cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 28 czerwca 2018

Czacha się buntuje


"Czacha się buntuje" jest długo przez nas wyczekiwaną kontynuacją pierwszej książki Joanny Jagiełło dla młodszej młodzieży – "Pamiętnika Czachy" z 2014 roku. Od tamtej premiery minęła 1/3 życia mojego syna, trudno się zatem dziwić, że właściwie zapomniał przygody Amelii Parch. Usłyszawszy o powrocie najweselszej z dziesięcioletnich bohaterek literackich, czym prędzej ponownie przeczytaliśmy pierwszy tom jej zwierzeń i bezpośrednio po nim tegoroczny sequel. To był wspaniały maraton Czachy!
Tym razem polska Pippi i żeński Mikołajek w jednym kontempluje świat, przeżywa katusze związane z nowymi obowiązkami właścicielki psa oraz sprawdza się jako aktywistka społeczna. Aktywizowaną społecznością bywa i rodzina, i klasa, i cała szkoła. W nowym roku szkolnym Amelia vel Czacha niekiedy chadza na zajęcia (i do zdjęcia) poczochrana i właściwie w piżamie, bo przed lekcjami musi wyprowadzać uroczego Bustera, nowego, "psiego" członka rodziny. Ale to nie co dzień, ponieważ ta dziewczynka ma dwa domy – mówiąc dorosłymi słowy, rozwiedzeni rodzice Czachy sprawują nad nią opiekę naprzemienną, więc pół tygodnia mieszka ze starszą siostrą (z wcześniejszego małżeństwa mamy), Busterem, mamą i jej chłopakiem, a w pozostałe dni z tatą i jego dziewczyną. Tę skomplikowaną sytuację czytelnik rozpracowuje bardzo szybko dzięki ilustrowanemu "katalogowi rodzinnemu" i prostym wyjaśnieniom narratorki. Wszystkie wymienione osoby, a także dziadek-jogin, koleżeństwo z klasy, sąsiedztwo z bloku, współpasażerowie z autobusu i kilka innych postaci, wystąpią w zwariowanym spektaklu rozpisanym na 30 rozdziałów. Czacha zaś przeważnie pełni funkcję reżyserki tego pozytywnego chaosu. Naszą sympatię zyskała przede wszystkim jako inicjatora lub sprawczyni takich akcji jak walizkowy protest Klubu Bunt, szkolna akademia poprowadzona przez dziadka, dobieranie mamie towarzystwa do uprawiania chodu z kijkami, pożyczka udzielona Panu Pijakowi z bloku, zarabianie na domowych porządkach u sąsiadów czy spontaniczny sylwester.
Książkę Joanny Jagiełło czyta się bardzo dobrze z kilku powodów. Pierwszym jest lekkie, szalone, trochę zadziorne poczucie humoru. Drugim – szczerość autorki, piszącej otwarcie o blaskach i cieniach rodziny "patchworkowej", polskiej edukacji, posiadania zwierząt domowych czy ogólnie dorastania. Kolejną przyczyną znakomitej przyswajalności lektury jest dobrze skonstruowana postać tytułowej Czachy, jej wiarygodność dziesięcioletniego oryginała. Do jej świata zostajemy skutecznie wciągnięci także dzięki dwojakim ilustracjom: tym głównym, autorstwa Marty Krzywickiej, i pobocznym bazgrołkom z pamiętnika Czachy (narysowanym przez Joannę Jagiełło). W obu ujęciach rzeczywistość i portrety ludzi są dalekie od ideału, ale bardzo zabawne, podtrzymują atmosferę tekstu nie przyduszając go. Wśród atutów powieści Joanny Jagiełło trzeba wymienić także budowę fabuły, świetnie komplikowaną i po prostu wciągającą młodego czytelnika w kolejne wyzwania codzienności. Wydarzenia i "numery" Czachy nawarstwiają się, prowadząc do spektakularnego finału, którego przeczytanie zajęło mi wyjątkowo długo z powodu dławienia się śmiechem. "Czacha się buntuje" to scenariuszowy majstersztyk, porównywalny z najlepszymi komediami filmowymi.
Bożena Itoya

Joanna Jagiełło, Czacha się buntuje, zilustrowała Marta Krzywicka, rysunki Czachy: autorka, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

Listy w butelce. Opowieść o Irenie Sendlerowej


Nowa książka biograficzna Anny Czerwińskiej-Rydel ukazała się w związku z obchodami Roku Ireny Sendlerowej. Choć adresowana do dzieci, jest to pozycja bardzo dojrzała, zbudowana z trzech części, osiemnastu rozdziałów, pod którymi dość często pojawiają się przypisy historyczne, epilogu, kalendarium życia i czasów Ireny Sendlerowej. Książka opatrzona została również obszernym wstępem Rzecznika Praw Dziecka Marka Michalaka, fotografiami, na których widnieje Irena Sendlerowa odbierająca Order Uśmiechu, oraz ilustracjami Macieja Szymanowicza. Obrazy te podtrzymują artystyczny charakter "Listów w butelce", poza sferą plastyczną mamy jednak do czynienia z publikacją popularnonaukową. Znane mi wcześniej utwory biograficzne tej autorki były raczej krótkimi powieściami, jednak zakres i sposób prezentacji wiadomości o życiu Ireny Sendlerowej oddala "Listy w butelce" od literatury pięknej, a zbliża do ładnego, rozpisanego na scenki podręcznika historii.
Na początku książki czytelnik zostaje przeniesiony do sierocińca prowadzonego przez Janusza Korczaka, by uczestniczyć w przedstawieniu teatralnym żydowskich dzieci. Postać i działalność "Panadoktora" pojawiała się już w "wojennej" literaturze dziecięcej wielokrotnie, jednak tu jej obecność ma raczej charakter symboliczny, służy prezentacji ideałów i motywacji, jakimi kierowała się Irena Sendlerowa. To ostatnie chwile wychowanków Henryka Goldszmita, jego bezwzględny szacunek i poświecenie dla dzieci ukształtowały bohaterkę, o której opowiada Anna Czerwińska-Rydel. A ilustracja-plakat Macieja Szymanowicza obrazująca odjazd Korczaka z Umschlagplatz to chyba najmocniejszy fragment książki, doskonale dosadny, zapadający w pamięć i artystycznie doskwierający. Mówi więcej niż niejeden film poświęcony zagładzie.
Właściwa historia ratowania żydowskich dzieci poprzez przemycanie ich za mur warszawskiego getta rozpoczyna się w drugiej części książki, zatytułowanej "Jak ukryć listy". Co ciekawe, i cytat otwierający ten segment utworu, i tytuł książki, i jej okładka sugerują, że "Listy w butelce" to jakieś wiadomości przekazywane przez małych ludzi uciekających z getta, ich wołanie o pomoc, może adresowane do dzisiejszych dzieci, może do całej ludzkości. Tak my zinterpretowaliśmy tropy zostawiane przez autorkę i ilustratora, tymczasem okazało się, że "listy" to wykazy, indeksy, spisy dzieci – podopiecznych Ireny Sendlerowej, którymi zajmowała się co prawda tylko chwilę, ale taką decydującą o ich losie.
Zanim została uśmiechniętą starszą panią, pijącą sok z cytryny by przypieczętować prawo do noszenia Orderu Uśmiechu, Irena Sendlerowa była piękną, energiczną, serdeczną młodą kobietą, przekradającą się do warszawskiego getta jako siostra Jolanta. Zakres pomocy, jaką tam wnosiła, powiększał się, by wreszcie sprowadzać się do transportu nie rzeczy, ale ludzi, i nie ze strony polskiej na żydowską, ale w kierunku przeciwnym. W niezwykły projekt zaangażowanych było wiele osób i jedna organizacja (Żegota), jego przebieg z szerokiej, wieloletniej perspektywy (którą przyjęła autorka "Listów w butelce") okazał się wielkim sukcesem, ale wtedy, w 1942 roku, zdawał się szaleństwem. O niebezpieczeństwie przedsięwzięcia świadczy historia aresztowania, więzienia i przesłuchiwania Ireny Sendlerowej, bo i te ciężkie, ponure, zdawałoby się beznadziejne chwile zostały opisane w książce. Właściwa akcja "Listów w butelce" sięga tylko roku 1943, ale załączona korespondencja (część 3. książki) i szczegółowe kalendarium z życia Ireny Sendlerowej prowadzą opowieść znacznie dalej, do chwili, gdy przed dziesięciu laty zmarła "matka dzieci Holokaustu".
Według mnie publikacja jest przydatna i przyjazna dla starszych uczniów szkoły podstawowej, czyli od trzeciej / czwartej klasy wzwyż. Ośmio- czy dziewięciolatki nauczą się z "Listów w butelce" historii okupowanej Polski. Jednak czytająca (bo to nie książka dla początkujących!) młodzież w wieku powyżej 10 lat już to wszystko wie, czy więc jest sens "przerabiać" z nią utwór Anny Czerwińskiej-Rydel? Tak, bo w przypadku starszych dzieci książka porządkuje wcześniej zdobytą wiedzę i pozwala poznać miejsce Ireny Sendlerowej w "małej" historii drugiej wojny światowej, zrozumieć zależności między wielkimi decyzjami politycznymi a życiem zwyczajnych ludzi. Mój syn wysłuchał tej opowieści z zainteresowaniem, nie chciał przerywać lektury, mimo że oceny w szkole były już wystawione i nie planował zabłysnąć przed nauczycielami znajomością historii siostry Jolanty. Na pewno jednak jeszcze nie raz ten skarbiec wartości przyda mu się i w szkole, i po prostu w życiu, gdy przyjdzie mu podejmować własne trudne decyzje.
Bożena Itoya

Anna Czerwińska-Rydel, Listy w butelce. Opowieść o Irenie Sendlerowej, ilustracje Maciej Szymanowicz, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

Ala Baba. Kosmiczne zadania


Zeszyt ćwiczeń "Ala Baba. Kosmiczne zadania" był dla nas dużym, pozytywnym zaskoczeniem. Publikacja została przygotowana przez Joannę Wachowiak (tekst i koncepcja) i Teresę Zalewską Hoyę (rysunki), a więc autorki książki "Ala Baba i dwóch rozbójników" (obie publikacje ukazały się w wydawnictwie BIS). My sięgnęliśmy po uzupełnienie wartościowej lektury, ale z "Kosmicznych zadań" skorzystają również osoby nieznające przygód Ali, wielkiej kreatorki Kosmosu.
Na 47 czarno-białych stronach w formacie A4 mieszczą się całe pokłady pomysłów, zabaw, humoru i "aktywizatorów" wyobraźni. Autorki pobudzają do działania nie tylko małe dłonie i spostrzegawczość czytelników, ale też pielęgnują ich sprawność i kreatywność językową. Zadania są wszechstronne, ciekawe, świeże i błyskotliwe. Rozwiązując je młody człowiek wciela się w bohaterkę literacką, która w pierwotnej książce wymyślała całe światy i odkrywała je przed młodszymi braćmi. Tutaj to my tworzymy: nazwy obiektów należących do osiedla "Kosmiczne", wizerunki stworzeń przywiezionych w dziwacznych (wiele mówiących) pojemnikach do minizoo na planecie Frajdus, lustrzane odbicia nas samych jako stworów z 8 rozmaitych światów, fantastyczne rozwinięcia niby zwyczajnych imion, a tak naprawdę kosmicznych skrótowców (np. mój syn rozszyfrował "POLA" jako "Polsko-Ormiański Lek Antypadaczkowy", a "AZOR" jako "Antykwariat Zepsutych Oczu Rabusiów"), podobiznę najmniej sympatycznej formy życia z planety Y-7541, na której najsympatyczniej wypada coś przypominającego ziemskiego krokodyla, pozytywne przekazy o Ziemi adresowane do kosmitów porozumiewających się tylko rysunkami, definicje kosmicznych znaków drogowych (czy innych tabliczek informacyjnych), propozycje nazwy sklepu ze słodyczami sprowadzanymi z całego kosmosu (wymyśliliśmy m.in.: "Droga mleczna, czekoladowa i ciągutkowa", "Smakołyki z galaktyki", "Donuty z obcej chaty", "Słodkości z przyszłości"), zestaw kosmicznych zwyczajów Kretongan (odpowiadamy na pytania o ich zwierzęta domowe, letniska, ulubione prezenty, przebieg kataru, powitania i in.), nazwy i podobizny krzyżówek różnych zwierząt zamieszkujących stację badawczą profesora Mózgowca, patenty na ulepszenie naszych ziemskich przedmiotów, definicje haseł ze słownika obcych, zastosowania tajemniczego przedmiotu zostawionego nam przez poprzedniego użytkownika rakiety, krajobraz zapomnianej planety, ledwie zarysowany na wyblakłej pocztówce, spis czynności, które mógłby za nas wykonywać wymarzony robot i działań, jakie wolimy pozostawić sobie samym, nazwy dotychczas bezimiennych gwiazdozbiorów. Jest jeszcze kilka innych ćwiczeń otwartych, bardzo indywidualnych, gwarantujących świetną rozrywkę i personalizację "Kosmicznych zadań". Ponadto w zbiorze znalazły się bardziej tradycyjne łamigłówki – znajdujemy: skomplikowaną drogę ucieczki z planety Graturn, pięć szczegółów różniących dwie istoty podszywające się pod mieszkańców Lusterusa, nazwy obcych planet ukryte wśród rozrzuconych liter, dwie identyczne postacie w tłumie kosmitów; łączymy kropki w dowolny sposób i wyobrażamy sobie, co przedstawia powstały tak rysunek (trochę jak wróżba z wosku) czy wykonujemy ćwiczenie przygotowane przez komputer pokładowy, miłośnika "połącz ponumerowane kropki" (od 1 do 211, więc to zadanie dla starszych dzieci).
W "Ali Babie. Kosmicznych zadaniach" zachwyciło mnie podejście do języka. Wspomniałam już o ćwiczeniach słowotwórczych czy tych z formułowania wypowiedzi, ale warto zwrócić też uwagę, jak Joanna Wachowiak zwraca się do dzieci. Niewiele tu zwykłych, króciutkich poleceń, królują dłuższe, "pisarskie", zgrabne i zabawne, jakby wyimki z literatury. Użytkownik "Kosmicznych zadań" niepostrzeżenie korzysta i uczy się czegoś już czytając treść zadań. Zbiór ćwiczeń jest zresztą ogólnie doskonale skonstruowany, czytelny i praktyczny pod względem czcionki, obrazków, miejsca na samodzielną pracę, typu papieru i numeracji zadań (jest ich 26). Jeśli jeszcze nie mieliście w rękach tej pozycji, koniecznie spróbujcie, nawet jeżeli nie czytaliście "Ali Baby i dwóch rozbójników" i na co dzień nie pałacie sympatią do "książek aktywnościowych". Te zabawy zachęcają do czytania, wypowiadania się, bycia radosnym i twórczym.
Bożena Itoya

Joanna Wachowiak, Ala Baba. Kosmiczne zadania, rysunki Teresa Zalewska Hoya, Wydawnictwo BIS, Warszawa.

środa, 20 czerwca 2018

Wierusz i Nikt – historia i legenda Wieruszowa


W 2017 roku wydawnictwo Literatura wydzieliło ze swojej serii "A to historia" cykl dla najmłodszych dzieci, publikując książki historyczne z okienkiem w okładce: "Podarunek królowej Jadwigi" Beaty Ostrowickiej oraz "Bursztynowy szlak" Grażyny Bąkiewicz. Po udanym debiucie tego bloku wydawniczego nadeszła pora na nieco poważniejszą kontynuację. Trzecia książka adresowana do starszych przedszkolaków i młodszych uczniów została napisana przez Pawła Wakułę, pomysłodawcę i jednego z autorów cyklu opowiadań "Zdarzyło się w Polsce" oraz autora tomu "Jagiełło pod prysznicem" – publikacji adresowanych do dzieci co najmniej dziewięcio-, a raczej dziesięcioletnich oraz nastolatków. Indywidualne opowiadanie "Wierusz i Nikt", choć teoretycznie wydane w ramach cyklu dla najmłodszych, spodoba się również wcześniejszym, starszym czytelnikom Pawła Wakuły. Właściwie jest to książka bez ograniczeń wiekowych, ani górnych, ani dolnych. Młodsi czytelnicy mogą przyswoić opowieść jako dobrze opowiedzianą legendę, a starsi uwzględnić odniesienia do prawdziwych miejsc (ziemia wieluńska, Śląsk, Wieruszów, Wrocław i in.), osób (najważniejsze to królowie i królowe, zwłaszcza "Władysław, syn wielkiego Jagiełły", Elżbieta Luksemburska i Władysław Pogrobowiec) oraz wydarzeń, które w historycznym epilogu zostały scharakteryzowane jako rozgrywające się "za panowania Władysława Warneńczyka i Kazimierza Jagiellończyka".

Ale choć zbóje drwili z prawa i śmiali się prosto w twarz staroście królewskiemu na zamku w Bolesławcu, to jak ognia lękali się jednego człowieka – Klemensa Wierusza.
Był to rycerz z potężnego rodu, od dawna osiadłego w ziemi wieluńskiej. Jego przodkowie zbudowali murowany kasztel, wokół którego z czasem rozrósł się gród zwany Wieruszowem. Ojciec Klemensa, Bernard, ufundował u bram miasta klasztor dla paulinów i drewniany kościółek pod wezwaniem Świętego Ducha. To właśnie stamtąd, po modlitwie przed cudownym obrazem Pana Jezusa Pięciorańskiego, Klemens ruszał do boju z raubitterami.

Paweł Wakuła od pierwszej strony stosuje konkretny, odrobinę stylizowany i przez to dość surowy ton opowieści. Pojawiają się co prawda elementy frazeologizacji charakterystycznej dla legend i innych gawęd, ale przede wszystkim autor wprowadza dzieci w świat literatury historycznej, w której od dziś będą spotykać takie pojęcia czy sformułowania, jak "ufundować", "osiadły" / "osiąść", "kasztel", "raubitter" (to słowo zostaje wyjaśnione). Językowi odpowiada treść, również pozbawiona złagodzeń, wyłaniająca czarny charakter spośród osób pozornie najbardziej dobrotliwych, relacjonująca trudy więzienia czy rozgrywki polityczne królów, wcale nieprzypominających tych bajkowych. Konwencja ta sprawdza się bardzo dobrze, utrzymując atmosferę opowieści i uwagę czytelnika aż do ostatniej strony.
Książka poruszy wielu odbiorców: tych, którzy lubią zgłębiać dawne dzieje, i tych o wrażliwych sercach. Jest to historia Klemensa Wierusza, rycerza potężnego, wzbudzającego lęk i szacunek, ale też cierpiącego na wspomnienie dawno zmarłej żony. W toku opowieści okaże się on wyjątkowo wytrwały i silny, może właśnie tą smutną, utraconą miłością, która jednak go ocali. Konstrukcja fabuły wydała mi się bardzo ciekawa, bo w literaturze dla dzieci nieczęsto się zdarza, by główny bohater znikał z kart na pokaźną część książki. W roli protagonisty zastępuje go wówczas dzielny rybałt (grajek), Dobko, który w ciągu pięciu lat "z chłopca zmienił się w młodego mężczyznę". Dojrzewanie Dobka zostało podporządkowane wartościom, jakimi nasiąkł służąc na zamku Klemensa Wierusza, oraz poszukiwaniom zaginionego rycerza. Finał, przypominający wyzwania stawiane przed bajkowymi książętami, pokrzepia czytelniczą duszę i dobrze komponuje się z wcześniejszymi, nieco pesymistycznymi obrazami walk politycznych i niesprawiedliwości, w jakie uwikłane było także duchowieństwo. Naprawdę warto podsunąć tę książkę swoim uczniom, dzieciom, wnukom czy przyjaciołom, a już koniecznie – rodzinom odwiedzającym biblioteki i księgarnie.
Bożena Itoya

Paweł Wakuła, Wierusz i Nikt, ilustrował Marek Szal, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

wtorek, 12 czerwca 2018

Kino w Trampkach 2018 (część 1.)


Festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży Kino w Trampkach, w tym roku odbywający się w stolicy po raz szósty, realizuje spójną i przejrzystą wizję kina dla młodych. Nie tych w klapkach, którzy stawiają na pełen urlopowy luz, prostą rozrywkę bez żadnego przesłania. Nie dla tych też, którzy przy niedzieli albo zmuszani przez szkołę udają się w wyjściowych pantoflach lub lakierkach na adaptację szkolnej lektury czy innej perły kultury wysokiej, zazwyczaj odległej samym adresatom. Na ten festiwal chodzimy w trampkach, bo to nie męczarnie, a żywa kultura, bo jako widownia należymy do olbrzymiej przestrzeni między masową rozrywką a przymusową lekturową nudą i martwą klasyką. To wspaniale, że ktoś myśli o młodzieży, która nie chce oglądać tylko YouTube'a i blockbusterów, ale też niegotowej jeszcze na krytyczne, akademickie dyskusje o specyfice tej czy owej szkoły filmowej.
W pierwszy festiwalowy weekend udało nam się obejrzeć pięć filmów, przy czym cztery z nich miały wówczas premierę polską ("Ariol", "Tybetańska piosenka") lub warszawską ("Pokój 213", "Żywiciel"). Już po tych kilku, bardzo zróżnicowanych doświadczeniach wiemy, że to najlepszy festiwal filmowy, w jakim dotąd uczestniczyliśmy, a w przypadku mojego syna pod uwagę bierzemy aż osiem podobnych wydarzeń w ciągu czterech lat. Na taką ocenę wpływa przede wszystkim program Kina w Trampkach, ale również przesympatyczna obsługa, bardzo sprawna kampania informacyjna w Internecie, radiu oraz instytucjach kultury. Ten festiwal jest wszędzie wokół nas, ciągle mamy okazję o nim dyskutować.

Przygodę z tegorocznym Kinem w Trampkach rozpoczęliśmy od "Dużej Ryby i Begonii" (Chiny 2016), pełnometrażowego filmu animowanego uwzględnionego w sekcji "Najlepsze z sezonu". Dla dzieci nieznających podobnych produkcji japońskich historia szesnastoletniej Chun ze świata między bogami a ludźmi może się okazać prawdziwym kinowym objawieniem. Podkreślam: "kinowym", bo pełni filmu można doświadczyć tylko oglądając go na naprawdę dużym ekranie, w warunkach domowych wrażenia byłyby dużo słabsze. Efekty wizualne są przynajmniej równie ważne, co sama opowieść. A poznaliśmy bardzo długą, rozbudowaną, malowniczą legendę, w którą wniknęliśmy z wielkim entuzjazmem. Mierziło nas jedynie zdecydowanie za długie i zbyt rzewne zakończenie oraz festiwalowa kopia filmu wyposażona nie tylko w polski dubbing, ale i w krzykliwe, żółte napisy w języku angielskim, niepokrywające się z dźwiękiem, wyprzedzające akcję, przez co zdradzały nadchodzące wydarzenia (film opisano kategorią wiekową 10+, a na tym etapie edukacji polskie dzieci już dość dobrze znają angielski – uczą się go obowiązkowo od przedszkola).



Kolejną, jeszcze bardziej godną polecenia animacją jest "Żywiciel" (Kanada, Irlandia, Luksemburg 2017), o którym wiele osób usłyszało w związku z nominacja do Nagrody Akademii Filmowej za najlepszy film animowany roku 2017. Koprodukcja Aircraft Pictures i Cartoon Saloon (studio odpowiedzialne za "Sekrety morza" i "Sekret księgi z Kells") Oscara nie zdobyła, ale ma szansę na jedną z nagród Kina w Trampkach, bo wyświetlana jest w sekcji "Konkurs filmów dziecięcych. Filmy pełnometrażowe", ocenianej przez Jury Dziecięce (przyznające nagrodę główną festiwalu), Jury Rodziców, Jury Europejskiego Stowarzyszenia Filmów dla Dzieci ECFA, Jury Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych dla filmu o największym potencjale dystrybucyjnym w kinach studyjnych oraz, po raz pierwszy, przez Jury Muzyczne. Bieżące pokazy festiwalowe to prawdziwa gratka, bo "Żywiciel" na razie nie znalazł się w regularnym repertuarze polskich kin. Oby to się zmieniło, bo każdy powinien kiedyś zobaczyć ten film.
Rozważając rodzinną lub szkolną wyprawę do kina nie powinniśmy bać się trudnego tematu "Żywiciela", sztuka filmowa, wyobraźnia i dziecięca moc równoważą tu wszystkie smutki. I nie dajcie się zwieść pozorom, to film nie tylko dla dziewcząt, choć bohaterką jest dziewczynka (Parvana), a zajawki mogą sugerować, że "Żywiciel" wpisuje się w nurt czy modę na opowieści dla małych buntowniczek. Opowieść osadzona jest w realiach współczesnego Afganistanu przetłumaczonych na język animacji i baśni. Niesprawiedliwość, jaka spotyka na co dzień Parvanę, jej rówieśniczki i dojrzałe kobiety wzbudza w widzu żal i złość, chęć działania i zarazem ulgę, że żyjemy w bezpieczeństwie i dostatku. Cały obraz został perfekcyjnie skomponowany, nie znaleźliśmy nic, co moglibyśmy zarzucić czy to scenariuszowi, czy muzyce, czy reżyserii. Poza głównym, przyziemnym nurtem historii snuje się równoległa baśń Parvany-opowiadaczki, ale nie tylko przy tych sekwencjach trwaliśmy przed ekranem jak zaczarowani. Przyciąganie działało przez cały seans. Polecamy "Żywiciela" wszystkim starszym miłośnikom magii kina, niezależnie od preferencji gatunkowych. Festiwal Kino w Trampkach rekomenduje film dla widzów powyżej 12 lat i właśnie z dwunastolatkiem wyszliśmy z filmu tak zachwyceni, że bez wahania zaznaczyliśmy na kuponie głosowania (plebiscyt publiczności Konkurs Filmów Dziecięcych) po pięć na pięć gwiazdek. Spodziewam się, że mój syn kiedyś, gdy będzie już dorosły, może nazwać ten film swoim "dziecięcym olśnieniem" (jak brzmi tytuł jednej z sekcji Kina w Trampkach).



Zupełnie innym typem animacji jest "Ariol" (Francja 2017), wyświetlany premierowo w sekcji "Najlepsze z sezonu". To wesoła, lekka i wyjątkowo wierna oryginałowi adaptacja popularnego komiksu francuskiego duetu Emmanuel Guibert (tekst) i Marc Boutavant (rysunki). W Polsce humorystyczne historyjki o człekopodobnym osiołku-okularniku (na pierwszy rzut oka sądziłam, że to mucha), jego szkolnych, miłosnych i domowych perypetiach wydaje gdańska oficyna Adamada. W poszczególnych tomach (dotychczas w przekładzie na język polski ukazały się cztery) zawartych jest po kilka historyjek, podobnie też skonstruowany został film. Ja oglądałam ekranizację przed lekturą oryginału i byłam tak po prostu filmowo uszczęśliwiona, ale mój syn czytał wcześniej dwie części "Ariola", stąd spojrzenie porównawcze było nieuniknione. Organizatorzy Kina w Trampkach rekomendują animację dla wieku 7+, a młody widz i czytelnik "Ariola" uznał, że to "wcale nie są książki dla takich małych dzieci". Sam, mając 12 lat, bawił się dobrze i czytając, i oglądając, jednak w wersji filmowej przygody bohaterskiego osiołka wypadają łagodniej, rzeczywiście "7+", a komiksy, według nas obojga, raczej nadają się dla czytelników 10+, ponieważ poczucie humoru bywa w nich ostrzejsze, bliższe złośliwości i nastoletniemu patrzeniu na świat.
W miniony weekend poza trzema animacjami obejrzeliśmy dwa filmy aktorskie o dzieciach i z dziećmi królującymi w obsadzie. Plan projekcji Kina w Trampkach zdobyliśmy w osiedlowej bibliotece już jakiś czas przed festiwalem i od razu wypatrzyliśmy wśród filmów horror. Jedyny film opisany kategorią "Strach się bać" (w sekcji "Najlepsze z sezonu") wyróżnił się bardzo pozytywnie, wszak dla nas to radość się bać! Od razu zaznaczyliśmy w harmonogramie "Pokój 213" (Szwecja 2017) jako "must-see", bo zapowiadało się dobre kino rozrywkowe dla widzów powyżej 10 lat. Nie zawiedliśmy się. Gdy nastolatek stwierdza, że bardziej bał się tego niż "Tego" (wiem, nie powinien oglądać, ale widział już straszniejsze rzeczy), to znaczy, że "wielkie", dorosłe, rozreklamowane na cały świat i powszechnie dostępne amerykańskie kino zostało pokonane przez "mały", młodzieżowy, szwedzki film festiwalowy.

Siła tego obrazu tkwi w jego naturalności. Akcja rozgrywa się bowiem w naszych czasach, w europejskiej rzeczywistości, wśród prawdziwych zachowań młodszych nastolatków, ich zamiłowania do prankowania i snucia miejskich (w tym wypadku raczej... wiejskich) legend. Bohaterka, dwunastoletnia Elvira, i jej dwie nowe koleżanki uczestniczą w letnim obozie, który organizowany jest w tym samym pensjonacie od kilkudziesięciu lat. Niefrasobliwi, ale najwyraźniej dobrze znający się na rzeczy opiekunowie kolonii pomagają tylko w kluczowych momentach czy to kryminalnych, czy uczuciowych, ale przeważnie historia dotyczy wyłącznie świata i relacji dzieci. Dziewczęta zaprzyjaźniają się, potem kłócą, wzajemnie obmawiają, oglądają za chłopcami i droczą z nimi. Przede wszystkim jednak próbują dowiedzieć się, czemu ich tytułowe lokum ma złą sławę i jest katalizatorem tajemniczych zdarzeń. Klimat tego filmu jest porażający, wręcz niesamowity, dawno tak świetnie się nie bawiliśmy i nie baliśmy. Charakteru dodaje doskonała realizacja dźwięku i naturalne aktorstwo młodzieży. Obóz Elviry trwał tylko tydzień, film o nim – osiemdziesiąt minut, ale był to czas po brzegi naładowany przeżyciami, niezapomniany!



Po wybitnej rozrywce przyszedł czas na trochę refleksji. "Tybetańska piosenka" (Chiny 2017) stanowi świetny przykład kina poszerzającego horyzonty. Film znalazł się w sekcji "Konkurs filmów dziecięcych. Filmy pełnometrażowe" z rekomendacją dla widzów od 9 lat. Dla tych znajdujących się bliżej dolnej granicy wieku "Tybetańska piosenka" może być szokiem kulturowym. Typowy europejski dziewięciolatek czy dziesięciolatek ma znacznie większe pojęcie o fantastycznych światach Harry'ego Pottera czy którejś z gier komputerowych niż o przyziemnym życiu swoich rówieśników w innych rejonach naszej planety, choćby w Chinach. Historia tybetańskich dzieci pielgrzymujących do chińskiej telewizji na konkurs talentów okazała się dla polskiego widza egzotyczna i kształcąca pod kilkoma względami.
Po pierwsze, pełno w niej górskich krajobrazów, tradycyjnych strojów, instrumentów, śpiewów, zwyczajów i innych elementów kultury ludowej, zestawionej z nowoczesnym, wielkim miastem z całą jego komercją i wyścigiem szczurów. Babcia Dromy nie chce pozwolić dziewczynce na wyjazd, argumentując: "wystarczy, że umiesz prząść". Takie podejście do przyszłości i potencjału dziecka zapewne będzie obce rówieśniczkom mojego syna i ucieszy je wiadomość, że prawdziwa Droma osiągnęła sukces wyjeżdżając do szkoły w Stanach Zjednoczonych, wylatując z tybetańskiego gniazda. "Tybetańska piosenka" jest bowiem filmem opartym na faktach.
Po drugie, bohaterami filmu są uczniowie tybetańskiej szkoły dla niewidomych dzieci, przy czym placówka ta nie jest nazywana sierocińcem czy domem dziecka, ale poznajemy rodzinę tylko jednego z dzieci (głównej postaci żeńskiej), pozostałe zdają się być pod wyłączną opieką nauczycieli. Polskiemu widzowi dzieci te wydadzą się po prostu biedne, czy to z uwagi na warunki finansowe i rodzinne, czy ślepotę. Nie widzieliśmy dotąd kinowego filmu familijnego, w którym tak bezpośrednio, jasno, szczerze i bezpretensjonalnie mówiono i pokazywano życie niewidomych. Praca twórców, w tym wykonawców, "Tybetańskiej piosenki" to kamień milowy w dziedzinie integracji.
Po trzecie wreszcie, film jest skonstruowany inaczej niż przywykliśmy. Uwagę moją i syna przykuły zarówno scenariusz, zdjęcia, montaż, jak i ogólny sposób odnoszenia się do widowni. To drugi chiński film na tym festiwalu, jaki widzieliśmy, i drugi, w którym przesadnie starano się nas wzruszyć. Może to taki model kinematografii, inny sposób oddziaływania na widownię i odczuwania przez nią, w każdym razie nas drażniły fragmenty, w których niemal pokazywano nam tabliczkę z napisem "aplauz przez łzy". Dla przeciętnego polskiego dziecka czy nastolatka w "Tybetańskiej piosence" było też dużo zbyt długich scen. Za wspólny mianownik kulturowy można natomiast uznać harleyowców występujących w filmie – brać motocyklowa nie zna granic, jest taka sama na całym świecie, pomocna i przygodogenna.
Na zakończenie tej części sprawozdania przepraszam innych widzów uczestniczących w drugim (podczas Kina w Trampkach i w całej Polsce) pokazie "Tybetańskiej piosenki" za moje szeptanie, o ile je słyszeli. Nie mogłam nie wyjaśnić pokrótce synowi, czym jest Tybet. To przecież nie taki sobie zwykły region Chin, hasło "wolny Tybet" pobrzmiewa czasem (zbyt rzadko!) również w polskich mediach. Twórcy chińskiego filmu nie wyjaśnili tego niewygodnego zagadnienia ani trochę, a ja uważam, że trzeba być fair play wobec widza-dziecka. Kwestia okupacji politycznej, religijnej, kulturowej, powinna być rozumiana i poruszana przez Polaków, szczególnie w setną rocznicę odzyskania niepodległości. Dobrze, by widzowie byli świadomi, o jakiej wolności śpiewa dziewczynka w finałowej tybetańskiej piosence i że ten piękny modulowany śpiew niewidomego chłopca to coś więcej niż melancholia chińskich górali. To prawo do głosu Tybetu w ramach "The Voice of China" czy nieznającego granic "The Voice Kids". Warto podyskutować z młodym widzem, jak zinterpretowałby wielką pieszą wędrówkę bohaterów – co więcej poza swoją "pełnosprawnością" czy normalnością chcieli pokazać i udowodnić. Eksplorujmy z dziećmi świat kina (i ten prawdziwy) rozważnie, nie ograniczając ich myślenia do prostych widokówek, ale podsuwając im rozmaite konteksty.
Bożena Itoya

Festiwal Kino w Trampkach – informacja organizatora:
Kino w Trampkach – coroczny festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży – najbardziej pozytywny, inspirujący, przyjazny.
Kino w Trampkach to przygoda! Filmy z dobrym przesłaniem, bardzo różnorodne. Obejrzymy kilkadziesiąt filmów z kilkudziesięciu krajów od Australii, przez Afrykę, obie Ameryki, Europę i Azję. Będziemy wszędzie!
Kino w Trampkach to nie tylko pokazy filmowe, to także wydarzenia towarzyszące, warsztaty, spotkania, liczne konkursy.
6. edycja odbędzie się w dniach: 7-17 czerwca 2018 r. Gramy w Lunie, Kinotece, FINA i w puszczy.

Idol: Maria Skłodowska-Curie, Frida Kahlo

"Maria Skłodowska-Curie" otwiera serię "Idol", pisaną i ilustrowaną przez Justynę Styszyńską. Jest to książka bardzo ładna i skomplikowana, oryginalna kompozycja plastyczno-naukowa. Wiadomości biograficzne i popularnonaukowe zostały połączone z ilustracjami, które zdają się być wyrzeźbione w drewnie. Stonowana kolorystyka pozwala skoncentrować się na treści, jednocześnie wprowadzając spokojną, pozytywną, w pewnym sensie artystyczną atmosferę, jaka rzadko towarzyszy nauce chemii czy fizyki.
Autorka w ogólny i prosty sposób przybliża czytelnikowi czasy i miejsca, w których urodziła się, uczyła oraz pracowała Maria Skłodowska-Curie. Krótkie elementy biografii przeplatane są poleceniami "wyklej", "pokoloruj", "dorysuj", "odnajdź ... przedmiotów", "znajdź 10 różnic", "połącz kropki", a nawet "eksperymentuj", "obserwuj, notuj i wyciągaj wnioski". Zadania są ciekawe, czasem nietypowe, naklejki solidnie wykonane, a format i wewnętrzny układ książki sprawdzają się w edukacyjnej zabawie. I ja, i syn byliśmy zaskoczeni zarówno tematyką, poziomem merytorycznym, jak też artyzmem tej publikacji. Choć książeczki z naklejkami i kolorowankami kojarzą nam się raczej z czasami przedszkola i nauczania wczesnoszkolnego, tu adresatami są starsi uczniowie, którzy co prawda jeszcze nie uczą się chemii, ale mają już w szkole przedmiot "przyroda". Praca w laboratorium, analiza pierwiastków chemicznych, wyposażenie laboratorium chemicznego, wygląd układu okresowego, budowa atomu – to tylko niektóre ze szczegółowych zagadnień poruszanych w książce Justyny Styszyńskiej. Czytelnik liźnie też trochę wiedzy geograficznej (wyklejając mapę) i historycznej, w tym dowie się, czego nietypowego dla ówczesnych kobiet dokonała Maria Skłodowska-Curie, a co wyróżniało ją spośród wszystkich naukowców, niezależnie od ich płci.
Nieco mniej korzystnie wypadła w naszym domu zabawa (i nauka) z książką "Idol. Frida Kahlo". Syn zaczął przy tej lekturze podważać słuszność poglądu, że osoba ta może być idolką współczesnych dzieci i nastolatków, nie zgodził się, by ktoś z jego "zwyczajnych" (niepochodzących z "artystycznych" rodzin) znajomych mógł uznać Fridę Kahlo za wzorzec do naśladowania czy autorytet. Meksykańska artystka niewątpliwie jest ikoną kultury (jak nazywa ją Justyna Styszyńska), podobnie jak polska uczona – ikoną nauki. Obie panie często opisywane są również jako ikony walki o prawa kobiet czy nawet feminizmu. One i im podobne przebojowe damy stały się ostatnio postaciami wyjątkowo intensywnie eksploatowanymi w książce dla dzieci. Popularyzacja historii sztuki i nauki jest oczywiście przedsięwzięciem ambitnym, ważnym oraz potrzebnym, jednak nie mieszałabym dawnych modeli kulturowych i dziejów wybitnych jednostek z życiem współczesnych dzieci. Przeciętna Zosia czy Zuzia nie powinna martwić się, w jaki sposób rodzice mają zapewnić jej środki oraz warunki podobne do tych, które na edukację i pracę swoich córek wyłożyli ojcowie Fridy i Marii. Nie wiem również, czy współcześni zwyczajni rodzice bywają tak otwarci i skłonni do poświęcenia dobrej opinii rodziny dla marzeń dzieci, bo przecież to na głowach rodzin najbardziej odbija się łamanie konwenansów przez młodych. Trzeba też być ostrożnym, jakie typy zachowań wpaja się młodszej młodzieży będącej dopiero na progu dorastania, bo pokolenie małych buntowniczek może się w przyszłości bardzo zawieść, gdy okaże się, że dorosły świat oczekuje od nich czegoś zupełnie innego niż wynikałoby to z modnych dziś książek. Dodatkowo Frida Kahlo i Maria Skłodowska toczyły swoje twórcze walki samotnie, w obu książkach nie ma słowa o przyjaźni (z rówieśnikami spoza rodziny), a to nie podbój świata, tylko właśnie nawiązywanie relacji społecznych powinno być treścią życia i celem około dziesięcioletnich dzieci.


Publikacja "Idol. Frida Kahlo" oparta jest na pomyśle bardzo podobnym do istoty pierwszej odsłony serii. Tym razem jednak ilustracje kwitną soczystymi kolorami Meksyku, na 28 stronach roi się od liści, kwiatów, barwnych strojów ludowych i budynków. Wzrok pobudzają także intensywne tła. Zadania aktywizujące czytelnika nieco różnią się od tych towarzyszących biografii Marii Skłodowskiej-Curie. W książce o Fridzie Kahlo Justyna Styszyńska postawiła na działania artystyczne: czytelnik podejmuje własne interpretacje prac malarki, przerabia je, uczy się rysować portret krok po kroku, zajmuje się wyposażeniem galerii sztuki i muzeum, rysuje martwą naturę, ubiera manekiny (na początku wyposażone tylko w trzewiki) w naklejki z meksykańskimi strojami tradycyjnymi i ukwieconymi twarzami Fridy. To zresztą dobra metafora życia artystki, przedstawionej tu jako osoba o wielu twarzach, wielostronnie utalentowana i... cierpiąca.
W drugim "Idolu" znalazły się również zadania analogiczne do tych wspomnianych w omówieniu "Marii": "porównywanka" (znajdź 10 różnic), ogólna mapa fizyczna, wyklejanie i zgłębianie opisów wyposażenia pracowni. Książka o Fridzie spodoba się i przyda dzieciom marzącym o malowaniu, małym bywalcom galerii i muzeów, a we wszystkich innych pozostawi silne wspomnienie egzotyki i niezwykłej wyobraźni. Gorzej sprawdzi się jako lektura dzieci po prostu lubiących czytać. Zauważyliśmy bowiem, że czytanie "Fridy Kahlo" na głos nie przebiega płynnie, tekst chwilami zdaje się być zestawiony z odrębnych notek popularnonaukowych typu "czy wiesz, że", pojawiają się też niedoskonałości językowe (ciężar stylistyczny czy brak odmiany imienia "Diego").
Czekamy niecierpliwie na trzecią część serii "Idol" Justyny Styszyńskiej, ponieważ bohaterem znów będzie uczony: Mikołaj Kopernik, a dotychczas to właśnie plastyczno-ćwiczeniowa biografia naukowa spodobała nam się bardziej od biografii malarskiej, ujętej w formie reprodukcji. Jestem też ciekawa, czy męski "Idol" bardziej przemówi do mojego syna, kim okaże się dla współczesnego chłopca postać tak bardzo historyczna.
Bożena Itoya

Justyna Styszyńska, Maria Skłodowska-Curie, seria: Idol, konsultacje merytoryczne: dr Lech Nowicki, konsultacje historyczne: dr Piotr Podemski, tekst eksperymentu oraz konsultacje merytoryczna przy powstawaniu tekstu: Urszula Koss, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2016.

Justyna Styszyńska, Idol. Frida Kahlo, konsultacje merytoryczne: Karolina Rosiejka, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2016.

Bajki Ezopa (Žáček i Born)


Co wiecie o czeskiej ilustracji książkowej? Dzięki wydawnictwu Media Rodzina możemy poszerzyć wiadomości o choć jednym artyście z kraju Szwejka: Adolfie Bornie. Po "Bajkach" La Fontaine'a poznańska oficyna opublikowała "Bajki Ezopa" okraszone charakterystycznymi malunkami tego czeskiego karykaturzysty. Utwory La Fontaine'a funkcjonują w Polsce zazwyczaj w klasycznych tłumaczeniach polskich poetów, natomiast Ezop znany jest w rozmaitych wersjach. Adolf Born występuje jako współautor "Bajek Ezopa", które wybrał i opracował Jiří Žáček, czeski pisarz, tłumacz i przedstawiciel kilku innych profesji twórczych. Przekładem z języka słowackiego (nie czeskiego!) na polski zajął się natomiast Antoni Kroh.
W ujęciu ilustratora-karykaturzysty i pisarza-aforysty "Bajki Ezopa" zyskują nowy, niepowtarzalny charakter z nutką czeskości. Starsze dziecko odczuwa przyjemność z obcowania z książką na obu płaszczyznach – rysunkowej i tekstowej. Czytanie oraz oglądanie są niewymuszone (co w przypadku kontaktu młodzieży z klasykami zdarza się dość rzadko), towarzyszy im uśmiech. Mimo że są to tak stare opowieści, głęboko zakorzenione w tradycji literackiej i edukacji szkolnej, w tym wydaniu wypadają świeżo, lekko i humorystycznie. Na pewno "Bajki Ezopa" Žáčka i Borna sprawdziłyby się w roli lektury omawianej na lekcji języka polskiego, ponieważ te adaptacje bajek są wystarczająco rozbudowane i przystępne, by zrozumieli je i zinterpretowali na lekcji nawet uczniowie stroniący od czytania. Do tego autor opracowania często wyraża morał wprost lub zadaje pytanie sugerujące, jak należy rozumieć przesłanie bajki.
Oczywiście zwierzęta Ezopa symbolizują cechy ludzkie, co łatwo poznać nie tylko po zachowaniu i przemowach, ale też po uśmiechach, łzach, postawie (na tylnych łapach), spojrzeniach i ubraniach niektórych bohaterów ilustracji Adolfa Borna: są tu żaby w strojach kąpielowych, świerszcz w palcie, lew w generalskim mundurze, zając w butach biegowych, mysz w spódnicy, inna w sukience, podobnie odziany wilk, a znajdzie się też mucha z biustem, w pończochach, rękawiczkach i z koralami, obuta w szpilki, co zdarzyło się również pewnemu lisowi. Tutaj wychodzi zresztą na jaw pułapka przekładu – nazwa gatunkowa "lis" w języku czeskim posiada rodzaj żeński, stąd na ilustracji występuje lisica i tak też należałoby się spodziewać w polskim tekście.
Poza uniwersalnymi przywarami człowieka, ukrywającymi się za tak lubianymi przez bajkopisarzy zwierzęcymi maskami, Ezop uczynił bohaterami także starogreckich bogów, wędrowców, pastuszków, starców. To wprowadza w umyśle dziecka pewien zamęt, bo gdy czyta ono o zwierzętach myślących i zachowujących się jak ludzie, metafora jest zrozumiała, ale kiedy takie zwierzęta towarzyszą człowiekowi czy bogowi, wówczas młodzieży trudniej jest dotrzeć do sedna (kto i za co jest stygmatyzowany humorem). Pomijając te drobiazgi, książka wywarła na nas duże, pozytywne wrażenie, jako nowe, spójne i zabawne ujęcie klasyki.
Bożena Itoya

Bajki Ezopa, wybrał i opracował Jiří Žáček, ilustrował Adolf Born, tłumaczył ze słowackiego Antoni Kroh, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2017.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Operacja Złoto (Biuro Detektywistyczne nr 2)


"Operacja Złoto" jest dziesiątą, a zatem jubileuszową częścią cyklu norweskich kryminałów dla dzieci. Niespodziewanie Biuro Detektywistyczne nr 2 objawiło się nam w zmienionej formule. Wcześniejsze odsłony serii Jørna Liera Horsta i Hansa Jørgena Sandnesa miały mniejszy format i bliżej im było do literatury pięknej. Dotychczas na końcu książki, po właściwym opowiadaniu, zamieszczonych było kilka poleceń wyszukania szczegółów na ilustracjach. Można było podjąć to wyzwanie lub pozostać przy samym czytaniu. Tym razem zawsze, gdy przewracamy kartkę, musimy wytężać wzrok, by odnaleźć przedmioty lub osoby, o które pytają autorzy. Akcja posuwa się wolniej, czytanie nie przebiega płynnie, publikacja okazuje się właściwie księgą zagadek, a nie beletrystyką. Zadania na spostrzegawczość są bardzo zbliżone do tych znanych nam z innych "Operacji", jednak jest ich wielokrotnie więcej.
Nie tylko tekst, ale i ilustracje wypadają odmiennie niż w dziewięciu wcześniejszych tomach. Po raz pierwszy kartkując "Biuro Detektywistyczne nr 2" nie mieliśmy skojarzenia z filmem animowanym. "Operacja Złoto" została zilustrowana jak zawsze przez Hansa Jørgena Sandnesa, obrazki są nawet większe niż w pozostałych tomach, ale powtórzeń, powiększeń poszukiwanych elementów jest tak dużo, że w sferze plastycznej po prostu mniej się dzieje, ilustracje wydają się jakby bardziej płaskie, mniej kolorowe, pozasłaniane planszami z tekstem i okienkami z fragmentami poprzednich rysunków. Tym razem nie mieliśmy wrażenia, że przeglądamy kolejne kadry z kreskówki, wciąż jednak zachowana jest ciągłość, łączność między następującymi po sobie obrazkami i ich dynamika, większa niż zazwyczaj zdarza się w ilustracji książkowej.
Śledztwo podjęte przez Tiril, jej kolegę Olivera i psa Otto dotyczy włamania do domu starszej pani, praprawnuczki sławnego kapitana piratów. Początkowo wydaje się, że staruszce nic nie zginęło, jednak w ramach wyszukiwania różnic na obrazkach odkrywamy brak szkatułki. Prywatni detektywi zbierają dowody, badają tropy w kolejnych lokalizacjach, między innymi w klimatycznym starym więzieniu przerobionym na muzeum, i okazuje się, że stawką w tej detektywistycznej rozgrywce jest prawdziwe pirackie złoto. Niełatwo będzie wyśledzić i złapać rabusia, a jeszcze trzeba mu udowodnić winę, ale ze wsparciem czytelników Biuro Detektywistyczne nr 2 oczywiście osiągnie sukces.
Mój syn uznał, że "Operacja Złoto" to książka dla dzieci młodszych niż czytelnicy pozostałych części serii. Ja nie podzielam jego zdania, według mnie adresatami nadal są siedmio-, ośmio- i dziewięciolatki, a więc dzieci, które niedawno nauczyły się czytać, robią to samodzielnie, potrafią zrozumieć i ułożyć w całość nie tylko intrygę, ale też na przykład szyfr, bo i takie zadanie pojawia się obok wyszukiwania szczegółów. Również powiększona czcionka i niewielka objętość opowiadania wskazują na poziom nauczania początkowego. Warto podkreślić, że mimo ogólnej prostoty tekst oraz zagadki wzrokowe wcale nie są banalne, rozwijają spostrzegawczość zupełnie jak profesjonalne ćwiczenia z podręczników szkolnych i magazynów edukacyjnych, przy czym są od nich przyjemniejsze w odbiorze. Seria "Biuro Detektywistyczne nr 2" uczy też kolekcjonowania, bo, jak już kiedyś wspominałam, poszczególne tomy są bardzo atrakcyjne wizualnie, a postawione obok siebie wyglądają jeszcze ładniej i koniecznie chce się mieć wszystkie. Mój syn ciągle uzupełnia zbiór, choć teoretycznie wyrósł już z przygód Tiril i Olivera. Czasem przeglądamy nawet najdawniejsze części cyklu i myślę, że z "Operacjami" jest trochę jak z resorakami – nie pozbywa się ich mimo dorastania właściciela, zawsze gdzieś się zmieszczą, miło się na nie patrzy, wspomina i czasem (po cichu) używa, a potem całą kolekcję, jak największy skarb, przekazuje się kolejnym dzieciom w rodzinie.
Bożena Itoya

Jørn Lier Horst, Hans Jørgen Sandnes, Operacja Złoto, tłumaczyła z norweskiego Katarzyna Tunkiel, Media Rodzina, Poznań 2017.

Wiewiórek i Bóbr


Magda Podbylska, znana nam jako autorka opowiadań "Tajemnice Końskiej Zagrody", "Tajemnice Zatoki Delfinów" oraz "Tajemnice Świstakowej Polany", tym razem napisała książkę przeznaczoną dla nieco młodszych dzieci. Przedszkolaki znajdą w "Wiewiórku i Bobrze. Przygodach leśnych detektywów" to, co uczniowie w "Tajemnicach": lekkie, zabawne zagadki, przyjaźń, humor i optymizm. Nowi bohaterowie są zwierzętami, ich śledztwa dotyczą innych mieszkańców polskiego lasu, stąd w tomie "Wiewiórek i Bóbr" znaleźliśmy dużą dawkę wiedzy przyrodniczej. Nawet "Tajemnice Końskiej Zagrody" nie zawierały aż tylu wiadomości z dziedziny zoologii. Tutaj zagadki rozwiązywane przez leśnych detektywów wynikają właśnie ze zwyczajów zwierząt i im poświęcona jest cała książka, a na jej końcu znaleźliśmy rzeczowe notki o poszczególnych gatunkach.

Zagadka znikających roślin spędzała mi sen z powiek przez bardzo długi czas. Tak długi, że... Może nawet trwało to kilka dni albo przynajmniej kilka długich godzin. To naprawdę strasznie długo.

Publikacja zawiera pięć bogato ilustrowanych opowiadań, których narratorem jest niejaki Wiewiórek, śmieszny i umiarkowanie bystry, zgodnie z powszechnym mniemaniem o jego gatunku. Przypomina on też swoich ludzkich rówieśników "z drugiej strony książki", bo choć w pełni samodzielny, przeważnie myśli jak ludzkie dziecko. Towarzyszący Wiewiórkowi Bóbr jest nieco mniej charakterystyczny, jak to przeważnie bywa z drugoplanowymi bohaterami. W pierwszym rozdziale zwierzęta poznają się i zaprzyjaźniają, a jest to przyjaźń serdeczna i trwała. Partnerzy w detektywistycznej profesji podobnie patrzą na świat i są równie poczciwi.

Czy... Czy... Czy... – Bóbr trząsł się tak bardzo, że woda z jego pleców rozpryskiwała się dookoła. – Czy to u ciebie w dziupli?
Nie! Chyba w tej najniższej – odpowiedziałem szeptem, powolutku przysuwając się do drzewa. W moim drzewie są trzy dziuple, a ja mieszkam w tej najładniejszej.
Bóbr chwycił mnie mocno za ogon.
Nie podchodź! Weźmy ze sobą sprzęt do obrony! To coś może być groźne!
Bóbr to prawdziwy przyjaciel! Zachował zimną krew i przejął dowodzenie w tej trudnej sytuacji. Zacząłem już nawet żałować, że to nie ja wpadłem na ten pomysł, gdy nagle z dolnej dziupli wypadła kępa mchu.
Przerażające... – szepnąłem prosto do Bobrowego ucha.
Przerażające... – usłyszałem szept Bobra w moim uchu. – Weźmy gałęzie i otoczmy nieprzyjaciela.

Mimo tak wyraźnych cech wspólnych, może nawet istotniejszą rolę pełnią w tej opowieści różnice między Wiewiórkiem a Bobrem. Bohaterowie wielokrotnie wspominają o swoim odmiennym wyglądzie i trybie życia, jednak nie jest to źródło ani podziałów, ani przykrości. Żyją inaczej, ale razem. To chyba największa, najbardziej wartościowa nauka płynąca z tej lektury: jak pięknie można się różnić, nie ukrywając tych różnic, ale też nie czyniąc z nich barier czy przepaści, przeciwnie, wręcz pielęgnując bliskość.
Książka jest znakomicie napisana, nie ma w niej żadnych dłużyzn, zainteresowanie małego słuchacza nie opada ani na chwilę. Autorka przygląda się przede wszystkim sposobom budowania gniazd i legowisk i choć nie jest to żadna wiedza tajemna, to jednak w tych opowiadaniach przedstawiona została w niezwykle zagadkowy sposób. Historyjki o Wiewiórku i Bobrze naprawdę trzymają w napięciu, mały czytelnik podobnie jak bohaterowie oczekuje, że z mroków nory czy dziupli wyskoczy zaraz jakiś yeti albo inne monstrum, a tymczasem to tylko... No właśnie, nie można zdradzić, kto, bo znając skład drużyny bohaterów (przedstawionych we wspomnianej notce przyrodniczej na końcu książki) zbyt łatwo rozwiązuje się śledztwa leśnych detektywów, a element zaskoczenia ma tu kluczowe znaczenie – dla przyjemności płynącej z lektury i zapamiętywania zawartej weń wiedzy.
Książka "Wiewiórek i Bóbr. Przygody leśnych detektywów" cieszy oko, została wydana estetycznie oraz solidnie. Rodzice i dzieci w pierwszej kolejności zwrócą uwagę na kolorowe ilustracje Anity Głowińskiej, bo pod względem rysunkowym jest tu bardzo rojno, gwarno i sympatycznie. Prostym wizerunkom głównych bohaterów towarzyszą często rozbudowane tła, malowane jakby farbami, z widocznymi śladami pędzla i fakturą płótna, sprawiające wrażenie dziecięcych i artystycznych zarazem. Taka oprawa plastyczna naprawdę zachęca dziecko do sięgnięcia po książkę, twarda okładka, mocny, ładny papier i szycie zamiast klejenia również podwyższają naszą ocenę tej publikacji. Najważniejsza jest jednak sama literatura i jej odbiór. Opowiadania Magdy Podbylskiej mogą rozbudzić czytelniczą żyłkę, bo po takiej książce po prostu chce się czytać. Najlepiej samodzielnie, do czego zachęcają i duża, wyraźna czcionka, i czytelna, pozytywnie nastrajająca treść.
Bożena Itoya

Magda Podbylska, Wiewiórek i Bóbr. Przygody leśnych detektywów, ilustracje Anita Głowińska, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2018.

Chłopak z lasu


Utwory Mårtena Melina nie były dotychczas tłumaczone na język polski, "Chłopak z lasu" wydany przez Zakamarki w 2016 roku to debiut tego pisarza na naszym rynku książki. Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać, gdy sięgaliśmy po ten zielony tomik. Spośród rysunkowych liści na okładce wyłania się zdjęcie jeziora, odległych drzew, a na pierwszym planie pomost, zajęty przez parę nastolatków w letniskowej stylizacji. Młodych widzimy od tyłu, jako ilustrację "wstawioną" w fotografię. I tak jest z całą książką – autor utrwala prawdziwy świat, ale wrysowuje w niego skandynawską baśń. Kolaż ten wypada bardzo efektownie.
Mona spędza wakacje w domku letniskowym, w lesie, nad jeziorem, teoretycznie z ojcem, ten jednak jest ciągle zajęty pracą. Dwunastolatka (wkrótce trzynastolatka) najwięcej czasu spędza z samą sobą, rozmyśla, odczuwa i odnotowuje zmiany zachodzące wewnątrz niej oraz w tym, jak jest postrzegana na zewnątrz. "Chłopak z lasu" to opowieść o przejściowym wieku, o granicy między dzieciństwem a nastoletniością, przenikaniu się różnych światów, podejmowaniu wyborów związanych z dorastaniem i szaloną, duszącą miłością. Dokąd te przejścia doprowadzą Monę, jakie granice zdoła pokonać, musicie przekonać się sami, bo mówiąc o książce Mårtena Melina bardzo łatwo zdradzić zbyt wiele. A największa przyjemność z tej lektury związana jest z zaskoczeniem. I z lasem, niby będącym tylko tłem historii, ale tak bliskim, że jego zapachy, dźwięki i dotyk są niemal wyczuwalne.
Tytułowy chłopak ma na imię Mikael i na początku pomyśleliśmy z synem, że to jakiś biedny miejscowy przystojniak z patologicznej (bieda plus przemoc) rodziny. Intryguje Monę od pierwszego spotkania na pomoście, przeciwnie niż młodociany wiejski macho na motorynce, Lukas, który wyraźnie smali do niej cholewki. Mikael i Lukas reprezentują zupełnie odmienne typy osobowości, zachowania, inaczej odnoszą się do dziewcząt, a te różnie na nich reagują. Chłopak z lasu w niezrozumiały sposób odurza nie tylko główną bohaterkę, ale i jej przyjaciółkę, która na chwilę wpada nad jezioro. Jak widać opowieść ta jest bardzo dziewczęca, stąd też mój syn stracił zainteresowanie po kilkudziesięciu stronach (był też drugi powód, o którym wspominam pod koniec recenzji), ale ja czytałam dalej. Coraz szybciej.
Konstrukcja książki odpowiada jej fabule, najpierw rozdziały snują się jak samotny wakacyjny dzień, a później dochodzi do przełomu, wydarzenia gnają tak szybko, że chcielibyśmy je zatrzymać, by przeżywać w nieskończoność, niczym pierwszy pocałunek albo inną chwilę, gdy świat ograniczał się do dwojga zakochanych. W "Chłopaku z lasu" te momenty bliskości są mocno związane z przyrodą, dziewczęce zauroczenie niby dotyczy chłopca, ale przesycone jest intymnością lasu. Historia staje się z czasem tak porywająca, że czytałam ją i w autobusie, i wysiadłszy z niego, idąc chodnikiem, co zresztą prawie skończyło się zderzeniem z lusterkiem samochodu zaparkowanego na krawężniku (pozdrowienia dla obserwującego to "zajście", zaśmiewającego się pana). Jedyne potknięcia w lekturze, zazwyczaj bardzo płynnej, wynikają z pseudomłodzieżowego języka. Mój syn był bardzo rozdrażniony podszywaniem się tłumaczki (a może i autora) pod sformułowania używane przez dwunasto- czy trzynastolatków – miało być "luzacko", a wyszło drętwo. Krótkie, mocne dialogi też niekiedy wypadają nienaturalnie, zdecydowanie lepiej czyta się fragmenty, w których autor zapomina o imperatywie bycia najaktualniejszym i najnowocześniejszym z pisarzy. Pomijając te naleciałości językowe, już w chwili premiery przesuwające książkę w stronę lamusa, "Chłopak z lasu" powinien przekonać i współczesne, i przyszłe nastolatki, szwedzkie, polskie, każde inne. Bunt Mony, jej zaślepienie, wiara w wieczność swoich uczuć i przekonań są autentyczne, właśnie tak myśli się i kocha w tym wieku. Ta wiarygodność na pewno spodoba się rówieśniczkom i bratnim duszom bohaterki. Natomiast rodzice mogą mieć do autora sporo pretensji za tę szczerość, niesztampowość, brak dydaktyzmu, a przede wszystkim za zakończenie historii. Tak to już z nami, polskimi rodzicami, bywa – lubimy wieczorami czytać mocne książki, oglądać dobre seriale, na przykład szwedzki "Jordskott – Las zaginionych" (odniesienie nieprzypadkowe), ale literatura i kino dla naszych dzieci, nawet nastoletnich, powinny zawierać nutkę edukacji oraz kręgosłup zgodny z naszą polską obyczajowością i wyobrażeniem o kulturze dla młodych. "Chłopak z lasu" jest na bakier z konwencjami, pogrążony w gniewie, żalu, niezależności, egoizmie i dzikiej radości dorastania. Dorosłym trudno to zrozumieć.
Bożena Itoya

Mårten Melin, Chłopak z lasu, przełożyła ze szwedzkiego Agnieszka Stróżyk, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2016.

Agnieszka Osiecka dzieciom i wszystkim innym

Po tom "Agnieszka Osiecka dzieciom", aktualnie dostępny już w drugim wydaniu Naszej Księgarni, sięgają zapewne osoby nieprzypadkowe, a mianowicie wielbiciele twórczości tej poetki i autorki piosenek. Są to przeważnie dorośli – rodzice i dziadkowie, którzy chcą upowszechniać dobrej jakości słowo i humor wśród dzieci, według tytułu będących podstawowymi adresatami książki. Choć nie zdziwiłabym się, gdyby ten pokaźny, kolorowy tom spoczywał również na półkach rodzin bezdzietnych. Charakter i tematyka niektórych tekstów są zresztą przyswajalne dopiero dla współczesnych starszych nastolatków i dorosłych. Bywają tu bowiem utwory satyryczne nawiązujące do realiów lat 60. czy 70. XX wieku, podszyte absurdem, dla kilkulatka zbyt ironiczne, długie i odnoszące się do niedostępnej dlań wiedzy.
Zbiór zawiera osiem utworów, głównie prozatorskich, z których cztery ("Dzień dobry, Eugeniuszu", "Dixie", "Wzór na diabelski ogon", "Ptakowiec") zostały podzielone na rozdziały i, wedle dzisiejszego nazewnictwa stosowanego w odniesieniu do książki dla dzieci, mogą zostać uznane za minipowieści. Pozostałe teksty ("Pantoflisko", "Zaszumiało jesienią", "Kolęda myszki", "Szczególnie małe sny") są krótsze i również nie zaliczają się do klasycznych opowiadań dziecięcych – raz mamy piosenkę, kiedy indziej opowiadanie z elementami dramatu (podział na role). Objętość i wewnętrzne zróżnicowanie tego tomu wprawiły mnie w podziw. Te 273 strony starczyły nam na kilka tygodni czytania, wspólnego i indywidualnego, w upały i słoty, przy nastrojach podróżniczych i domatorskich.
Bogactwo czytelniczych wrażeń nie ogranicza się do słów, również sfera plastyczna książki gwarantuje przeżywanie najpiękniejsze, bo przez zapatrzenie. Ilustracje towarzyszące tekstowi układają się jakby w osobny album prac Elżbiety Wasiuczyńskiej, który można przeglądać w nieskończoność, zachwycając się choćby niezwykłą zdolnością do przetwarzania utworu literackiego w paraplakat z elementami komiksu ("Wzór na diabelski ogon", "Dzień dobry, Eugeniuszu"). Nie wiedziałam, że artystka znana głównie jako ilustratorka książek da małych dzieci (z "Panem Kuleczką" na czele) posiada i taki talent. Poza dowcipnymi podsumowaniami poczynań przyjacielskiego diabła, rysowanymi na niby-kartkach w kratkę, oraz akwarelowymi obrazami odnoszącymi się do przygód glinianego ptaka Eugeniusza, w książce znalazło się dużo mniejszych malunków charakterystycznych dla twórczości Elżbiety Wasiuczyńskiej, choćby na okładce i w stopce.
Nasze wrażenia z lektury są rozmaite jak sam tom, zebrano w nim bowiem teksty różniące się nie tylko formalnie, ale także, a może przede wszystkim, z uwagi na wiek adresata. Pierwszy utwór ("Dzień dobry, Eugeniuszu") czytało nam się znakomicie i uważam, że spodoba się i najmłodszym, i nieco starszym dzieciom. To wesoła, trochę sentymentalna, odrobinę melancholijna opowiastka – pokrewna dusza piosenek Agnieszki Osieckiej. Oczarowały nas zabawy słowem i konwencją baśni, a gliniany niby-ptak z krótkim dziobkiem przemówił do nas dużo bardziej niż sławny drewniany niby-chłopiec z długim nosem.

(...) Słowem, bycie ptakiem nie jest zupełnie złe.
Nie jest też zupełnie dobre. Po pierwsze – nie ma się czterech nóg. Nie ma się także dwóch rąk i dwóch nóg. Można się najwyżej pocieszyć, że to, co się ma, to jest jedna ręka (na przykład lewa) i jedna noga (na przykład prawa). Można opowiadać różne rzeczy i nadawać im różne nazwy, ale w niczym nie zmieni to rzeczywistości. Rzeczywistość to jest to, że mamy tylko dwie łapy.
Bycie ptakiem nie jest też zupełnie dobre ze względu na zimę. Jak wiadomo, jedne ptaki odfruwają jesienią do gorących krajów, a drugie marzną przeraźliwie.
Na oko marznięcie jest gorsze, ale odfruwanie też bywa do niczego. Chmury są wilgotne i smutne jak kocie łby.
Mimo to można powiedzieć, że życie ptaków jest wesołe, a to ze względu na śpiewanie, skakanie, przygody oraz pióra. Takie życie, które się dzieli na:
A) Śpiewanie
B) Skakanie
C) PRZYGODY
oraz
D) PIÓRA
nazywamy Życiem Ptasim.

Natomiast już "Dixie" nie okazała się takim czytelniczym przebojem, znudziła mojego syna, choć to dobrze napisana przygoda miejskich dzieci wyruszających w fantastyczną podróż. Ożywający samochód-przyjaciel przypuszczalnie pobudzi wyobraźnię licznych fanów motoryzacji, ale my nigdy się do nich nie zaliczaliśmy, zresztą i bohaterkę, i samą minipowieść można opisać jako "retro" lub "oldskulową", a za takimi nie przepadamy. Dla nas opowieść ta okazała się nadto archaiczna i chyba zbyt podobna do poprzedniej, ale na pewno zyska sympatyków wśród starszych przedszkolaków. Powinna sprawdzić się choćby w domach czytujących "Akademię Pana Kleksa". W każdym razie najlepiej przeplatać lekturę "Agnieszki Osieckiej dzieciom" innymi książkami, by uniknąć znużenia, które przytrafiło się nam.
"Wzór na diabelski ogon" jest moją ulubioną odsłoną "Agnieszki Osieckiej dzieciom", pełną kabaretowego, błyskotliwego humoru, warszawskiej ikry i absurdu á la Monty Python. Bohaterami trzynastu rozdziałów są pechowy fizyk, jego uczeń Pietruch i inne szatany z (prawdopodobnie) siódmej klasy, a także diabeł Belo, niechciany asystent nauczyciela, naginający prawa fizyki żartowniś. To najdojrzalszy z utworów ujętych w tym zbiorze, adresowany do nastolatków i dorosłych. Ja bawiłam się lepiej od mojego syna, dla którego fantazje na temat formułek z lekcji fizyki okazały się większą abstrakcją, niż było to zamiarem autorki, wszak przedmiot ten pojawia się dopiero w programie siódmej klasy. Mimo że jest to właściwie "Osiecka młodzieży", a nie "dzieciom", "Wzór na diabelski ogon" słusznie znalazł się w omawianym tomie, dodaje mu charakteru i pazura. Również młodsi czytelnicy będą zachwyceni pomysłowością bohaterów i szalonymi czarami. To wyśmienita próbka polskiej literatury i społecznej satyry z czasów, gdy kabaret był rozrywką znacznie bardziej wymagającą niż dziś.
Po szkolnych przypadkach młodzieży następują cztery króciutkie utwory przeznaczone dla dzieci w każdym wieku (także tych dorosłych...) oraz "Ptakowiec", ostatnia z minipowieści. Zakończenie tomu przypomina jego początek ("Dzień dobry, Eugeniuszu") – myśląc o "ptasim" bohaterze czytelnik znów odczuwa sympatię, trochę melancholii, podziwu, a przede wszystkim uczy się marzyć. Ptakowiec to ożywiony pojazd, jak Dixie, choć tym razem maszyna jest narratorem, a nie tylko towarzyszem dziecięcej wędrówki. Fantazje o ptaku-samolocie pobudzają wyobraźnię malucha, co sprawdziłam już kilka lat temu, gdy kupiłam indywidualne wydanie "Ptakowca" synowi, wówczas przedszkolakowi. Międzygwiezdny kot pasażerski oraz wszystkie koty marsjańskie wydobywają z dzieci ich własne sny – opowieści o miejscach i istotach, o jakich nie śniło się filozofom. Ani nawet Agnieszce Osieckiej.
Bożena Itoya

Agnieszka Osiecka dzieciom, ilustracje Elżbieta Wasiuczyńska, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.