbyt poważna, nie wiem więc, czemu spodziewałam się, że w zbiorze "Złota jedenastka. Wiersze dla kibica i jego rodzica" znajdą się wierszyki bezpośrednio dotyczące różnych dyscyplin sportu, wyjaśniające ich zasady. Może do tego nawykłam przeglądając rymowane utwory dla dzieci publikowane przez innych autorów i wydawców? Wszak rzadko bywają to poezje wymagające czegokolwiek od młodego odbiorcy, przeważnie mają tylko pouczać, zaś Paweł Beręsewicz oczekuje od swoich czytelników poczucia humoru i dystansu do tematu kibicowania. Takiego wioślarstwa, boksu, rugby czy karate jak w "Złotej jedenastce" nie spotkacie w żadnej hali sportowej ani transmisji telewizyjnej, tu emocje są zupełnie inne i moim zdaniem dużo większe.

Wioślarstwo

Wiosłowało zamaszyście po kanale takich dwóch,
odgarniając żółte liście, dopieszczając każdy ruch.
Wycinali w poprzek fali tajemniczy jakiś wzór,
nieumyślnie się chlapali lodowatą wodą z piór.
A wietrzysko porywiste z całej siły wiało w twarz,
by piekielny im zaiste w tym kanale sprawić staż.
Nie wyziębię się jak oni, nie przemoczę sobie nóg,
z telefonem w suchej dłoni potrenuję prawy kciuk.
Nie wypocę, nie wyposzczę, nie wymęczę się do cna,
może trochę pozazdroszczę, że z tym złotem to nie ja.

Tom zawiera wiersze dłuższe i krótsze, nawiązujące do różnych poetyckich stylów i form. Utwory zostały zbudowane na sprytnych i przezabawnych konceptach, w każdym ukrywa się jakiś dowcip, odniesienie do pozasportowej rzeczywistości, ewentualnie dawka absurdu, do której przyswojenia nie trzeba być koneserem poezji. Wystarczy lubić się śmiać, nieważne, czy ma się 7, 10, 15 czy 50 lub 80 lat. Również specjaliści znajdą przyjemność i radość wracając do wierszy dla dzieci, bo oprócz egzaminu na humor i pomysłowość "Złota jedenastka" zdaje też test na wierność wymogom stawianym przed twórcami określonych typów poezji. Wystarczy spojrzeć na limeryki – brzmiące tak naturalnie i "zabawowo", jakby były pisane od niechcenia, wyborne w swojej prostocie, mogą służyć za wzór w poetyckiej szkółce, ale z pewnością kosztowały one autora wiele pracy. Ten zbiór pachnie nam perfekcjonizmem i mistrzostwem świata w wierszopisarstwie dla młodych (duchem).

Rugby

Wiązacz młyna, co dom swój miał w Jałcie,
siadł na piłce o znanym nam kształcie,
siedzi, siedzi i czuje,
że coś z piłki się kluje,
stąd ten struś, który jeździ z nim w aucie.

Paweł Beręsewicz rymując zadaje nam zagadki i dzieli się takimi pomysłami na interpretację świata, dzięki którym nawet curling nie wydaje się nudny. Rozrywkę zapewniają także ilustracje Bohdana Butenki, wpisujące (czy raczej wrysowujące) się w charakter tekstu: cała książka sprzyja zainteresowaniom starszych dzieci i ich sposobowi odbioru świata, jest nowoczesna, a zarazem osadzona w tradycji polskiej poezji oraz ilustracji książkowej, na której wychowywali się i rodzice, i dziadkowie młodych czytelników. Wrażenie robi również objętość tej pozornie niewielkiej publikacji, autor zaprezentował nam bowiem aż 49 wierszy – bardziej to dzieła zebrane niż "tomik wierszyków".
Lekkość i pogodność utworów Pawła Beręsewicza oraz obrazków Bohdana Butenki czynią ze "Złotej jedenastki" atrakcyjną rodzinną lekturę, której poziom przywraca wiarę w dalszy rozwój polskiej poezji. W ostatnich latach patrząc na księgarniane regały miewałam wrażenie, że czas zatrzymał się na Brzechwie, Tuwimie, przeskakując nieznacznie do Chotomskiej oraz Wawiłow i w tej strefie już pozostając. Może jednak wydawcy i czytelnicy zechcą zwrócić uwagę na potencjał współczesnych poetów? Czyżby istniała szansa na odrębne półki z nowymi wierszami dla dzieci w księgarniach i bibliotekach? Gdyby tak jurorzy najważniejszych polskich konkursów literackich zechcieli wydzielić kategorię "poezja dla młodych", choćby raz na 5 lat... zapewne w każdej z tych rywalizacji wygrałby Paweł Beręsewicz ze swoją "Złotą jedenastką", czempionem w profesjonalnych zawodach wierszopisarstwa, ale też faworytem dzieci, którym było (lub będzie) dane trafić na ten zbiór. Do młodzieży kibicującej "Wierszom dla kibica" zalicza się mój syn, mimo że jako uczeń "starszej podstawówki" przerasta o kilka lat kategorię wiekową, dla której zazwyczaj rymują polscy autorzy. Oprócz rodzica w tytule tomu można by więc wymienić także starszego brata, co na co dzień robi w grze "ratatata", jednak nie ma takiej potrzeby, bo każdy, kto przeczyta chociaż dwa pierwsze utwory ze "Złotej jedenastki" przekona się o jej uniwersalności.

Bożena Itoya

Paweł Beręsewicz, Złota jedenastka. Wiersze dla kibica i jego rodzica, ilustracje i opracowanie graficzne Bohdan Butenko, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

"Mama Gęś" Małgorzaty Strzałkowskiej i Adama Pękalskiego


Stale wypatruję nowych utworów literackich, które połączą pokolenia: mnie, mojego syna i jego babcię, ale zdarzają się one niezwykle rzadko. Wiadomo, można sięgnąć po klasykę z dzieciństwa rodziców lub dziadków, ale prawie nigdy nie będzie ona atrakcyjna dla dzisiejszych młodych czytelników. Podobnie opiekunowie tylko umiarkowanie przyswajają nowinki literackie (nie mówię o książkach popularnonaukowych!). Czyżbyśmy zestarzeli się tak bardzo, że nie "czujemy" nowych książek, czytamy je tylko ze względu na dzieci, a nie dla własnej przyjemności? No bo jak często premierowa publikacja staje się ulubioną, wspólną zabawką rodziny? Ostatnio trafiliśmy na taką nowość, która sprawdzi się jako prezent zarówno na dzień dziecka, jak też dzień matki, ojca, babci czy dziadka, a pod choinką odnaleźć może ją ktokolwiek z nich, bo i tak skorzystają wszyscy.

Hen, z dalekich stron do dzieci
Mama Gęś na skrzydłach leci,
by snuć dziwne historyjki,
znane w świecie od stuleci...

"Mama Gęś" jest zbiorem tradycyjnych angielskich rymowanek określanych jako nursery rhymes, częściowo przełożonych na język polski, a częściowo spolszczonych w szerszym znaczeniu. Wiele utworów to całkiem nowe, autorskie interpretacje, podany po polsku koncept, który treścią może się różnić od oryginału. Małgorzata Strzałkowska występuje więc nie tylko w roli tłumaczki, ale także jako autorka polskich wersji trzydziestu pięciu wierszyków i ich wyboru, ponieważ w oryginale istnieje znacznie więcej historyjek Mamy Gęsi. Dodatkowo poetka przygotowała solidne opracowanie literaturoznawcze, wplatając je przed i między wierszami.

(...) Ile ich jest? Nie wiemy. Źródła podają różne liczby – od 300 do 800. A może więcej?
Kiedy powstały? Na przestrzeni wielu stuleci – najstarsze sięgają ponoć XII wieku!
Kim jest tytułowa Mama Gęś? Nie wiadomo. Niektórzy łączą ją z królową Franków Bertradą z Laonu (ok. 720–723), matką Karola Wielkiego, zwaną z powodu deformacji prawej stopy Bertą o Wielkiej Stopie (Berthe au grand pied). Podobno królowa opowiadała swym dzieciom rozmaite historie i recytowała wierszyki, uczące mądrości i szlachetnego postępowania. Potwierdzeniem tej historii ma być fakt, że w starych francuskich legendach występuje postać niestrudzonej gawędziarki, Berty o Gęsich Stopach.

Dzieci mogą bawić się samym rymowanym słowem, a dorośli poznać ciekawe historie o rymowankach, koncepcje dotyczące ich powstania, anegdoty, niemal ploteczki. Wszystko to pomoże zrozumieć charakter tych pozornie niewinnych utworów, ich stałą obecność w kulturze anglosaskiej.

Trzech mędrców z Gotham o rannej porze
raz wypłynęło w misce na morze.
Cóż, gdyby miska nie przeciekała,
piosenka więcej zwrotek by miała.

Wśród wierszyków zamieszczonych i omówionych w tomie "Mama Gęś" szczególnie zainteresowały mnie dzieje i konteksty "Trzech mędrców z Gotham". Kultura popularna, zwłaszcza komiksy oraz ich adaptacje, to moja (nieprofesjonalna) pasja, dlatego rozpatrywanie komiksów i filmów o Batmanie jako wariacji na temat rymowanki o... zwariowanych (pozornie) mieszkańcach Gotham bardzo przypadło mi do gustu. W książce Małgorzaty Strzałkowskiej i Adama Pękalskiego można zresztą znaleźć więcej tropów prowadzących do amerykańskiej kultury masowej, zwłaszcza kina. Rozbawiła mnie wzmianka i ilustracja dotycząca filmu "Szklana Pułapka 3" (wierszyk "Gdy wędrowałem do wsi Zgon"), zaś portret bohatera "Krzywego człowieka" wygląda jak złagodzona, weselsza wersja szwarccharakteru z horroru "Obecność 2" – złowrogiego pana recytującego (w oryginale) tę właśnie rymowankę. Krzywy człowiek skojarzył mi się również z wygibasami Johna Cleese'a w skeczu "Ministerstwo głupich kroków" grupy Monty Python. Sam tekst nie uruchomiłby tych asocjacji (autorka w komentarzu do rymowanki omawia jedynie prawdziwą "krzywą osadę"), i tu widać olbrzymi wkład artysty-ilustratora w kształt oraz wydźwięk publikacji.

Stąpa konik pam! pam! pam! pam!
stępa jeździ większość dam, dam.
Pam! pam! pam! pam! Pam! pam! pam! pam!
Ta-kie tem-po jest dla dam, dam! (...)

Grafiki Adama Pękalskiego wykraczają poza funkcje tradycyjnej ilustracji książkowej, bo uzupełniają, komentują i interpretują zarówno wiersze Małgorzaty Strzałkowskiej, jak i jej metaliteracki wywód. Omówienia wybranych utworów zamieszczono na osobnych stronach i bogato zilustrowano, co dowodzi, że są czymś więcej niż rozbudowanymi przypisami – to po prostu równoprawne elementy "Mamy Gęsi". Trudno też wyobrazić sobie tę publikację bez obrazków, i to właśnie tych stworzonych przez Adama Pękalskiego. Doskonałe wyczucie humoru, groteski, czasem grozy tekstu, a także jego melodii, sprawiło, że grafiki idealnie pasują do pomysłów i rytmów podanych przez Małgorzatę Strzałkowską. Ilustrator daje się wciągnąć w zabawę rozpoczętą przez autorkę i odbija piłeczkę w stronę czytelnika, który dzięki temu może podjąć podwójną grę szczegółów, znaczeń, odniesień.

Mnożenie jest udręką,
dzielenie też mi szkodzi,
działanie na ułamkach
nie bardzo mi wychodzi
i czuję, że pomału
dostaję chyba szału!

Dorosły odbiorca zachwycając się całą koncepcją oraz konstrukcją "Mamy Gęsi" łatwo może, jak widać powyżej, zapomnieć o podstawowej roli zbiorku: są to genialne, proste, melodyjne, zabawne i absurdalne wierszyki dla dzieci. Małemu czytelnikowi na pewno sprawią wiele radości, będzie do nich często wracał i szybko pochwali się znajomością "na pamięć". Są tu rymowanki-zagadki, pioseneczki, kołysanki, "powtarzanki" (cudowny "Pajączek z łączki"!), "dogryzanki" ("Marysiu na opak, kapryśna nieznośnie", "Piotr Łotr", "Roch Chudzielec"), łamańce językowe, wyliczanki jakby stworzone do skakania przez linę, na skakance i w gumę, do nadawania rytmu w marszu (takie nowe "raz, dwa, trzy, cztery, maszerują oficery..."), po prostu wierszyki na każdą okazję, co komu w danej chwili w duszy gra. Oczywiście poza nauką, bo Mama Gęś gwarantuje tylko beztroskę.

(...) a ja szedłem i śpiewałem,
i pstro w głowie miałem!

"Mama Gęś" jest uniwersalna, nieśmiertelna treścią, została też przywdziana w atrakcyjne piórka – niestarzejącą się powłokę edytorską. Mamy do czynienia z publikacją trwałą, solidnie szytą, wydrukowaną na ładnym i mocnym papierze, z ilustracjami w żywych, ciekawie zestawionych barwach i z czytelną czcionką. Elegancka, twarda okładka zwraca uwagę oryginalną, choć zarazem tradycyjną kolorystyką, prostotą obrazka, estetycznym liternictwem, wyjątkową fakturą oprawy i sposobem nakładania kolorów (nawet jeśli rogi lub grzbiet ulegną obtarciom, będzie to wyglądało jak zamierzony efekt). Mrugająca z ilustracji na okładce Mama Gęś zapowiada charakter książki, w której spotkamy postaci dobrotliwe i karykaturalne, zachwycimy się dbałością o historyczne drobiazgi (w ilustracji i tekście) połączoną z jak najbardziej aktualnym poczuciem humoru.

Bożena Itoya

Mama Gęś, spolszczyła Małgorzata Strzałkowska, zilustrował Adam Pękalski, Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2018.

Hamak ze stanika


Książka "Hamak ze stanika" jest efektem rozmów Barbary Stenki z dziećmi, a jako adresatów publikacji autorka wskazała dorosłych "związanych z dziećmi w jakikolwiek sposób". Rzeczywiście, pozycja ta powinna wzbudzić zainteresowanie i emocje nie tylko rodziców czy dziadków, ale też zaangażowanych w swoją pracę pedagogów, opiekunów, bibliotekarzy, animatorów kultury i jej twórców. Czytelnik zyskuje możliwość poznania wielu małych światów, bo książka złożona jest z odpowiedzi udzielonych na pytania autorki przez 61 dzieci. Nie jest to jednak kwestionariusz wypełniany przez wszystkich rozmówców. Publikacja zawiera 15 rozdziałów, a na każdy składa się wspomnienie Barbary Stenki, której dzieciństwo "przypadło na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte dwudziestego wieku", oraz kilkadziesiąt (powyżej 20, ale nigdy aż 60) anonimowych wypowiedzi współczesnych dzieci (2017 rok). Pytania zadane młodym ludziom to właściwie hasła, które oni mogli rozwinąć lub zwięźle skomentować, a autorka parafrazując niektóre opinie sformułowała następujące tytuły rozdziałów: "Ja – to ja!", "Tak – to lubię najbardziej...", "Słowo na "sz" (szkoła), "Mój wolny, wolny, wolny czas", "Dorośli, czyli kochać za nic", "Marzę = planuję???", "Dzień za dniem..." (grafik zwyczajnego dnia), "Rówieśnicy, czyli kto?", "Raz, gdy pękłam ze śmiechu", "Zagrożenia i strachy", "Mój najciekawszy sen", "Moja pasja to taka pasja", "Jeden temat na książkę...", "Rada dla świata", "Powinnaś zapytać...".

Dorośli, czyli kochać za nic

(...) Rok 2017 – dzieci:

Są niesprawiedliwi, mają swoich faworytów, czyli dzieci w pewnym sensie błyskotliwe, takie do przodu. Na skryte dzieci dorośli nie zwracają uwagi albo je lekceważą. Tak jest i w domu, i w szkole.

Są fajni! Wygłupiają się z nami, mają kasę, lubię z nimi przebywać.

Uważam, że dorośli są naprawdę w porządku mimo swoich wad, które posiada każdy z nas. Potrafią pokazać dzieciom w każdym wieku, że są twardzi jak kamień, a także swoją zaradnością poradzą, pomagają młodszym w trudnych dla nich sytuacjach.

(...) Człowiek dorosły ma megaprzewagę nad osobą nieletnią, zwaną dzieckiem lub młodzieżą. Dorosłemu każdy wierzy, a dziecku nie, bo mówią, że zmyśla albo przekolorowuje. Dlatego dorośli mogą robić nieletniemu krzywdę. Nawet rodzice, nie mówiąc o innych nauczycielach czy przestępcach. Biją, straszą, piją alkohol, krzyczą, kłamią, szantażują, rozwodzą się i jeszcze gorzej. Co dziecko ma zrobić, no nie? Jak się poskarży i ktoś mu, powiedzmy, uwierzy, to dziecko wyląduje w domu dziecka, ile jest takich przypadków, no nie? Bo co – dorośli się zmienią? Nie. W tym problem. Ale zakład, że pani tego nie wydrukuje.

Jak widać już po pierwszym cytacie, "zgodnie z zamysłem Autorki, wypowiedzi dzieci zostały przytoczone w oryginalnym brzmieniu". Respondenci, a właściwie współautorzy książki, mają od 9 do 15 lat. Kim są? Poznajemy ich imiona – we wstępie, resztę przedstawiają nam sami w toku książki, w takim zakresie, w jakim im się podoba. Kwestie poszczególnych dzieci zostały od siebie oddzielone, ale nie podpisano ich imionami, możemy więc tylko próbować przyporządkować wypowiedź z jednego rozdziału do podobnego tonu zdania umieszczonego w innym rozdziale. Autorka wspomina we wstępie, że ze swoimi rozmówcami nie zawsze znała się wcześniej, przypuszczam, że pochodzą oni z różnych środowisk, choć sądząc po wypowiedziach jest wśród nich przynajmniej kilkoro członków szczecińskich zespołów artystycznych, co może wpływać na ogólny poziom czy charakter materiału zawartego w książce. Stosunkowo rzadko zdarzają się tu dzieci, które mają do powiedzenia niewiele, używają "koślawych" zdań lub równoważników. Tymczasem nawet w klasie mojego syna odsetek takich osób jest bardzo wysoki, a małomówność też przecież o czymś świadczy, podobnie jak brak wprawy w konstruowaniu poprawnych wypowiedzi. Nie wiem, czy dużo jest w Polsce młodych ludzi tak otwarcie jak rozmówcy Barbary Stenki mówiących o swoich emocjach, umiejących ująć je w słowa, obojętnie czy przesadzone, czy oddające rzeczywiste przeżycia 1:1.

Słowo na "sz"

(...) Rok 2017 – dzieci:

W szkole jest niesprawiedliwie. Nie ma sprawiedliwości. Słabi się nie liczą. Panie lubią tylko najlepszych i wybijających się.

Pod względem treści przekazywanej przez młodzież jest to książka, która mówi sama za siebie. Wszelkie próby omówienia poszczególnych wypowiedzi dzieci stają na granicy analizy psychologicznej, która nie jest celem recenzji. Mogę natomiast podzielić się swoimi wrażeniami co do obrazu dzieciństwa, jaki ogólnie wyziera z tekstu przygotowanego przez Barbarę Stenkę.
Po pierwsze, zwróciłam uwagę na przepaść między niektórymi wypowiedziami autorki o jej najwcześniejszej młodości a opowieściami dzisiejszych dzieci o ich teraźniejszości. Odczuwamy, jak inaczej patrzy się na siebie z dystansu, jak łatwo się mitologizuje, uogólnia, tworzy spójną narrację, w porównaniu z gorącymi relacjami dzieci o niedawnej śmierci dziadka czy przykrościami doznanymi od rodzeństwa, rówieśników albo dorosłych kilka dni, a nawet kilka godzin temu. Emocjonalność, dowcip wypowiedzi i czasem ich niezamierzona śmieszność (związana również z błędami językowymi) to sfera dzieci, autorka zaś ma wszystko dawno ułożone i "przepracowane". Nie znajdziemy u niej materializmu, interesowności czy zarozumiałości przebijającej z niektórych wypowiedzi dzieci w 2017 roku, wiadomo, dorośli potrafią ukrywać te cechy, szybko też zapominają, że były i ich udziałem.

Rówieśnicy, czyli kto?
Rok 1979 – autorka:

Rówieśnicy... nie będę za dużo pisała o tych, którzy zatruwali mi życie – tak, istniały szkolne gangi i osobnicy, przed którymi drżała cała szkoła. Groźne dziewczyny, okradające i szantażujące koleżanki, które samy doświadczały przemocy w swoich domach. Chłopak – Czarek, który wypchnął mnie na ulicę prosto pod jadący samochód. Tak, byli tacy. Ale dawałam sobie z nimi radę, dzięki tym dobrym, którzy mnie wspierali i lubili.
Nikt nie mógłby mi zastąpić mojej szkolnej przyjaciółki – Eli. Zaiskrzyło niemal od razu – okazało się, że tylko my dwie z całej naszej klasy musimy chodzić po lekcjach do świetlicy, a także na ciepłe śniadania i obiady w stołówce. Niemal każde inne dziecko miało w domu babcię, ciocię, niepracującą mamę – tak kiedyś było. Nie wiedzieli, co tracą – nasz czas w świetlicy był bezcenny. Te szalone zabawy, rozmowy, śpiewanie, rysowanki. I ucieczki pod pretekstem wyjścia do biblioteki. Codziennie bawiłyśmy się w konie, ganiając po szkolnych korytarzach i klepiąc się po tyłkach, rżąc, parskając tupiąc, zanim nie wyjrzała z klasy jakaś surowa nauczycielka i karnie nie odprowadziła nas do świetlicowej sali. Ela zawsze była blisko – na lekcjach i po. W czasie ferii kupowałyśmy budyń w torebkach i z pasją gotowałyśmy go z dodatkiem kakao lub kostek czekolady (w tych czasach nie istniał gotowy budyń czekoladowy). Pamiętam naszą nieudaną akcję ukręcania lukru, ale narozrabiałyśmy... Szpiegowałyśmy dorosłego brata Eli. Jeździłyśmy tramwajami na tak zwane pętle, czyli końcowe przystanki, żeby sprawdzić, gdzie dojedziemy i co tam jest. Kupowałyśmy "nielegalne" lody za sprzedane (często zbyt wcześnie) podręczniki. Biegłyśmy oglądać wypadki drogowe. Dokarmiałyśmy konie ciągnące w mieście drewniane wozy (ech, ten koń z wargami w buraczkach, o mało nie umarłyśmy ze śmiechu!). Odprowadzałyśmy się po lekcjach i przychodziłyśmy po siebie przed lekcjami. Byle razem. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie to ważne, by mieć kogoś niezawodnego w szkolnej codzienności. To było oczywiste. Rodzice nie byli przychylni naszej przyjaźni, ale my przetrwałyśmy wszystko i dzisiaj, jako dorosłe panie, nieraz wspominamy nasze przygody.
(...)

Rok 2017 – dzieci:
(...)
Rówieśnicy... Z tego, co widać, nie są zbyt ufni i my nie możemy im zaufać. Moje koleżanki takie nie są, niektóre. Większość z nich jest do śmiechu i rozrywek, tylko nieliczni są do prawdziwych sytuacji. W moim otoczeniu jest tylko jedna osoba prawdziwa. Reszta też jest super, ale tylko do zabawy.

Po drugie, w tekście znalazły się charakterystyczne "znaki czasów" – wstępy Barbary Stenki do wszystkich rozdziałów są przesiąknięte atmosferą dzieciństwa w PRL (problemy z nabyciem papieru toaletowego, gaz łzawiący na ulicach, szare ubrania polskie kontra kolorowe i pachnące zagraniczne, wczasy i kolonie z zakładu pracy rodziców – co roku w tym samym miejscu i składzie, pusta świetlica szkolna i stołówka, "twarde" wychowanie, zabawy na podwórku), za to, co zrozumiałe, próżno szukać w nich wzmianek o spędzaniu czasu na tworzeniu animacji, graniu na tablecie czy komputerze. Choć to ostatnie było już przecież hobby wielu dzieci urodzonych w latach 70. i na początku lat 80. XX wieku, więc nieprawdziwy jest stereotyp, jakoby dzisiejsze najmłodsze pokolenie tak bardzo różniło się od poprzedniego. Autorka nie wspomina jednak o tym ani o innych uprzedzeniach, w ogóle nie komentuje zamieszczonych relacji, daje nam materiał, a wnioski mamy podjąć sami.
Moje kolejne wrażenie w pewnym sensie pozostaje w sprzeczności z poprzednim: obraz dzieciństwa przekazany w "Hamaku ze stanika" uważam za uniwersalny, przynajmniej w powojennej Polsce. Niezależnie, czy mamy obecnie rok 1950, 1980 czy 2018, wśród dzieci zawsze znajdzie się jakiś myśliciel, zraniony przez świat dorosłych nastolatek, marzący o karierze młody sportowiec, uważający wszelkie formy spędzania czasu inne niż własna za marnotrawstwo, fan zwierzątek, artysta, brzydula czy szara myszka marząca o byciu gwiazdą z telewizji (albo YouTube'a), mądrala przemawiający o doniosłych sprawach językiem swoich rodziców.

Mój wolny, wolny, wolny czas
(...) Rok 2017 – dzieci:

Trenuję w tenisa. Marnowanie czasu jest bez sensu, to marnotrawstwo życiowe. Życie ma się tylko jedno i coś można w nim osiągnąć albo nie. Prosta retoryka. Brutalna prawda. Nie rozumie pani? Niektórzy zostaną kimś, a inni będą przeciętniakami przed telewizorem. Nie lubię odpoczywać, bezproduktywnie spędzać czasu. Wolę grać w tenisa.

Warto przyjrzeć się, czym dzieci z "Hamaka" chcą się dzielić i spróbować zgadnąć, dlaczego. Czy nikt poza autorką ich nie słucha? Czy czują się w jakiejś mniejszości i chcą walczyć o prawa swojej grupy do bycia popularnym, modnym lub chociaż umiarkowanie znanym ze względu na swój styl życia, nauki albo spędzania wolnego czasu? A może po prostu lubią narzekać i odgrywają przed Barbarą Stenką "sceny"? Książka jest ciekawa właśnie dlatego, że nie należy do poważnych, naukowych opracowań socjologicznych z precyzyjnie określonymi wymogami co do respondentów, większości uwarunkowań w ogóle nie poznajemy. Czytelnik ma jednak świadomość, że autorka zadbała o pewne zróżnicowanie grona rozmówców, wśród których znalazła się na przykład osoba przewlekle chorująca czy rodzeństwo dziecka niepełnosprawnego. Marzenia i radości tych młodych ludzi mogą otrzeźwić niejednego zrzędzącego na swoją ciężką codzienność dorosłego. Równocześnie łatwo przedawkować "Hamak", przynajmniej ja nie byłam w stanie czytać więcej niż 2-3 rozdziały dziennie, bo wypowiedzi dzieci za bardzo we mnie wnikały, nie mogłam znieść wielogłosu w mojej głowie, każdemu chciałam dać tę wymarzoną książkę o Lewandowskim, dobre słowo albo inny drobiazg. Po skończonej lekturze mam wrażenie, że zdobyłam kilku małych przyjaciół, a najgłębsza więź łączy mnie z dziewczynką, która wymyśliła taki sam regał na książki, jak ja kilka dni przed sięgnięciem po "Hamak ze stanika". Swoją drogą, historia tytułu książki jest jedną z najweselszych i dowodzi, że dzieci miewają najlepsze pomysły na chwytliwe akcenty w twórczości dorosłych (ostatnio usłyszałam, że jeden z kluczowych momentów amerykańskiego blockbustera "Thor: Ragnarok" został wymyślony przez małego fana, a znakomite dialogi dziecięce w filmie "Fuga" są autentyczne, oparte na wypowiedziach dzieci reżyserki i scenarzystki – Agnieszki Smoczyńskiej i Gabrieli Muskały).

Marzę = planuję???
(...) Rok 2017 – dzieci:

Moim jednym z największych marzeń jest pojechać do Japonii i kupić tam dużo gadżetów.

Marzę aby kiedyś podłożyć głos pod bajkę.

Żebym miała siostrę. Albo żeby moja Tosi miała szczeniaczki. Nie zastanawiałam się nad planami. Plany są i tak narzucane, na przykład przez rodzinę. A jednak mam plan. Chcę zostać piosenkarką. Ale na pewno będę robiła animacje!

Marzenie, marzonko mam takie malutkie, ale ogromniutkie. Mieć taki zawód, żeby strasznie dużo zarabiać. Wtedy zostawiłabym sobie tylko trochę kasy na jedzenie, a resztę oddałabym dla dzieci, co zbierają na operacje ratujące życie. Bo już nie mogę patrzeć na te ogłoszenia w sieci. Czuję się wtedy bardzo bezradna.

(...) Chciałabym zostać piłkarzem i jeździć po wszystkich krajach na świecie. Chciałbym wybudować dom, taki bardzo wielki, taką willę, można powiedzieć. Żeby tam było piętnaście pokoi, osiem łazienek, jedna duża kuchnia, basen przed domem i boisko do piłki nożnej. Moje plany: skończę szkołę podstawową i pójdę do technikum. Nie wiem, jakie plany mam. W ogóle żadnych planów nie mam na razie.

(...) Opowiem, o czym marzy moja mała siostra. Ma cztery lata i chodzi do przedszkola. Ona marzy, żeby być starą babcią. Bardzo często udaje babcię, chodzi zgarbiona i udaje, że nie ma zębów. Bierze kijek od nordic walkingu i się podpiera. Wypycha też sobie plecy poduszką i udaje, że ma garba. Trzęsie się i chodzi pomału. Prosi rodziców, żeby dali jej emeryturę i tata daje jej złotówkę. Bawimy się, że jest moją babcią, a ja jej wnuczką.

Żeby ludzie nie pili alkoholu. Po alkoholu ludzie są straszni i śmierdzą. Nigdy nie dawałabym alkoholu do sklepów, żeby tak każdy mógł sobie kupować. Marzę, żeby to było zakazane. Ale jest otwarte nawet w święta i ciągle pije się alkohol.

(...)Marzę o kolorowej desce sedesowej – może być jednokolorowa: morska, zielona albo czerwona. Najlepsze są takie przezroczyste z wtopionymi muszelkami, rysunkami, nawet komiksami. Ale u mnie deska jest, niestety, zawsze biała...

Chciałabym mieć wszystkie książki świata (przetłumaczone na język polski, rzecz jasna) w magicznym regale (miałabym ich dwa) – byłyby one bez dna. Z jednego wyciągałabym książki (do ręki wpadałyby mi tylko te, które są przeznaczone dla osoby w moim wieku). A do drugiego odkładałabym książki przeczytane.

Planuję, żeby żyć szczęśliwie. Obojętne, co będę robiła. Żeby to mi dawało szczęście.

W książce pojawiają się inne od publicznej (i powszechnej) formy edukacji: szkoła leśna, szkoła demokratyczna i edukacja domowa. W sprawie tej ostatniej jedno z dzieci wypowiada bardzo istotną kwestię. Czy próbowaliście się dowiedzieć, jak dużo znajomych dzieci uczy się w domu? Ja znam przynajmniej kilka rodzin, które zdecydowały się na naukę poza szkołą i chyba co roku ich przybywa. Niestety muszę potwierdzić prawdziwość opinii młodego współautora "Hamaka ze stanika" – lektury szkolne nie idą z duchem czasu i dyskryminują inne niż tradycyjna metody nauczania dzieci.

Jeden temat na książkę dla dzieci lub młodzieży
(...) Rok 2017 – dzieci
(...) Lektury szkolne są dla nas absurdalne, bo w nich są uwzględnione wyłącznie dzieci ze zwyczajnego systemu szkolnego. Tak jest także w innych książkach niebędących lekturami. My jesteśmy w zupełnie innym systemie, to znaczy bez systemu. Nigdy nie trafiłam na książkę o kimś z edukacji domowej. Nigdy. A chcę zaznaczyć, że jest nas niemało obecnie. O naszym życiu też warto napisać książkę, nie ma się co bać.

Nie dziwi wyraźne logo "50 lat Orderu Uśmiechu 1968-2018" na okładce "Hamaka ze stanika", bo autorka sumiennie relacjonuje sny, pragnienia i bolączki dzieci przed kilkudziesięciu laty i dziś. Po tej lekturze wielu czytelników zechce zadbać o dobre życie otaczających nas młodych ludzi i nieść w świat przesłanie Janusza Korczaka oraz Orderu Uśmiechu: dbałość o podmiotowe traktowanie dzieci. Barbara Stenka skutecznie podpowiada, jak być ich prawdziwym i najlepszym przyjacielem, okazywać im serce i dawać radość – tak określono profil Kawalera Orderu Uśmiechu na stronie internetowej odznaczenia, ale przecież każdy z nas może być na co dzień takim "cichym" kawalerem, znanym tylko najbliższym dzieciom.

Bożena Itoya

Barbara Stenka, Hamak ze stanika. Barbara Stenka rozmawia z dziećmi i młodzieżą, okładka: Katarzyna Kołodziej, zdjęcie na okładce: Piotr VASCO Wasilkowski, Wydawnictwo Literatura – Literatura Piętro Wyżej, Łódź 2018.