cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

niedziela, 22 stycznia 2017

Rasmus, Pontus i pies (jamnik!) Toker

Nie lubię truizmów i ciągle tych samych określeń stosowanych w recenzjach książek dla dzieci, ale w przypadku książki "Rasmus, Pontus i pies Toker" słowa "żywa klasyka" nabierają znaczenia i barw. Powieść ta została wydana w Szwecji 70 lat temu, a w Polsce ukazała się przed 20 laty. Wtedy nie czytywałam już Astrid Lindgren, ale od kiedy mój syn dorósł do jej książek przeznaczonych dla starszych dzieci (od 9 lat), postanowiłam sprawdzić, czy którejś z nich nie brakuje w naszej domowej biblioteczce. Ostatnim odkryciem i brakującym elementem kolekcji jest właśnie "Rasmus, Pontus i pies Toker".

Stali i poszturchiwali się wzajemnie tylko dlatego, żeby nie było tak nudno, tylko dlatego, że w ich szczupłych chłopięcych ciałach było coś, co zmuszało ich do tego, aby się kuksać albo mocować, albo kopać kamienie, cokolwiek, byle tylko nie stać spokojnie.

Powieść nie zestarzała się, jej odbiór jest dziś jak najlepszy – dla czytelnika zupełnie nie ma znaczenia, kiedy została napisana. Jej bohaterem jest jedenastoletni Rasmus, którego świat składa się, jak to zazwyczaj w książkach Astrid Lindgren bywa, z życia rodzinnego (tata – policjant, mama – generał rodziny, szesnastoletnia siostra Pricken, jamnik Toker), szkolnego (Pontus – przyjaciel z klasy, nauczyciele, których pupilkiem Rasmus jest tylko w opowieściach taty, jakie ten snuje w pracy, dalej koledzy, z którymi czasem się bije) oraz z zabaw na ulicach i "terenach zielonych" miasteczka.

Było to dziwne, mama, taka jasna i łagodna z zewnątrz, ale w środku jak dowódca – mawiał tata.
Zawsze ma być tak, jak mama chce – podkreślał. – I tak jest najlepiej. Bo nie ma nikogo poza nią, kto potrafiłby kierować głupim policjantem i dwojgiem nieokrzesanych dzieci, i małym nieposłusznym psem w taki sposób, aby tego nawet nie zauważali.

Rasmus jest postacią wyjątkowo charakterną, takim łobuzem o dobrym sercu, do którego każdy i natychmiast zapała sympatią. Dzięki narratorowi możemy zaglądać w głąb dusz innych bohaterów, stąd wiemy, że Rasmusa gorąco kochają niezbyt wylewni rodzice (mama na co dzień koncentruje się na nakazywaniu synowi odrabiania lekcji i mycia się, a tata na przerywaniu jego ulicznych bójek), "dojrzała" siostra i wierny psi przyjaciel. Co do Pontusa, to podąża za Rasmusem w każdą, nawet najbardziej szaloną i ryzykowną przygodę, chichocząc pod nosem lub pękając ze śmiechu na myśl o własnych wybrykach.

Król czy reszka? – spytał Rasmus, podsuwając pięcioörówkę pod nos Pontusa. – Jak król, to idziemy do Wszawego Dołka, jak reszka, to też idziemy do Wszawego Dołka, ale jeśli pięcioörówka stanie bokiem, idziemy do domu odrabiać lekcje.
Pontus zachichotał radośnie.
O tak, to jest jak najbardziej słuszne. Miejmy nadzieję, że stanie bokiem, naprawdę miejmy nadzieję.

W największą awanturę chłopcy wplątują się, gdy Rasmus odkrywa w sobie rycerza – postanawia bronić honoru siostry. Pricken przeżywa miłosne załamanie, staje się potencjalnym obiektem drwin rówieśników. Właśnie temu musi zaradzić jej młodszy brat.

Spójrz na nich! Gdy na ludzi przychodzi miłość, zachowują się jakby byli niespełna rozumu!
Smutno było patrzeć na członka własnej rodziny, który dostał hysia. Tam oto szła Pricken, trzymając Joakima za rękę, patrzyli sobie w oczy i śmiali się, i w ogóle nie zwracali uwagi na to, że jeszcze ktoś inny oprócz nich jest na ulicy.

Rasmus rusza na nocną misję (oczywiście w towarzystwie Pontusa) polegającą na odbiciu... fotografii Pricken. Miejscowy amant, były chłopak siostry Rasmusa, lubi bowiem chwalić się zdjęciami porzuconych przez siebie dziewcząt w "Katalogu przeceny" – pamiętniku ośmieszającym uwzględnione w nim osoby. Młodzieniec ten (Joakim) jest synem barona, a jego posiadłość staje się przedmiotem zainteresowania również mniej honorowych włamywaczy. Równocześnie dochodzi do dwóch skoków na jeden dom, choć każdy z nich ma inny cel, a Rasmus, jako nieodrodny syn policjanta, koniecznie chce zdemaskować prawdziwych złoczyńców. Wtedy do akcji wkracza Toker, detektyw doświadczony jedynie w śledzeniu swojego nastoletniego pana.

Objęci przyjacielsko ramionami, ze znienawidzonymi podręcznikami dyndającymi na rzemieniach, powlekli się ulicą. Wtedy z naprzeciwka podbiegł do nich w podskokach szorstkowłosy czarny jamnik, i to w takim tempie, na jakie tylko pozwalały jego krótkie nogi.
Patrz, Toker – zauważył Pontus.
W oczach Rasmusa pojawił się ciepły blask. Toker był jego ukochanym psem. Na widok ulubieńca ogarnęła go taka radość, że prawie zabolało, ale powiedział z wyrzutem:
Toker, przecież wiesz, że nie wolno ci tak wylatywać z domu.
Pies zatrzymał się w postawie wyrażającej skruchę. Uniósł przednią łapę i stojąc nieruchomo, spoglądał na swego pana. A Rasmus spoglądał na Tokera, po czym odezwał się głosem pełnym czułości:
W zasadzie nie wolno ci wylatywać z domu, rozumiesz, no ale tym razem chodź!
I Toker poszedł. Po drodze podskakiwał, każdziutkim kawałeczkiem swego psiego ciała okazując żywiołową radość, że mu przebaczono, wywijał ogonkiem, szczekał ze wszystkich sił, był najszczęśliwszym psem na świecie.

Określenie "wartka akcja" powstało chyba specjalnie z myślą o tej książce, w której jednak nie brakuje także fragmentów wzruszających, humorystycznych i ciepło-rodzinnych. Rasmus i Pontus nie są suberbohaterami, to tylko zwykli jedenastolatkowie, wierzący, że ludzie są z natury dobrzy i nie łamią danego słowa. Oczywiście bandyci, choćby byli tak niesamowici, jak połykacz noży z wesołego miasteczka, nie są osobami godnymi zaufania. Ich zakładnikiem staje się Toker, ale o tym nieszczęsnym położeniu psiaka wiedzą tylko Rasmus i Pontus, zaś rodzina Rasmusa sądzi po prostu, że jej najmniejszy członek zginął. Scena rodzinnego pocieszenia i rozpaczania jest chyba najlepszą w książce i świadczy o pisarskim kunszcie Astrid Lindgren.
Rzadko trafiam na powieści tak uniwersalne jak "Rasmus, Pontus i pies Toker": na dobrym poziomie, choć przystępne dla każdego, spełniające oczekiwania doświadczonego młodego czytelnika, ale odpowiadające i tym, którzy pierwszą długą książkę mają dopiero przed sobą. Konieczcie przeczytajcie o Rasmusie, jeśli jeszcze nie mieliście okazji, a detektyw Blomkvist, Madika czy mieszkańcy Bullerbyn są waszymi ulubionymi bohaterami. Książkę przetłumaczyła Anna Węgleńska, autorka przekładów między innymi "Ronji" i "Dzieci z ulicy Awanturników". Piękna polszczyzna, językowa trafność i lekkość są wielkimi atutami tej publikacji.
Bożena Itoya

Astrid Lindgren, Rasmus, Pontus i pies Toker, przełożyła Anna Węgleńska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Od morza do morza – 10 opowiadań z czasów Jagiellonów


Zbiór "Od morza do morza. 10 opowiadań z czasów Jagiellonów" stanowi drugą część cyklu "Zdarzyło się w Polsce", ukazującego się w serii "A to historia" Wydawnictwa Literatura. Publikacja, przeznaczona dla dzieci w wieku powyżej 10 lat, ma wartość nie tylko merytoryczną, ale i literacką. Tom składa się z 10 tekstów napisanych przez trzech autorów, przy czym utwory mają różną długość i nieco inny charakter. Opowiadania zostały uporządkowane chronologicznie (akcja pierwszego rozgrywa się w 1387, a ostatniego w 1572 roku), są wśród nich opowieści o władcach, o ludziach epoki, a tekst zamykający zbiór jest jakby połączeniem tych dwóch typów: przedstawia życie króla splecione z losami postaci będących uosobieniem ciemnej strony tej epoki. "Ci źli" reprezentują brzydotę, margines, degenerację.
Historia, jaką poznajemy w opowiadaniach Grażyny Bąkiewicz, Kazimierza Szymeczki i Pawła Wakuły, to bowiem nie tylko ukłony, zaszczyty, spektakularne zwycięstwa, klejnoty, złoto i atłasy, jak bywa w publikacjach adresowanych do dzieci. Tu króluje prawda, oczywiście nieco złagodzona, ale tylko na tyle, by opowieści były zrozumiałe, interesujące i po prostu przyswajalne dla młodego czytelnika (niekoniecznie pasjonata historii!). Ten, wśród przygód dziecięcych bohaterów, przeczyta o wygnaniach, więzieniu i niewoli, o rabunkach, skrytobójstwie, szpiegostwie, spiskach, stereotypach i antagonizmach wewnątrzpaństwowych.

Mnie jednak bawiło haftowanie scenek, których byłam świadkiem, i nie mogłam się pohamować, by nie uwieczniać kolejnych ważnych wydarzeń z życia dziewczynki króla.
A tu ja i Wilhelm – szepcze nagle królowa, rozpoznając postaci z kolejnego obrazka.
Aż robi się zimno, bo to kolejna rzecz, o której na dworze mówi się tylko szeptem. Co prawda wszyscy na Wawelu wiedzą, że kiedy Jadwiga była czteroletnią królewną węgierską, zaręczono ją z ośmioletnim Wilhelmem Habsburgiem, ale starają się jej tego nie przypominać. Odbył się nawet uroczysty ślub dzieci, taki raczej na niby, bo do prawdziwego oboje musieli poczekać do uzyskania wieku dojrzałego. Zaprzyjaźnili się, a z czasem nawet zakochali. Życie, niestety, bywa nieprzewidywalne. Gdy zmarł Ludwik Węgierski, a starsza siostra Jadwigi, Maria, została królem Węgier, Jadwidze dostał się tron Polski. Wilhelm chciał przyjechać razem z nią i zamieszkać na Wawelu, ale Polacy przegnali go z Krakowa. Nie chcieli widzieć Niemca u boku swego króla. Wkrótce rękę Jadwigi oddali litewskiemu księciu Jagielle. Jadwiga była tak zrozpaczona, że chciała toporem przebić się przez bramę, by uciec z Wilhelmem.
Haftowałam tę scenę ze łzami w oczach. Mała królowa z toporem w ręku po jednej stronie bramy i niewiele większy Wilhelm po drugiej, a oboje w rozpaczy.
Czy mogę to wziąć? – pyta cicho Jadwiga.
(Grażyna Bąkiewicz, Kronika pisana igłą. Opowieść z czasów królowej Jadwigi)

W niektórych utworach, podobnie jak w "Piastowskich orłach" (1. część cyklu "Zdarzyło się w Polsce"), autorzy wprowadzają czytelnika w czasy Jagiellonów poprzez przeżycia i obserwacje ówczesnych dzieci. Czasem są to postacie fikcyjne, kiedy indziej znów poznajemy świat dworu i wielkiej polityki z punktu widzenia małego króla Jadwigi czy oczami właśnie koronowanego Zygmunta II Augusta. Próby, jakim poddawani są młodzi władcy, ograniczenia, wśród których żyją, wywołują w dzisiejszym dziecku współczucie, niemal bunt. Temu królowaniu daleko jest do przygód Pippi, królewny Zosi czy nawet króla Maciusia. Zbiór opowiadań "Od morza do morza" sprowadza czytelnika na ziemię.

Gdy pochód dotarł do katedry, tłum rozstąpił się przed nim bezszelestnie. Senatorowie złożyli na ołtarzu insygnia koronacyjne, a Zygmunt August zasiadł na bogato zdobionym krześle pośrodku kościoła. Rozpoczęło się kazanie jednego z biskupów.
Chłopiec był niewyspany i przemarznięty. Mimo woli raz po raz ziewał. Długi purpurowy płaszcz plątał mu się koło nóg, a gronostajowy kołnierz pił go w kark. O tym, żeby się podrapać, nie było mowy – ojciec i matka patrzyli na niego surowo. Właściwie wszyscy w tym kościele gapili się na niego.
(Paweł Wakuła, Koniec epoki. Opowieść z czasów Zygmunta II Augusta)

Mimo żartobliwych nawiązań do osiągnięć literatury fantastycznej (opowiadanie "Powrót króla" Pawła Wakuły i "Magik przyjechał!" Grażyny Bąkiewicz), nastrój tej prozy rzadko bywa beztroski, bo wątki przygodowe wplecione zostały w wydarzenia doniosłe, często dramatyczne. Cóż, historia tego okresu obfituje w sukcesy polityczne i kulturowe, wszak za Jagiellonów mieliśmy kraj od morza do morza, tworzyli Kopernik i Rej, jednak z dzisiejszego punktu widzenia były to czasy okrutne. Ze zbioru "Od morza do morza" czytelnik dowie się, co uważano za herezję, jak kształtował się "złoty wiek", w jaki sposób kwitły uprzedzenia i kogo piętnowały. Obok "pełnych", rozbudowanych opowiadań, w publikacji znalazły się obrazki czy sceny z tamtych czasów, na przykład tekst o Mikołaju Koperniku.

To krótki zarys mojej teorii heliocentrycznej, poparty obliczeniami i obserwacją ciał niebieskich. Wygłosiłem kilka wykładów na ten temat.
Współbiesiadnik zabębnił palcami po stole.
Twoje poglądy, panie, niewielu mają zwolenników. Po co ośmieszać Kościół, którego wszak jesteś sługą, twierdzeniem, ze Ziemia obraca się wokół Słońca?
A jeśli to prawda?
Takie "prawdy" potępiają nawet luteranie i inni heretycy. Każdy z nas na własne oczy widzi co dnia, że Słońce porusza się po niebie, a Ziemia stoi w miejscu. To najprostsze poznanie zmysłowe.
Zmysły bywają zawodne – odparł niezmieszany astronom. – Górale widzą co wieczór, jak Słońce rozbija się o szczyty; rybacy mogą przysiąc, że tonie ono w morzu. Gdzie zatem leży prawda?
W harmonii i porządku znanym od początku świata! – wybuchnął młody kapłan. – Bajanie o okrągłej, wirującej Ziemi niszczy odwieczny ład opisany w Biblii.
(Kazimierz Szymeczko, Kopernik – światło prawdy. Opowieść z czasów Zygmunta Starego i Zygmunta II Augusta)

Zjawiska i przełomy kulturowe, te wielkie i te niepozorne, jak włoszczyzna pojawiająca się w diecie Polaków wraz z przyjazdem królowej Bony, goszczą w tych tekstach nie jako tło dziejów, ale ich element. Sama historia Polski okazuje się świetlisto-mroczna, bo obok wzrostu rodów, ośrodków i państw obserwujemy powolny upadek dawnych, średniowiecznych potęg. Książka bardzo obrazowo informuje współczesną młodzież o zasadach, kryteriach oceny (naukowca, władcy, szlachcica, rycerza, kobiety...), a także o warunkach życia, jakie panowały w XIV, XV i XVI wieku w Europie.

Wkrótce zagrały werble i ruszył pochód uczestników. Na czele stąpał koń, a na nim twarzą do ogona jechała kukła okryta zakonnym płaszczem.
Rozległy się protesty Krzyżaków, ale zagłuszyły je śmiechy i gwizdy najemników.
To ostrzeżenie dla wielkiego mistrza Ludwiga von Erlichshausena! – usłyszał Teoś czyjś krzyk.
Mistrz Jan miał rację. Najemnicy poczynali sobie po hultajsku, bo nie można inaczej nazwać wystawienia najwyższego dostojnika na pośmiewisko. Ale Krzyżacy niewiele mogli zrobić, bo byli w mniejszości.
Takie jest rycerskie prawo, że na hańbę skazuje się rycerzy, którzy narazili swój honor na szwank! – wołał ktoś. – A wielki mistrz ręczył słowem, że zapłaci najemnikom, a nie płaci!
(Grażyna Bąkiewicz, Magik przyjechał! Opowieść z czasów Kazimierza IV Jagiellończyka)

Obrazowość przekazu jest tu nie tylko przenośnią, bo o wartości publikacji współdecyduje jej warstwa plastyczna. Ilustracje Mikołaja Kamlera znakomicie oddają atmosferę miejsc, wydarzeń i czasów opisanych w poszczególnych opowiadaniach, czasem dodając im nieco pogody i jasności, a także uczą: jakie były stroje i fryzury w epoce Jagiellonów, jak wyglądało nasze godło, a jak królewska korona. Ilustrator ma znaczący wkład w powodzenie cyklu "Zdarzyło się w Polsce", bez tych obrazków (także okładki z charakterystyczną kurtyną i "znakiem wodnym") książka nie przyciągałaby tak bardzo. W zbiorze "Od morza do morza" ilustracji jest więcej niż w "Piastowskich orłach", są też bardziej zróżnicowane. Naszą uwagę przykuły na przykład: wielka korona małego króla (strona 185), złowieszczy cień Kościoła-oskarżyciela (strony 140-141), klimaty niczym z "Trzech muszkieterów" (strony 152-153), scena ze zbójcami, zwłaszcza sposób ukazania różnych planów, spojrzenie zza gałęzi (strony 96-97), plaża z odległą, małą sylwetką (strony 64-65) i krajobraz po bitwie, gdzie nad polem unosi się nie kurzawa, a morowe powietrze i kruki (strony 58-59). Są i charakterystyczne dla tego ilustratora "boczne" zbliżenia twarzy sprawiające, że czytelnik czuje się częścią akcji – jakby stał tuż obok postaci. Bardzo spodobały nam się rysunkowe opowieści szkatułkowe: w "Litwinie na polskim tronie" historia bohaterów zostaje wpisana w księgę baśni, a w "Kronice pisanej igłą" – w hafty, czasem jeszcze niedokończone, z widocznymi ściegami. Najwięcej uciechy mieliśmy jednak z ilustracji tasiemcowych, ciągnących się przez 4-6 stron – przerzucamy kartkę, a tam dalszy ciąg obrazka, kolejną, a tu nadal te same postacie. Na tych długich, segmentowanych ilustracjach czasem pokazane jest to samo miejsce, ale inny moment dnia, kiedy indziej obraz po prostu się przesuwa (postacie przemieszczają się wzdłuż drogi, stołu...), innym razem na jednej stronie Zygmunt II August stoi na zamkowej wieży, a na następnej (po przewróceniu kartki) znajduje się już tylko jej fragment i widok, jaki roztaczał się przed królem. Na pewno każdy młody czytelnik będzie się dobrze bawił podążając wzrokiem za kolejnymi kadrami historii rozgrywającej się na grobli należącej do ziem Mikołaja Reja, śledząc włoskie specjały na bardzo długim stole czy goniąc za ni to dymem, ni welonem wijącym się przez zamkowe sale i korytarze.
Książkę "Od morza do morza" czyta się (i ogląda) bardzo dobrze. Jest to lektura niespodziewanie ciekawa, mój syn odstawił dla niej inne, długo wyczekiwane książki z, wydawałoby się, dużo modniejszych nurtów (komiks, powieść "superbohaterska", science fiction) i tylko jedno opowiadanie uznał za trochę nużące z powodu nadmiaru informacji historycznych. Osób doceniających cykl "Zdarzyło się w Polsce" jest więcej, bo oba dotychczasowe tomy opowiadań widywałam często w rękach czytelników tłoczących się przy stoisku wydawnictwa Literatura na rozmaitych targach książki.
Bożena Itoya

Grażyna Bąkiewicz, Kazimierz Szymeczko, Paweł Wakuła, Od morza do morza. 10 opowiadań z czasów Jagiellonów, okładka i ilustracje: Mikołaj Kamler, pomysłodawca serii: Paweł Wakuła, konsultacja merytoryczna: prof. dr hab. Przemysław Waingertner, cykl: Zdarzyło się w Polsce. Część druga, seria: A to historia, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016.

Gdy spotkasz kolorowy szalik lub dziwne spodnie


Książka Barbary Kosmowskiej "Kolorowy szalik" zawiera dwa opowiadania traktujące o akceptacji i asymilacji w środowisku rówieśniczym. Akcja tytułowej historii rozgrywa się w niewielkiej miejscowości, w której nie ma ludzi zamożnych, dzieci pomagają w pracach rolniczych i nie wyjeżdżają na wakacje. Czasem czują się i spędzają czas niczym polskie dzieci z Bullerbyn, choć ta szwedzka kraina dzieciństwa była światem sielankowym, zwartym, niemal rytualnie niezmiennym, a w Dąbrówce Barbary Kosmowskiej pojawia się Nowy.
Wydarzenia opisane w "Dziwnych spodniach", drugim opowiadaniu z tomu, koncentrują się z kolei na życiu wielkomiejskiej młodszej młodzieży. Tu mamy do czynienia z innymi wartościami i kryteriami oceny rówieśników. W Dąbrówce ważne było, czy Nowy zagra z klasą w piłkę i wybierze się na grzyby, a w bezimiennym wielkim mieście inny Nowy dołączający do klasy (chyba czwartej) musi sprostać oczekiwaniom kolegów względem jego ubioru i wysokości kieszonkowego. Jeśli macie wrażenie, że wasze dzieci nie zdają sobie sprawy z istnienia w naszym kraju tak różnych światów, to koniecznie podsuńcie im opowieści o Tomku (vel Pieszczochu z "Kolorowego szalika") i Michale (vel Dziwnych Spodniach). Utwory Barbary Kosmowskiej pozwalają zrozumieć, że niezależnie od różnic socjalnych mechanizmy rządzące grupą dzieci czy nastolatków zawsze są podobne. Nowy zawsze wprowadza zamęt, przeważnie mimowolnie, i za każdym razem natrafia na pewien opór. Jeśli zaś doświadcza zbiorowej, wręcz zorganizowanej niechęci, ktoś musi się ocknąć pierwszy i raczej nie będzie to prowodyr grupy, reżyser akcji prześladowania (często nazywanej niepozornie "dokuczaniem"). Przebudzenie czynnych i biernych uczestników "trudnej sytuacji" (tak to bywa nazywane na szkolnych zebraniach z rodzicami) nigdy nie jest przyjemne, bo kto lubi przyznawać się do winy, przepraszać i ponosić konsekwencje?
Książkę Barbary Kosmowskiej powinni też przeczytać rodzice, którzy często interweniują w szkole w sprawie gorszych ocen swoich dzieci, ale niekoniecznie w równym stopniu zainteresowani są postępowaniem pociech względem innych uczniów. Naprawdę warto podsuwać młodszym nastolatkom takie literackie scenariusze zachowań i rozmawiać z nimi o tym, jak zachowują się bohaterowie i antybohaterowie. Co ciekawe, tymi drugimi bywają rodzice – wystarczy wczytać się w tekst obu opowiadań, by odkryć "dorosłe" źródło plotek, stereotypowego myślenia, a nawet uprzedzeń. Czy na pewno nasze dzieci są wystarczająco dojrzałe na szczere, pełne szczegółów rozmowy o biedzie lub chorobie kogoś z najbliższego otoczenia? Czasem wygłaszamy pouczające przemowy, by kształtować w młodym człowieku empatię ("Bądź dla niego miły / daruj mu, bo zostawiła go mama / nie ma taty / oni są biedni / jest chory..."), ale nasze wychowawcze próby miewają inny efekt: bywa, że (wbrew własnej woli) tworzymy podwaliny pod szkolne kpiny, przezwiska czy opinie wykrzykiwane w złości.

Po lekcji zatrzymałam Agę.
Głupio wyszło. – Starałam się omijać jej badawczy wzrok.
Mnie to mówisz?
Chcę, żebyś wiedziała, że jest mi przykro – bąknęłam.
Przykro??? A gdyby to ciebie ktoś posądził o kradzież... – Aga na mnie nawet nie spojrzała. – Też byłoby ci tylko przykro?
Mnie... ktoś by posądził?! – przeraziłam się. – Dlaczego mnie?
A dlaczego Michała? – odpowiedziała pytaniem i zarzuciła torbę na ramię.
Jak mogła! Przecież pieniądze zginęły w naszej klasie po raz pierwszy. I wszyscy już dawno wiedzą, że Michał nie poszedł do kina, bo nie miał na głupi bilet... Ponoć rodzice go zaniedbywali i z tego powodu zamieszkał w mieście, u swojej cioci. Ten wilczur też jest psem jego cioci, więc co do Michała – to jest to bida z nędzą, jak nam tydzień temu powiedział Bartek. Z kolei on dowiedział się o wszystkim od swojej mamy, która też uczy w naszej szkole i wie o niej więcej niż wszyscy uczniowie oraz nauczyciele razem wzięci.

W rozmowach z dziećmi, które przeczytały tę książkę, warto podkreślić, że nie każdy Nowy okazuje się kimś wyjątkowym i rzadko bywa tak odporny na zaczepki i przykrości, jak książkowi bohaterowie. W "Kolorowym szaliku" poznajemy bardzo wartościowych młodych ludzi, ponadprzeciętnie wrażliwych i "twardych" równocześnie, dobrych, pomocnych i otwartych. Nie w każdym obiekcie drwin znajdujemy podobne cechy, ale nikt nie zasługuje na takie zmasowane klasowe ataki, nawet jeśli reagując na nie sam częściowo prowokuje atakujących – w książce Barbary Kosmowskiej nie dochodzi do takich sytuacji, ale znam je ze szkoły syna i publikacji psychologicznych.
Tomek, bohater "Kolorowego szalika", przeżywa mocno tylko pozytywne zachowania rówieśników, te negatywne (krytyczne) zdaje się ignorować. Wewnętrzna siła chłopca kontrastuje z jego fizyczną słabością wynikającą z ciężkiej choroby. A może chłopca nie przepełnia moc, tylko rezygnacja? Na to wskazywałyby jego niektóre zachowania i wypowiedzi dotyczące przyjaźni. Każdy czytelnik może inaczej ocenić bohatera tej ciepłej, energetycznej historii, porównywanego do Colina z "Tajemniczego ogrodu" F.H. Burnett.

Kupiłam tę książkę dla ciebie – powiedziałam zawstydzona. – Jest o przyjaźni. Zresztą sam zobaczysz.
Dzięki – ucieszył się, a potem spoważniał. – Przyjaźń. Fajna sprawa. Nawet jak tylko w książce.
Dlaczego w książce? Może zdarzyć się naprawdę! – zaprotestowałam gwałtownie. Zbyt gwałtownie, bo Tomek zatrzymał wzrok na mojej twarzy i pewnie zauważył, że się głupio rumienię.
Czasami musi wystarczyć tylko taka.
Nie patrzył na mnie, oglądał okładkę. Werandę przesłoniła popołudniowa chmura.

Mojemu synowi opowiadanie "Kolorowy szalik" bardzo się spodobało, a ze mnie wydobyło całe pokłady wzruszeń, bo przypomniało o nastoletnich przeżyciach, takich, które kształtują dojrzewającego człowieka, zmieniają go na zawsze.

Po świętach znowu spotkaliśmy się w szkole. Pani Eliza pochwaliła nas, że bardzo wydorośleliśmy. Od razu poczuliśmy się starsi i poważniejsi. Nawet gdyby komuś z nas wpadła do głowy jakaś głupota, po takich słowach nikt by się nie zdradził.

Młodzi nie ze wszystkim potrafią sobie poradzić, byłoby znakomicie, gdyby podobne trudne, ba, najtrudniejsze tematy omawiano w szkole, ale "Kolorowy szalik" nie został dotychczas wpisany na ministerialną listę lektur. Można więc polecić tylko prywatne, domowe (najlepiej rodzinne) "przerabianie" tego utworu.
Narratorkami obu opowiadań są dziewczęta, rówieśniczki Nowych: Marysia zaprzyjaźnia się z Tomkiem w kolorowym szaliku, a Emilia długo pozostaje uprzedzona do Michała w dziwnych spodniach i wini go za utratę najlepszej przyjaciółki. Pierwsza dziewczynka potrafi postawić się ogółowi, wyjść przed szereg i zmierzyć z indywidualizmem chłopca od niedawna mieszkającego w sąsiedztwie, przez rówieśników traktowanego niemal jak przybysz z kosmosu. Autorka pięknie i z wielkim wyczuciem opisała wewnętrzny świat Marysi.

Anka to chyba trochę podkochiwała się w panu od wuefu. Nawet zamówiła sobie na Allegro nowy strój i markowe adidasy. Przez kilka lekcji chodziła jak modelka. Przymykała oczy i wprawiała w ruch biodra. Nam się to bardzo podobało, ale nasz pan, zamiast się zachwycić, powiedział przy całej klasie, żeby Anka popracowała nad normalnym chodem, bo się ostatnio porusza jak gęsi pani Wziątkowej.
Ja nie robiłam żadnej z tych rzeczy! No, może tylko jak ktoś mówił o Tomku, to zawsze czułam takie dziwne gorąco, od którego pojawiają się rumieńce. A raz spociły mi się dłonie, gdy go zobaczyłam koło płotu orlika. Dwa razy zabiło mi serce na widok kolorowego szalika w autobusie do miasta. Jednak to nie był szalik Tomka. No i trochę się czerwienię, kiedy dłużej o nim myślę.

Druga bohaterka drażni czytelnika swoją zarozumiałością, zaślepieniem, wręcz ograniczeniem. Emilia jest tylko trybikiem w machinie szkolnej dyskryminacji, nie wyróżnia się odwagą ani oryginalnością, stanowi element masy (mimo talentu wokalnego, który, według mnie, schodzi na dalszy plan).

Kiedy wyszła, odetchnęłam z ulgą. Ale moja niechęć do Agnieszki wzrosła jeszcze bardziej. Jeżeli przedtem była maleńkim pagórkiem, który nie przesłania świata, to teraz wydawała się gorą nie do zdobycia. Bo znowu to samo! Mama staje w obronie Agi, zapominając, ze jej własne dziecko cierpi! Jak zostanę mamą, nie pozwolę, aby moja córka myślała, że jej przyjaciółki są ważniejsze – obiecałam sobie.
I od razu poczułam się lepiej. Nawet doszłam do wniosku, że wyjątkowo nadaję się na nowoczesnego rodzica, który potrafi wspierać i bezwzględnie kochać najbliższych. Gdyby mama zechciała myśleć podobnie, nie musiałabym tak szybko planować rodziny. Dręczyć się i martwić na zapas losem moich przyszłych dzieci. Aż mnie wzruszyła ta szlachetna dobroć i troska o przyszłe pokolenia. Cóż... trzeba cierpliwie poczekać, zanim udowodnię mamie, że jednak można być przyjaciółką własnego dziecka...

Wielką zaletą książki są właśnie te odmienne punkty widzenia bohaterek, różnice w skalach (makro i mikro) ich problemów, inne środowiska (mała miejscowość i wielkie miasto), a przede wszystkim przeciwne bieguny emocji, jakie wywołują swoimi relacjami (wzruszenie i podziw a oburzenie i obrzydzenie).
Pisarstwo Barbary Kosmowskiej jest tak dobre, że trudno przyporządkować je jakimś określeniom, wszystkie wydają się za małe, zbyt płytkie. Czytając "Kolorowy szalik" po prostu przenieśliśmy się do świata bohaterów, chcieliśmy im podpowiadać, czasem na nich nakrzyczeć. Takie reakcje wywołują w nas tylko najzdolniejsi władcy słów, miłościwie nam panujący nad gładkością polszczyzny i głębią rodzimej literatury dla młodzieży.
Ilustracji Emilii Dziubak jest w tej publikacji niewiele: po jednej na początku opowiadań, są wyklejki i okładka, która po przeczytaniu książki zapada w pamięć głębiej niż niejeden picturebook. Niemal pozbawione liści drzewo, chłopiec w kolorowym szalu siedzący na konarze, smugi światła przeświecające przez gałęzie – i starczy, "to lubię", jak głosi logo serii wydawnictwa Literatura, w której ukazała się ta niezapomniana, poruszająca książka.
Bożena Itoya

Barbara Kosmowska, Kolorowy szalik, okładka i ilustracje: Emilia Dziubak, wydanie III, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016.

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Drugi tom "Harry'ego Pottera" w edycji ilustrowanej


O powieściach J.K. Rowling słyszał cały świat, a o popularyzację marki "Harry Potter" dba się stale i na różne sposoby. W minionym roku poznaliśmy książkę zbliżoną do scenariusza teatralnego opowiadającego o dalszych losach już nie nastoletniego czarodzieja ("Harry Potter i przeklęte dziecko"), był też film "ze świata Pottera" ("Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć"). Do mnie jednak najbardziej przemawia tradycyjna forma przypominania o serii powieści, to jest publikowanie jej na nowo. W świecie opanowanym przez epidemię spin-offów miło jest sięgnąć po klasyczny tekst wydany inaczej, dlatego ucieszyła nas edycja ilustrowana drugiego tomu serii o Harrym Potterze: "Harry Potter i Komnata Tajemnic". Książka, wydana rok po "Kamieniu filozoficznym" zilustrowanym również przez Jima Kaya, stanowi znakomity przykład dobrze rozumianej kontynuacji: historia się rozwija, a że czytelnicy, podobnie jak bohaterowie, są już o rok starsi, również ilustracje są jakby o stopień dojrzalsze. Kolejne tomy mają ukazywać się w rocznych odstępach, nie możemy się więc doczekać, jak za dwa lata w oczach mojego syna (dziś jedenastoletniego) będzie wyglądał Alastor Moody czy za pięć lat – bitwa o Hogwart.
Tymczasem w "Komnacie Tajemnic" Harry z pewnymi problemami wraca do nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart, jest już uczniem drugiego roku i po raz drugi znajduje się w drużynie quidditcha swojego domu (Gryffindor). Nomenklatura, zwyczaje i mundurki rodem z tradycyjnej angielskiej szkoły z internatem znów więc dają o sobie znać, polscy młodzi czytelnicy już do nich przywykli, choć przypuszczalnie nadal wydaje się im, że to specyfika świata Harry'ego Pottera. Ściśle magiczne są natomiast niektóre postacie, zwłaszcza duchy, skrzaty domowe, legendarne i mityczne stwory, jak bazyliszek i feniks, czy olbrzymie pająki (jeden z nich nawet posługuje się ludzkim językiem). Bohaterowie z niektórymi z nich obcują na co dzień, innych woleliby wcale nie widywać.

Prawie Bezgłowy Nick zatrzymał się tak nagle, że Harry przeszedł przez niego. Nie było to przyjemne: przypominało przejście pod lodowatym prysznicem.
Jest coś, co możesz dla mnie zrobić, Harry... Może nie wypada mi o to prosić... Nie, na pewno nie zechcesz...
O co chodzi? – zapytał Harry.
No więc w tę Noc Duchów przypada pięćsetna rocznica mojej śmierci – oznajmił Prawie Bezgłowy Nick, prostując się i nabierając godności.
Ach – westchnął Harry, nie bardzo wiedząc, czy ma wyrazić żal, czy radość z tego powodu. – No tak.
Wydaję przyjęcie w jednym z bardziej przestronnych lochów. Zaprosiłem przyjaciół z całego kraju. Byłby to dla mnie wielki zaszczyt, gdybyś mógł się na tym przyjęciu pojawić.

Co ciekawe, niekiedy "zwykli" ludzie, to znaczy czarodzieje, wydają się zachowywać bardziej nieprawdopodobnie od istot magicznych. Zadufany w sobie nauczyciel (Lockhart), który nie szerzy wiedzy, ale promuje własną osobę, czasem bywa dla czytelnika zabawny, ale głównie irytuje i wywołuje pytania, kto zatrudniłby takiego "gościa". Profesor (po polsku: nauczyciel) eliksirów Severus Snape faworyzuje uczniów, których jest opiekunem (czyli, po naszemu, wychowawcą), a jawnie gnębi innych, zwłaszcza Harry'ego i jego kolegów z Gryffindoru, bo ich nie lubi. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić takiej sytuacji w jakiejkolwiek, choćby nie wiem jak magicznej szkole (nawet rzucająca dziećmi dyrektorka z "Matyldy" Roalda Dahla zmuszona została do wstydliwego odwrotu, ale w "Komnacie Tajemnic" nikt ukarany nie zostaje). Podobnie trudno uwierzyć, że ktoś dorosły dopuściłby się takich zachowań względem dzieci (a także innych dorosłych), na jakie pozwala sobie Lucjusz Malfoy, ojciec Draka.

Mówią, że macie dużo roboty w ministerstwie. Te wszystkie inspekcje, interwencje, rewizje... Mam nadzieję, że płaca wam za nadgodziny?
Sięgnął do kociołka Ginny i spośród błyszczących tomów Lockharta wyjął stary, zniszczony egzemplarz "Wprowadzenia do transmutacji dla początkujących".
Jak widać, chyba nie – oznajmił. – Powiedz mi, Weasley, jaka masz korzyść z hańbienia tytułu czarodzieja, skoro nawet ci za to dobrze nie płacą?
Pan Weasley poczerwieniał jeszcze bardziej niż Ron i Ginny.
Mamy bardzo różne pojęcie tego, co hańbi czarodzieja, Malfoy – odpowiedział.
Najwyraźniej – rzekł pan Malfoy, kierując swoje blade oczy na pana i panią Granger, którzy przyglądali mu się uważnie. – To towarzystwo, w którym przebywasz, Weasley... A ja myślałem, że twoja rodzina nie może już stoczyć się niżej...
Kociołek Ginny przewrócił się z łoskotem, kiedy pan Weasley rzucił się na pana Malfoya, popychając go na półkę z książkami.

Harry zostaje oczywiście uwikłany w niebezpieczne przygody, jak zakazany lot samochodem taty Rona czy walka z nawiedzoną piłką ("tłuczkiem") podczas meczu quidditcha, a kiedy przemawia do niego niesłyszany przez nikogo innego tajemniczy głos, w Hogwarcie dochodzi do coraz dramatyczniejszych i wciąż groźniejszych wydarzeń. Przeszłość ożywa, na jaw wychodzą dawne oskarżenia, urazy i zagrożenia, które przechodzą (w przenośni i dosłownie) na współczesnych uczniów Hogwartu: Harry'ego, Hermionę, Rona i jego rodzinę czy Hagrida.
W książce dzieje się bardzo wiele, poznajemy szereg nowych drugoplanowych bohaterów i niemal do końca nie wiemy, którzy z nich są naprawdę ważni dla akcji. Z czasem okaże się zresztą, że żadna sytuacja nie zaistniała bez powodu i nawet zaczepki Lucjusza Malfoya miały czemuś służyć. W tym tłumie bohaterów i antagonistów od początku bawi oraz intryguje postać skrzata domowego Zgredka, a jego wyobrażenie według Jima Kaya jest tak brzydkie, że aż fascynujące.

Zgredek musi się sam ukarać – oznajmił skrzat mający już lekkiego zeza. – Zgredek o mały włos nie wyraziłby się źle o swojej rodzinie...
O swojej rodzinie?
O rodzinie czarodziejów, której Zgredek służy, sir... Zgredek jest domowym skrzatem... zobowiązanym służyć na wieki jednemu domowi i jednej rodzinie...
Oni wiedzą,że tutaj jesteś? – zapytał z zaciekawieniem Harry.
Och, nie, sir, nie... Zgredek będzie musiał ukarać się surowo za to, że tu przyszedł, żeby się zobaczyć z wielmożnym panem, sir. Za karę Zgredek przytrzaśnie sobie uszy drzwiczkami piekarnika. Gdyby się dowiedzieli... och, sir...
Ale przecież się połapią, jak sobie przytrzaśniesz uszy drzwiczkami piekarnika...
Nie sądzę, sir. Zgredek wciąż musi się za coś karać. Pozwalają mi na to. Czasami nawet mi przypominają...
Ale dlaczego po prostu nie odejdziesz? Nie uciekniesz?
Och nie, domowy skrzat nie może sam odejść. Trzeba go odprawić. A ta rodzina nigdy Zgredka nie odprawi... Zgredek będzie służył tej rodzinie aż do śmierci, sir...

W "Harrym Potterze i Komnacie Tajemnic" Jim Kay zaprezentował zarówno prace przedstawiające krajobrazy, dzienne i nocne, miejskie (Pokątna) i przestrzenie wokół Hogwartu czy Nory, jak szereg portretów przedstawiających i ludzi, i inne stworzenia. Od dziwnie realistycznych obrazków z twarzami czarodziejów oraz mugoli (wyjątkowo ohydny kuzyn Harry'ego) dużo bardziej spodobały się nam ilustracje fantastyczne: duchy, gnomy, pająki, nawet Zgredek z gołą pupą. Bardzo udane wydały mi się też ujęcia budynków, w pamięć zapada zwłaszcza witryna sklepu Borgina. Ilustracje, na których Harry korzysta ze świstoklika i jest wciągany do książki skojarzyły mi się z serialami "Z Archiwum X" i "Marzenia i koszmary", choć przecież i te produkcje nie były zbyt nowatorskie pod względem wyobrażeń przenoszenia w czasie i przestrzeni. Natomiast mglisto-świetlisto-przezroczyste sceny z duchami oraz podniebne gonitwy bohaterów zrobiły wrażenie na moim synu, i mnie również wydają się całkiem oryginalne. Jim Kay w "Komnacie Tajemnic" często zmienia nastrój, kolorystykę i stylistykę swoich prac. Takie zróżnicowanie jednym może się spodobać, innych drażnić. Sporo tu mroku, ale też dużo jasnych kolorów, raz bywa upiornie i paskudnie, kiedy indziej niemal bajkowo, niektóre karty stylizowane są na poplamione i podrapane, a na innych w tle ("za" tekstem) pojawiają się ażurowe motywy roślinne.
Dwa pierwsze tomy ilustrowanej edycji "Harry'ego Pottera" razem wyglądają na półce bardzo okazale. Są to publikacje pokaźnych rozmiarów, kolorowe, ilustrowane tak gęsto, jak tylko można sobie zamarzyć, opatrzone twardą oprawą (również ilustrowaną) i obwolutą. Dzięki wyraźnej, dość dużej czcionce i podziałowi na kolumny tekst jest bardziej czytelny niż w klasycznych wydaniach powieści, co spodoba się młodszym potteromaniakom, jednak ciężar książki sprzyja raczej czytaniu w domu, na biurku czy w wygodnym fotelu, a nie na przykład w autobusie czy szkole. Pamiętam, jak w moim dzieciństwie babcia kupowała sobie wszystkie książki ukazujące się w danej serii, czy to jednego, czy różnych autorów. Przejęłam od niej tę pasję kolekcjonowania literatury, a ilustrowana edycja powieści J.K. Rowling jest dobrym sposobem na pokazanie najmłodszemu pokoleniu, jak przyjemne może być kompletowanie własnej biblioteczki, a nawet oczekiwanie na kolejne jej pozycje.
Bożena Itoya

J.K. Rowling, Harry Potter i Komnata Tajemnic, ilustrował Jim Kay, tłumaczył Andrzej Polkowski, Media Rodzina, Poznań 2016.

sobota, 7 stycznia 2017

Tymek & Mistrz. Tom 2 – poradnik wesołego myślenia

 
Czarnoksiężnik (taki całkiem dobry) Mistrz i jego utalentowany uczeń Tymoteusz są czempionami w każdej dziedzinie, dlatego radzą sobie znakomicie także w świecie opanowanym przez rozmaite poradniki. Cóż z tego, że wywodzą się z prac popularnych polskich komiksiarzy (Rafała Skarżyckiego i Tomasza Lwa Leśniaka), a nie z, mnożących się chyba przez pączkowanie, publikacji gwiazd telewizji i internetu. Tymek i Mistrz nie dadzą się wyprzeć z rynku, dla nas to oni są prawdziwymi celebrytami. I najlepiej wiedzą, jak "być eko" (odpowiedź choćby na stronach 68-69), Mistrz zaś mógłby zostać liderem ego-coachingu (dowody w niemal każdym odcinku).
"Tymek i Mistrz" są bowiem jak "Ojciec chrzestny" – znajdziemy tu komentarze do wszelkich przytrafiających się nam sytuacji. Żegnamy stary rok i witamy nowy, proszę bardzo, mamy odcinek na stronach 74-75 drugiego tomu, zasypał nas śnieg i wpadamy weń po kolana – zerkamy na strony 84-85, czego lepiej nie robić w najmroźniejszą z zim Mistrz zdradzi nam na stronach 88-89, czemu ta pani w talent show tak wyje dowiemy się ze stron 62-63, problemy z nauką jazdy na rowerze możecie analizować na stronach 48-49, a jeśli rodzice nie wierzą, że w szafie coś się kryje, to pokażcie im przygodę rozpisaną i rozrysowaną na stronach 114-115, zaś w przypadku, gdy chce im się herbatki – zaproście na strony 56-57. Natomiast jeżeli zastanawiacie się, skąd mama ma taką "rękę do kwiatów", podpowiedź znajdziecie na stronie 122 i 123 (w końcu każda mama jest czarodziejką!). Sposobem na przekazanie tacie sugestii na temat długości jego zarostu może być z kolei wspólna lektura historyjki ze stron 70-71.
A może sami rodzice chcieliby coś wyjaśnić swoim pociechom? Na przykład co w trawie piszczy, albo gdzie diabeł mówi dobranoc, czy rzeczywiście licho nigdy nie śpi, jak to jest być na szczycie? Cóż, jeśli tylko nasze dzieci dysponują odpowiednią dawką poczucia humoru, z pewnością zapamiętają wszystkie powiedzenia, którymi posługują się Tymek i Mistrz oraz ich stale snujący intrygi przeciwnicy: Psuj i Popsuj (zwłaszcza ten ostatni). Autorzy pomogą nam zresztą i w trudniejszych przypadkach, na przykład jeśli cierpicie na nadmiar znajomych namawiających do codziennego biegania czy innych treningów fizycznych, pokażcie im koniecznie, jak to się skończyło dla królewskiego brata (strony 50-51).
W drugim tomie swoich przygód Tymek oraz Mistrz zdradzają nam również, co czytać, by stać się prawdziwym (czyli rzeczywistym) magiem – wystarczy obserwować okładki i grzbiety lektur Mistrza, a także dlaczego to nie Steven S. zajął się realizacją kontynuacji "Parku Jurajskiego". Dodatki zamieszczone na końcu albumu umożliwią nam zgłębianie tajników języka francuskiego, jasnowidzenia i wiązania końca z końcem. Oto niepodważalne argumenty potwierdzające, że komiks jest przyszłościowy i blisko związany z nauką oraz życiem. Co należało wykazać.
Bożena Itoya

Rafał Skarżycki (scenariusz), Tomasz Lew Leśniak (rysunki), Tymek & Mistrz. Tom 2, Kultura Gniewu – Krótkie Gatki, Warszawa 2016.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Strażnicy Sampo: Miecz, Tiera

Jakiś czas temu zgłębiałam definicję pojęcia (a może już terminu?) "literatura popularna" i pomyślałam, że w przypadku książek dla nastolatków wzorcowym reprezentantem tego nurtu jest seria książek Ricka Riordana o Percym Jacksonie – nie dość, że popularna w znaczeniu przystępności lektury "dla mas", to popularna, bo bestsellerowa, ekranizowana, rozpoznawalna. Inaczej wygląda przynależność gatunkowa cyklu "Strażnicy Sampo", pozornie bliźniaczego względem książek Ricka Riordana (zwłaszcza serii "Magnus Chase", dotąd ukazały się: "Miecz lata" i "Młot Thora"). Timo Parvela napisał powieści dla młodzieży nieco ambitniejszej, ciekawej świata i kultury, sięgającej nie tylko po to, co najłatwiejsze, znane wszystkim i przewidywalne.
Pokrewieństwo gatunkowe z bohatersko-mitologicznymi opowieściami z nurtu literatury popularnej nie wyklucza przynależności "Strażników Sampo" do literatury pięknej. O takim statusie serii decyduje język narracji – czytelny, współczesny, ale z elementami archaicznymi (choćby tytuły rozdziałów i fragmenty będące cytatami z dziewiętnastowiecznej "Kalevali"), oraz konstrukcja fabularna i źródła powieści. Przygody bohaterów Tima Parveli pasowałyby do pozycji omawianych na uniwersyteckich zajęciach z podstaw antropologii kultury. Nie chodzi tu nawet o wykorzystanie motywów poematu epickiego (tu: fińskiego eposu narodowego), ale o grzebanie w jego korzeniach, podjętą przez nastoletnich bohaterów próbę jego rytualnego przeżycia, wskrzeszenia we współczesnym świecie i dopisania nowych wersów. Bohaterem książek Parveli jest bowiem (obok ożywających istot mitycznych i współczesnych inkarnacji legendarnych bohaterów) sama leciwa "Kalevala", niczym dawna bałkańska pieśń w "Aktach sprawy H." Ismaila Kadarego.
W Polsce odbiór powieści młodzieżowych opartych na motywach "Kalevali" powinien być znakomity. Wspomniana twórczość Ricka Riordana przetarła szlaki prowadzące do młodych czytelników zainteresowanych książkami o współczesnych bohaterach mitologicznych, a że w naszym kraju fiński epos nie jest powszechnie znany (inaczej niż mitologia grecka, a nawet nordycka – z obu czerpie R. Riordan), lektura "Strażników Sampo" przyniesie polskiemu czytelnikowi więcej niespodzianek niż jego rówieśnikom z Finlandii (i graniczącej z nią rosyjskiej Karelii oraz Estonii). Odkrywanie i zrozumienie pochodzenia bohaterów, ich mocy i znaczenia dla akcji nie przyjdzie nam tak łatwo, nie będzie słów kluczy jak "Posejdon", "Meduza", "heros" czy "Thor". Właśnie nieznajomość "Kalevali" może sprawić, że lektura "Strażników Sampo" okaże się naprawdę fascynująca.
Ze stron "Miecza" (tom 1 serii "Strażnicy Sampo") i "Tiery" (tom 2) sączą się magia, melodie i słowa budujące świat, powstrzymujące przedwieczne potwory, obłaskawiające strażników zaświatów i olbrzymy zrośnięte z ziemią. Wszystkie wydarzenia wywołuje, próbuje uporządkować i doprowadzić do szczęśliwego końca grupa nastoletnich przyjaciół. Na początku jest ich troje: rodzeństwo Ilmari i (nieco starsza) Anni oraz Ahti, przy czym śledzimy przede wszystkim poczynania chłopców. Od znajomego starca dostają oni tradycyjny fiński instrument strunowy – kantele, które użyte podczas szkolnego koncertu wywołują nie lada zamieszanie. Okazuje się, że chłopcy nie wiedzą za wiele ani o instrumencie, ani o bezimiennym znajomym staruszku, ani o własnych rodzinach i legendach swojego kraju. Ba, nie znają nawet własnych mocy, a gdy te się ujawniają, nie mogą w nie uwierzyć. Pierwsze zdolności, jakie poznajemy, to gra i śpiew wpływające na ludzi, ziemię i powietrze, ale w toku opowieści przeczytacie o kolejnych nadprzyrodzonych umiejętnościach Ilmariego, Ahtiego, Anni i innych bohaterów.

Melodia przyśpieszyła. Łomoczący w tle rytm wyłonił się na powierzchnię, pochłaniając powoli wszystkie inne dźwięki. Pogoda zaczęła się zmieniać prawie niezauważalnie. Wydawało się, jakby unoszący się na niebie strzęp chmury nagle się powiększył i stawał się coraz ciemniejszy. Nagle Ilmari usłyszał pieśń. Właściwie trudno to było nazwać pieśnią, raczej gardłowymi pomrukami, z których jednak wyłaniały się słowa:
W błysku jezior drżała ziemia,
Góry miedziane się trzęsły,
Wyniosłe wzgórza pękały,
Skały dzieliły się na pół,
Kamień się kruszył na brzegach.

Gdy Ilmari otworzył w końcu oczy, zobaczył, że jego przyjaciel się zmienił. Wyglądał, jakby nagle postarzał się o dziesiątki, nawet setki lat. W kącikach oczu pojawiły się cienie, a na czole wiekowe bruzdy. Najbardziej przeraziły go jednak oczy, puste i ciemne, patrzące wprost przed siebie.
Ilmari zaczynał powoli rozumieć, co się dzieje. Zgromadzeni przed sceną znieruchomiali ludzie słuchali gry Ahtiego. Uczniowie siedzieli cicho jak myszy, nie mając odwagi lub nie mogąc się ruszyć. Nauczyciele zaciskali dłonie na brzegach ławek, aż zbielały im kostki dłoni, jakby przygniatało ich tajemnicze, ogromne ciśnienie. A dyrektor... dyrektor pogrążał się wraz z fotelem w otchłani!
("Miecz")

Już po pierwszych stronach "Miecza" orientujemy się, że Ilmari i Ahti żyją inaczej niż ich rówieśnicy. Ojcowie chłopców zniknęli jakiś czas temu podczas wspólnego wyjazdu na ryby. Takie wycieczki organizowali sobie dość często, bo też byli najbliższymi przyjaciółmi, podobnie jak ich synowie. Nikt nie wie, co się stało z ojcami Ilmariego (i Anni) oraz Ahtiego, czemu nie wrócili, czy żyją. Dorastające dzieci wychowują się właściwie same, zwłaszcza Ahti, który, w przeciwieństwie do zaprzyjaźnionego rodzeństwa, żyje bez matki, zupełnie sam, wśród niewypranych ciuchów i stert brudnych naczyń. Tę samotność ukrywa przed całym dorosłym światem, a drzemiących w nim uczuć, zwłaszcza wielkiej samotności, nie dostrzega nawet Ilmari.

Wieczorem, gdy rodzeństwo już wyszło, Ahti otworzył ostrożnie drzwi do sypialni rodziców. Było to jedyne czyste pomieszczenie w całym domu, bo chłopiec nie zaglądał do niego zbyt często. Właściwie wcale tam nie wchodził, ponieważ pokój wydawał mu się pusty jak żaden inny. Łóżko było porządnie zasłane, gdyż od dawna nikt w nim nie spał. Fotografie wiszące na ścianie budziły w nim strach, ponieważ ludzie na nich nie byli prawdziwi. Kobieta, trzymająca na kolanach śmiejącego się, zadowolonego chłopca. Przystojny, barczysty ojciec pokazujący wielką rybę, a obok jego syn. To wszystko były duchy.
Ahti zwinął się w kłębek u podnóża łóżka rodziców, ostrożnie jak pies, który wie, że leży tam, gdzie mu nie wolno. Oddychał szybko, ogarniały go niespokojne myśli. Jak nigdy przedtem chciał usłyszeć równy oddech śpiących rodziców – najbezpieczniejszy dźwięk na świecie.
("Miecz")

Bardziej widoczna dla świata jest inna tajemnica Ahtiego – jego sympatia do Saany, koleżanki ze szkoły. Nawiązanie kontaktu z dziewczyną, to, że Ahti zostaje zaproszony na przyjęcie w willi rodziców Saany, będzie przełomowym momentem akcji pierwszego tomu. Dopiero wtedy formuje się prawdziwa drużyna Sampo, wyjaśnia się (choć tylko częściowo), kto jest kim oraz podjęta zostaje wielka misja, której przebieg Timo Parvela opisał w tomie drugim ("Tiera"). Celem nastolatków i ich nieco starszych towarzyszy staje się, a jakże, ocalenie świata przed zachłannością mitologicznych władczyń podziemi. Rozpoczyna się wyścig: kto pierwszy odnajdzie dwa odłamki Sampo, ostatnie pozostające w ukryciu skrawki gwarantujące ziemskiej przyrodzie równowagę i urodzajność, ten będzie decydował o losach ludzkości. W niepowołanych rękach znajdują się już liczne fragmenty potężnego Sampo, a tytułowi Strażnicy starają się nie dopuścić do jego ponownego scalenia i wykorzystania przez istoty, które chcą zburzyć dotychczasowy świat i wprowadzić nowy porządek, polegający na niepodzielnej władzy... no właśnie, czyjej? Jak miałyby wyglądać te nowe rządy? To zdradzi nam dopiero tom trzeci "Strażników Sampo": "Louhi", ale już po lekturze pierwszej i drugiej części serii nasza wyobraźnia snuje mroczne wizje.
W drugim tomie kompania, uszczuplona o jednego z głównych bohaterów, ale wzmocniona przez Saanę, Jokera – rzezimieszka-wojownika, jaki potrzebny jest w każdej opowieści fantastycznej, i jego siostrę Aino, zyskuje też nowych, dorosłych sprzymierzeńców. Należy do nich Tiera, osobnik jakby funkcjonujący równocześnie w różnych czasach i wymiarach.

Bestia przeszła ponad nimi. Ilmari, przygotowawszy się na to, że poczuje na szyi ścisk potężnych szczęk, padł na ziemię, ale stwór przeskoczył go, co chłopiec pojął nawet z zaciśniętymi powiekami. Otworzył oczy i zobaczył, że Saana lezy obok niego, wpatrując się ze strachem we wznoszącą się przy niej włochatą nogę wielkości słupa na przystani. Niedźwiedziowaty gigant uniósł oszczep. Chłopiec ujrzał połyskujący w świetle słońca szpic. Olbrzym wbił oręż między Ilmariego a Saanę. Sądząc po odgłosie, broń zagłębiła się w coś miękkiego. Nieznajomy podniósł oszczep i wyrzucił w górę nadziane na ostrze stworzenie podobne do wilka, które bezgłośnie, w zwolnionym tempie przeleciało w powietrzu, a potem uderzyło w głaz i spadło obok, nieruchomiejąc. Olbrzym przeszedł nad nimi, wznosząc broń do nowego ciosu.
("Tiera")

Pomoc nadchodzi z różnych stron, z zewnątrz i od wewnątrz, czasem w najmniej spodziewanych i najbardziej dramatycznych momentach. Bohaterowie podróżują po lapońskim pustkowiu w czasie, gdy cały świat zbliża się ku apokalipsie – dochodzi do zmian klimatu, brakuje paliwa, żywności, wody. Człowiek człowiekowi staje się wilkiem, a grupa poszukiwaczy trafia do miejsca, w którym czas zdaje się nie istnieć – niby skansenu z czasów "Kalevali", a jednak rzeczywistej siedziby ludzi pochodzących z różnych rejonów Ziemi. Obok zwięzłych, ale bardzo sugestywnych obrazów o odcieniu apokaliptycznym obserwujemy walki, nawiązywanie sojuszy, narodziny nowych nadprzyrodzonych umiejętności, bierzemy udział w akcji, która powoduje szybsze bicie serca. Podobnie działają na czytelnika subtelne wątki miłosne oraz gwałtowne uczucia żywione przez dzieci do rodziców i odwrotnie – przeczytamy choćby o matczynej miłości silniejszej od wszelkich zasad. Relacje rodzinne ukazane są tu jako właściwa podstawa świata. W magiczno-legendarnej otoczce "Strażników Sampo" kryje się więc moc prawdziwych wartości.

Anni, nie odjeżdżaj! – krzyczał ktoś w zdenerwowaniu. Dla dziewczynki był to jedyny głos na świecie, który mógł jeszcze spowodować, że się zawaha. Należał do Ilmariego, którego się tu zupełnie nie spodziewała.
Chłopiec stał przy drzewach rosnących na brzegu rzeki. Anni mogłaby spokojnie wskoczyć na koniu do wody i jej brat nic by na to nie poradził. Jednak nie potrafiła wykrztusić z siebie komendy.
Ilmari podszedł bliżej, potykając się. Na jego twarzy malowały się strach i zmartwienie.
Co ty takiego zamierzasz zrobić?
Odjeżdżam.
Dokąd?
Szukać Antera Vipunena. Ratować Ahtiego.
Powiedziawszy to, Anni zrozumiała jednocześnie, jak się teraz wszystko potoczy. Wiedziała, co Ilmari jej zaproponuje:
Jadę z tobą.
Nie pojedziesz.
Oczywiście, że pojadę. Sama nie dasz sobie rady.
Mam kantele.
Jadę z tobą.
Ilmari stanął przed koniem, żeby zagrodzić jej dalsza drogę. Wątły młodszy brat nie był, rzecz jasna, przeszkodą dla rumaka, ale jego zdecydowanie wywarło na Anni wrażenie.
("Tiera")

Autor zachował równowagę między wartką akcją a dobrym pisarstwem z wiarygodnymi opisami postaci i całego świata przedstawionego, a tłumaczka (Bożena Kojro) zagwarantowała wysoką jakość tekstu polskiego. Obie powieści czyta się bardzo szybko, właściwie zostały przez nas wchłonięte, w pełni przyswojone, żyją teraz w nas, czytelnikach "Strażników Sampo" niecierpliwie wyczekujących finałowego tomu serii. Rozważamy rozmaite scenariusze rozwoju opowieści, trzymamy kciuki za Ahtiego, Ilmariego, Anni, Aino, Jokera i Saanę, po prostu czekamy i prosimy o ciąg dalszy!
Bożena Itoya

Timo Parvela, Strażnicy Sampo. Część pierwsza: Miecz, z języka fińskiego przełożyła Bożena Kojro, Wydawnictwo Kojro, Rusiec 2011.
Timo Parvela, Strażnicy Sampo. Część druga: Tiera, z języka fińskiego przełożyła Bożena Kojro, Wydawnictwo Kojro, Rusiec 2015.

Bartek, Lenka i sny – zabawa i oswajanie rzeczywistości


Trzecia książka o perypetiach Bartka, starszego przedszkolaka przeżywającego fantastyczne nocne przygody, zatytułowana została "Bartek, Lenka i sny" (poprzednie to: "O czym nie śniło się dorosłym" i "Ja chyba śnię"). Seria autorstwa Joanny Wachowiak ukazuje się nakładem wydawnictwa BIS, z ilustracjami Joli Richter-Magnuszewskiej. Jak zwykle sny bohatera wynikają z rzeczywistości i pomagają ją oswoić, a nawet okiełznać. Po lekturze opowiadań również czytelnicy, będący mniej więcej w wieku Bartka – a więc przedszkolaki i młodsi uczniowie, poradzą sobie choćby z własnym gniewem na młodsze rodzeństwo, lenistwem, poczuciem braku zrozumienia ze strony bliskich, z niewiarą we własne możliwości (nauka jazdy na rowerze), nadmierną powagą dorosłych, a nawet z oczekiwaniami względem Świętego Mikołaja.

Przez okno?
Tak – uśmiechnął się Mikołaj i przysiadł na łóżku. Sprężyny jęknęły, ale na szczęście łóżko się pod nim nie złamało. Mikołaj spojrzał na mnie z powagą. Bartku, jestem tu w sprawie twojego prezentu.
Co? przestraszyłem się. W tym roku nie dostanę?
Ależ skąd! Dostaniesz, jak najbardziej. Jesteś na liście bardzo grzecznych dzieci.
Odetchnąłem z ulgą.
Jest inny problem zaczął znowu Mikołaj. Przejrzałem wszystkie listy, które dostałem od dzieci z całego świata. Przejrzałem nawet dwa razy, bo pomyślałem, że się pomyliłem ale nie, to nie pomyłka, twojego listu nie ma!

Jeśli więc nie jesteście przekonani do poważnych bajek terapeutycznych (choć sam Bartek słucha opowiadania o orle... sprawdźcie, z jakim skutkiem), nie przemawiają do was też ludzkie frasunki zwierzęcych bohaterów w rodzaju Tupcia Chrupcia, warto spróbować "Bartka, Lenki i snów". Problemy i rozważania młodych ludzi zostały tu odwzorowane bardzo wiarygodnie, bo mieszają się z wyobraźnią dziecka, dotyczą spraw błahych w mniemaniu dorosłych, a niezwykle istotnych według dzieci. Wesołe, fantastyczne przygody, jakich Bartek doświadcza w snach, poprawiają nastawienie chłopca do siebie, siostry i rodziców, a czytelnikowi pozwalają podjąć rozmowy z rodzicami lub z samym sobą. To nie są natrętnie pouczające historyjki, ale przykład dobrej i pogodnej literatury dla dzieci, w którą dyskretnie wpleciono nauczanie o wartościach.
Autorka wykorzystuje znane motywy literackie, jak podróż w czasie ("Podróżnik w czasie), ożywanie domowych przedmiotów ("Sekretne życie butów"), przeniesienie do wnętrza bajki("Królewicz"), "dziecinnienie" dorosłych ("Mama urwis"), ale też wprowadza własne, całkowicie oryginalne pomysły na przenikanie się realnej codzienności z niecodzienną wyobraźnią.

Uch! – zdenerwował się prawy i pokazał sandałowi język. – Jesteś głupi jak... Kalosz! Już wiem, kalosz nam pomoże!
Podskoczył parę razy w stronę zielonego kalosza.
Ej, kolego! – Trącił go lekko czubkiem. – Śpisz?
Co? Kto? – zamruczał sennie kalosz. Nagle poderwał się i wyprężył. – Pobudka? Alarm? Jestem potrzebny? Nareszcie, nareszcie...!
Nie, nie, to nie ludzie, to tylko my.
Ach... – Kalosz posmutniał i oklapł. – A już myślałem...
Ale na pewno twój człowiek wkrótce ciebie użyje – pocieszał go lewy. – Widziałem na spacerze trochę błota.
Kalosz odzyskał nadzieję.

Książka wydaje się idealną lekturą rodzinną na dobranoc – znakomicie napędza machinę sennych marzeń. Sprawdziła się nawet w przypadku dziecka znacznie starszego od bohatera, cóż, w naszej rodzinie opowiadania Joanny Wachowiak bawią wszystkich, niezależnie od wieku. A Bartoszka ("Kura na rowerze") rządzi, zarówno w przestrzeni fabularnej, jaki i ilustracyjnej. Spróbujcie zachować powagę czytając na głos tę historyjkę.

Miałem brązowe pióra, dziób, skrzydła i pazurzaste łapy. Chodziłem po podwórku i razem z innymi kurami to tu, to tam dziobałem sobie ziarnka. Od czasu do czasu zadzierałem jednak głowę i tęsknie patrzyłem na ptaki szybujące na niebie.
Hej, Bartoszka! – zawołał ktoś. – Bartoszka, do ciebie mówię!
Obejrzałem się i zobaczyłem koguta.
Bartoszka, czemu ciągle spoglądasz w niebo? Chyba nie myślisz znów o lataniu? Wbij sobie wreszcie do głowy, że kury nie latają. Ech, wszystkie kury porządne, tylko z tobą kłopoty! – Kogut pokręcił głową tak, że aż mu grzebień zadygotał, i odszedł dostojnym krokiem.

Zbiór ten satysfakcjonuje nas pod każdym względem: literackim, plastycznym i ogólnie wydawniczym, a także aktorskim. Do ładnie wydanego, kolorowego tomiku w twardej oprawie dołączona została bowiem płyta z nagraniem – wszystkie opowiadania zinterpretował na niej Jacek Kawalec. Audiobook sprawdza się w podróży, w czasie choroby czy ferii, albo po prostu spełnia oczekiwania wymagającego słuchacza, bo też pan Kawalec może w nieskończoność powtarzać ulubione utwory, podczas gdy rodzic ma już dość czytania na okrągło tej samej książki. "Bartek, Lenka i sny" jest też ukłonem w stronę ambitnych, choć jeszcze niezbyt doświadczonych książkolubów. Szczególnie zadowoleni powinni być kilkuletni odbiorcy debiutujący w roli samodzielnych czytelników, ponieważ przystępny, humorystyczny i przygodowy tekst wydrukowany został czytelną czcionką, z dużymi odstępami między wierszami.
Bożena Itoya

Joanna Wachowiak, Bartek, Lenka i sny, ilustracje Jola Richter-Magnuszewska, książka z płytą, czyta Jacek Kawalec, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2015.