cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 28 października 2021

OM. Apetyt na przygodę


Na nowe, zmienione i rozszerzone wydanie komiksu "OM. Apetyt na przygodę" spoglądałam łakomie od chwili jego zapowiedzi. Autor – Piotr Nowacki, i nowy wydawca – kultura gniewu / krótkie gatki, przywrócili do życia bohatera dzieciństwa mojego syna-licealisty, dodając kolory, epilog, fantastycznych rysowników w charakterze gości, kilka materiałów specjalnych oraz twardą oprawę. Poprzednia edycja ukazała się w formacie i formie zeszytu, w czerni i bieli, jako darmowe wydawnictwo towarzyszące festiwalowi Komiksowa Warszawa 2012. Co prawda czcimy i hołubimy tę pamiątkę, w której mamy jeden z pierwszych wrysów i autografów, jakimi szczodrze obdarował nas Jaszczu, ale nowe wydanie to po prostu sztos. Zainteresowanie i zabawa dzieci są gwarantowane, zdziecinnienie i towarzyszące mu odprężenie dorosłych również zostało wpisane w koszt albumu. Który zresztą jest obiektywnie bardzo niski i w końcu muszę pochwalić za to niezrównaną kulturę gniewu: wasze komiksy i inne książki graficzne są nie tylko najlepsze, ale mają też najbardziej konkurencyjne ceny. Nawet "ShaunyTany", na które narzekano w internetach, że takie drogie przy tak niewielkiej objętości. Dla mnie tam Shaun Tan objął swoją sztuką cały świat, ale nie karmmy trolla, a poza tym miało być o żabodinozaurze Omie.

"OM. Apetyt na przygodę" można uznać za swoisty komiks drogi adresowany do młodych, niepozbawionych poczucia humoru czytelników. Na pierwszej stronie bohater robi to, na co każdy z nas miewa ochotę: unicestwia nachalny budzik. Poprzez połknięcie. Następnie zajmuje się podgrzewaniem gigantycznego jaja, bez garnka, bezpośrednio na kuchence. Czyżby było to właściwe śniadanko? Zanim sprawa się rozwikła, obserwujemy jeszcze OMa, posiadającego imię dźwiękonaśladowcze, jak robi "OM OM OM" pożerając szczotkę do zębów (ale już po ich umyciu, grzecznie) i szachy, których partyjkę wcześniej rozegrał sam ze sobą. Zębata paszcza żabodinozaura zamyka się tylko przy chrupaniu, dodatkowo jedno oko jest zawsze do połowy zakryte powieką, stąd wygląda on może niezbyt... typowo.

Niestandardowa okazuje się również relacja z wielkim jajem, po ociepleniu wyrastają mu bowiem nóżki, przywdziewa tornister i razem z OMem rusza na przystanek autobusu szkolnego. Tak oto dowiadujemy się, że bohaterowie są przyjaciółmi z klasy, w której nauczycielką jest zresztą robot. OM wykonuje na matematyce działanie, o którym zawsze marzyłam, kompletnie rujnując szkolny porządek i po raz drugi zostaje moim idolem. Autobus odwozi OMa i jajo do domu, szkolny dzień dobiega końca, kolejny poranek przynosi powtórkę z rozrywki... do momentu, gdy wyda się, że lodówka będąca łóżeczkiem jaja jest pusta.

Przełom akcji okazuje się gwałtowny, autor co chwilę przyspiesza i urozmaica i tak fantastyczną przygodę. OM zmienia się w Sherlocka, trafia na kolejnych złoczyńców, porywaczy, których nikczemne napady doprowadzają naszego bohatera do rezygnacji tak dużej, że nawet zamyka paszczę. Na szczęście pojawia się sensei kogut, organizuje szkolenie, potem mapę i wyprawia żabodinozaura w dalszą podróż, w której odwiedzimy inne, podwodne światy i komiksowe multiwersa. Wspomniani na początku goście nowej edycji "OMa" nie tyle przygotowali fanarty, co przerysowali po swojemu wybrane, kluczowe plansze. Efekt jest genialny, bo obrazki Piotra Nowackiego przeplatane porażającymi wizjami Łukasza Mazura, zaokrągloną, ale i tak zawsze ostrą kreską Tomasza Leśniaka, wszędzie rozpoznawalnym akcyjniakiem Michała Śledzińskiego, rozpływającymi się pod wodą akwarelowymi zwierzątkami Bereniki Kołomyckiej oraz nostalgią, jaką wywołać umie tylko mistrz kadrowanych bajek na końcu świata, Marcin Podolec, to po prostu przekrój polskiego komiksu i wspaniała zabawa. Na koniec dostajemy epilog oraz dodatki cenne dla każdego odbiorcy – i dorosłego kolekcjonera, i małego wielbiciela komiksów, który chciałby wiedzieć, jak to wszystko powstaje. Przeformułowanie dawnego "OMa" uważam za świetny pomysł, a także za dowód, że nasz rynek komiksowy to już nie tylko taki sobie bobasek, raczkujący i nieumywający się do dawnych geniuszów z czasów PRL. Według mnie uczniowie przerośli mistrzów.

Bożena Itoya 

Piotr Nowacki, OM. Apetyt na przygodę, kultura gniewu, Warszawa 2021.

Czemu tata siedzi w garnku?


Szczęśliwi, których ulubionymi autorami są współcześni polscy pisarze publikujący w wydawnictwie Literatura. Tu ukazuje się tak dużo i często, że niekiedy trudno nadążyć. Nowości, wznowienia, zmiany układów autorsko-ilustratorskich, no po prostu wielkie bogactwo i raj czytelnika lubiącego mieć wybór. Ja na przykład uwielbiam przebierać między książkami Pawła Beręsewicza, które już czytałam i które dopiero pojawiły się na rynku. Zazwyczaj wygrywają te drugie, tym razem musiałam czym prędzej dowiedzieć się "Czemu tata siedzi w garnku?".

Specjaliści od reklamy pewnie powiedzieliby, że "wow!", chwytliwy tytuł to połowa sukcesu książki. Paweł Beręsewicz jest co prawda mistrzem w tej dziedzinie, ale intrygujący tytuł to jeszcze nic, koncept fabularny przebija tu zdolności marketingowe autora. Opowiadania powstałe we współpracy z ilustratorką Asią Gwis tworzą rodzinny album zdjęć z dzieciństwa pewnego taty. Poszczególne ujęcia fotograficzne rozwijane są w cudowne, nieco fantazyjne historie przez dziadka-bajarza, a pytania, to tytułowe i będące tytułem każdego kolejnego opowiadania, zadaje kilkuletni synek taty-niegdyś-bobasa.

– No a co z tymi butami, dziadek? Po co tacie buty, skoro śpi? – Na razie śpi. Ale na tym zdjęciu jeszcze się nie stało to, co się stało zaraz potem. – A co się stało? – Ziemia się zatrzęsła, pociemniało, zaryczało... – I co to było? – Chyba dinozaur. W każdym razie trzeba było szybko uciekać. – I uciekliście? – Tylko dzięki temu, że nie musieliśmy zakładać tacie butów.

Czytając "Czemu tata siedzi w garnku?" zaznałam wielkiej pociechy – nie jesteśmy jedyną szaloną rodziną! To opowieści o dziecku wybierającym się do wojska, a trafiającym do garnka, dla ludzi, którzy zazdroszczą odkurzaczom i sami zaczynają wciągać piasek. Żyją z tygrysami i małymi siostrami w parkowych kałużach. Chowają kluczyki w brzuchu, wmawiają radiu swoje własne wiadomości i mijają się z przeznaczeniem, gdy piłka do gry przepowiada im karierę Leo Messiego. Jeśli wydaje się wam, że nie przeżyliście nic podobnego, upewnijcie się sięgając po tę książkę. Może tylko niewłaściwie interpretowaliście zdarzenia z dzieciństwa waszego, waszych dzieci lub wnuków?

Potem śmiertelnie się pogniewali i nie odzywali się do siebie aż do kolacji. Od tamtej pory wszystko już było normalnie. Twój tata i twoja ciocia kłócili się regularnie co trzy i pół dnia, a przez resztę tygodnia nawet trochę się lubili.

Przenikliwość autora w materii stosunków rodzinnych świadczy o latach wnikliwych badań empirycznych. Już wcześniejsze prace, jak seria o rodzinie Ciumków czy "Na przykład Małgośka", stanowiły cenny wkład w nauki o wesołych familiach, ale najnowsza książka sięga dalej, głębiej w historię. Można by wręcz pokusić się o przypuszczenie, że chłopcem pięknie odmalowanym przez Asię Gwis jest sam pisarz. Wątpliwości naszły mnie jednak w rozdziale omawiającym stosunkowo nową dyscyplinę sportową: wyścig po dziecięcy wózek zakupowy w supermarkecie. Jak zapewne wiecie, tych samochodzików czy innych ozdobnych pojazdów nigdy nie starcza w kluczowych dniach i godzinach tygodnia, dlatego też dziadek opowiada wnukowi, jak z wielkim poświęceniem podjął bieg po ostatni wózek-samochodzik oraz dlaczego tata śpi za kierownicą. Historyjkia Pawła Beręsewicza zachęcą was do wielu rodzinnych aktywności, może niekoniecznie do takiej sztafety, ale na przykład do stworzenia cowieczornego rytuału czytania, najlepiej z dziadkami i z rodzinnymi albumami. Na rozgrzewkę polecam lekturę spisu treści "Czemu tata siedzi w garnku?", my już na tym etapie bawiliśmy się świetnie. 
 

Bożena Itoya
 

Paweł Beręsewicz, Czemu tata siedzi w garnku?, ilustracje Asia Gwis, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2021.

Harjunpää i fińskie sprawy kryminalne


Nie mogę nazwać siebie znawczynią powieści kryminalnych, ale ich miłośniczką – to już owszem. Właściwie ta sympatia jest całkiem świeża, bo po uświadomieniu sobie, że reprezentuję trzecie pokolenie pałające gorącym uczuciem do Agathy Christie i kilkakrotnym przeczytaniu ulubionych śledztw detektywa Poirota, długo nie było nic innego. Aż zaprzyjaźniłam się z serią "Czeskie krymi" wydawnictwa Afera, w ramach której poznałam między innymi sprawy prowadzone przez Tomáša Volfa, jakie znakomity Jiří Březina opisał w "Przedawnieniu" i "Południcy". Druga z wymienionych książek ukazała się w Polsce w bieżącym roku (czeski oryginał: 2016) i właśnie ona skojarzyła mi się z pierwszym przeczytanym przeze mnie fińskim kryminałem, napisanym na początku lat 80. XX wieku "Harjunpą i dręczycielem kobiet". Jego autorem jest Matti Yrjänä Joensuu, zmarły w 2011 roku popularny pisarz i policjant. "Dręczyciela kobiet" w 2013 roku opublikowało Wydawnictwo Kojro, później ukazał się jeszcze "Harjunpää i syn policjanta" (napisany również w pierwszej połowie lat 80.), natomiast wcześniej: "Harjunpää i kapłan zła" (wydanie polskie: 2005, wydanie fińskie: 2003). Wszystkie trzy powieści przełożyła z języka fińskiego Bożena Kojro i chwała jej za to, bo są kryminałami wartościowymi, ważnymi, mocnymi, klasycznymi i w dużej mierze wzorcowymi dla współczesnego gatunku. Myślę, że ich lektura powinna być obowiązkowym punktem czytelniczych wycieczek dla wszystkich wielbicieli publikacji o morderstwach oraz ich społecznych uwikłaniach, ale i fanów samej Finlandii. Helsinki skrywające się poza światłem parkowych, dworcowych i osiedlowych latarń wypadają tu wyjątkowo mrocznie.

Powieść "Harjunpää i dręczyciel kobiet" rozpoczyna się bez żadnych wstępów, po prostu od razu uczestniczymy z jednej strony w nocnej pracy policjantów z wydziału kryminalnego, a z drugiej w procesie myślowym i ucieczce przestępcy. Jeszcze nie wiemy, kim jest, co zrobił i jak jego działania zwiążą się z tytułowym nadkonstablem Harjunpą. Podobnie skonstruowane są pozostałe wydane w Polsce książki Mattiego Joensuu, mistrza splatania wątków i losów. A także genialnego twórcy portretów potencjalnych i faktycznych morderców i gwałcicieli, ich rodzin oraz środowisk, kształtujących i miażdżących psyche sprawców. Przerażające to i bardzo prawdziwe – żaden przestępca nie wziął się znikąd. Dręczyciel kobiet porusza się na krawędzi gwałtu i morderstwa, jest tak niepozorny, że początkowo trudno go zidentyfikować i wszcząć poszukiwania, po prostu udaje się na jogging i atakuje, niekoniecznie powodując duże urazy, stąd poszkodowane nie zawsze zgłaszają napad. Z czasem okazuje się, że przestępca nie jest ani szczególnie inteligentny, ani nieprzewidywalny, jednak ujęcie go oraz zatrzymanie po aresztowaniu pozostaje problemem. Policjanci sami wpadają w swoje sidła, działają nieporadnie, potykają się o formalności i niedobory kadrowe. Taki obraz fińskiego wymiaru sprawiedliwości lat osiemdziesiątych jest kolejną cechą charakterystyczną prozy Joensuu. Niedociągnięcia w pracy operacyjnej to jedno, innym istotnym elementem fabuły jest wyzierająca co jakiś czas i niekiedy omawiana wprost systemowa dyskryminacja kobiet w helsińskiej policji. Współpracowniczką, a później partnerką Harjunpy jest Onerva, czasem podejmująca walkę o równe i godne traktowanie, kiedy indziej zaś zmuszana do pogodzenia się ze stanem rzeczy. Policjantka kilkakrotnie ratuje nadkonstabla z opresji, akceptuje jego spontaniczne, niekiedy co najmniej wątpliwe pomysły, zaś niektóre lekkomyślne projekty podejmują wspólnie, jak zasadzka na dręczyciela kobiet z Onervą jako wabikiem.

Śmiesznostki, słabości i przywary instytucji policji bledną wobec wypaczeń społecznych, jakie dostrzega i opisuje Matti Yrjänä Joensuu. Degeneracje, zaniedbania, niewidzialni dla innych mieszkańców stolicy, choć co dzień mijani na ulicy, klatce schodowej czy nawet w korytarzu własnego mieszkania chorzy, nieszczęśliwi ludzie – oto bohaterowie powieści kryminalnych o nadkonstablu Harjunpie. Nie pierwszoplanowi, bo każde miasto chce ich zepchnąć na jak najdalszy plan, ale w tych literackich, choć nie całkiem fikcyjnych sprawach kryminalnych zaczynają decydować o życiu "dobrych rodzin", niewinnych obywateli należących do klasy średniej (lub wyższej). W "Dręczycielu kobiet" zetkniemy się między innymi ze starszą kobietą pomieszkującą w przeznaczonej do rozbiórki ruderze z dorosłym, poważnie upośledzonym synem, izolowanym przez nią od świata, w tym kluczowych tu spraw seksu. Oboje żywią się tym, co znajdą na wielkim wysypisku śmieci, sprzedając też przeterminowane, wyrzucone, a później przez nich "odzyskane" produkty. Autor niespodziewanie wprowadza ich do akcji, znów ożywiając nasz proces lektury, wrzucając na głęboką wodę czyjegoś losu i myśli. W "Synu policjanta" margines społeczny oznacza zupełnie inną grupę. Chłopiec z tytułu uosabia stoczenie się młodzieży mającej rodziny, a jednak bezdomnej, zaniedbywanej i ignorowanej przez "bliskich", tworzącej szajki, gangi, pijącej, wszczynającej bójki i burdy, a w końcu popełniającej ciężkie przestępstwa. Mikael, bardzo nieletni syn terroryzującego rodzinę policjanta, w Polsce byłby uczniem szóstej lub siódmej klasy szkoły podstawowej. Z pewnością nie zasłużył na to, co go spotyka i co sam robi, na całą tę głupotę i bezsens świata, ale autor jest dla niego bezlitosny, w końcu zna podobne przypadki ze swojej pracy w policji.

Zazębiające się kręgi przemocy domowej, kompleksów, wściekłości, przenoszenia nienawiści i pragnienia zemsty na przypadkowe obiekty, wszystko w "Synu policjanta" prowadzi ku upadkowi bohatera. Choć tak naprawdę tym najważniejszym bohaterem jest wciąż Harjunpää, kochający ojciec i raczej spełniony mąż, rzadko bywający w domu, ale dzięki rodzinie utrzymujący się na powierzchni całej tej gęstej mazi nieszczęścia, z którą ma do czynienia w pracy. Nadkonstabl to postać bardzo ludzka, żaden z niego twardziel w pełni izolujący życie prywatne od służbowego, martwi się o córki i żonę, odnosi do nich choroby (fizyczne i psychiczne, cywilizacyjne i społeczne) ofiar i sprawców przestępstw. W kolejnych tomach serii przeżywamy z nim to podenerwowanie, niekiedy przebijające przez wszystkie okropieństwa ujawniane w śledztwie. Nie dziwcie się więc, że na blogu poświęconym literaturze dla dzieci i młodzieży omawiam te fińskie powieści kryminalne, bo choć adresowane do dorosłych, napisane zostały w dużym stopniu DLA młodych – dla ich dobra, w celu otrzeźwienia (niekoniecznie pijących, ale zawsze upojonych własnymi "nadrzędnymi" troskami) rodziców, opiekunów i innych decydentów dziecięcego losu. 


Bożena Itoya 

Matti Yrjänä Joensuu, Harjunpää i dręczyciel kobiet, z języka fińskiego przełożyła Bożena Kojro, Wydawnictwo Kojro, Rusiec 2013. 
Matti Yrjänä Joensuu, Harjunpää i syn policjanta, z języka fińskiego przełożyła Bożena Kojro, Wydawnictwo Kojro, Rusiec 2017.

niedziela, 29 sierpnia 2021

Łatwo być miłym!

 

Książka "Łatwo być miłym!" to sprytny drobiazg pokazujący, jak pewien prosiaczek zgłębia tajniki empatii i społecznego pożycia. Autorka, włoska ilustratorka Francesca Pirrone, przygotowała dla małych czytelników jasne przesłanie, zresztą cała ta publikacja jest pełna światła i pozytywnych wibracji. Przejrzystość słów, użytych bardzo skromnie, i dużych, zajmujących niemal całe strony kadrów nie wyklucza potrzeby skoncentrowania się na treści. Każdy segment książki składa się z polecenia, czy raczej zalecenia: "Dziękuj.", "Uśmiechaj się.", "Bądź cierpliwy.", "Wspieraj.", "Dbaj.", "Chroń.", "Ratuj.", "Pomagaj.", "Przepuszczaj.", "Dziel się.", "Szanuj Ziemię", oraz trzech obrazków, z których pierwszy zawsze jest wstępem, a jego sens rozumiemy dopiero po przewróceniu kartki i obejrzeniu dalszego ciągu, przy czym do przyswojenia całości przeważnie konieczny jest powrót do pierwszego kadru tej minihistoryjki.

Bohater przemierza kolejne strony zbierając przeżycia, dobre uczynki i przyjaciół. W małym-wielkim finale "zdjęcie" grupowe i bagaż doświadczeń są już całkiem pokaźne. Utrwalone kolejnymi lekturami, bo też "Łatwo być miłym!" wydaje się książką, do której maluch będzie wracał chętnie i wielokrotnie, proste przekazy autorki mają szansę głęboko zakorzenić się w systemie wartości dziecka. Nauce sprzyjają śliczne, dopracowane ilustracje, będące jakby wyimkami z większego komiksu. Kompletności brakuje, ponieważ nie znamy motywacji bohatera, nie wiemy, czemu ze złości czy kłótni z królikiem o to, kto pierwszy ma się huśtać, płynnie przechodzi do pokojowego rozwiązania, ta zgoda następuje na zasadzie deus ex machina. Może wystarczyła rada autorki: "Przepuszczaj"? A może pierwszy obrazek nie jest każdorazowo początkiem historyjki, tylko jej gorszym wariantem, a dalej następuje dwuobrazkowa dróżka, którą powinniśmy obrać? Sami zdecydujcie, jak będziecie objaśniać swoim dzieciom i uczniom, że łatwo być miłym.

Bożena Itoya

Francesca Pirrone, Łatwo być miłym!, tłumaczenie Katarzyna Radziwiłł (na podstawie wydania holenderskiego), Muchomor, Warszawa 2020.

Malutki Lisek i Wielki Dzik. Okropieństwo

Szósty tom serii "Malutki Lisek i Wielki Dzik" Bereniki Kołomyckiej jest świeżutki niczym nowalijka. Już na etapie okładki oko czytelnika tonie w zieleni, a małe ręce chcą głaskać – liście i Liska. Historyjka opowiedziana w tym albumie w niewielkim stopniu nawiązuje do poprzedniego, ale można ją czytać i oglądać niezależnie od wcześniejszych odsłon cyklu, w ogóle zaczynając od "Okropieństwa". Nie trzeba wcześniej znać bohaterów, by ich polubić. To może być wasz liskowo-dzikowy debiut. Lekkość pióra i pędzla autorki, tak daleka od maniery, pozornie wydaje się również wskazywać na debiut, ale wystarczy bardziej zagłębić się w lekturę, by docenić poziom artystyczny i techniczne umiejętności kadrowania oraz "dymkowania" bohaterów. Są bardzo wysokie, jak przystało na pierwszą damę polskiego komiksu dla dzieci.

Malutki Lisek i inne zwierzęta szykują się do zimy, gromadząc zapasy lub szukając tych już zebranych, ale zapomnianych. Rozmawiają. Rozmyślają. Trochę filozofują. Nie jest to komiks akcji, przynajmniej nie w tym stereotypowym znaczeniu, jakiego spodziewaliby się przeciwnicy uznawania kolorowych zeszytów za pełnowartościowe książki, czyli wciąż dobrze się mające osoby komiksy dyskredytujące. Targetem "Okropieństwa" nie są dzieci, które trzeba zmuszać do czytania i lepiej niech już czytają komiksy z ich błyskawiczną, dziwnie poprzecinaną fabułą niż nic, chociaż tak naprawdę to żadna książka. Berenika Kołomycka tworzy dla młodych i wiecznie młodych odbiorców, którzy lubią i umieją przyswajać malownicze leśne widokówki składające się w spokojną, nastrojową opowieść oraz chcą i potrafią myśleć, także o innych. Tematem tego albumu jest bowiem przede wszystkim przyjaźń, także taka zmuszająca do wyrzeczeń, a przyznanie się do winy, podjęcie ryzyka utraty zaufania czy w ogóle przyjaciela, bywa największym wyrzeczeniem.

Wielki Dzik reprezentuje spokojne, refleksyjne podejście do życia, niekiedy okazuje odwagę nie poddaje się nurtowi plotek ani grupowej paniki. Malutki Lisek jawi się jako jego przeciwieństwo – w gorącej wodzie kąpany, czasem rozpali się do pomarańczowości, palnie coś, potem szybko żałuje. Świadkiem liskowej żywiołowości i narzekania na Dzika jest Koszatka (najśliczniejsza z uroczych postaci w komiksie), która zlękniona przekazuje wieść Wiewiórce, ta z kolei biegnie z doniesieniem do oczernianego przez rudego. Gdy już myślimy, że wszystko potoczy się jak zwykle, to znaczy zostaniemy pouczeni, jak powstaje plotka i ile może zrujnować, następuje niespodziewany zwrot, a właściwie stop akcji. Dzik zanim wysłucha wiadomości przeprowadza test, czy rewelacja, z którą przychodzi do niego Wiewiórka jest prawdą i czymś dobrym. Przy braku pewności co do którejkolwiek opcji, wielka nowina zostaje porzucona na rzecz patrzenia sobie na śliczne rybki. Bardzo dobrze rozumiem Wielkiego Dzika i niniejszym uznaję za mojego guru. Zamiast truć codzienność plotkami, wyrzutami i podejrzeniami, lepiej wszyscy obserwujmy wodny, leśny i powietrzny drobiazg. A przynajmniej czytajmy komiksy Bereniki Kołomyckiej, której podejście do świata i sztuki komiksu podbudowuje i przywraca równowagę.

Bożena Itoya

Berenika Kołomycka, Malutki Lisek i Wielki Dzik. Okropieństwo, Egmont Polska, Warszawa 2020.

Niemożliwe



Portugalska książka "Niemożliwe" Catariny Sobral pokazuje i omawia poważne, fundamentalne wręcz sprawy (wszech)świata w bliskiej dzieciom oprawie plastycznej i formie krótkich, jasnych komunikatów. Jest to spójna, przystępna opowieść – czytelnik ma wrażenie, że bierze udział w występie wprawionego opowiadacza, który na dodatek jest rysownikiem. Ale takim posługującym się dziecięcym językiem plastycznym, myślącym jak sam słuchacz / oglądacz. Zadaniem czytającego maluchom dorosłego jest zmieniać głos, przybierać odpowiednie intonacje, dodawać dźwięki zwierząt, wiatru, wybuchów, wody, naśladować stąpanie dinozaurów i ogólne zrobić takie przedstawienie, na jakie ta wspaniała książka zasługuje.

Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy wszystko było w jednym miejscu.

Pomysłowość autorki zachwyciła mnie dowcipem, barwnością i pewną oczywistością, na którą jednak rzadko kto by wpadł. Właśnie tak należy przybliżać kilkulatkom zagadnienia powstawania materii i życia, naszego układu i planety, czyli kwestie trudne do objęcia nawet najtęższymi, kilkudziesięcioletnimi umysłami. Jest w "Niemożliwym" rozmowa o małym i wielkim, o rozroście, odłączaniu się i zbliżaniu, o cząsteczkach, które wyglądają jak różnobarwne i wielokształtne urodzinowe baloniki z oczami. Perspektywy się zmieniają, dlatego też my musimy obracać książkę, bo chwilami wszystko staje na głowie i również dymki z tekstem oraz towarzyszące nam w lekturze dzieci (może one to wszystko rysują?) lądują do góry nogami.

W tej jednej milionowej sekundy wszechświat urósł tak bardzo, że o ile wcześniej nie bylibyśmy w stanie go zobaczyć, bo był za mały, o tyle teraz nie możemy objąć go wzrokiem, bo jest gigantyczny!

Treść książki trudno jest opisywać słowami, bo te wypowiadane są różnymi czcionkami, w towarzystwie obrazków, z których każdy stanowi integralny element historii. Wyobraźnia dziecka bawi się świetnie, szczególnie przy umysłowej gimnastyce, jaką autorka zaproponowała zamykając dotychczasowy rozwój świata w granicach jednego roku. Te bardzo obrazowe ćwiczenia z myślenia przydadzą się każdemu starszemu przedszkolakowi, uczniowi zerówki i pierwszej klasy, a kto wie, może z tej formy popularyzacji wiedzy skorzystają i starsi. Zwłaszcza z najfajniejszego we wszechświecie słowniczka, który zamyka książkę pod postacią superkontynentu (w superbohaterskiej pelerynie). 


Bożena Itoya 

Catarina Sobral, Niemożliwe, z portugalskiego przełożył Jakub Jankowski, Wydawnictwo Druganoga, Warszawa 2021.

Kuferek Adama Mickiewicza

 

Jako dziecko lubiłam twórczość Adama Mickiewicza, w niektórych przypadkach nawet bardzo. Po niedawnym ukończeniu szkoły podstawowej przez mojego syna mam już wieszcza trochę dosyć, a wizja kolejnych obowiązkowo czytanych w szkole średniej dzieł zdecydowanie mnie przygnębia. "Kuferek Adama Mickiewicza" okazał się miłą odskocznią od szkolnego trybu analizy poezji i literatury w ogóle.

Napisana przez Jarosława Mikołajewskiego niewielkich rozmiarów książka jest lekką biografią opowiedzianą w konwencji muzealnego oprowadzania. Taki charakter opowieści wynika z proweniencji tytułowego przedmiotu i samego autora, oboje bowiem reprezentują warszawskie Muzeum Literatury imienia Adama Mickiewicza. Eksponat pozwala zrozumieć kluczowe dla życia patrona podróże, zbliżyć się do jego miłości i lęków, decyzji, polityczno-społecznych warunków bytowania. Jarosław Mikołajewski cytuje wiersze, celnie wskazuje ich lokalizację chronologiczną, "państwową" i... uczuciową. Wstępnie interpretuje poezję, dyskretnie podsuwając młodemu czytelnikowi myśl, że te wszystkie duchy przeszłości nie muszą być tak upiornie nudne i trudne. Zostawia przestrzeń dla indywidualnej pracy z "Panem Tadeuszem", "Dziadami" czy "Świtezianką", która i tak czeka każdego polskiego ucznia, warto więc zacząć ją przyjemnie, z mądrym przewodnikiem, jakim jest Jarosław Mikołajewski.

"Kuferek Adama Mickiewicza" adresowany jest do dzieci ze szkoły podstawowej, a na tym poziomie polskie książki prawie zawsze mają ilustracje. Tutaj obecność obrazków jest zrozumiała ze względu na ich charakter informacyjny. Ewa Mędrek po prostu płynnie uzupełnia tekst mapą, portretami, przy czym te o nieznanych twarzach zwracają szczególną uwagę i zapadają w pamięć, przedstawieniami ważnych dla opowieści miejsc, budynków wiązanych z naturą (gałęziami, falami), świetnymi ilustracjami do "Ballad do romansów", które mogą nie wydawać się obligatoryjne, ale bez nich wzmianka o romantyzmie pozostałaby suchą notką, a tak udało się wprowadzić odpowiedni nastrój, będący przecież podstawą tej epoki literackiej. Seryjność grafik wskazujących na temat wojny: armat i żołnierzyków, genialnie pokazuje zarówno gigantyzm wojen, ich wszechobecność, taśmowe płynięcie uzbrojonych ludzi oraz dział, zalewanie przez nie świata, jak i pewną karykaturalność, absurdalność tych wszystkich zrywów, bojów, wyzwolicieli, z czasem zaklętych w pozbawione twarzy figurki w dziecięcej zabawie, czy nawet książce.

Bożena Itoya

Jarosław Mikołajewski, Kuferek Adama Mickiewicza, ilustrowała Ewa Mędrek, Muchomor, Warszawa 2019.

A może morze?


Przewodnik i pamiętnik, książka aktywnościowa i miniencyklopedia Bałtyku ‒ to wszystko połączyły w jednym broszurowym wydawnictwie Barbara Caillot i Aleksandra Karkowska. Jeśli zastanawiacie się nad kierunkiem całorocznych rodzinnych (a nawet szkolnych) wycieczek i rozwoju zainteresowań waszych dzieci czy uczniów, wyskakujących powoli z przedszkolnych i wczesnoszkolnych trzech linii oraz programów ćwiczeń zamkniętych w tym etapie edukacji, rozważcie proszę: "A może morze"? Dla absolwentów przedszkola i pierwszaków publikacja ta może okazać się zbyt rozbudowana, większości zadań nie mogliby wykonywać samodzielnie, stąd zabawa w znawcę Bałtyku byłaby mniej ciekawa i angażująca. Na starsze dzieci czekają całe godziny obserwacji i notowania. Po otwarciu zeszytu, tuż za delikatną, muszelkową wyklejką, widzimy miejsce do podpisania przez właściciela, ale nie tylko imieniem i nazwiskiem, a także miejscowością zamieszkania, odległością od morza oraz datą rozpoczęcia notatek. Właściwą część publikacji rozpoczyna mapa polskiej linii brzegowej Morza Bałtyckiego z oznaczonymi miejscowościami, których nazwy należy samodzielnie wpisać podczas uzupełniania zeszytu, oraz z miejscem na wypunktowanie ulubionych. Dalej następuje kalendarz pogody na cały miesiąc, z rubrykami czekającymi na rysunki słońca, chmur, deszczu, fal w różnym natężeniu oraz na oznaczenia temperatury wody i powietrza. Takie obserwacje wymagają sumienności oraz regularności, więc dziecko nabywa kompetencji potrzebnych nie tylko w pracy naukowej, ale i w najzwyczajniejszej szkole. Przy okazji młody badacz Bałtyku będzie miał się czym zająć w nudniejsze, deszczowe dni wyjazdu.

Wśród zadań zaproponowanych w "A może morze?" znalazły się ćwiczenia plastyczne i techniczne, jak labirynt zamknięty w latarni morskiej, kolorowanie starej pocztówki, wykonanie różnych przedmiotów z kamyków, składanie papierowego statku czy budowa latawca według instrukcji; przyrodnicze (zgadnij, jaka to ryba, zwierzęta w Bałtyku, odrysuj kontur muszli i spróbuj dopasować do opisu); geograficzne (nazwy krajów nadbałtyckich, wspomniana mapa); żeglarskie (alfabet Morse'a, węzły, typy statków, tajemnice latarni morskiej), a nawet socjologiczne (ankieta z "człowiekiem morza"). Aktywności przeplatane są ciekawostkami i faktami, właściwie nawet są z nimi spojone, bo fragmenty do wypełnienia należą do szerszych notatek albo konkretnych dziedzin wiedzy i zawsze uzupełniając czy układając tekst dziecko uczy się czegoś.

Jestem pod wielkim wrażeniem profesjonalizmu autorek, odpowiedzialnych również za projekt graficzny (wraz z Katarzyną Brzostowską). Nauka i zabawa zostały tu idealnie zrównoważone, zadania można wykonywać w dowolnej kolejności, niekoniecznie wszystkie, bez stresu i jakiegokolwiek szkolnego nacisku. W razie wątpliwości, na ostatniej stronie znajdziecie odpowiedzi do trudniejszych quizów. Ilustracje i czcionki podtrzymują wrażenie lekkości, całość sprawia przyjemność, daje satysfakcję ze sprawdzenia się w niełatwych wyzwaniach oraz pozwala połknąć bakcyla Bałtyku ‒ niegroźnego, choć mocno zaraźliwego, bo zapadają nań całe rodziny, nie chcąc nigdy "zdrowieć" i przekazując go kolejnym pokoleniom. 


Bożena Itoya 

Barbara Caillot, Aleksandra Karkowska, A może morze?, Oficyna Wydawnicza Oryginały, 2020.

Mój cień jest różowy


Jeżeli za przekład książki dla dzieci bierze się Michał Rusinek, poeta i językowy sztukmistrz, to musi czekać nas lektura wyjątkowa. W końcu spod jego pióra wyszły polskie wersje "Fistaszków" (Wydawnictwo Nasza Księgarnia) oraz opowieści Tomiego Ungerera ("Otto", "Księżycolud" i "Trzej zbójcy", Wydawnictwo Format). "Mój cień jest różowy", stwierdza chłopiec wpatrujący się w swoje roztańczone odbicie, odziane w spódnicę baletnicy. Taką okładkę przygotował autor oryginalnego tekstu i zarazem ilustracji: Scott Stuart. Minęło kilka miesięcy od polskiej premiery tej dość głośnej książki adresowanej do kilkuletniego czytelnika i jego rodziców, spróbujmy na chłodno spojrzeć na jej zalety i przekaz, nie mieszając się w medialne wybuchy ideologicznej agresji. Ewentualne rozterki dotyczące wartości czy zasad ugruntowywanych przez tę publikację wynikać mogą z jej tematu. Autor opowiada bowiem o przełamywaniu uprzedzeń i zachowaniach wychowawczych rodzica dziecka, które nie identyfikuje się (przynajmniej nie w pełni) ze swoją biologiczną płcią. Kwestia ta rozciągana jest na inne "tożsamości nienormatywne". Tytułowy cień oznacza tu drugie "ja" lub "ja" pierwsze, ale w jakiś sposób wstydliwe i ukrywane, potrzebujące ujawnienia. Posiadający konserwatywne poglądy dorośli czytelnicy książek dla dzieci mogą odetchnąć i nie poczuwać się do obowiązku bycia zbulwersowanym, bowiem "Mój cień jest różowy" okazuje się nie być książką kontrowersyjną, krytykującą kogokolwiek, piętnującą dzieci "normalne", mieszającą im w głowach. Tu jest miejsce dla każdego, a jeśli nie zgodzicie się z tatą głównego bohatera, możecie wyjaśnić swojemu dziecku, czemu nie ma on racji i jak wy byście postąpili, gdyby to ono czuło się wyklęte ze świata.

Cień taty mojego niebieski jest cały - i wszystkie chłopaki w rodzinie taki miały.

Na dużych, pokrywających całe (również niemałe) strony ilustracjach poznajemy zmartwionego chłopca wojującego z własną przynależnością: do rodziny, oczekiwań, społecznej roli, zachowań i zainteresowań, jakie przyporządkował mu świat ze swoimi normami i kategoryzacjami. Niezadowolony z siebie samego wyraźnie cierpi. Po chwili jednak okazuje się, że gdy nasz bohater jest sam, jego różowy cień jest dobrym, zabawnym kompanem, tylko że ta zabawa kończy się wraz z pojawieniem bardzo męskiego mężczyzny, czyli taty.

Twój cień już niebawem nie będzie różowy. Nie przejmuj się - mówi. - To etap przejściowy.

Pasować do rodziny, w ogóle do świata – to marzenie i wyzwanie dla malucha, który właśnie idzie do szkoły. Trudno uwierzyć w podobną odwagę, ale mimo kompleksów i samoakceptacji bliskiej zeru, chłopiec spędza pierwszy dzień w spódniczce baleriny. Podoba się sam sobie, tata wygląda na strapionego, inni uczniowie gapią się i śmieją. Po lekcjach ciuszek i wiara w siebie zostają rzucone w kąt, bohater zaszywa się pod pierzyną, a ojciec... Zachowa się zupełnie inaczej niż na początku tej historyjki. Nie, idylla nie nadejdzie nagle, ale uda się wypracować jakąś drogę do pewności siebie i szerszego patrzenia na świat. A chyba dokładnie takie są cele wzajemnego wycho(wy)wania się w rodzinie przez dorosłych i dzieci, prawda? Spróbujcie zatańczyć, jak wam zagrają wasze cienie, w rytm lekkiego przekładu Michała Rusinka. Czasem będzie różowo, kiedy indziej dopadnie was blue monday albo inny niebieski cień codzienności, ale na pewno warto dać się zaprosić do tej lektury w rozmaitych układach i kolorach tęczy. 
 

Bożena Itoya 

 Scott Stuart, Mój cień jest różowy, przełożył Michał Rusinek, Wydawnictwo Znak Emotikon, Kraków 2021.

Lama mania



Lamy są ostatnio modne, w Polsce chyba bardziej jako motyw zdobiący rozmaite artykuły papiernicze niż żywe zwierzęta, chociaż te pojawiają się w charakterze terapeutów i gwiazd specjalnych farm. Opublikowanie świeżutkiej, we francuskim oryginale wydanej zaledwie rok temu książki "Lama mania" to świetny ruch wydawnictwa Muchomor, bo zdecydowanie istnieje duże grono zainteresowanych młodych odbiorców. Autorką tego kompendium jest francuska pisarka Françoise de Guibert, w której dorobku znajdują się liczne publikacje adresowane do najmłodszych, między innymi popularnonaukowe przewodniki po faunie i sztuce, encyklopedie Larousse'a, ale także adaptacje mang. Zróżnicowane są również dokonania ilustratorki Anne-Hélène Dubray, tworzącej bardzo ciekawe, tryskające kolorami albumy (sądząc po mojej małej internetowej kwerendzie). Obie panie debiutują na rynku polskim właśnie "Lama manią".

Przewodnik po świecie lam opowiada zarówno o funkcjonowaniu tych zwierząt w naturze, jak i ich życiu z człowiekiem. Dowiadujemy się co nieco o południowoamerykańskiej krainie lam – płaskowyżu śródgórskim Altiplano, leżącym w Andach Środkowych, na terenie Boliwii i Peru. Tu od razu zaznaczam, że autorka wspomina jedynie o "Altiplano – krainie lam", zaś jego dokładną lokalizację i charakterystykę czytelnik musi sprawdzić w innym źródle, o ile poczuje taką potrzebę. Françoise de Guibert omawia za to skoki temperatur w środowisku naturalnym lam, ich metody przystosowania do warunków pogodowych, dokładny wygląd, pokarm, reguły i długość życia w stadzie oraz rodzinie, smykałkę do ekologii, szkoły i podróży. Wymieniane są również inne gatunki żyjące w Altiplano, dzicy kuzyni lam oraz prehistoryczne wielbłądowate. Dowiadujemy się, jak ludzie wykorzystywali lamy w przeszłości, czemu szukali ich towarzystwa i do czego są im potrzebne współcześnie. Na zakończenie możemy wykonać quiz, w którym mylne odpowiedzi są na tyle dowcipne, że trudno się pomylić.

Szereg porządnie przedstawionych ciekawostek najwięcej zyskuje dzięki wyobraźni ilustratorki i przyjaźni, jaką wyraźnie żywi ona wobec swoich modelek. W pracach grafików bardzo często widać, czy dobrze bawili się przy ich tworzeniu i sądzę, że rysowanie lam sprawiło Anne-Hélène Dubray wielką przyjemność. Ta twórcza radość udziela się małym czytelnikom, zwłaszcza przy oglądaniu rozkładówek z "minami i minkami" lam (można spróbować naśladowania, polecam zwłaszcza teatrzyk cieni) oraz wyszukiwanką "gdzie jest lama" – nie ma tam co prawda żadnego przebojowego "living room", ale zdarzają się inne nieoczekiwane miejsca. Cała publikacja jest zróżnicowana i sympatyczna jak same bohaterki oraz ciepła jak ich wełna, koniecznie zanurzcie się w niej w jakiś zimny letnio-jesenny wieczór. 


Bożena Itoya 

Françoise de Guibert (tekst), Anne-Hélène Dubray (ilustracje), Lama mania, tłumaczenie Katarzyna Radziwił, Muchomor, Warszawa 2021.

Opowieści z głębi miasta

 

Jeśli polubi się opowieści Shauna Tana, to od razu bardzo. Z niecierpliwością czeka się na kolejne, często sięgające magicznej głębi miasta (lub przedmieść) historie tworzone słowem i obrazem. Ostatnia książka australijskiego artysty wydana w Polsce, jak zwykle przez kulturę gniewu, zawiera poetyckie grafiki i teksty ‒ krótsze i dłuższe opowiadania oraz wiersze, łącznie 25 epizodów o zwierzętach, bohaterach prawdziwych i zarazem wyimaginowanych. Oderwanie publikacji od schematów, jej nietypowość i niedefiniowalny charakter rzuca się w oczy już na etapie spisu treści ujętego w formie ikon, cieni zwierząt z numerami stron, na których zaczynają się poświęcone im rozdziały. Obrazki te nie zostały ułożone w kolejności następowania opowieści, nie znamy klucza zastosowanego w spisie treści. Pozostaje nam podążać za myślą autora, porzucić utarte tory myślenia o książce, jej celach i formach, po prostu wniknąć do głębi miasta.

Pewnego dnia rzuciłem w ciebie kijem.

Przyniosłeś mi go z powrotem.

Moja dłoń dotknęła twojego ucha.

Twój nos dotknął tyłu mojego kolana.

Ruszyliśmy przed siebie, jedno obok drugiego,

jakby tak było od zawsze.


Czas rozlał się między nami

bezkresną rzeką,

rozpostartymi równaniami, uniesionym niebem,

aż zakrzyknąłeś do mnie,

Świat należy do nas!

I tak było.

Opowieść o psie jest intymna, osadzona w bliskości, i równocześnie historyczna, bo porusza dzieje nawiązywania relacji, która z czasem przeistacza się w wielowiekową przyjaźń psio-ludzką. Sam tekst wiersza mógłby się wydawać nieco mizerny, nazbyt wzniosły, ale towarzyszy mu szereg ilustracji będących realizacją tej samej wiecznej przygody w różnych czasach, szerokościach geograficznych, rozmaitych wcieleniach. Bardzo to ładne i wzruszające.

Zupełnie inne wrażenia i emocje wywołują krokodyle, które niezauważone mieszkają w sięgającym chmur biurowcu. Realizm magiczny połączony z bardziej lub mnie dyskretnym ekomorałem przebija przez gładką ściółkę większości opowieści. Ludzka perspektywa wypada tu śmiesznie. Jesteśmy tylko pyłkiem na drodze, czymś nieistotnym, małostkowym i zarozumiałym, nieświadomym prawdziwego trwania świata, jego sensów. Nasze miasta są zabawkami, poczekalniami, migawkami dla mitycznych istot przybierających postać gigantycznych ślimaków uprawiających miłość na miejskich szosach, fascynujących brokatowych ryb dryfujących wysoko nad dachami lub (pozornie) zwyczajnych zwierząt. Te stworzenia nigdy nie są typowe, ale mi bardzo łatwo było przeniknąć do wizji Shauna Tana, niemal uznać je za własne, może dlatego, że już na stronie siedemnastej przyleciały motyle, a ja przeżyłam podobną opowieść na żywo z ćmami w centrum swojej metropolii. Pamiętam, jak pisałam do koleżanek z pracy, bo bardzo chciałam dzielić z nimi ten moment, gdy powietrze zmieniło się w drgające skrzydła. Tak dobrze jest utrwalić własne magiczne doświadczenia w czyjejś książce.

Krążyły, tańczyły i trzepotały wokół naszych uszu niczym niemy cud. Staliśmy zupełnie nieruchomo, jedno obok drugiego, jak zator na moście, wstrzymując każdy oddech i każde mgnienie oczu w oczekiwaniu na zwiewne błogosławieństwo maleńkich owadów. "Patrz! Patrz! Tu, na ramieniu, na ręce, na kolanie, na głowie! Zaczekaj! Nie ruszaj się! Spójrz na tego, na moim nosie!". I przez ułamek chwili, z twarzami i dłońmi obróconymi ku niebu, nie pytaliśmy dlaczego. Zgiełk w naszych głowach zamilkł, niekończące się zwoje taśmy z głosem narratora doszukującym się wszędzie skutku i przyczyny, znaku i symbolu, jakiegoś konkretnego znaczenia, wartości czy przesłania ‒ wszystko to po prostu ustało, a do nas przyleciały motyle.

(Przyp)owieści Shauna Tana bywają smutne, kiedy głęboko wnikają w naszą potrzebę ujarzmiania natury, likwidacji potworów, uczestniczenia w widowisku śmierci ‒ czasem nazywanym polowaniem, kiedy indziej połowem. Dobrze choć raz zobaczyć, jak to naprawdę wygląda, ubrać w poezję i malarstwo codzienność naszej leniwej konsumpcji i niby-nieszkodliwego, biernego gapienia się. Inne historyjki tchną w nas marzenia i nadzieję, bo przemawiają prosto do serca, językami literatury i grafiki. I tu doszło do mojego kolejnego spotkania: sowa Shauna Tana przefrunęła do "Kraboszek" Barbary Piórkowskiej, łącząc zupełnie różne literackie światy. Polecam takie transgatunkowe, "międzyautorskie" przeżywanie "Opowieści z głębi miasta".

Analogii jest oczywiście więcej, również takich bezpośrednich, bo chyba każdy skojarzy miniaturę o żabach z "Cykadą", czyli właściwie "Przemianą" Franza Kafki. Zresztą tom obfituje w transformacje i podmiany, niektóre jawią się jako wyzwolenie, inne przerażają i ostrzegają. A Shaun Tan bawi się wyśmienicie i jako metaforysta, i jako moralista, celnie podsumowując kondycję ludzkiego społeczeństwa ‒ czasem bardziej dramatycznie, kiedy indziej kąśliwie. Przede wszystkim zaś snuje te niepowtarzalne obrazy, z których może nie wszystkie mnie przekonują, ale tych wypowiedzianych jakby specjalnie dla mnie nigdy nie zapomnę: koni, jaka, gołębi, kota, lisa. "Opowieści z głębi miasta" są dziełem, do którego wraca się często, bo jego czytanie i oglądanie wywołuje łącznie wrażenia, jakie znamy z wizyt w galeriach, kinach, muzeach i bibliotekach, gromadzących wiedzę o całej twórczej i niszczycielskiej działalności człowieka oraz jej artystyczny komentarz.

Bożena Itoya

Shaun Tan, Opowieści z głębi miasta, tłumaczenie Anna Warso i Wojciech Góralczyk, Kultura Gniewu, Warszawa 2018.

poniedziałek, 26 lipca 2021

Siedem dni i Zadurzenie



Trudne tematy w literaturze dla młodzieży już nie szokują. Potrzeba powieścioterapii (jako kontynuacja dziecięcej bajkoterapii) jest stale silnie odczuwana zarówno przez zagubionych nastolatków, jak i przez zapewniających im wsparcie dorosłych: wydawców, jurorów konkursów literackich, pisarzy, pedagogów, rodziców. Co roku poszerza się więc oferta książek pomagających zrozumieć traumy i uzależnienia ‒ od toksycznych relacji, przemocy, internetu, mediów społecznościowych, gier, adrenaliny, używek ‒ oraz, co ważne, wykonać pierwszy krok do wyjścia z nich. Tylko pierwszy, bo literatura zawsze pozostaje literaturą, nie zastąpi profesjonalnej diagnozy i terapii.

Eve Ainsworth jest angielską pisarką opowiadającą o wykluczeniu, porzuceniu, braku samokontroli i wiary w siebie, schematach postępowania osób prześladujących i prześladowanych (w domu, szkole, na osiedlu), o pustce, depresji, śmierci. Mimo tak ciężkich, pozornie dołujących i nie dających dobrych rokowań stanów czy zachowań, powieści tej autorki niosą dużo nadziei, mówiąc kolokwialnie: dają kopa. Po ich przeczytaniu otwiera się szeroko oczy, zaczyna rozglądać i podejmować działania, także skierowane w siebie samego.

Na polskim rynku księgarskim (i bibliotecznym) dostępnych jest pięć publikacji Eve Ainsworth, dwie pierwsze: "Siedem dni" oraz "Zadurzenie", ukazały się w 2017 roku w przekładzie Marcina Mortki. To był bardzo ambitny i odważny ruch ze strony wydawnictwa Zielona Sowa. Głównymi tematami książek są bowiem odpowiednio brutalny bullying oraz pierwsza miłość, odczuwana przez czternastolatkę do agresywnego chłopca przejmującego kontrolę nad jej życiem. Trudno sobie wyobrazić okazję, na którą prezentem mogłyby być te powieści. Początek roku szkolnego? Pierwszy poważny związek? Podarunek zawsze wypadłby złowróżbnie, lepiej więc obie podsunąć i przeczytać w ramach profilaktyki dojrzewania, choć nie jest ono żadną chorobą.

"Siedem dni" zbudowane zostało na koncepcie podwójności, dwuznaczności, dwustronności. Można próbować dopasowania metafor dwóch stron medalu, dwóch końców każdego miecza, ale tak naprawdę chodzi po prostu o racje obu stron, empatię, psychologiczne podejście do osoby nękanej (Jess) i nękającej (Kez). Powieść ma formę przeplatających się pamiętników dwóch dziewcząt, których role wraz z rozwojem akcji okazują się coraz bardziej dramatyczne i nieoczywiste. Eve Ainsworth pracowała jako szkolny pedagog, w swoich książkach czerpie garściami z rozmów przeprowadzanych z młodzieżą, z korespondencji z nimi oraz z innych własnych doświadczeń. W "Siedmiu dniach" znajdziecie dużo dosadności, szarości, gwałtowności, dosłowności i rozpaczy. Czeka was również spotkanie z osiedlowym aniołem stróżem, zwykłym chłopcem, którego znaczenie niektórzy mogą przeoczyć. Później jednak sięgną po drugą książkę, bo kto przejdzie katharsis "Siedmiu dni", raczej na pewno zechce przeżyć "Zadurzenie", w którym gdzieś z boku akcji znów pojawi się Lyn.

"Zadurzenie" opowiada o nastoletniej miłości, która pochłania całą uwagę i czas. Bohaterka może wydawać się zaślepioną idiotką, pustą laską spełniającą się jako odbicie w oczach szkolnego przystojniaka, pozbawioną wsparcia przyjaciół i rodziny outsiderką, która wreszcie znajduje zainteresowanie, ale to tylko pozory. Charakterystyka Anny jest znacznie bardziej rozbudowana, warto zrezygnować z uproszczeń i lepiej ją zrozumieć, by dogadywać się z młodzieżą ‒ niezależnie, czy w waszym przypadku oznacza to rówieśników, własne dzieci czy uczniów. W wielu nastolatkach możecie dostrzec coś z Anny lub jej chłopaka Willa, którego krótkie listy następują po każdym rozdziale prowadzonym w dziewczęcej narracji pierwszoosobowej. Znów mamy więc dwie skrajne perspektywy i, podobnie jak w "Siedmiu dniach", dwójkę bohaterów funkcjonujących na granicy wytrzymałości. A może już poza nią? Według mnie nagromadzenie problemów w obu książkach jest nieprawdopodobne, napięcie sięga zenitu, a potem odlatuje gdzieś w kosmos. Rozumiem potrzebę wskazania, skąd biorą się kompleksy oraz zachowania "przemocowe", w tym autoagresja, jednak tak wysokie stężenie trudności i patologii, z jakim spotkałam się w powieściach Eve Ainsworth, pasuje bardziej do podręczników czy poradników psychologicznych niż do literatury. Chyba że tej popularnej, z niezbyt gustownymi okładkami poskładanymi z darmowych zdjęć i obrazków przez słabego grafika. Do literatury fachowej nie pasują tylko optymistyczne zakończenia, które zresztą niezbyt mnie przekonały ‒ zwłaszcza w przypadku "Siedmiu dni".

Obie powieści prezentują zarówno sytuacje spotykane na co dzień w przeciętnej polskiej szkole, na każdym podwórku i w wielu domach, jak również realia charakterystyczne tylko dla wielkiego miasta, mieszkań i klatek niekończących się blokowisk. Pojawiają się również podziały głębsze, będące specyfiką między innymi angielską: na lepsze i gorsze rodziny, szkoły, dzielnice oraz osiedla. Na wyraźnie zarysowane klasy społeczne. Dla polskiego czytelnika niektóre akcenty świata przedstawionego zabrzmią obco, może nawet niezrozumiale. Mnie ten wniosek wydał się budujący: nasze dzieci nie doświadczają tak wyraźnej presji i dyskryminacji ze względu na miejsce wychowywania się, swojej nauki czy pracy rodziców. Bohaterom udaje się czasem przeskoczyć granice, które nas przeważnie nie dotyczą, w naszych warunkach nawet nie istnieją, co nie oznacza, że powinny pozostać niewidzialne. To kolejna forma zapobiegania społecznym nieszczęściom, tylko tym razem dotyczącym ogółu, a nie jednej osoby przeżywającej własne koszmary. Czytajmy Eve Ainsworth, by mieć świadomość nierówności, krzywd, wykluczeń i zwalczać je w zarodku.

Bożena Itoya

Eve Ainsworth, Siedem dni, przekład Marcin Mortka, wydanie II, Zielona Sowa, Warszawa 2017.

Eve Ainsworth, Zadurzenie, przekład Marcin Mortka, wydanie II, Zielona Sowa, Warszawa 2017.

Na zawsze Milena

Opowiadanie o chłopcu, który wie, jak długo trwa miłość jest trzecią książką z serii o Dawidzie, bohaterze Pera Nilssona (tekst) i Pii Lindenbaum (nieodłączne ilustracje tworzące nasz obraz protagonisty i jego kompanów). Przygoda podzielona na sześć dni tygodnia rozgrywa się w szarej, szkolno-domowej codzienności, ale roi się w niej od małych dramatów, z których wybrnięcie może zaważyć o wielu aspektach życia młodych ludzi. Nie tylko teraz, ale i w dorosłości, gdy zdobywane przez rówieśników Dawida kompetencje społeczne oraz umiejętności wyrażania i porządkowania emocji będą decydować o ich szczęściu. Krótkie opowiadanie kryje potencjał dziesiątek rozmów... i monologów, które pozwolą czytelnikowi dojść do porozumienia z samym sobą, szkolnymi kolegami, rodzicami. Również ci ostatni powinni czytać bardzo uważnie, bo zachowanie mamy i taty Dawida uważam za kluczowe dla całej historii. Czy potrafilibyśmy zachować się jak oni?

Dawid jest zakochany i chodzi z Mileną (nie tylko do klasy), tata Dawida chodzi z Ewą, która ma córkę, Agnes, chcącą chodzić na spacery z suczką Dawida, Busią, i nim samym. Na pierwszej takiej przechadzce dostrzega ich Milena, po czym odwraca się i przez kolejne dni nie odzywa do Dawida, a koleżanki z klasy tworzą żywą barierę między zakochanymi, nie dopuszczając chłopca ani do dziewczyny, ani do słowa. Czy chodzi o ten niewinny spacer? Dawid cierpi, czasem gotuje się od gniewu, robi trochę głupot, ale głównie postępuje mądrze, co jest godne podziwu, bo pamiętam z dzieciństwa, że w podobnych sytuacjach zachowanie zimnej krwi graniczy z cudem.

À propos zimna (i oziębłości), ciekawym i bardzo realistycznym elementem fabuły jest wpływ pieska Dawida na przełamywanie lodów między skłóconymi lub dopiero zapoznającymi się ludźmi. Wesoły czworonóg rzeczywiście często rozładowuje napięcie, pozwala też wypełnić pustkę, gdy nie wiadomo, co powiedzieć: zabawą, ruchem. Zwróciłam też uwagę na dyskretnie zarysowane wątki relacji między rodzeństwem, pojmowania języka obcego (samej ukochanej Mileny!) przez dziecko oraz formowania się podziałów w grupie. Te pozornie drugoplanowe sytuacje są według mnie ważne na równi z innymi, podkreślanymi przez autora problemami: rozwodem rodziców, niszczycielską siłą plotek, głęboko przeżywanym młodzieńczym zakochaniem i miłosnym zawodem. Rozpoetyzowanie Dawida może wprawiać w zakłopotanie mniej wrażliwych czytelników, budzić ich zażenowanie i powodować dystansowanie się od bohatera, który wierzy w dozgonną miłość nie będąc jeszcze nawet nastolatkiem. Jednak wspomniane urywki codzienności równoważą ewentualne zniechęcenie do lektury, składając się na wciągający, wielobarwny obrazek literacki o dużej wartości praktycznej (książka niewątpliwie ma charakter terapeutyczny), ale też artystycznej, jak to bywa w sztuce użytkowej. "Na zawsze Milena" to opowieść spleciona misternie, choć z wykorzystaniem nitek powszedniości, bez brokatów czy innych fantastycznych efektów, książka, którą po prostu musicie przeczytać.

Bożena Itoya

Per Nilsson, Na zawsze Milena. Opowiadanie o chłopcu, który wie, jak długo trwa miłość, ilustrowała Pija Lindenbaum, przełożyła ze szwedzkiego Marta Rey-Radlińska, Zakamarki, Poznań 2019.

czwartek, 1 lipca 2021

Coś i Nic

 


Czy coś jest lepsze niż nic? Zazwyczaj tak nam się zdaje. Tak też sądzili bohaterowie tej książki, tytułowi Coś i Nic. Do czasu!

Anna Paszkiewicz przygląda się utartym zwrotom, których używamy na co dzień: „coś wspaniałego”, „nic z tego”, „to dopiero coś!” i snuje z nich opowieść o tym, jak wskutek drobnego wydarzenia zawsze pomijane, smutne i osamotnione Nic zostaje dostrzeżone i docenione. Cała warstwa fabularna opiera się na na jednym koncepcie: że „coś” i „nic” są samoświadomymi bytami, które słuchają, co się o nich mówi, a powiedzonka, które wypowiadamy zupełnie nieświadomie, wpływają na poczucie własnej wartości u naszych abstrakcyjnych bohaterów. Można próbować się w tym doszukiwać różnych głębi, ja jednak nie bardzo je dostrzegam i chętnie pozostanę przy interpretacji, że jest to sympatyczna zabawa językiem.

Mocną stroną książki są ilustracje autorstwa Kasi Walentynowicz. Po pierwsze, udało jej się w bardzo prosty i przekonujący sposób przedstawić Coś i Nic. Coś to skłębione kolorowe linie. Coś zajmuje miejsce, pęcznieje, rozpycha się. Za to Nic jest prawie niewidoczne, narysowane czarną przerywaną linią, tyleż jest, co go wcale nie ma. Nic jest skromne, prawie przezroczyste. Ilustracje zostały wykonane flamastrami (albo techniką do złudzenia przypominającą flamastry). Są bardzo kolorowe, w podstawowej palecie barw, dosadne, gęste, pełne szczegółów, wesołe. Ilustratorka w ciekawy sposób wypełnia konkretem i detalem niedługi tekst, rozbudowując dzięki temu pojedyncze zdania w całe mikroświaty. 

Ronja St

Anna Paszkiewicz, Coś i Nic. Ilustracje: Kasia Walentynowicz, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2020

 

niedziela, 6 czerwca 2021

5 sekund do Io i Rebeliantka

 

Małgorzata Warda doceniła potęgę e-sportu kilka lat przed wybuchem jego popularności, z jakim w Polsce mamy do czynienia dopiero teraz, na początku lat 20. XX wieku. Tymczasem już w 2015 debiutowała seria "5 sekund do Io", której bohaterami są nastoletnia Mika, społeczna i towarzyska alienacja młodzieży, VR, nowoczesne gry, biznes skoncentrowany wokół e-sportu, darknet, pieniądze i "fejm". W 2017 roku ukazał się drugi tom powieści z podtytułem "Rebeliantka". Jak czyta się się "5 sekund do Io" po takim czasie od premiery (a technologia nie próżnuje ani 5 sekund, w tej dziedzinie 5 lat może okazać się całą epoką) nastolatkowi obytemu w świecie gier i e-sportu?

To skomplikowane. Pierwsza powieść ma akcję wartką niczym wielkie amerykańskie hity filmowe. Fabuła, mimo że nawiązuje do spraw bardzo przyziemnych, przykrych i bliskich wielu polskim nastolatkom, jak bieda, samotność, chęć zdobycia popularności wśród rówieśników czy wreszcie dramaty znane raczej z rodzimej literatury i kina, jak wychowywanie się w rodzinach zastępczych i separacja od rodzeństwa, oscyluje między bajką a Bondem, w każdym razie unosi się w sferach wysokiego nieprawdopodobieństwa. Na "dzień dobry" Mika zostaje wplątana w atak terrorystyczny i darknetową aferę szpiegowską, sami więc rozumiecie, że będzie się działo.

Pod względem zawiązania akcji i jej blockbusterowej dynamiki książka była dla mojego syna zaskakująca, bo raczej nie czytywaliśmy wcześniej takiej literatury. Szybko dała o sobie znać gatunkowa polifonia, wprowadzająca chwilami wrażenie wielości, literackiego bogactwa, ale kiedy indziej pewnej kakofonii. Odczucia te towarzyszyły nam przy lekturze obu tomów. Otóż autorka przeplata ciężkie doświadczenia bohaterki, zwłaszcza tragiczny rozpad rodziny, oraz wydarzenia świadczące o jej samodzielności, niezależności czy sile (choćby przebicia ‒ w męskim świecie gier komputerowych) przemyśleniami kojarzącymi się raczej z naiwnymi dziewczynkami marzącymi o księciu. Dla czytającego obie powieści chłopca narracja pierwszoosobowa wrażliwej i kochliwej dziewczyny bywa męcząca, może nawet trochę żenująca. Nie wiem, dlaczego ambitni, chcący przekazać coś głębszego autorzy piszący dla młodzieży z takim zapamiętaniem sięgają po tradycje tak zwanej powieści pensjonarskiej albo innej literatury (bardzo) popularnej. Ciągle doskwiera nam brak rozwarstwienia polskiej literatury dla młodzieży (oczywiście nie licząc wyjątków), mamy utwory czysto obyczajowe i fantastyczno-obyczajowe i już. Mieszanie gatunków oczywiście często okazuje się bardzo atrakcyjne, gorzej, jeśli poszukujący nowych wyzwań czytelnik nie może trafić na nic innego niż stała kompozycja nowoczesnych technologii, morderczych igrzysk, miłości, kłopotów rodzinnych i ewentualnie rozterek moralnych z oczywistym rozwiązaniem. Edukacyjny i/lub romantyczny rys w niemal każdej powieści naprawdę zniechęca nastoletniego pożeracza książek, nawet jeśli najpierw książka porywa go przygodą czy dobrze poprowadzonym wątkiem komputerowo-gamerskim.

Sytuacja historyczna: Kiedy na Ziemi zaczęło brakować miejsca do życia, a dobra naturalne zostały wyczerpane, NASA wysłała sondę na Io, która przez piętnaście lat zbierała próbki z powierzchni księżyca. Przekazane do laboratorium potwierdziły, że na księżycu jest możliwe życie. NASA w porozumieniu z rządem rozpoczęła więc operację w celu zasiedlenia księżyca. Sprawy wymknęły się spod kontroli, kiedy na Ziemi wybuchła epidemia eboli i Io stało się miejscem ucieczki dla ludzi. Nie przebierając w środkach, walczą więc o ziemię na księżycu. Na Io wylądowały tez grupy ekoterrorystów, którzy nie chcą dopuścić do skolonizowania Io i czerpania z jego dóbr naturalnych.

Miękkość świata wewnętrznego Miki co rusz jest zestawiana z brutalnością gry, a właściwie wirtualnego uniwersum "Work a Dream" (nazwa technologii VR), do którego gracze przenoszą się jeszcze bardziej niż bohaterowie filmu Stevena Spielberga "Ready Player One" do OASIS (pomijam tu literacki pierwowzór, bo w naszym domu ekranizacja jest tak kultowa, że nie chcieliśmy czytać bazowej książki). Kolejną analogią jest "Sala samobójców" Jana Komasy. "5 sekund do Io" lokuje się gdzieś między tymi dwoma dziełami. Mika staje się swoim awatarem, traci kontakt z rzeczywistością, bo też prawie w niej nie bywa, jak wielu innych graczy na świecie buja w obłokach księżyca Jowisza, wyniszczając swój organizm, ba, zbliżając się do granicy zapaści, a nawet śmierci. Dziewczyna gubi się w każdym ze swoich światów.

Sytuacja historyczna: Z Ziemi zostały wysłane elitarne grupy ochotników, którzy mają za zadanie skolonizować Tytan. Zbudowano dla nich osiedle mieszkalne, zwane Spes ‒ Nadzieja, i nauczono ich, jak przetrwać w nowym środowisku, ale to podróż w jedną stronę. Nie będzie powrotu. Wczoraj, w okolicach jeziora Kraken Mare zaobserwowano ruch. Dzisiaj zniknęło czterech uczestników wyprawy. Za zniknięciem prawdopodobnie stoją istoty pozaziemskie. Kiedyś tworzyły zaawansowaną cywilizację, dzisiaj mieszkają w górach. Działają szybko i niosą zagrożenie, a jest ich tak wiele, że zostały nazwane Legionem.

Nurtującą zapewne wszystkie nastoletnie fanki "5 sekund do Io" kwestię, czy Ian i Bartek, dwaj młodzi mężczyźni bardzo ważni w życiu Miki, powrócili w "Rebeliantce" (choćby we wspomnieniach, bo retrospekcje stanowią integralną część pierwszej powieści), pozostawię nierozstrzygniętą. Nie wiem, jak wielbicielki tajemniczych e-romansów wytrzymały dwa lata dzielące publikację obu tomów. Mogę natomiast zdradzić, że bohaterka, zanim jeszcze wyplątała się z alternatywnej rzeczywistości gry "Bitwa o Io", podejmuje długofalową rozgrywkę w "Tytana". Nie chodzi już o przypadkowe, prywatne wejścia do VR czy szkolne i nawet krajowe turnieje. Dziewczyna dołącza do międzynarodowej ligi, jest kontraktowym członkiem teamu We Fly High. A umowa ta, w miarę rozwoju wydarzeń, nabiera coraz więcej cech cyrografu z diabłem (czym książka przypomina kolejny lubiany przez nas film ‒ "Nerve" Henry'ego Joosta i Ariela Schulmana). To właśnie "Rebeliantka" wprowadza czytelników w świat profesjonalnego e-sportu, przy okazji fantazjując co nieco na temat jego blasków i cieni (zwłaszcza tych drugich). Tak czy siak, młodzież zostanie dobitnie oświecona w różnicach między wyobrażeniem o życiu zawodowego gracza jako zabawie a jego rzeczywistą pracą, ograniczeniami i zobowiązaniami, jakie go wiążą.

Twórczość Małgorzaty Wardy, poza wartościami artystycznymi, ma duży potencjał dydaktyczny. Może być znakomitym narzędziem w rękach nauczycieli i bibliotekarzy, bywała też doceniana przez poważne gremia ‒ powieść "5 sekund do Io" otrzymała nagrodę literacką Książka Roku 2015 Polskiej Sekcji IBBY. Podsumowując, aby celnie wypowiadać się o polskiej literaturze współczesnej dla młodzieży, żeby choć powierzchownie pojąć jej relacje z kulturą popularną, zwłaszcza filmem i fenomenem streamerów, youtuberów oraz influenserów, trzeba znać te dwie książki Małgorzaty Wardy. Również każdy czytający nastolatek powinien sięgnąć po te lektury, nawet jeśli potraktuje je wyłącznie jako materiał badawczy, punkt odniesienia do ulubionych filmów albo gier.

Bożena Itoya

Małgorzata Warda, 5 sekund do Io, Media Rodzina, Poznań 2015, 2017 (Wydanie II).

Małgorzata Warda, 5 sekund do Io. Rebeliantka, Media Rodzina, Poznań 2017.

czwartek, 22 kwietnia 2021

Po prostu Mama

Książka Renaty Piątkowskiej "Po prostu Mama" jest zbiorem siedmiu zróżnicowanych tematycznie opowiadań, które łączy motyw matki-bohaterki. Mamy tu mamę singielkę ("Laurka"), opiekunkę pierworodnego dziecka, chorującego na śmiertelnie niebezpieczną przypadłość w regionie świata, gdzie nie ma dostępu do szpitali z oddziałami neonatologicznymi ("Oddech"), wzajemną opiekę i bezwarunkowe wsparcie matki i kilkuletniej córki ("Tajemny znak"), punkt widzenia rodzica dziecka niepełnosprawnego ("Klocki") oraz dziewczynkę po chemioterapii, której mama dąży do powrotu dziecka do samodzielnego, normalnego życia ("Pójdę z tobą"), dalej nieugiętą matkę Thomasa Edisona ("Geniusz") i anonimową, równie bohaterską kobietę z egzotycznych dla nas Himalajów, która swoją walkę o syna toczy w nieokreślonym czasie, właściwie równie dobrze może to być teraz, jak sto czy dwieście lat temu ("Zawsze cię znajdę"). Uniwersalny jest zresztą cały ten tomik, opowiadający o matczynej miłości i odwadze jako o wartościach niezależnych od szerokości geograficznej, statusu majątkowego czy epoki. Oczywiście to piękno bywa porządkowane lub tłamszone przez zwyczaje danego kręgu kulturowego, ale autorka nie wnika tak głęboko, nie tłumaczy, że sytuacja z jednego opowiadania byłaby niemożliwa w warunkach drugiego. Podobna analiza wykracza poza ramy literackiego obrazka, jakim jest każdy z utworów ujętych w książce "Po prostu Mama".

Opowiadania Renaty Piątkowskiej są sentymentalne, mają poruszać, a przede wszystkim wzruszać czytelników. I osiągają zamierzony skutek, przynajmniej jeśli chodzi o dorosłego odbiorcę. Każda mama dostrzeże cząstkę siebie w którejś z bohaterek na rozmaite sposoby realizujących wzorzec matki lub go przerastających. Młodym czytelnikom (wydawca oznaczył książkę jako "6+") za to z pewnością poszerzą się horyzonty, może też zaczną oni odrobinę bardziej doceniać swoją codzienność z jej domyślnym tłem: mamą. Dzieci z opowiadań "Po prostu mama" stykają się z ograniczeniami, upokorzeniami lub wykluczeniami często obcymi polskim dzieciom, ale pojawiają się również okoliczności bardzo swojskie, jak wychowywanie się w niepełnej rodzinie, zmagania z chorobą, stresem i nieprzystosowanie do wymogów szkolnych. Warto zwrócić uwagę, czy naszym pociechom historia o polskiej mamie funkcjonującej (z sukcesem i uśmiechem) jako oboje rodziców jednocześnie nie wyda się bardziej odległa i nierealna od opowieści o rodzinie pozbawionej dostępu do neonatologa lub kobiecie brodzącej w himalajskiej zamieci śnieżnej bez żadnego sprzętu i odnajdującej zaginionego synka. Przełamywanie stereotypów wciąż nie jest szczególnie popularne w rodzimej literaturze dla najmłodszych, dlatego przekaz opowiadania "Laurka" wypada szczególnie mocno. Autorka wyraźnie posiada wielkie doświadczenie w tworzeniu tekstów koncentrujących się na przyziemności, dobrze, że się jej trzyma i pomaga najmłodszym obłaskawiać te dni powszednie, niby zwyczajne, w rzeczywistości zaś często będące gigantycznymi wyzwaniami ‒ jak Dzień Ojca bez ojca albo poniedziałek, wtorek, środa, czwartek i piątek ze śmiechami i szeptami za twoimi plecami, gdy idziesz szkolnym korytarzem. Mam nadzieję, a właściwie nawet przekonanie, że dzięki temu niewielkiemu tomikowi wygrana zostanie niejedna dziecięca walka z podobnymi przeciwnościami.

Bożena Itoya

Renata Piątkowska, Po prostu Mama, ilustracje Joanna Rusinek, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2020.

Nibybór


Agnieszka Frączek znalazła świetny sposób na zapoznanie dzieci z wielkomiejską, na przykład warszawską fauną. "Nibybór" jest wesołym i w pełni dopracowanym projektem poetyckim, zwartą kompozycją, której poszczególne elementy łączą się ze sobą, uzupełniają, opowiadając ciągle nową, ale wciąż tę samą historię ‒ jak zwrotki w dobrej piosence.

Wpadła do domu i bzyczy na mnie.

Jakieś pretensje śmie mieć, normalnie!

Że niby mam tu pająków krocie?

Fakt, mam Wacusia i jego ciocię.

Lecz gdzie tu krocie?

/Mucha, fragment/

Również ilustracje z kolejnych wierszy nawiązują do poprzednich, dzieci mogą nawet szukać bohaterów, którzy przeskakują strony i pojawiają się w "nie swoim" utworze. Najmłodszym spodobają się też komiksowe dymki, nienadużywane, obecne tak w sam raz często. Daniel Włodarski wykonał masę dobrej roboty, wpasowując się w humor poetki i lekkość jej wersów.

Tuż obok parku jest kamienica.

A na jej strychu co? Tajemnica!

Zwisa z sufitu z ponurym: chrr...,

aż pan dozorca wzdryga się: brr!


Co to takiego? Bluszcz-akrobata?

Miniwilkołak? Papuś pirata?

Gruszka? Ropuszka? Stara poduszka?

Szczypiorek w mało twarzowych ciuszkach?

A może wyrósł tu perz-opryszek

i, chrapiąc, spłoszył ze strychu ciszę?

/Tajemnica, fragment/

Jest tu szereg historii prawdziwych, ujętych z reporterską precyzją, jak ta o gawronie otwierającym orzechy z użyciem samochodu (w modzie są także tramwaje, sama widziałam na mieście!), kunach z parkingu, dziku, lisie, nawet łosiu, który, owszem, bywa widywany, choć kto by pomyślał jeszcze jakiś czas temu. Koty, szczury, sroki, wiewiórki czy psy to istoty towarzyskie już od dawna, nie dziwią nic, więc autorka znalazła swoje sposoby na taką ich prezentację, by było wyjątkowo i odkrywczo.

Do czego orzech wiewiórkom służy?

A to zależy ‒ mały czy duży.

Większy wiewiórki rozłupią prędko,

a potem chrup, chrup! schrupią go z chętką.

Za to malutkim albo średniakiem

będą się bawić (z nie mniejszym smakiem).


Gole nim mogą strzelać fachowo

(to którąś z łapek, to znowu głową),

mogą go sobie turlać po trawce,

puszczać nim kaczki w miejskiej sadzawce,

a dwie wiewiórki (chyba z Elbląga)

podobno lubią nim grać w ping-ponga.


Tylko jednego żadna nie lubi:

tego, że orzech czasem się gubi...

/Wiewiórki/

Obok nawiązań do stereotypowych wyobrażeń o danym zwierzaku, mamy tu więc moc fantazji Agnieszki Frączek, pomysłów, których nie powstydziłby się żaden geniusz konceptu. Dodatkowo dostajemy w pakiecie perfekcyjną polszczyznę, ale nie nudną, słownikową i akademicką, tylko tę żywą, skoczną i dowcipną. Czytanie "Nibyboru" wywołuje wrażliwość językową i przyrodniczą, sprawia, że dzieci chcą bawić się w tworzenie rymowanek i obserwowanie zwierząt, na które niekoniecznie zwracały dotąd uwagę. Po tej lekturze okaże się, że zwykła mucha, mrówka czy bąk mogą być równie ciekawe, co łoś, dzik, lis i inne leśne stworzenia. A przecież "robaki" w myśleniu potocznym często nawet nie są postrzegane jako zwierzęta.

Rzadko trafia się tak przyjemna i pożyteczna lektura, atrakcyjna i dla zupełnych maluszków, i dla przedszkolaków, młodszych uczniów oraz wszelkich dorosłych błąkających się na co dzień szlakami Nibyboru. Agnieszka Frączek wyprostuje wasze ścieżki, powoli oprowadzi po tajemnicach, które są niewidoczne, gdy poddajemy się wielkomiejskiemu pędowi. Warto przystopować, poczytać i popatrzeć.

Bożena Itoya

Agnieszka Frączek, Nibybór. Zwierzęta wśród drapaczy chmur, ilustracje Daniel Włodarski, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2020.

Idol. Pola Negri

Książka "Pola Negri" jest jedną z czterech odsłon serii "IDOL", wymyślonej i zilustrowanej przez Justynę Styszyńską. Tekst tej okazałej i niesztampowej publikacji napisała Marta Kowerko-Urbańczyk, zaś o jego poprawność faktograficzną i filmoznawczą zadbały Dorota Łańcucka oraz Katarzyna Wajda. Wszystkie dotychczasowe postaci: Maria Skłodowska-Curie, Mikołaj Kopernik, Frida Kahlo i Pola Negri, pokazywały swoje talenty oraz osiągnięcia w formie wielkoformatowych zeszytów aktywnościowych z naklejkami, zadaniami, ciekawostkami, a równolegle autorki prowadziły opowieść biograficzną ‒ literacką oraz graficzną.

Wyklejana biografia Poli Negri jest też zwięzłą historią kina, a przynajmniej jego początków. Czytelnicy poznają podstawowe zawody związane z powstawaniem filmu, mogą wejść w rolę kostiumologa, strojąc Polę, pobawić się w scenarzystę, reżysera czy technika nakładającego kaszety na filmowe kadry. Książka ta może dużo zdradzić, podpowiedzieć wiele rozwiązań dzieciom świeżo zainteresowanym sztuką kina albo nawet kręceniem własnych filmików, poprowadzi je ku bardziej profesjonalnym rewirom, uczyni świadomymi kinomaniakami.

Kino bardzo szybko zyskało popularność. Wyobraź sobie, że gdy Pola uczyła się jeszcze w szkole baletowej, na świecie było już tysiące sal kinowych! Początkowo można w nich było oglądać filmy, które stanowiły rejestrację rzeczywistości, czyli przedstawiały prawdziwe zdarzenia. Ale widzom szybko przestało to wystarczać. W czasach filmu niemego ogromną popularność zyskały pełne gagów i śmiesznych scen komedie z Charliem Chaplinem. Kino wykorzystywano też, by pokazywać ludziom filmy propagandowe, czyli takie, które w dobrym świetle przedstawiają rządzących. Dziś możemy w kinach oglądać filmy bardzo różnych gatunków.

Książka obejmuje głównie okres lat 20. i 30. XX wieku, ale chronologia nie została w pełni zachowana, ponieważ autorki stosują szereg dygresji filmoznawczych i biograficznych. Czytelnik nie ma raczej wrażenia nieporządku, pewne rozbieganie wynika po prostu z charakteru książki aktywizującej, jednak osoba wrażliwa na poprawność językową może dostrzec niedoskonałości stylistyczne w tekście (dość wyraźne z uwagi na jego zwięzłość), nieporadność składniową i leksykalną. Uwagę zwraca też dysonans między prostym, objaśniającym językiem, jakim zazwyczaj zwraca się nauczyciel do na przykład sześciolatka, a stosunkowo zaawansowaną terminologią. Uproszczenia w partiach tekstu, które autorka chciała chyba jak najszybciej zakończyć, przeplatają się z ładnymi relacjami na temat kina i kariery Poli Negri, definicje wyglądające na urywki z encyklopedii sąsiadują z żywymi wypowiedziami autorki, pachnącymi prawdziwą pasją.

Może zauważasz czasem, że ludzie lubią naśladować bardzo znane osoby. Inspiracją może stać się to, jak wyglądają lub to, co mówią i robią. Zwróć uwagę, jak ogromny wpływ na modę ma sposób ubierania się gwiazd. A może ty też masz ochotę czasem ubrać się lub uczesać jak ktoś, kogo znasz z telewizji i Internetu? O najbardziej wyrazistych i popularnych osobach mówi się czasem, że są ikonami mody. Taką właśnie ikoną w swoich czasach była Pola Negri. Dziś niektóre jej stylizacje mogą wydać nam się zaskakujące, rzadko już widzimy panie w turbanach na głowie. Natomiast inne są wciąż popularne wśród kobiet. To ona wprowadziła zwyczaj malowania na czerwono paznokci u stóp, jako pierwsza nosiła też sięgające za kolana buty na wysokim obcasie zwane kozakami.

Magnetyzm "Poli Negri" wynika przede wszystkim z bardzo charakterystycznych portretów tytułowej bohaterki, trochę mrocznych, utrzymanych w kolorystyce i stylistyce rzadko proponowanej przez polskich ilustratorów tworzących dla dzieci. Justyna Styszyńska nie ogląda się na stereotypy i wyobrażenia o słodyczy, jaka powinna bić z obrazków dla najmłodszych, po prostu rzetelnie oddaje nastrój i technikę kina niemego, pozostając w zgodzie z własną wizją artystyczną. Purpura, czerń, egzaltacja, bogactwo i przesadna mimika ‒ oto elementy najwyraźniej budujące klimat tej publikacji, egzotyczne dla młodego czytelnika, ale też najbardziej zapadające mu w pamięć. To fascynująca, choć jednak dość oschła narracyjnie opowieść o epoce kina niemego i jej końcu, narodzinach kultu gwiazdy filmowej, z którego wywodzi się współczesna chwała celebrytów, oraz spokojnym, stylowym odchodzeniu do historii, jakie zapewne nie przytrafi się większości telewizyjnych i internetowych gwiazdek, dziś świecących oślepiająco, a jutro gasnących bez śladu.

Bożena Itoya

Idol. Pola Negri, koncepcja graficzna i pomysł serii: Justyna Styszyńska, tekst: Marta Kowerko-Urbańczyk, konsultacje faktograficzne: Dorota Łańcucka, konsultacje filmoznawcze: Katarzyna Wajda (FINA), Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2019.

Mój kochany kotopies

Niewielka książka Beaty Ostrowickiej "Mój kochany kotopies" jest adresowanym do przedszkolaków i najmłodszych uczniów opowiadaniem o kształtowaniu pewności siebie i asertywności. Kolorowa, łagodna oprawa graficzna autorstwa Elżbiety Grozdew ułatwia właściwe podanie i przyswojenie tematu. Publikacja ma niewątpliwie charakter terapeutyczny, ale sprawdza się też jako zwyczajna historyjka na dobranoc.

Gałgankowy, kolorowy tułów pasował zarówno do kota, jak i do psa. Ale jak na kota, ogon był zdecydowanie za krótki. A smukły pyszczek z zielonymi ślepiami wcale nie miał wąsów.

Tytułowy stworek jest nieudaną pluszową maskotką uszytą przez babcię Oli i Krzysia. Starsza pani od dawna zajmuje się tworzeniem podobnych zabawek, ale ten akurat dziwak nie podoba się nawet autorce, ląduje więc na strychu, gdzie podczas wakacji spędzanych u babci zostaje znaleziony przez Olę. Dziewczynka zabiera kotopsa do domu i uznaje za ukochaną zabawkę. Szybko jednak zaczyna się go wstydzić, bo o ile była w stanie wytrzymać kpiny brata, to śmiechy i szyderstwa koleżanek z klasy druzgoczą jej pozycję towarzyską. Ola wypiera się więc kotopsa, chowa go i zapowiada wyrzucenie. Sytuację poznajemy też z punktu widzenia samego pluszaka (nazywanego tu przytulakiem), przy czym nie jest to zabieg wprowadzający elementy fantastyczne, tylko typowa narracja stosowana w książkach i filmach dla najmłodszych, nauka empatii pobierana przez przedszkolaki na przykładzie ich słodkich codziennych towarzyszy: maskotek.

Kotopies zamieszkał w pokoju dziewczynki.

W dzień siedział na jej biurku i patrzył, jak odrabia lekcje. Najbardziej lubił, gdy pisała literki. Na początku wszystkie były krzywe, z czasem zaczęły wyglądać coraz ładniej. Podobało mu się również, gdy rysowała.

I cały czas do niego mówiła. To było najwspanialsze. Opowiadała o szkole, o koleżankach, o Bartku, z którym się przyjaźni, o tym, co przeczytała w książce, kogo spotkała w sklepie, o lekcjach angielskiego i treningach karate. Gdyby kotopies potrafił mówić, mógłby pochwalić się, ile zna angielskich słówek. Prawie tyle samo, co Ola.

Pod płaszczykiem opowiadania kryją się rady dla przedszkolaków i świeżo upieczonych uczniów: jak postępować, gdy wszyscy się śmieją z twoich rzeczy, przyjaciół lub rodziny? Poddać się i przyłączyć do drwin oraz grupy (pewnie znajdując też nową ofiarę-zastępcę), czy postawić na swoim i zignorować ciśnienie "grupy rówieśniczej"? Porzućmy złudzenia, świat nie roi się od małych twardzieli i idealistów, większość kilkulatków wybiera oczywiście pierwszą opcję. Dzięki książce Beaty Ostrowickiej jest jednak szansa, że mali czytelnicy, sami albo z pomocą dorosłych omawiających z nimi historię kotopsa, przeniosą doświadczenia Oli na własne podwórko i dołączą do drużyny superasertywnych bohaterów.

Bożena Itoya

Beata Ostrowicka, Mój kochany kotopies, ilustrowała Elżbieta Grozdew, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2020.