cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

piątek, 26 czerwca 2015

Kino w trampkach 2015 – 3. festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży

Czerwcowa filmowa Warszawa w tym roku naprawdę nas rozpieszcza. Nas, czyli rodziców, którzy starają się zabierać dzieci do kina na różne filmy, nie tylko te reklamowane na billboardach i w telewizji. Tym razem mieliśmy wielki wybór – od 13 do 21 czerwca w ramach festiwalu Kino w trampkach w trzech warszawskich kinach zaprezentowano kilkadziesiąt filmów. Projekcje adresowane były do dzieci w wieku przedszkolnym, uczniów szkół podstawowych i gimnazjów, a nawet młodzieży licealnej. Seansom towarzyszyły spotkania i warsztaty z twórcami filmów, wystawy oraz feta urodzinowa książkowo-filmowego króliczka.

 
Spośród szerokiej oferty wybraliśmy z synem pozycje pasujące do jego wieku (9 lat), których zwiastuny i opisy festiwalowe zainteresowały tego konkretnego małego widza, a emisje odbywały się w osiągalnych dla nas godzinach i kinach (bez konieczności wagarowania z pracy i szkoły). Podczas festiwalu zobaczyliśmy 6 filmów: "Świat według T.S. Spiveta" (kategoria "Przegapiłeś? Musisz zobaczyć!"), "Daleko, daleko" (poza konkursem), "Goonies" (kategoria "Dziecięce olśnienia"), "Wojna o przyjaźń" (konkurs filmów dziecięcych), "Niezwykła maszyna" (konkurs filmów dziecięcych) oraz "Gang szklanych kulek" (konkurs filmów dziecięcych). Trzy kolejne tytuły, znajdujące się w programie Kina w trampkach, oglądaliśmy niedawno: "Wilcze dzieci" (kategoria "Przegapiłeś? Musisz zobaczyć!") oraz "Tajemniczy ogród" i "Hair" (to tylko ja), na festiwalu wyświetlane w kategorii "Dziecięce olśnienia".
W mojej świadomości "Hair" funkcjonuje jako symbol, jeden wielki protest song. Jestem bardzo ciekawa, jak odbierają ten musical nastolatki dwudziestego pierwszego wieku. Wprowadzenie filmu Miloša Formana do programu Kina w trampkach było jedną z ciekawszych decyzji organizatorów, choć interesujący jest cały blok "Dziecięce olśnienia", skomponowany przez gości festiwalu – aktora Rafała Maćkowiaka i piosenkarkę Marikę. Na przykładzie mojego syna mogę stwierdzić, że wciąż elektryzuje magia "Tajemniczego ogrodu", natomiast "Goonies" nieco się postarzeli, niby bawią, ale jednak trącą przerysowaniem, naciąganym aktorstwem i takąż fabułą. Sądzę, że koledzy syna (co nie znaczy, że wszyscy jego rówieśnicy) i ich rodzice chętniej obejrzeliby na wielkim ekranie inne komercyjne, "zachodnie" olśnienia lat 80. i 90. XX wieku: "Batmana" i "Powrót Batmana" (oba Tima Burtona), "Gremliny rozrabiają", "Critters", "Willow" czy "Niekończącą się opowieść". Większość z tych filmów nie była adresowana do młodych, a przynajmniej nie do najmłodszych widzów, ale i tak oglądaliśmy je jako dzieci, podobnie jak nasze dzieci widują (czy to w kinie, czy w telewizji, że o platformach nie wspomnę) Thora czy Władcę Pierścieni. Oczywiście wymienione przeze mnie kultowe produkcje mojego dzieciństwa to tytuły lekkie i rozrywkowe, ale, jak powiedział na festiwalu reżyser Mariusz Palej, kino pozostaje sztuką jarmarczną. Na szczęście nie zapomnieli o tym twórcy pozostałych filmów obejrzanych przez nas w ramach Kina w trampkach.
Dzieci w kinie chcą się bawić. Nie przeszkadzają im filmy mądre, z których można dowiedzieć się czegoś o poważnych problemach, ale przeważnie nie sprawdza się "polecanie" młodzieży (zwłaszcza tej młodszej) pozycji "ciężkich", które "pomogą się oswoić", "poradzić sobie" czy "zrozumieć" – tu można uzupełniać różnymi wersjami pojęć "inność", "samotność", "choroba", "śmierć". Właśnie śmierć pojawiła się jako jedna z głównych bohaterek we wszystkich pozakonkursowych propozycjach Kina w trampkach, jakie widzieliśmy: w "Wilczych dzieciach", "Daleko, daleko" oraz "Świecie według T.S. Spiveta". Uczucia pustki, bólu, zagubienia i buntu zostały jednak przedstawione w tych filmach w sposób tak różny i bogaty, że mój syn nie był znudzony ani przygnębiony tematem. Właściwie nawet nie zauważył podobieństwa, każdy z tych filmów podobał mu się z innych względów, mówił do niego innym językiem, a zdecydowanym faworytem został "Świat według T.S. Spiveta".
Po porywającej podróży pociągiem towarowym, jaką odbyliśmy z T.S. Spivetem, wydawało mi się, że już nic na Kinie w trampkach nie zachwyci mojego dziecka bardziej. A jednak, wraz z filmami konkursowymi nadeszły większe, nowe emocje. "Niezwykła maszyna" pozornie jest kolejnym tytułem opowiadającym o pożegnaniach, ale dla mnie była to fascynująca, surowa, bardzo plastyczna wizja s-f. Ten film zapewne nie spodoba się każdemu dziecku, natomiast jeżeli trafi na widza o odpowiedniej wrażliwości, zostanie w nim na zawsze, wraz ze swoją ciszą, pauzami, niezwykłym oświetleniem i panokleksowatością.
W konkursie brały udział również historie bardziej uniwersalne, przygodowe, a właściwie awanturnicze: "Wojna o przyjaźń" i "Gang szklanych kulek". O, jak się ucieszyłam, kiedy po obejrzeniu drugiego z wymienionych filmów syn i jego przyjaciel wygrzebali naszą kolekcję stu kilkudziesięciu szklaków, by nimi grać i łowić w nie światło! Z kolei "Wojna o przyjaźń" okazała się nie tylko wciągającą, prawdziwą i jakby nieocenzurowaną przez dorosłych opowieścią o przyjaciołach, zazdrośnikach, łobuzach, amantach oraz wojownikach, ale i komentarzem naszej rzeczywistości. Film widzieliśmy sześć dni temu i odtąd rozmawiamy o nim chyba co dzień. Ocena dorosłego widza nie jest tu decydująca, dla mnie najważniejszym wskaźnikiem wartości filmu jest jego powodzenie u dzieci, z tego punktu widzenia "Wojna o przyjaźń" oraz "Gang szklanych kulek" wygrały Kino w trampkach.


Program festiwalu dla rówieśników mojego syna nie był aż tak obszerny, by nie można obejrzeć wszystkiego – o ile dysponuje się odpowiednim zapleczem finansowym i transportowym, a dziecko nie chodzi do szkoły na zmiany. Kino w trampkach trwało 9 dni, seanse odbywały się o różnych porach dnia i przeważnie były powtarzane w każdym z festiwalowych kin. Jak wspominałam, wybieraliśmy się jedynie na pozycje wybrane lub zaakceptowane przez syna. Nie obejrzeliśmy tylko jednego filmu, na który oboje mieliśmy chrapkę (bo ja chętnie zobaczyłabym jeszcze o kilka więcej) – wyróżnionego w konkursie dziecięcym "Wroniego jaja". Na ten seans czekał przede wszystkim syn, oczarowany "łobuzerskim" zwiastunem. Kopia filmu jednak nie dotarła na pierwszy dzień festiwalu i zamiast "Wroniego jaja" zobaczyliśmy "Świat według T.S. Spiveta", czego wcale nie żałujemy, bo było to kino, jakie lubimy najbardziej. Niemniej nie możemy się wypowiedzieć na temat żadnej z pozycji nagrodzonych lub wyróżnionych przez jury festiwalu, mamy więc nadzieję, że filmy te będzie można jeszcze zobaczyć.
Żałuję, że sale kinowe nie pękały w szwach, przynajmniej na seansach, w których uczestniczyłam. Może polska widownia dopiero przyzwyczaja się do dobrego kina dla dzieci, a może warto poświęcić więcej uwagi promocji poszczególnych filmów (zwłaszcza tych przygodowych) przed festiwalem, tak, by widzowie indywidualni i grupy szkolne w przyszłym roku przybywali na konkretne, wymarzone seanse. Jestem przekonana, że na przykład "Wojna o przyjaźń" i "Gang szklanych kulek" mogą przyciągnąć do kin nie tylko wielbicieli ambitnego, "problemowego" kina czy bywalców kin studyjnych i festiwali filmowych. Każdy nauczyciel / rodzic znający te pozycje chciałby na nie zabrać swoją klasę / pociechę.
Organizatorzy Kina w trampkach odpowiedzieli na wracające wciąż (i słuszne) pytanie: co z polskim filmem dla dzieci? Otóż podczas festiwalu zapowiedziany został znajdujący się w postprodukcji film "Za niebieskimi drzwiami" w reżyserii Mariusza Paleja, z udziałem między innymi Ewy Błaszczyk, Teresy Lipowskiej i Michała Żebrowskiego. Ta adaptacja książki Marcina Szczygielskiego według mnie ma szansę przyćmić dotychczasowe, raczej telewizyjne, polskie produkcje filmowe adresowane do dzieci. Wygląda na to, że twórcy nie chcą zapełnić czymkolwiek dziury w polskiej kinematografii, ale że będzie to fajny film przygodowy "z dreszczykiem", oparty na dobrej książce. Tak wnioskuję na podstawie wypowiedzi producentów, reżysera, autora powieści oraz po pierwszych ujęciach wyświetlanych podczas festiwalu. Przekonamy się w przyszłym roku, bowiem reżyser zapowiedział, że do premiery dojdzie między kwietniem a wrześniem 2016 roku.
Nasze artystyczne przeżycia związane z festiwalem nie ograniczały się do oglądania filmów, bowiem udało nam się spotkać z twórcami wspomnianego filmu "Za niebieskimi drzwiami" oraz aktorem Rafałem Maćkowiakiem, który występował jako lektor (na żywo!) w trzech z sześciu obejrzanych przez nas filmów. Dla nas, wielbicieli audiobooków, słuchowisk i sztuki dubbingu, uczestnictwo w takich niepowtarzalnych projekcjach było ważnym przeżyciem, wzbogaconym o rys teatralny i nutkę magii dawnego kina. Dzięki tym kilku seansom syn poczuł "od środka" atmosferę "Cinema Paradiso" czy "Lisbon Story", może nawet obecność lektora w większym stopniu niż repertuar uczyniła z festiwalu filmowego dla dzieci święto kina. Teraz, wchodząc na salę kinową, mój syn rozgląda się za stolikiem z lampką i plikiem kartek (i za panem Maćkowiakiem), niestety, przyjdzie mu poczekać rok – do kolejnej edycji Kina w trampkach.
Bożena Itoya

Jest kupa! Czyli jak nauczyć dziecko korzystać z nocnika.


Życie małolatka to ciągła zmiana, której towarzyszy permanentne oczekiwanie otoczenia, że każde kolejne umiejętności będą opanowywane szybko i możliwie bezboleśnie.
Sprawa "odpieluszkowywania" i korzystania z nocnika nie jest tutaj wyjątkiem. Rodzice na pewnym etapie liczą, że ich  chodzący już potomek sam zrezygnuje z drenowania ich portfela kolejnymi paczkami pieluch. Jednym słowem odejdzie w kierunku, nocnikowego światła samodzielności.
Niestety takie osiągnięcia przychodzą zdecydowanie łatwiej na stronach poradnika niż w rzeczywistości. Rodzic, taki jak ja, w walce z zasikaną pieluchą, ma nadzieję na szybki efekt!  Z nieskrywanym optymizmem spogląda w stronę fachowej literatury dla dzieci.
Oto książki, które aktualnie okupują naszą łazienkę: Nocnik nad nocnikami, Ale Kupa!, Tronik, O sukcesie na sedesie, Nocnik Maksa, Basia Franek i pielucha.
Jest ich całkiem spora kupka...
Jedna z nich, „Ale kupa!”, zwróciła naszą uwagę. Napisana i zilustrowana przez Guido van Genechtena, wydana przez wydawnictwo Nasza Księgarnia początkowo wydała mi się przeciętna.
Ilustracja ok. Tekst ok, solidne ok. Taka mocna trójka z plusem. I jakie było moje zaskoczenie, gdy 3+ zmieniła się w ocenę celującą!
Oparta jest na dość prostym pomyśle i bardzo czytelnej ilustracji. Okazało się, że dla powodzenia sprawy pieluszkowej to zupełnie wystarczy. Miano bestsellera zostało tej książce przyznane nie bez kozery.

Czytaliśmy o dociekliwej myszce, która każdego spotkanego zwierzaka pytała, co ma w swojej pieluszce. Zwierzęta jej pokazywały placuszki, pączki, bobki, paróweczki…, co tam każde miało. A miała i krowa, i koń, i piesek, i owieczka… Dociekliwa Myszka na końcu też pokazała swoją pieluszkę, która było o dziwo… pusta! Sprytna Myszka robi kupę do NOCNIKA.

Z reguły czytaliśmy książkę najczęściej zaraz po zapełnieniu pieluchy, siadając bezproduktywnie na nocnik.
Ale... nastąpił zwrot. Syn mój wbiegł do łazienki chwycił książkę i zaczął siadać. Ja spokojnie, nie wierząc w żadne efekty, pytam:
Synku kochany chcesz kupkę? kiwnięcie głową
Robimy na nocniku? nie ma reakcji
Zdejmujemy spodnie? nie ma reakcji
Siadamy na nocnik? siada
Ja szybko uwijam się z trzema zatrzaskami body, spodniami i pieluchą i sadzam delikwenta na dokładnie na niebieskim nocniku. Chłopak czyta książkę, od tylu, bardzo koncentrując się na stronie o autorze... i nastąpił pełen sukces!
Nie wiem czy dlatego, że Autor jest łysy jak kolano… Czy ten sukces można przypisać, książce, matce, matce naturze czy inteligencji (?) mojego syna… Tego nie jestem do końca pewna, ale to jest dziś moja największa uciecha.
To był nasz pierwszy raz, … więc nie chwalę dnia przed zachodem słońca, czekam na jutrzejsze produkty przemiany materii, nie zaprzestając lektury o dzielnej myszce.
Anna Łukasik
Ale kupa! Co masz w pieluszce
Poznajcie Myszkę. Myszka lubi wiedzieć wszystko o świecie, który ją otacza. Jest bardzo dociekliwa. Nosi pieluszkę i zastanawia się, co też kryje się w pieluszkach jej przyjaciół. Dlaczego tak ją to interesuje? Zaraz się dowiecie!

czwartek, 25 czerwca 2015

Opowiem ci, mamo, co robią żaby



Na półkach księgarni nie brakuje dziś ciekawych książek dla dzieci. Pięknie wydane, zabawne, artystyczne, poruszające ważne tematy - jest z czego wybierać. Ale czasem zdarza się pozycja, która potrafi wywrócić do góry nogami dotychczasowe zainteresowania dziecka i skierować je na zupełnie nowe tory. Do tej kategorii można zaliczyć znakomitą serię przyrodniczo-motoryzacyjną Naszej Księgarni "Opowiem ci, mamo...", której każdy tom przybliża młodym czytelnikom wybrany ekosystem i jego mieszkańców. Kolejna po "mrówkach" i "pająkach" pozycja, czyli "Opowiem ci, mamo, co robią żaby", zabiera nas nad jezioro, gdzie - niczym przez ukrytą kamerę - obserwujemy życie najróżniejszych wodnych stworzeń.
Wbrew tytułowi to mnie (mamie) przypadło opowiadanie, co robią żaby, i interpretowanie bogatych, pełnych szczegółów ilustracji Katarzyny Bajerowicz. Ostrzegam, że trzeba przy tym wyzbyć się pruderii, bo pierwszym pytaniem dziecka z dużym prawdopodobieństwem będzie: "Mamo, a czemu te żabki się przytulają?". Ot, natura. Efektem rzeczonego przytulania (które - jak dowiemy się w dalszej części książki - ma nawet fachową nazwę: ampleksus) jest skrzek, którego kolejne etapy rozwojowe obserwujemy na dalszych stronach - od małych kijanek po nieco większe, już zaopatrzone w nóżki - aż po zupełnie dorosłe żaby. 
 
Głównym bohaterom towarzyszy cała menażeria wodnych stworzeń, od maleńkich ślimaków po wielką, człapiącą czaplę. Część zwierząt ma w książce swoje opisy, ale na wiele pytań niezorientowany w temacie rodzic jest zmuszony odpowiedzieć: "nie wiem" lub "poszukam". Ja nie pamiętałam na przykład, że w Polsce żyją małże słodkowodne - szczeżuje - a już na pewno nie słyszałam o ich wykorzystaniu jako wykrywaczy zanieczyszczeń w oczyszczalniach ścieków (doczytałam, że przyklejone klejem do ścian zbiornika małże podłącza się do komputera monitorującego ruch ich muszli, które zamykają się w reakcji na toksyczne substancje - prawda, że genialne?). A już chyba najdziwniejszy wydał mi się pająk topik, mieszkający w zebranym pod siecią bąbelku powietrza. To jeden z moich ulubionych aspektów bycia rodzicem: odświeżanie wiedzy, do której w przeciwnym wypadku pewnie nigdy bym nie wróciła.


Książkę uzupełniają zgrabne dwuwiersze Marcina Brykczyńskiego, który wnikliwymi pytaniami zachęca czytelnika do bliższego przyjrzenia się ilustracjom. Dla dzieci przygotowano też dodatkowe zadania: grę planszową i instrukcję składania żaby origami (która sprawiła mojej dwulatce bardzo dużo frajdy). Ze względu na różnorodność zamieszczonych materiałów trudno określić docelową grupę wiekową. Książka powinna się spodobać zarówno maluchom, jak i starszakom, z pierwszymi klasami podstawówki włącznie. Z punktu widzenia tych ostatnich można czuć pewien niedosyt: opisy zwierząt są arcyciekawe, ale na potrzeby starszego dziecka (i zainteresowanego rodzica) jest ich zwyczajnie za mało! Z drugiej strony ta niezaspokojona ciekawość zmusza do szukania dodatkowych informacji i materiałów. A najbardziej pożądanym "rozszerzeniem" książeczki byłaby z pewnością wycieczka w teren i samodzielne zaobserwowanie kijanek, chruścików i innych wodnych stworzeń. Tak więc koniecznie zabierzcie tę pozycję ze sobą, wybierając się na wakacje nad jezioro.
Niestety "żaby" nie zrobiły u nas takiej furory jak opisywane przeze mnie wcześniej "auta" - pewnie z tej prostej przyczyny, że cały przedstawiony w książce ekosystem jest dla mojej wielkomiejskiej córki kompletnie obcy. Podejrzewam, że temat wróci za parę lat - w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym. Będę na ten moment czekać z niecierpliwością. Cieszę się, że autorzy docenili polską faunę i zamiast po raz nie wiadomo który pokazywać dzieciom zwierzęta gospodarskie, leśne lub egzotyczne, postawili na równie (jeśli nie bardziej) fascynujące mszywioły, kałużnice i ośliczki. Na naukę biologii nigdy nie jest za wcześnie.
Joanna Pietrulewicz

Opowiem ci, mamo, co robią żaby, Katarzyna Bajerowicz, Marcin Brykczyński
Od wydawcy: To książka nie tylko do czytania, ale głównie do oglądania, zgadywania i opowiadania. Ćwiczy spostrzegawczość dziecka, umiejętność opowiadania, pobudza zainteresowanie światem, ale przede wszystkim jest fantastyczną zabawą oraz sposobem na




niedziela, 21 czerwca 2015

Świadomy rodzic docenia błoto


W warszawskich Stu Pociechach, jednym z tutejszych ośrodków świadomego rodzicielstwa, po raz kolejny odbył się mający już kilkuletnią tradycję Dzień Błota. Wydarzenie sprowadza się w gruncie rzeczy do tego, co wielu z nas robiło niegdyś na co dzień w przydomowym ogródku: beztroskiego taplania się w błocie z wykorzystaniem starych garnków, sztućców i chochli, co, jak się okazuje, jest zajęciem bardzo pozytywnie wpływającym na rozwój dziecka. Okazja do umorusania się jak nieboskie stworzenie przyciąga więc zaangażowanych miejskich rodziców pragnących zapewnić swoim pociechom bardziej namacalny kontakt z naturą, znudzonych gumową powierzchnią i sterylnym wyglądem osiedlowych placów zabaw.
 
Z początku staję nieśmiało z boku i obserwuję. Po przygotowanym placyku, gdzie na drewnianych skrzynkach piętrzą się ubłocone naczynia, chodzą dzieci, a za nimi krok w krok postępują dorośli. "Ignaś! Ignaś! Uważaj, pochlapałeś dziewczynkę! Na pewno jej przykro". "Zobacz, dziewczynka dała ci garnuszek, jest bardzo miła". Jak osobiści trenerzy szepczą dzieciom do ucha sugestie, wykorzystują każdą sytuację do nauki wrażliwości na potrzeby innych. Starają się przy tym wtopić w otoczenie, więc odruchowo chwytają chochle i przelewają nimi błoto z jednego garnka do drugiego. Nie wiem, kogo w tym tłumie jest więcej - dzieci czy rodziców - i kto z nich się lepiej bawi. Choć podejrzewam, że ci ostatni opanowali już do perfekcji sztukę udawania entuzjazmu przy robieniu błotno-chwastowej zupy. Czasem tylko ocierają ubłocone ręce, by zrobić swojej latorośli zdjęcie. Albo najlepiej od razu dziesięć, na wszelki wypadek. Instagram odnotowuje nagłe przeciążenie serwerów.
 
Na boku stoją mamy i tatusiowie wyznający zasadę, że dziecko najlepiej się rozwija poprzez swobodną zabawę (albo szczęśliwi, że ich pociecha w końcu raczyła zająć się lepieniem błotnych kotletów bez ich asysty). Prowadzą dyskusje o najnowszych trendach w rodzicielstwie bliskości, najciekawszych kanałach edukacyjnych na YouTubie, rzucają tytułami interesujących lektur (Juul, Sears, Cohen, Stein... Tracy Hogg surowo wzbroniona!), znajomi korzystają z okazji, by wymienić się przyniesionymi książkami, zabawkami, ubrankami. Wielu trzyma w nosidłach (oczywiście ergonomicznych) najmłodsze pociechy, dowodząc, że wśród rodziców bliskościowych wielodzietność nie wyszła jeszcze z mody.

Część wychuchanych miejskich dzieciaków dość nieufnie podchodzi do pomysłu zabawy w błocie. "Brudne rączki" - woła moja córka po paru chwilach zabawy. "Nie szkodzi, tu można się brudzić do woli". "Nie, umyć!". Idziemy więc do stale odkręconego kranu w rogu podwórka, przy którym stoi już w kolejce kilkoro innych czyściochów. Rączki umyte, wracamy do zabawy. Po chwili córka wraca: "Brudne kaloszki!". I znów stajemy w kolejce do kranu. Tymczasem mniej przewrażliwione na punkcie higieny dzieci lepią domki z gliny i patyków, biją pianę z wody z mydłem, wlewają konewkami wodę do rurek i lejków i skaczą po powstałych kałużach. Starszaki siedzą w drugim kącie podwórka i w skupieniu wbijają gwoździe w małe kawałki drewna w ramach warsztatów dla młodych majsterkowiczów.
Na koniec wszyscy, trochę zmarznięci (20 stopni to nie jest wymarzona pogoda na taplanie się w zimnej wodzie), lądujemy w kafejce, gdzie rozgrzewamy się zupą pomidorową z makaronem. Apetyty dopisują, rodzice czatują na wolne foteliki do karmienia, ci z młodszymi dziećmi moszczą się na kanapach i wyciągają butelki albo piersi. Już najedzone kilkulatki biegną do sali zabaw, poskakać na do widzenia na trampolinie albo pobujać się na huśtawce.
Wreszcie pakuję moją wykończoną dwulatkę do wózka. Mijają mnie pozostali rodzice z dziećmi. "Obiecuję, że jeszcze tu wrócimy" - mówi mama zapłakanemu synkowi. I my na pewno też wrócimy, bo Dzień Błota, podobnie jak śpiewankowe Bliskie Spotkania, wszedł już na stałe do naszego zabawowo-edukacyjnego harmonogramu. Jeśli jesteś rodzicem bliskościowym, prawie na pewno zobaczysz tu kogoś znajomego (ja spotkałam trzy osoby, każdą poznaną w innym rodzicielskim kontekście). I choć z początku widok tłumu rodziców kręcących się na bosaka po ubłoconym podwórku wydaje się komiczny, w pewnym momencie uświadamiasz sobie, że pięć minut temu zostawiłaś przemoczone buty pod ścianą i właśnie strzeliłaś pięćdziesiąte zdjęcie córki mieszającej błoto w garnku. Cóż - machasz na to ręką i wracasz do zabawy.
Joanna Pietrulewicz

czwartek, 18 czerwca 2015

W ogrodzie księdza Jana

"Ksiądz Twardowski dzieciom. Opowiadania"
Do wydanego przez Naszą Księgarnię zbioru opowiadań Jana Twardowskiego podeszłam z pokorą. Cóż można powiedzieć świeżego i odkrywczego o tych pięknych, krótkich i bardzo poetyckich utworach? Nie jestem znawczynią twórczości księdza Jana, pamiętam jednak moje pierwsze z nim spotkanie - styropianowy napis wiszący na ścianie w szkolnym korytarzu: "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Czytałam go wiele razy w przerwach między lekcjami. Zdanie to zapadło głęboko w moją pamięć, dowodząc, jak wielką moc mają słowa poety. Żałuję, że wtedy nikt nie podsunął mi opowiadań księdza Twardowskiego.
Od tego czasu minęło wiele lat, zmieniło się wiele, w tym mój stosunek do religii. Czytając "Opowiadania",  musiałam więc między innymi zmierzyć się z odpowiedzią na pytanie: Czy książka spodoba się dzieciom niewychowywanym w duchu katolickim i nieobeznanym z wiarą?
Ale zacznę od formy. "Opowiadania" należą do klasycznej serii wydawniczej Naszej księgarni, zawierającej takie zbiory jak "Poczytaj mi, mamo" czy "Klasycy dzieciom". Są to książki, powiedziałabym, kolekcjonerskie, pięknie prezentujące się na półce. Twarda, przyjemna w dotyku okładka, bogato ilustrowane wnętrze. Szatę graficzną "Opowiadań" wykonała Marta Kurczewska w typowym dla siebie barwnym, pogodnym stylu. Tu nawet potwór szczerzący zębiska nie jest straszny. Tom podzielony jest na ułożone według daty publikacji rozdziały, zbierające najważniejsze utwory księdza Jana dedykowane dzieciom. Każdy rozdział zawiera kilka krótkich opowiadań.
Trudno ująć w prostych słowach istotę tych tekstów. Grzegorz Leszczyński tłumaczy we wstępie: "Jan Twardowski pisze tak, jakby pielęgnował ogród. Wiadomo, że w ogrodzie rosną różne rośliny: drobne kwiatki kwitną obok rozłożystych drzew, róże, lilie i tuberozy cieszą oko obok maków polnych, wysokich malw spod wiejskich chałupek i delikatnych macierzanek kochających leśne dróżki. Tak właśnie jest u księdza Twardowskiego: poezja przeplata się z prozą, powaga z żartami, zabawne zdarzenia z udziałem dzieci, dorosłych i zwierząt z pełną powagi refleksją o wartościach. Jak w ogrodzie". I tak rzeczywiście jest. Każda historia to osobna porcja duchowej strawy, nad którą można posiedzieć w zadumie, wzruszyć się, zrobić rachunek sumienia. Ksiądz Twardowski dotyka wielu tematów: religii, filozofii, etyki, ale też problemów dnia codziennego - a wszystko przekazuje prostym, malowniczym językiem. Pisze o różnych aspektach wiary - zarówno widzialnych: gestach, słowach modlitwy, kościele, konfesjonale, opłatku na Boże Narodzenie i święconym jajku na Wielkanoc - jak i niewidzialnych, takich jak dusza czy Duch Święty. Opowiada o chrzcie, ślubie, pierwszej komunii, kapłaństwie  (szczególnie o tym ostatnim sakramencie rzadko przeczytamy w książkach dla dzieci). Prowadzi katechezę, nie dyktując formułki - choć je także uważa za ważne, czemu daje często wyraz w opowiadaniach - ale tworząc z elementów wiary obrazy, poruszające dziecięcą wrażliwość. Przyznam, że są to jedne z najpiękniejszych tekstów religijnych, z jakimi się spotkałam: niesamowicie ciepłe, przepełnione miłością do Boga i głęboką wiarą w sens każdego, nawet drobnego gestu czy słowa. Ksiądz Twardowski ma niesamowitą umiejętność pokazywania znanych, często oklepanych i przyjmowanych bezrefleksyjnie elementów religii w zupełnie nowym świetle, skupiając się na rzeczach pozornie nieistotnych. Mówiąc o ucieczce świętej rodziny do Egiptu, zwraca uwagę na osiołka, który jako jedyny nie ma aureoli, choć uratował Jezusowi życie. Wspominając przywrócenie wzroku ociemniałemu, zastanawia się, jakie były pierwsze obrazy, które ukazały się jego oczom.
Obok historii poświęconych religii znajdziemy też wiele opowiastek o człowieku - przede wszystkim tym najmłodszym. Ksiądz Jan potrafi przybrać w nich karcący ton, piętnując dziecięce przywary, przypominając o codziennych grzechach i grzeszkach - wobec rodziców, kolegów i koleżanek czy zwierząt. Doradza, jak być lepszym człowiekiem.
Bardzo wiele opowiadań poświęca rodzinie. Jest ona u księdza Twardowskiego ostoją, źródłem siły i tradycji. Nie ma tu miejsca na niestereotypowe role, niepełne rodziny czy patchwork. Matka jest uświęcona przez rodzicielstwo, zawsze stawia dobro dzieci na pierwszym miejscu i zasługuje z ich strony na najwyższy szacunek. Ten katolicki ideał rodziny jest w opowiastkach księdza Jana pewnikiem. Owszem, czasem dziecko dokuczy rodzicom, obgada ciotkę, ale model relacji rodzinnych pozostaje stały i niezmienny.
Temat osób niewierzących poruszany jest przez księdza Jana dość często i z właściwą mu łagodnością i taktem. Nie owija on przy tym w bawełnę: niewierzący to dla niego zawsze wierzący, który nie odnalazł jeszcze właściwej drogi. Mamy więc chłopca, który przypadkiem trafia do kościoła i zastanawia się, do kogo przychodzą ludzie klękający przed ołtarzem ("Po raz pierwszy w kościele"). Inny młody bohater opowiadania przestaje chodzić na religię, lecz wraca jak syn marnotrawny odmówić z księdzem Ojcze Nasz. Także dorośli niewierzący modlą się w chwilach słabości, choć przecież twierdzą, że nie wierzą.
W opowiadaniach ogromną rolę odgrywa przyroda, rośliny i zwierzęta. Ksiądz Twardowski był wspaniałym obserwatorem przyrody, jego wiedza o, zdawałoby się, drobnostkach - kwiatkach polnych i ptaszkach leśnych - wprawia w podziw. Drobnostki - bo kto pamięta, jakiego koloru jest oko gołębia? Twardowski prowokuje czytelnika, by uważniejszym okiem spojrzał na świat dokoła, zachwycił się pięknem stworzenia.
Mnie osobiście najbardziej poruszyły dwie historyjki: "Plastykowe serce" oraz "Patyki i patyczki", poruszające temat wartości rzeczy materialnych. Obraz księdza Jana przechadzającego się nocą po łąkach i szukającego plastykowego wisiorka chorej dziewczynki zapada głęboko w pamięć.
Wrócę do pytania, które zadałam na samym początku: Czy "Opowiadania" zrozumieją dzieci z rodzin niewierzących? Jak to bywa z utworami wybitnych autorów, nie znalazłam jednoznacznej odpowiedzi. W tomiku znajdziemy wiele treści uniwersalnych: miłość i cierpienie, narodziny i śmierć, złość, pychę, współczucie. Mało która książka dla dzieci porusza tak poważne tematy i robi to z podobnym wdziękiem i prostotą. Właściwie mało który autor rozmawia dziś z dziećmi wprost o wartościach. Owszem, wiele książek dla najmłodszych stawia sobie za cel wychowywanie czytelników na dobrych, empatycznych ludzi, ale często robią to pośrednio, wręcz ukradkiem. Ksiądz Jan mówi wprost: Pamiętaj, szanuj własną matkę. Pamiętaj, nie krzywdź innych. Pamiętaj, bądź dobry.
Z drugiej strony większość "Opowiadań" dotyka w ten czy inny sposób różnych aspektów wiary. Proponując tę książkę dzieciom niewychowywanym w religii katolickiej musimy być przygotowani na wiele pytań, a może też głębszą refleksję nad własną wiarą lub niewiarą. Z drugiej strony, pamiętając, jak istotnym elementem kultury naszego kraju jest katolicyzm, warto może przybliżyć go dziecku właśnie przez "Opowiadania". Jeśli czujecie się gotowi na wspólne przepracowanie tematu religii, myślę, że ta książka to znakomity punkt wyjścia.

A dla dzieci i rodziców wierzących jest to pozycja wręcz obowiązkowa.
Joanna Pietrulewicz
Od wydawcy: Czy może dziecko pocieszyć psa? Pewna dziewczynka siedziała w ogrodzie i zobaczyła smutnego psa w kagańcu. Kaganiec to taki okropny przyrząd, w którym można tylko poszczekać, ale nie można się w nim uśmiechać. Kiedy pies spostrzegł dziewczynkę, przybiegł, pomachał ogonem, chciał pysk wsadzić do jej kapelusza. Pogłaskała go – pocieszył się.

środa, 17 czerwca 2015

A to historia! Jagiełło pod... prysznicem!

Podobno dzieci i młodzież w szkole podstawowej, gimnazjum oraz później, w szkołach ponadgimnazjalnych, mają bardzo ograniczoną edukację historyczną. Sytuacji nie znam jeszcze z autopsji, bo mój syn jest w drugiej klasie szkoły podstawowej, gdzie przedmiotu "historia" nigdy nie było. Na pewno nauczyciel wprowadza elementy wiedzy o historii i kulturze kraju, zgodnie z programem nauczania klas 1-3, bo syn niejednokrotnie wspominał o klasowych rozmowach choćby o Józefie Piłsudskim. A jak w atrakcyjny i kompetentny sposób zaprezentować dzieciom historię Polski poza szkołą?
Przede wszystkim, jeśli rodzice (lub dziadkowie) nie potrafią w naturalny, niewymuszony sposób myśleć i mówić o wydarzeniach czy postaciach z przeszłości, to i potomek uzna historię za nudy. Już w opisach wydawniczych książek dla dzieci kilkakrotnie uderzyły mnie hasła typu: "patriotyzm nie musi być starodawny", "historia przestanie być nudna". Gdybyśmy nie sugerowali dzieciom, że historia i patriotyzm są nieatrakcyjne, nie trzeba by było "odczarowywać" i "przemycać" tych tematów.
W naszej domowej biblioteczce jest dużo książek dla dzieci o tematyce historycznej (co wynika z moich zainteresowań), ale też nie brakuje takich, które trudno nazwać publikacjami historycznymi, a jednak mówią one wiele o dziejach Polski. Mamy więc wiersze, na przykład "Ptaki mówią po polsku" (Czesław Janczarski, Tadeusz Kubiak, wyd. Biuro Wydawnicze Ruch), książki obrazkowe, jak "Jestem miasto. Warszawa" (ilustracje Marianna Oklejak, wyd. Czuły Barbarzyńca), twórcze – "Krótka historia Polski. Kreatywna książeczka dla dzieci" (wyd. Zuzu Toys), komiksy, tu wyróżnić muszę "Bartnika Ignata i skarb puszczy (Tomasz Samojlik, wyd. Centrala), album "Tytus, Romek i A'Tomek jako rycerze Bolesława Krzywoustego" (Henryk Jerzy Chmielewski, wyd. Prószyński i S-ka) czy niektóre księgi "podstawowej" serii o uczłowieczanym szympansie. Lubimy również sięgnąć od czasu do czasu po "Legendy polskie" (Andrzej Pągowski, Jan Domaniewski, wyd. Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.), "Tajemnice zamków polskich" (Marta Berowska, wyd. SBM) i inne podobne zbiory, a także czytujemy po fragmencie książek traktujących wprost o historii Polski, jak "Mazurek Dąbrowskiego. Nasz hymn narodowy" (Małgorzata Strzałkowska, wyd. Bajka), "Kocham Polskę. Elementarz dla dzieci" oraz "Kocham Polskę. Historia Polski dla naszych dzieci" (Joanna i Jarosław Szarkowie, wyd. Rafael), "Wojenna katastrofa 1939-1945" (Patryk Pleskot, wyd. Book House).
Rodzic dbający o edukację lub choćby świadomość historyczną dziecka może jednak pominąć wymienione pozycje (oraz im podobne) i przejść od razu do sedna, podsuwając młodemu czytelnikowi opowieści o władcach Polski "Jagiełło pod prysznicem". Na naszych półkach stoi pięć powieści dla dzieci napisanych i zilustrowanych przez Pawła Wakułę, a czytywanych przez mojego syna, tym chętniej więc sięgnęliśmy po nową książkę tego autora. Właściwie syn nie tyle sięgnął po "Jagiełłę", co rzucił się do czytania. 
 
Spodobała nam się już okładka książki, wyróżniająca się ciekawymi kolorami i nietypową ilustracją (zza "dziurawego" obrazu / makiety wygląda głowa chłopca, na tylnej okładce w podobnym ułożeniu znajduje się fotografia autora), po której od razu poznaliśmy ilustratora znanego nam z "Cierpień Sięciolatka" – Mikołaja Kamlera. Lektura okazała się porywającą przygodą, chwilami dramatyczną, kiedy indziej zabawną, zawsze jednak trzymającą w napięciu. Syn przeczytał prawie pół książki, liczącej 221 stron, "ciągiem", w dwa popołudnia. Zadziwiona powodzeniem książki, która kojarzy się jednak z nauką i szkołą, połknęłam rozdział pierwszy (wprowadzenie – "Wywiadówka"), drugi ("Mieszko I – Narodziny"), trzeci ("Bolesław I Chrobry – Chrobry znaczy dzielny"), czwarty ("Mieszko II, Bezprym, Otto – gdzie trzech się bije...")... i rozpoczęliśmy nasz tradycyjny wyścig czytelniczy "na dwie zakładki", aż do mety na rozdziale dwudziestym dziewiątym ("Stanisław August Poniatowski – ciołek na tronie"), a właściwie trzydziestym ("Klasówka"), w którym o królach nie ma już mowy.
"Jagiełło pod prysznicem" zachwycił mnie zgrabną konstrukcją tekstu. Mimo dużego stężenia (rzetelnych!) wiadomości historycznych, przekazywanych normalnym (ani naukowym, ani infantylnym) językiem, nie jest to podręcznik, poczet królów polskich czy inne opracowanie szkolne. Książka jest lekka w lekturze, napisana dynamicznie, bo oparta na modelu rodzinnej rozmowy i domowych scenek, zgrabnie uzupełniających temat główny – dzieje panowania kolejnych władców Polski. Rozdziały są odpowiedniej długości dla samodzielnie czytających ośmio-, dziewięcio-, dziesięcio- czy jedenastolatków, a także rodzin preferujących czytanie "na głos" i wspólne gawędy o lekturach.
Młody czytelnik łatwo przyswoi, a częściowo też zapamięta imiona, przydomki oraz dokonania (lub winy) poszczególnych królów i książąt. Mimowolna nauka dokonuje się dzięki czytelnym, "mówiącym" tytułom poszczególnych rozdziałów, przejrzystemu spisowi treści oraz wyraźnym, kolorowym i zabawnym ilustracjom. Dobrym rozwiązaniem jest również linia czasu biegnąca w stopce każdej strony. Tam oznaczone zostały najważniejsze zdarzenia omawiane w danym rozdziale, jednak nie więcej niż jedno wydarzenie na stronie (a przeważnie do dwóch w rozdziale).
Książka nie jest przeładowana informacjami, choć autor traktuje czytelnika poważnie, oczekując od niego zainteresowania historią oraz pewnego poziomu dojrzałości czytelniczej. "Jagiełło pod prysznicem" prawdopodobnie spodoba się starszym uczniom szkoły podstawowej oraz młodzieży gimnazjalnej. Paweł Wakuła nie pomija wstydliwych fragmentów historii Polski, które mogą być niezrozumiałe lub mało ciekawe dla młodszych dzieci, ale fascynujące i nowe dla młodzieży, a może nawet dla dorosłych, którzy nie zawsze pamiętają / wiedzą na przykład, że:
"Niestety, tego zwycięstwa [pod Grunwaldem – B.I.] nie udało się wykorzystać do końca (...) I to głównie z powodu zachowania Jagiełły. Przykro mi to mówić, ale zaraz po bitwie król robił wszystko, żeby opóźnić marsz swoich wojsk na stolicę zakonu – Malbork... (...) Jagiełło obawiał się, że ostateczna klęska zakonu wzmocni przewagę Polski nad Litwą, a to nie było mu na rękę"
W książce pojawiają się również gwałty, krzywoprzysięstwa, zdrady, wielożeństwo, obcinanie członków czy kronikarskie (oraz krzyżackie) plotki. O tym też nie zawsze uczono nas w szkole.
"– Winą za klęskę obarczono młodego i popędliwego króla, zwanego odtąd Warneńczykiem – mówił dalej dziadek. – Jedni twierdzili, że była to kara boża za krzywoprzysięstwo, inni przyczyn gniewu Boga dopatrywali się w skłonności Władysława do mężczyzn...
Nasz król był gejem? – spytała mama.
Dziadek wzruszył ramionami.
Tak zdaje się sugerować kronikarz Jan Długosz, ale nie istnieją żadne potwierdzające tę wersję dokumenty."
Paweł Wakuła serwuje wiele podobnych ciekawostek historycznych czy "smaczków" biograficznych, ale jasno oddziela pogłoski od faktów. Może dzięki temu wiedza wchłaniania jest przez dziecko z taką łatwością, podobnie jak przez bohatera książki – Kubę, który wiele zyskał między "Wywiadówką" a "Klasówką".
Zapewniam, że warto przeczytać tę książkę, wyrobić sobie zdanie na jej temat, sprawdzić, czy i Was zainteresuje oraz wzbogaci. Nam po lekturze opowieści o władcach Polski inaczej spaceruje się ulicą Łokietka, przejeżdża Jagiellońską czy Mostem Poniatowskiego. "Jagiełło pod prysznicem" nie zastąpi dziecku lekcji historii, ale może ułatwić pracę zarówno nauczycielowi, jak i uczniowi. 
Bożena Itoya
Paweł Wakuła, Jagiełło pod... prysznicem. Opowieści o władcach Polski, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2015. Jagiełło pod prysznicem  
Od wydawcy: To lektura dla tych, którzy nie lubią wkuwania dat, ale chcą wiedzieć, dlaczego Bolesław Chrobry kazał swoim poddanym wyrywać zęby, z jakiego powodu Bolesław Krzywousty kazał oślepić brata...