cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 20 czerwca 2022

Jak hodować i karmić domową czarną dziurę

Od zawsze uwielbiałam film "Kontakt", który według większości moich znajomych bardzo się postarzał, a dla mnie nadal jest całym wszechświatem kinematografii. Książka Michelle Cuevas "Jak hodować i karmić domową czarną dziurę" kojarzy mi się właśnie z tym ulubionym filmem, jej narratorka, jedenastoletnia Stella, bardzo przypomina bohaterkę graną przez Jodie Foster, w czasach tuż po śmierci taty. W obu obrazach mamy życie z głową w gwiezdnych chmurach, łączenie kosmosu, komunikacji z nim, z zabawami z ukochaną, zmarłą osobą na tyle, że oczekuje się, iż ona gdzieś tam czeka na ponowne spotkanie. Ziemskie dźwięki i sygnały wysyłane w niezbadaną, odległą przestrzeń, oczekiwanie na odzew. Smutek i piękno. Tęsknota i kapka nadziei. Co ciekawe, w obu wypadkach to nierzeczywiste widzenie z widmem przeszłości dochodzi do skutku, jednak jest natychmiast rozumiane jako coś niedosłownego, ma znaczenie terapeutyczne i pcha bohaterkę w nowe życie oraz czyjeś ramiona. Poza tym ścieżki Stelli ("Jak hodować...") i Ellie ("Kontakt") oraz ich znaczenia szybko się rozchodzą.

Stella to dziewczynka zabawna i po dziecięcemu urocza, ale jej szalona przyjaźń z czarną dziurą podszyta jest żałością aż doskwierającą wrażliwemu dorosłemu. Tata zmarł niedawno, niecały rok temu, był najbliższym przyjacielem, przewodnikiem w świecie astronomii, bratnią duszą. Brat, cudowny pięcioletni dziwak o imieniu Cosmo, lekko stuknięty jak sam tata, taką pokrewną istotą nie jest. Stella unika młodego, nie pozwala mu mówić o zmarłym, w ogóle zresztą nie oswoiła kwestii śmierci i rozmów o niej. W monologach i myślach bohaterki co chwila następuje pustka, przerwa, zmiana tematu. Z jednej strony poznajemy zafascynowaną astronomią nastolatkę, a z drugiej wnikamy w gęstą żałobę, do której właściwie jeszcze nie doszło, bo Stella nie pozwala sobie na jej przechodzenie. Sami rozumiecie, że ta lektura może doprowadzać do łez każdego rodzica. Młodemu czytelnikowi nie będzie tak ogromnie smutno, bardziej wciągnie się w historię znajomości z kosmicznym (nie)stworzonkiem.

Ta opowieść zaczęła się pewnego popołudnia w kolorze komet od dziewczynki ubranej na czarno. Smutnej dziewczynki z dziurą w sercu i mrokiem na horyzoncie. Ta dziewczynka to oczywiście ja. ‒ Jestem Stella Rodriguez ‒ zameldowałam się strażnikowi pilnującemu wejścia do NASA. ‒ Mam jedenaście lat. Przyszłam porozmawiać z Carlem Saganem. Było późno, niemal ciemno, a ja wybrałam się tam sama. Ty i mama nie bylibyście zachwyceni. Strażnik podniósł wzrok, jakby szukał irytującego komara, uznał, ze się przesłyszał, i wrócil do czytania czasopisma. ‒ Tak naprawdę ‒ spróbowałam ponownie ‒ jestem praprapraprawnuczką Carla Sagana i przyszłam do NASA powiedzieć mu, że w przyszłości wynaleźliśmy podróże w czasie! ‒ Odejdź, proszę ‒ powiedział strażnik. ‒ Ale ja jestem umówiona... ‒ Nie ‒ odparł strażnik. ‒ Z całą pewnością nie jesteś. ‒ No dobrze, może i nie jestem! ‒ przyznałam, odrobinę za głośno. ‒ Ale jeśli wziąć pod uwagę teorię chaosu albo efekt motyla, sama idea przewidywania czegokolwiek z dużym wyprzedzeniem, na przykład umówionego spotkania, staje się absurdalna i niemożliwa. Czas...

Stella próbuje dostać się do siedziby NASA, by namówić agencję kosmiczną do wysłania w odległe galaktyki nagrania śmiechu jej taty. W trakcie tej nieudanej wizyty w rządowym budynku dochodzi do alarmu, a dziewczynka na zewnątrz spotyka małą czarną dziurę i bierze ją do domu. Relacja tych dwojga bywa komiczna i kosmiczna. Nowy pupil okazuje się trudny, ale możliwy do opanowania, a w przepaści jego bytu zdają się znikać kolejne problemy Stelli i wybrane przez nią niechciane przedmioty. Co połknie Czarek, bo takie imię nadaje "maleństwu" dziewczynka, to znika z pamięci świata. Łatwo się więc domyślić, że jedenastolatka igra z wielkimi sprawami i może doprowadzić do katastrofy.

Nadprzyrodzona podróż Stelli i Cosmo, który w pewnym momencie dołącza do siostry, dokonując modyfikacji jej nastawienia, celów i emocji, może być interpretowana w jakimś stopniu dosłownie albo zupełnie symbolicznie. W każdym razie ta niesamowita wycieczka zmieni czytelnika przynajmniej trochę, a samych podróżników ‒ bardzo. Nikt nie powinien się tu nudzić. Poetyckie opisy wewnętrznych stanów bohaterki przeplatane są humorem zwykłych dzieci, dlatego książkę czyta się łatwo i nie sposób w niej utknąć. "Jak hodować i karmić domową czarną dziurę" chwilami przypomina "Dziennik Cwaniaczka" albo Wielopiętrowy domek na drzewie. Tylko jest na wyższym poziomie literackim i wchłania jak czarna dziura. Chciałabym znać więcej takich opowieści.

Bożena Itoya

Michelle Cuevas, Jak hodować i karmić domową czarną dziurę, przełożyła Anna Nowak, Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.

czwartek, 16 czerwca 2022

Pralnia pierza

. Opowiadania Doroty Combrzyńskiej-Nogali luźno nawiązują do formuły bajkoterapii i wzorcowych już, przerabianych z dziećmi przez pedagogów szkolnych dwóch tomów "Gorzkiej czekolady". Poszczególne teksty zostały poprzedzone graficznym wyłuszczeniem problemu czy wartości, wokół których kręci się świat przedstawiony. Opowiadanie "Projekt" zostało napisane, by omawiać z czytelnikami lub słuchaczami zagadnienia otwartości i przyjaźni, "Bestię" autorka poświęciła tolerancji oraz odpowiedzialności, "Cyganicha" przybliża pojęcia wsparcia, odwagi i wrażliwości, zaś opowiadanie tytułowe, "Pralnia pierza", bezkompromisowo wyłuszcza wartość pracy, zaufania i odwagi cywilnej. W kolejnych czterech tekstach przewijają się i już poruszone, i nowe problemy: tolerancja, odpowiedzialność i akceptacja w "Śmierdzącej sprawie", uczciwość oraz zaufanie w "Słowie", altruizm, poświęcenie i ochrona przyrody w "Braciach mniejszych", solidarność, odwaga cywilna oraz akceptacja w "Podglądaczce". Jak widać, tematy książki Doroty Combrzyńskiej-Nogali są rozmaite i poważne, uprzedzam, że również sposób ich rozpracowania wyklucza lekturę najmłodszych uczniów, nie tylko samodzielną.

Przekaz i język autorki okazały się bezpośrednie, dosadne, chwilami nieco szokujące. Pisarka nie patyczkuje się z dziećmi, cóż, nie robi tego również prawdziwy świat, przynajmniej taki, w jakim żyją ich rówieśnicy z opowiadań "Pralnia pierza". No właśnie, przyznam, że ani ja, ani mój syn, oboje dzieci z blokowiska w niezbyt ekskluzywnej dzielnicy, nie wychowywaliśmy się w takich warunkach, jakie opisuje Dorota Combrzyńska-Nogala. Zapewne przytoczone okoliczności wywodzą się w jakimś stopniu z doświadczeń empirycznych, ale są tak bardzo przykładowe i wychowawczo prototypowe, że czytelnikowi trudno w nie uwierzyć, współodczuwać z bohaterami. Prawdopodobnie wąskie grono odbiorców, które odnajdzie się w realiach tych smutnych uliczek, przeplatanej kulturowo i etnicznie lokalnej społeczności, przemocy domowej widzianej z trzepaka, świata dzieci pozostawionych samym sobie, będzie miało znakomity materiał do analizy i dyskusji. Może też przekroczy pedagogiczny charakter prozy, poczuje coś więcej, da się ponieść słowu. Jednak poza tą czytelniczą niszą tomik "Pralnia pierza" będzie odbierany wyłącznie jako pomoc dydaktyczna, scenariusz zajęć czy pouczającego przedstawienia odgrywanego na godzinie wychowawczej, wypada bowiem z torów literatury pięknej, przynoszącej jakieś przeżycia artystyczne. Funkcja estetyczna gdzieś tu ginie (sprowadzając się często do wrażenia obrzydzenia przez dobór słów i nieprzyjemnych materii), mimo niezwykłych ilustracji Grażyny Rigall. Całość wydała nam się dość sztywna, co oczywiście nie wyklucza pozytywnej roli, jaką książka może odegrać w procesie dydaktycznym i wychowawczym.

Bożena Itoya

Dorota Combrzyńska-Nogala, Opowiadania o tym, co ważne, ilustracje Grażyna Rigall, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok


Książka "Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok" Agaty Loth-Ignaciuk (tekst) i Bartosza Ignaciuka (ilustracje) to solidna, szczegółowa opowieść o przygotowaniach do wielkich wypraw i ich przebiegu. Autorzy piszą i rysują o marzeniach, takich gigantycznych, choć młody marzyciel Marek nie buja w obłokach, jest bardzo przyziemny, bo śni o chodzeniu po Ziemi, a dokładnie jej dwu krańcach. Jest to najkonkretniejsza z możliwych książka non-fiction o marzycielstwie i marzeń realizacji, chyba też najpiękniejsza.

Ilustracje Bartłomieja Ignaciuka łączą wrażenie drzeworytu ze zręcznością i chwytliwością najnowocześniejszego komiksu. Obraz towarzyszy tekstowi na różnych zasadach: jest tu graficzna lista rzeczy niezbędnych na wyprawie, są duże ilustracje książkowe, tradycyjnie pokazujące to, co pisze autor, a także drobne kadrowane historyjki. Zachwyciła mnie oszczędność kolorów, ale i ich wybuchowość, hipnotyzujący, niemal narkotyczny pomarańcz podkreślający intensywność przeżyć i bodźców wzrokowych podróżnika. Pomysłowość ilustratora była dla mnie zaskoczeniem, ona i piękno, lekkość kreski sprawiły, że naturalnie wniknęłam w tę drogę przez zimy i trudy, chociaż zazwyczaj nie znajduję nic fascynującego w książkach "sportowych" i "biograficznych". Ta publikacja przesiąknięta jest pasją autorów i bohatera, zaraża i wciąga, taka właśnie jest niebezpieczna.

Ta wydawnicza perełka zasługuje na wszelkie pochwały. Została nie tylko dobrze skomponowana językowo i graficznie, ale też znakomicie ułożona, podzielona na drobne segmenty składające się jak puzzle we wstęp i dwa rozdziały. Do tego jest pięknie wydana, po prostu dorodna pod każdym względem, choć jednocześnie prosta i w pewnym sensie zwięzła, to rozlewa się w naszych głowach na tysiące planów, nieznanych lądów i mórz skrzypiących przerażającym, ale przyciągającym niespokojne dusze najstarszym lodem, tak żywym, choć wiecznym. Polubiłam małego Marka, zanim został wielkim zdobywcą świata, doskonale rozumiem, jak to jest musieć być w ciągłym ruchu, fizycznym i intelektualnym, ile klatek szykuje dla nas świat i jak cudownie zawsze się im wymykać.

Autorzy znakomicie wprowadzają młodego (i nieco starszego) czytelnika w biografię podróżnika, nakreślając definicje biegunów, genezę wypraw Marka Kamińskiego, w tym przypadki historycznych zdobywców biegunów. Właściwa historia rekordu polegającego na dotarciu bez wsparcia na oba bieguny w ciągu roku podzielona została na wspomniane już dwa rozdziały, wcale nie analogiczne, różniące się między sobą może nie jak przeciwstawne krańce świata, ale znacząco. Pierwszy jest biegun północny, tej wyprawie poświęca się więcej stron, ale niekoniecznie biegun południowy skazany jest na mniej uwagi. To zupełnie inna podróż, samodzielna, bez kompana, ale nie samotna, jak stwierdza Agata Loth-Ignaciuk.

Idąc, człowiek jest sam ze swoimi myślami. Snują się czasem leniwie i lekko jak wirujące płatki dmuchawca. W inne dni przytłaczają, tak jakby ktoś nam wcisnął do głowy ciężki hantelek. Wtedy na niczym nie można się skupić.

Czasem Marek szedł, nie myśląc o drodze. Towarzyszyły mu wtedy bliskie osoby czy znajomi. A czasem pod wpływem "Hobbita" Tolkiena, którego czytał wieczorami w namiocie, Antarktydę przemierzali wraz z nim Frodo Baggins, Gandalf i Gollum. Biały krajobraz zaludniały dziwne stwory, gobliny, drapieżni orkowie, a bezkres wypełniały mięsiste drzewa, tajemnicze lasy, zieleń liści i traw czy skaliste góry. Kiedy wyobraźnia szalała, marsz był najprzyjemniejszy, prawie niezauważalny. Marek zatapiał się w myślach, a zmęczenie, ból i mróz już tak bardzo mu nie doskwierały.


To mój ulubiony fragment książki, najbliższy, najbardziej swojski, z kontrastową ilustracją przedstawiającą marsz Marka Kamińskiego i jego tolkienowskie cienie. Zadziwiająca jest ta moc łączenia rzeczowości i oniryzmu, jaką wykazali autorzy, ich merytoryczno-emocjonalne podejście po porostu powala.

Na końcu tak profesjonalnej publikacji oczywiście znalazł się epilog i mała bibliografia, bo ta książka jest tylko pierwszym krokiem ku wielkiej przygodzie. Przynajmniej ja od razu ruszam na jej poszukiwanie, zwłaszcza, że akurat włączyła się mi piosenka "Around the World" Daft Punka. Do kolejnego spotkania na czytelniczym szlaku!

Bożena Itoya

Agata Loth-Ignaciuk (tekst), Bartłomiej Ignaciuk (ilustracje), Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok, Wydawnictwo Druganoga, Warszawa 2020.

Wihajster


Każda dziecięca biblioteczka powinna zawierać przynajmniej kilka publikacji nietypowych, nieoczywistych i niepowtarzalnych. Właśnie taką jest książka "Wihajster" Michała Rusinka, nie w pełni naukowa, nieliteracka, niby obrazkowa, ale to tekst rządzi. Dyryguje ilustracjami i naszymi myślami o tym, skąd pochodzą i jak zmieniają się wyrazy, dlaczego takie a nie inne pojawiały się w polszczyźnie i czemu akurat stamtąd, a nie skądinąd. Jaki to piękny i mądry słownik! Aż trudno mi uwierzyć, że chciałam być językoznawcą i leksykologiem nie mając w pierwszej młodości do czynienia z tak apetycznymi i przejrzystymi książkami o słowach. Może też z ich braku w dorosłym życiu skręciłam z obranej wcześniej ścieżki? Tak czy siak "Wihajster" daje nadzieję, że jeszcze językoznawstwo nie zginęło i malutka młodzież zechce dłubać w pochodzeniu i koligacjach krewnych i znajomych słownika.

Miniwykłady o obcych, ale swojskich słowach podzielone zostały na bloki: kuchnia, jedzenie, pokój, łazienka, szkoła, podwórko, miasto, wieś, sport, medycyna, warsztat, garderoba. I tak oto okazało się, że nasz polski dom pełen jest imigrantów, z którymi żyjemy sobie szczęśliwie na co dzień, nie rozważając ich ofensywności i kulturowego najazdu. Język dowodzi, jak ta różnorodność i wymieszanie są naturalne.

Książka została ślicznie, drobiazgowo i z humorem zilustrowana przez siostrę autora, Joannę Rusinek. Prawdziwa rodzina wyrazów rozmaitych - jedno z autorów wyraża się językiem plastyki, a drugie nauk i sztuk humanistycznych. Michał Rusinek balansuje wpływami i przypływami słów z innych krajów, kiedy Joanna Rusinek utrwala nam czeskie pochodzenie "kuchni" portretem Szwejka pichcącego w fartuszku. Definicje i wykłady semantyczne w króciutkich artykułach hasłowych tego słownika-przewodnika są rzeczowe, choć odbiegają od konkretu zupełnie pozbawionych dowcipu dzieł leksykograficznych. Drzewa genealogiczne wyrazów miewają dużo rozgałęzień, ale pozostają proste i fajnie się po nich wspina do sedna.

Nie ma możliwości, by czytelnik czegoś się nie nauczył z tego bijącego pasją źródełka wiedzy i radości. Po zamknięciu Rusinków dziełka o słowach zapewne dacie wyraz swojemu zachwytowi wzdychając: jak ja lubię książki! A może nie, ale z zetknięcia naszych zdań na sto procent wyniknie coś ciekawego, niczym ze zderzenia dwóch zupełnie różnych języków, utrwalonego w jakimś "belfrze", "jaśku", "bryndzy" czy "tapczanie".

Bożena Itoya

Michał Rusinek, Wihajster czyli przewodnik po słowach pożyczonych, konsultacja: dr hab. Izabela Winiarska-Gorka, ilustracje: Joanna Rusinek, Wydawnictwo Znak Emotikon, Kraków 2020.