cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

piątek, 31 marca 2017

Mgnienie oka


Wydawnictwo Muchomor uczyniło z książek o naukowcach i ludziach sztuki jedną ze swoich rozpoznawalnych marek. Literackie biografie pisane przez Annę Czerwińską-Rydel, z nowoczesnymi, wyróżniającymi się i nagradzanymi ilustracjami oraz grafikami, sprawiają przyjemność miłośnikom książki obraz(k)owej, ale i zwolennikom publikacji, w których dominuje tekst ujęty w tradycyjną narrację. Nowa pozycja tego typu, zatytułowana "Mgnienie oka. Opowieść o Danielu Mikołaju Chodowieckim", inauguruje kolejną serię wydawnictwa Muchomor: "Gdańscy Artyści", bliską poprzednim trylogiom gdańskim tej autorki.

W pewnym momencie mała dziewczynka wstała ze swojego krzesła. Przesuwała się powoli w stronę malarza, stawiając kroki cicho jak kot. Wreszcie stanęła przed Chodowieckim i spojrzała na niego błagalnie.
Hm? – mruknął Daniel, nie odrywając wzroku od kartki. – Czy mogę ci w czymś pomóc?
Tak. Chciałabym, żeby mnie pan narysował – odpowiedziała dziewczynka poważnie.
O! A jak się nazywasz i ile masz lat? – Chodowiecki spojrzał na nią z ciekawością.
Jestem Johanna. Johanna Trosiener – Uczennica dygnęła. – Niedługo skończę siedem lat.
Ha! Poważny wiek! uśmiechnął się artysta. Znam twoich rodziców. Poczekaj chwilę, skończę rysunek klasy i zaraz naszkicuję twój portret.

Pomysł wydawania książek o tak ściśle określonym temacie i odbiorcy, bo koncentrujących się na historycznych twórcach i dzisiejszych odbiorcach sztuki związanej z Gdańskiem, jest ambitny i godny podziwu. Podobnych projektów nie podejmuje się dla poklasku tłumu, tylko z pasji, autentycznej potrzeby tworzenia dobrej książki, po prostu "dla sprawy". Popularyzacja wiedzy z zakresu sztuki jest właściwie działalnością niszową, zważywszy na powszechność wydawnictw czy stron internetowych traktujących o naukach ścisłych. To, na ile rzadko i w jak niewielkich nakładach ukazują się książki (dla młodych czytelników) o sztuce w porównaniu z tymi o kosmosie czy eksperymentach fizycznych, jest dokładnym przełożeniem stosunku edukacji artystycznej do kształcenia w obrębie dziedzin ścisłych – przynajmniej w warunkach polskiej szkoły oraz rynku wydawniczego. Wszyscy wiedzą, kim był Mikołaj Kopernik i Maria Skłodowska-Curie, ale ilu uczniów słyszało o Danielu Mikołaju Chodowieckim? Dzięki Annie Czerwińskiej-Rydel możemy łatwo uzupełnić edukację swoich starszych dzieci, a nawet własną.
"Mgnienie oka" jest historią podróży, jaką w 1773 roku odbył Daniel Mikołaj Chodowiecki z Berlina do Gdańska. Bohater po trzydziestu latach nieobecności w rodzinnym mieście rusza w odwiedziny do matki i sióstr. Dom opuścił jako siedemnastolatek, zmuszony do zarabiania na rodzinę po śmierci ojca. W chwili rozpoczęcia akcji książki Chodowiecki ma już własną rodzinę (żonę i pięcioro dzieci) oraz wielki dorobek w dziedzinie rytownictwa – jest znanym i poważanym rytownikiem. Jego wędrówka przybliża nam realia tamtych czasów na ziemiach pruskich i w Gdańsku, a liczne retrospekcje pozwalają poznać historię życia artysty.

W pewnym momencie malarz zatrzymał się przed jedną z chałup.
Hej, gospodarzu! – zawołał. Macie tu trochę owsa na sprzedaż? Potrzebuję dla konia.
Nie, miłościwy panie. – Chłop ukłonił się do ziemi. – My biedni, sami strawy żadnej nie mamy, a konia to już dawno nie widzieliśmy.
A może macie coś innego do sprzedania? – zapytał Chodowiecki, bo żal mu było tych ludzi i chciał ich jakoś wspomóc.
Jeśliby jaśnie pan zechciał kupić moją córkę – powiedziała nagle wieśniaczka i popchnęła przed siebie malutką, ledwie trzyletnią, obdartą dziewczynkę – to byśmy sprzedali. My mamy jeszcze siedmioro dzieci. Nie nastarczamy dla wszystkich jadła. Gdyby pan ją wziął, to ona by tam w świecie lepiej miała.

Koncepcja książki oparta jest na scenach, ujęciach z podróży od domu dorosłości do domu dzieciństwa i z powrotem. Kolejne wydarzenia oraz spotkania z ludźmi (bliskimi i obcymi) są równocześnie opisywane przez autorkę i rysowane przez bohatera, bo poza współczesną oprawą graficzną (Emilia Pyza), książka została opatrzona ilustracjami (a dokładniej: rycinami) samego Daniela Chodowieckiego. W narracji trzecioosobowej, w dialogach oraz przypisach pojawiają się opisy warsztatu artysty, poszczególnych etapów jego pracy, co składa się na zrozumiałą definicję sztuki rytownictwa, dzisiaj właściwie nieznanej przeciętnemu odbiorcy książek dla młodzieży.

Postanowił dać koniowi odpocząć, a sam rozłożył kartki i zaczął rysować – klasztor, kościoły, domy, las, a na horyzoncie morze z wieloma statkami.
Wreszcie (po dłuższej chwili, bo spodobała mu się ta Oliwa) zdecydował się jechać dalej. Droga wiodła do Wrzeszcza. Przed wjazdem stał szlaban z pruskim orłem, ale warta przepuściła Chodowieckiego bez żadnych trudności.
"Wrzeszcz robi wrażenie miasteczka, w którym wszystko nakierowane jest już na Gdańsk" – pomyślał, rozglądając się wokoło.
Droga zmieniła się teraz w Wielką Aleję łączącą Wrzeszcz z Gdańskiem. Wzdłuż niej ciągnęły się chodniki dla pieszych obsadzone młodymi drzewami. Daniel przegalopował Aleją, a potem wjechał przez Bramę Wyżynną i skierował się ku Podwalu Przedmiejskiemu. Tam postanowił zatrzymać się w gospodzie "Pod Koroną".

"Mgnienie oka" to publikacja piękna, jedna z takich, jakie wyszukiwałam w antykwariatach jako nastoletnia miłośniczka Gdańska. To wspaniale, że teraz dużo łatwiej jest dotrzeć do książek oddających atmosferę dawnego wolnego miasta, przy czym najnowsza "gdańska" biografia Anny Czerwińskiej-Rydel jest wydana znacznie staranniej niż moje antykwaryczne białe kruki (z lat 70.-90. XX w.), tu zadbano o każdy szczegół treści i formy.
Bożena Itoya

Anna Czerwińska-Rydel, Mgnienie oka. Opowieść o Danielu Mikołaju Chodowieckim, rysunki Daniela Chodowieckiego, projekt graficzny i projekt serii Gdańscy Artyści: Emilia Pyza, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2016.

środa, 29 marca 2017

Bankrut – gra karciana z ilustracjami Nikoli Kucharskiej


Wydawnictwo Nasza Księgarnia istnieje od ponad 90 lat, na publikowanych przez nie książkach uczyły się czytać dzisiejsze dzieci, młodzież, rodzice, dziadkowie, pewnie też pradziadkowie, a jednak ten wielki, klasyczny już wydawca wciąż eksperymentuje i zaskakuje kolejnymi projektami. Tym razem nie jest to nowa książka czy seria, ale zupełnie odrębna gałąź działalności wydawniczej: gry karciane i planszowe. Spośród kilku pozycji, którymi Nasza Księgarnia zadebiutowała w planszówkowym świecie, sięgnęliśmy po "Bankruta", ponieważ zaintrygowało nas połączenie nazwiska znanego autora gier Reinera Knizi z nazwiskiem młodej, bardzo przez nas lubianej ilustratorki, wydającej książki głównie w Naszej Księgarni – Nikoli Kucharskiej.
Gra przeznaczona jest dla grupy od 3 do 6 graczy w wieku od 8 lat, jako czas rozgrywki na pudełku podano 30 minut, ale w naszym wypadku nigdy się na tym nie kończyło. Niewielkie, bardzo poręczne pudełko zawiera karty do gry, instrukcję i kilka gadżetów: pokaźny notes do zapisywania wyników (z logo "Bankruta"), firmowy ołówek NK, kartę megamocy z bohaterami serii "Hej, Jędrek!", naklejkę – planszówkowy ex libris, oraz foliowy woreczek na karty. To więcej niż mieści się w wielkich pudłach wielu innych wydawnictw specjalizujących się w grach, a tu pudełeczko jest niemal kieszonkowe, w każdym razie na tyle nieduże, że bez problemu zmieściło się w nieco przeładowanym plecaku szkolnym mojego syna, gdy z okazji pierwszego dnia wiosny zamiast niektórych lekcji miał święto gracza.
Rozgrywka w "Bankruta"jest prosta (dla starszego dziecka – po pierwszych 2, może 3 próbach), dynamiczna, podzielona na kilka krótkich rund, których liczba rośnie wraz z grupą graczy (3 osoby = 3 rundy, 4 osoby = 4 rundy itp.). Do naszej dyspozycji jest 9 rodzajów kart, każdy z nich ma swój rysunek i cyfrę (5, 7 lub 9), która oznacza końcową punktację, a równocześnie liczbę kart tego typu w całej grze. Przed każdą rozgrywką następuje tasowanie i rozdanie – rewersem do góry, by nie wiadomo było, kto co dostał. Każdy gracz dostaje tyle samo kart, a jedna ląduje na środku stołu. W chwili, gdy zostaje odkryta, rozpoczyna się wielkie targowanie.
Gracze gorączkowo wymieniają się kartami, dążąc do stanu przewagi: jeśli ktoś widzi, że ma większość z każdego typu kart, którym dysponuje (na przykład 5 z 7 ryb, 3 z 5 drewien, 6 z 9 ziół), a może nawet wszystkie (np. 5 z 5 zbóż), powinien krzyknąć "stop!". Następuje podliczanie rundy, a punkty na plusie lub minusie przyznawane są za komplet kart danego typu (wartość każdej karty razy 2), za pojedyncze karty, o ile gracz ma ich większość (np. 4 punkty za 4 z 7 kart prosiaków, ale 0 punktów za 2 z 5 kart cegieł), za uzasadnione zatrzymanie gry (+5 punktów, gdy mamy większość z każdego typu kart w naszej talii) lub za nieuzasadniony "stop!" (-5 punktów, nawet, gdy tylko w jednym typie kart z naszej talii jest mniej niż połowa, np. 4 z 9 kart złota). Jest jeszcze zakała gry, karta ze środka stołu – za posiadanie takiej karty w swojej talii dostaje się na koniec punkty ujemne (po jednym za każdą kartę), ale ponieważ w trakcie rozgrywki można tę kartę wymieniać (zabrać i położyć na jej miejsce inną, z własnej talii), środek blatu jest frontem walki równie gorącym, co główne targowisko. Nikt nie chce zostać bankrutem, w ostateczności więc, gdy wisi nad nami bliski "stop!" innego gracza, ciążące nam karty można oddać chętnym, bez wymiany, "za darmo". Pot nas zlewa, walczymy do ostatniej sekundy, czasem udaje się wygrać, kiedy indziej bankrutujemy z kretesem – zależy, jak szybko umieją liczyć i planować nasi przeciwnicy. Mnie udało się zwyciężyć tylko dwie czy trzy z kilkudziesięciu rund w kilkunastu rozgrywkach.
Mimo to uwielbiam grać w "Bankruta", bo zapewnia świetną zabawę w dobrej oprawie. Karty zostały wykonane z solidnego papieru, prawie po nich nie widać, ile razy i w jakich nerwach były rzucane na blat i przekładane z ręki do ręki. Na pochwałę zasługuje też praca ilustratorki: rysunki są ładne, zabawne i czytelne, to dzięki nim polska edycja "Bankruta" ma niepowtarzalny klimat. Zwłaszcza obrazki na pudełku oraz jego kolorystyka skradły nasze serca, zresztą jak cała gra, która i w kategorii graficznej, i jako zabawa rodzinna ma u nas status ulubionej gry roku.
Bożena Itoya

Bankrut, autor: Reiner Knizia, ilustracje: Nikola Kucharska, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

poniedziałek, 27 marca 2017

Jak zwierzęta śpią?


Książka "Jak zwierzęta śpią?" pierwotnie została opublikowana w 2012 roku przez czeską oficynę Baobab, a w Polsce ukazała się nakładem wydawnictwa Muchomor kilka dni temu (marzec 2017 r.). Jest to niezwykle efektowna pozycja popularnonaukowa, w której prym wiodą ilustracje (Marie Štumpfová), choć zgrabne, zwięzłe i niepozbawione humoru notatki (Jiří Dvořák) o sennych bohaterach też mają wielki urok. Przekład Julii Radziwiłł wypadł lekko, w tekście pojawiają się przyjemne dla ucha i wyobraźni poetyckie porównania (jak głębiny morza i snu) oraz praktyczne objaśnienia działania organizmu zwierzęcia (na przykład klapki na nosie foki lub zrogowaciałego naskórka na kolanach wielbłąda).

Mocno uczepiwszy się gałęzi, paw składa ogon, pochyla głowę i zasypia – jakby naraz zamknął tysiąc par oczu.

Autor tekstu i tłumaczka, łącząc zrozumiały wykład popularnonaukowy z marzycielskim nastrojem dobranocki, osiągnęli niełatwy cel: oto czytamy książkę ładnie brzmiącą, przystępną i ciekawą dla każdego członka rodziny, od malucha po seniora rodu.

Pyton zielony przesypia cały dzień. Znajduje sobie gałąź, okręca się wokół niej dwa razy i kładzie głowę pośrodku zwojów. Jakby sobie ze swojego ciała uplótł gniazdo.

Również ilustracje równoważą wartości artystyczne i informacyjne: zwierzęta przypominają te prawdziwe, jak na ilustracjach (lub rycinach) w tradycyjnych książkach przyrodniczych, a zarazem ujęte zostały w zachwycającej kolorystyce, z wykorzystaniem techniki rysunku atrakcyjnej dla dzisiejszego małego czytelnika. Zresztą stylistyka ilustracji cieszy oko wszystkich domowników, każdy w naszej rodzinie ma w tej książce swojego ulubieńca. Pojawiają się tu różne natężenia kolorów – takie charakterystyczne dla świtu, pełni dnia, zmierzchu i nocy; zimy, wiosny, lata i jesieni; upału i mrozu – oraz rozmaite legowiska, od całkiem dzikich do zupełnie udomowionych, niemal ludzkich pieleszy.
Czytelnik może na różne sposoby porównywać opisane i narysowane zwierzęta, a wyniki zestawień będą czasem zaskakujące, bo ktoś może na przykład uznać, że metoda snu pelikana bardziej przypomina odpoczynek lisa niż jerzyka, choć mogłoby się zdawać, że wszystkie ptaki śpią tak samo.

Gdy zapada zmrok, gromada ptaków wzlatuje najwyżej, jak umie. Potem ptaki rozkładają skrzydła i powoli szybują w dół, pogrążone w ciemności i drzemce. Ale nie całkowicie: pół ich mózgu śpi, a druga połówka pilnuje, czy nie zbliża się ziemia albo jakiś drapieżnik...

Autorzy przedstawili nam 16 zwierząt, które śpią w ciekawy sposób: wyjątkowo krótko albo zaskakująco długo, często, w dziwnych miejscach i pozycjach. Kto nie znał tych zoologicznych ciekawostek, ten podczas lektury nieraz zakrzyknie: "wow!". Z książki dowiemy się, czy zwierzęta śnią, czy lepiej drzemać samemu, czy może raźniej głęboko spać w grupie, kto układa się do snu tam, gdzie się bawi, je, chodzi, pełza lub pływa, a kto potrzebuje łóżka lub... nawet kilku. Zbadamy, kto uważa, że można spać na otwartej przestrzeni, a według kogo bezpieczniej jest się ukryć lub przynajmniej przykryć. A czy jest jakieś zwierzę, któremu nikt nie może zagrozić, nawet w trakcie snu? Zobaczymy też, jak jaśnieje poranek w Afryce, a w jaki sposób zmierzcha się w Azji. A teraz wybierzcie, czyj sen jest najbardziej spektakularny.
Tylko od czytelnika zależy, ile czasu spędzi z książką "Jak zwierzęta śpią?", czy wystarczy mu jednorazowa lektura i przyswojenie wiadomości, czy też podejmie własne obserwacje i zestawienia. Zaś ilustracje pozwolą wczuć się w sytuację śpiochów i śnić kolorowo o różnych zakątkach świata, od sawanny po lodowce, nie pomijając własnego ogródka.
Bożena Itoya

Jak zwierzęta śpią?, narysowała Marie Štumpfová, napisał Jiří Dvořák, przetłumaczyła Julia Radziwiłł, Muchomor, Warszawa 2017.

Andy Griffiths i nieoficjalne lektury


Wywiad z Andym Griffithsem, autorem książki "52-piętrowy domek na drzewie" (wyd. Nasza Księgarnia), przeprowadzony przez Bożenę Itoyę 22 marca 2017 r. w Multimedialnej Bibliotece dla Dzieci i Młodzieży nr XXXI przy ulicy Tynieckiej 40a w Warszawie.

Bożena Itoya: Bardzo dziękujemy za możliwość przeprowadzenia wywiadu. Mamy tylko kilka pytań, bo dużo zadały już dzieci [w trakcie spotkania z pisarzem – zob. recenzja książki "52-piętrowydomek na drzewie" na blogu cudanakiju.pl]. Pytania częściowo zostały przygotowane przez mojego syna, który jest pana fanem.
Pierwsze pytanie będzie bardzo "poważne": Czy zbudował pan kiedyś domek na drzewie i ile miał pięter?

Andy Griffiths: Nie, nie mam praktycznych umiejętności budowlanych, ale mój kuzyn David miał prosty domek na drzewie i pamiętam, jak się tam razem bawiliśmy. Kiedy Jill, Terry i ja spotykamy się, aby pisać książki w trzypiętrowym domu mieszkalnym, mam wrażenie, jakbyśmy bawili się w domku na drzewie, tak jak w dzieciństwie.

B.I.: Wspomniał pan o Jill, która występuje w książkach (oczywiście czytam je z synem, najpierw on, później ja, kiedy już skończy i mi pozwoli). Czyli Jill rzeczywiście istnieje?

A.G.: Tak, nie tylko istnieje, ale też jest moją żoną. Jest redaktorką, w ten sposób poznaliśmy się 17 lat temu i od tamtej pory bardzo ściśle ze sobą współpracujemy. W książkach jest dziewczyną pomagającą zwierzętom, a w rzeczywistości rozwiązuje wszelkie problemy związane z naszymi książkami. Tak naprawdę piszemy je razem.

B.I.: Jest dużo książek, które mój syn musi czytać w szkole, ponieważ są lekturami. Czy w Australii istnieje lista takich obowiązkowych lektur, które nauczyciele muszą "przerabiać" z dziećmi, czy może nauczyciele sami wybierają książki? I czy pana książki są na takich listach lektur, a jeśli nie, czy chciałby pan, by były? Niektórzy autorzy wolą nie znaleźć się na "obowiązkowej" liście...

A.G.: Kilka lat temu były nawet szkoły, w których zabraniano wnoszenia moich książek. Uznawano, że mam zły wpływ na dzieci. Jednak dzisiaj prawie wszystkie australijskie dzieci czytają moje książki. Lubię myśleć, że są to takie lektury nieobowiązkowe, nieoficjalne. Generalnie, w Australii dzieci w szkołach podstawowych mogą czytać wszystko, co wpadnie im w ręce, co znajdą w bibliotece. Nie ma odgórnie narzuconej listy książek.

B.I.: Czy napisał pan kiedyś jakąś książkę, którą można określić jako poważną (nieśmieszną)?

A.G.: Nie, nie jestem w stanie napisać książki poważnie. Oczywiście, mogę być poważną osobą w rzeczywistym życiu i lubię czytać poważne książki, ale ilekroć chwytam za długopis, budzi się we mnie dziesięciolatek. A kiedy jestem z Terrym, to się nasila. Zadanie Jill polega między innymi na pilnowaniu, żebyśmy nie przekroczyli pewnej granicy śmieszności. Naszym książkom towarzyszy jednak poważna intencja: sprawić, żeby dzieci pokochały czytanie.

B.I.: Tak, to naprawdę działa.
Mamy takie spostrzeżenie, że Terry i Andy zachowują się rzeczywiście jak dzieci, albo tak, jak dzieci chciałyby się zachowywać. Myślą jak dzieci. Chcielibyśmy w związku z tym spytać, czy w dzieciństwie lubił pan pisać? Dzieciom zazwyczaj ciężko zabrać się za pisanie wypracowań, tak jak w książkach o domku na drzewie bohaterom nie idzie pisanie książki.
I czy jako dziecko lubił pan jeść warzywa?

A.G.: Jedzenie warzyw nie sprawiało mi większego problemu, nienawidziłem tylko kalafiora – to zawsze był ciężki moment obiadu. Jeśli chodzi o pisanie, zawsze uwielbiałem to robić, miałem mały notes, w którym pisałem dla rozrywki, rysowałem w nim, notowałem opowiadania, które mi się spodobały. Teraz wiem, że to był bardzo dobry sposób, by nauczyć się pisania. Zawsze wymyślałem historie, które rozśmieszały moich kolegów. Kiedy wiele lat później zostałem nauczycielem języka angielskiego w szkole średniej, zacząłem pisać opowiadania dla moich uczniów, aby ich rozbawić i rozkochać w czytaniu.

B.I.: Trochę już pan powiedział o przyjaźni z ilustratorem. Czy rzeczywiście wasza współpraca wygląda tak jak w książce? Czy tak długo zabierają się panowie do pisania i czy tak bardzo goni was wydawca?

A.G.: Nie, naszym wydawcą jest kobieta, która ma bardzo mały nos i duże poczucie humoru [w książkach wydawca nazywa się pan Nochal, lubi wrzeszczeć i puchnąć ze złości, nie przepada za swoimi autorami – przyp. B.I.]. Ta część jest więc zmyślona. W rzeczywistości Terry i ja piszemy książkę przez rok, nie robimy tego w ostatniej chwili, chociaż Terry'emu zdarzało się zostawiać pewne rzeczy na ostatnią chwilę. Tu jest więc trochę prawdy. Przez ten rok pracujemy powoli. Oczywiście w rzeczywistości dobrze się dogadujemy, ale w książce dla dzieci jest śmieszniej, gdy cały czas się kłócimy i okładamy gigantycznymi bananami.

B.I.: Czemu domek na drzewie w każdym tomie rośnie akurat o 13 pięter? Może ma to być pechowa trzynastka?

A.G.: Nie, to bardzo szczęśliwa trzynastka. Kiedy Terry zaprojektował pierwszy domek na drzewie, zauważyłem, że budowla ma 13 poziomów. Po skończeniu książki powiedziałem: może zrobimy następną? Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy dodać jedno piętro, żeby powstał domek 14-piętrowy, ale zdecydowaliśmy się powiększyć go o drugie tyle, czyli 13 poziomów. Przy kolejnej książce rozważałem podwojenie 26-piętrowego domku, aby były 52 poziomy, ale Terry powiedział, że to za dużo pracy. Dlatego dodaliśmy znowu tylko 13 pięter. I stąd ta zasada. Najpierw przypadek, potem reguła.

B.I.: W jakich językach i krajach ukazuje się seria o piętrowym domku na drzewie? Czy w wielu miejscach w Europie dzieci czytają pana książki?

A.G.: Tak, w ramach tej trasy odwiedzę jeszcze cztery europejskie państwa: Holandię, Belgię, Norwegię, Szwecję (oraz Polskę). Seria ukazała się już w 30 językach. Byłem również w Afryce Południowej, Wielkiej Brytanii, wybieram się do Stanów Zjednoczonych. Seria stała się popularna w wielu krajach.

B.I.: Czy to jest jedyna wspólna seria pana i Terry'ego Dentona? Czy może przygotowali panowie lub planują inne podobne książki?

A.G.: Oprócz tej serii stworzyliśmy 25 innych książek, ale nie były one tłumaczone. Przez 17 lat zyskaliśmy w Australii bardzo dużą popularność. Jesteśmy na przykład autorami serii "Po prostu...": "Po prostu żarty", "Po prostu przeszkadzanie", "Po prostu szaleństwo", "Po prostu ohyda"... Pracując nad tymi książkami doskonaliliśmy nasz wspólny warsztat. W niektórych krajach, gdzie wszystkie części "Domku na drzewie" zostały już opublikowane, wydawcy sięgają po te wcześniejsze serie, bo są bardzo podobne.

B.I.: Mam nadzieję, że ukażą się i u nas.

A.G.: Mam nadzieję, że zostaną wydane także w Polsce. Z tego, co dziś widziałem, dzieciom z Polski bardzo odpowiada ten rodzaj humoru.

B.I.: Tak, ciężko było mi pracować w domu, gdy mój syn czytał pana ostatnią książkę, bo śmiał się tak dużo i głośno, że nie mogłam się skoncentrować.
Ostatnie pytanie dotyczy blogów. Zajmuję się recenzjami książek dla dzieci i młodzieży (które czytam i ja, i mój syn – wymieniamy się książkami). W Polsce istnieje dużo podobnych stron internetowych z recenzjami, a czy w Australii blogi o książkach są popularne? Czy są ważne dla wydawnictw i autorów? A może liczy się tylko profesjonalna krytyka? Czy pan czytuje takie recenzje w Internecie?

A.G.: Tak, czytam tego rodzaju recenzje i w Australii jest wiele takich blogów. Ich znaczenie rośnie, zwłaszcza że ograniczane są recenzje w czasopismach. W Stanach Zjednoczonych jest dużo blogów prowadzonych przez nauczycieli i bibliotekarzy, te strony są bardzo ważne dla wydawnictw, dlatego że obserwuje je tak wiele osób. W ten sposób można dotrzeć do czytelnika, tak jak wy to robicie.
Zdarza mi się czytać recenzje. Kiedy nas chwalą, myślę, że to fajnie, jeśli nie chwalą, stwierdzam: to ciekawe. Czasem dyskutuję z Jill o negatywnej recenzji i zastanawiamy się, czy jest w niej ziarno prawdy, ale nigdy nie biorę tego do siebie, po prostu wzruszam ramionami. Najważniejsze jest dla mnie, jak reagują dzieci, czy książka się im podoba, to pokazuje mi, czy jest dobra.
Ostatnio w Holandii ukazała się naprawdę bardzo pochlebna recenzja, napisana przez krytyka literackiego, który nazwał nasze książki kwintesencją postmodernistycznej, anarchistycznej literatury dla dzieci. Byłem bardzo dumny.

B.I.: Pomyślę więc nad tym, jakich słów użyć w swojej recenzji najnowszego "Domku na drzewie". Nie wiem, czy uda się przetłumaczyć te określenia na angielski...

A.G.: Ten krytyk napisał też, że będąc dorosłym można oczywiście zlekceważyć nasze książki jako zupełny nonsens, ale podejrzewał, że chodzi jednak o coś więcej niż te głupotki.

B.I.: Ja piszę też o wrażeniach, jakie po przeczytaniu książki ma mój syn czy jego koledzy ze szkoły, więc to trochę inny punkt widzenia i nie używam w recenzjach tylu mądrych słów. Za to piszę o prawdziwych przeżyciach czytelnika.

A.G.: Och, nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z podobną recenzją [do tej opublikowanej w Holandii – przyp. B.I.]. Większość osób piszących dla gazet o naszych książkach stwierdza po prostu: to jest śmieszne, trochę głupawe, dzieciom będzie się podobać. Nie widzą sztuki ukrytej pod powierzchnią. Nie przejmujemy się tym, ale cieszy nas, gdy ktoś dostrzega, ile pracy w to włożyliśmy.

B.I.: Dziękuję serdecznie za rozmowę.

A.G.: Dziękuję, było mi bardzo miło spotkać się z polskimi dziećmi.


Zapis i opracowanie rozmowy: Bożena Itoya.

Za możliwość przeprowadzenia wywiadu dziękujemy wydawnictwu Nasza Księgarnia oraz Multimedialnej Bibliotece dla Dzieci i Młodzieży nr XXXI przy ulicy Tynieckiej 40a w Warszawie.
Cudanakiju.pl

niedziela, 26 marca 2017

52-piętrowy domek na drzewie


Seria o wielopiętrowym domku na drzewie jest dziełem australijskiego duetu: pisarza Andy'ego Griffithsa i ilustratora Terry'ego Dentona. W Polsce kolejne tomy (dotychczas cztery) ukazują się nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia i w przekładzie Maciejki Mazan, która wyczarowała między innymi zabawne nawiązanie do polskich realiów: wydawcą książki pisanej przez Terry'ego i Andy'ego w "52-piętrowym domku na drzewie" jest Nochalska Księgarnia (na szyldzie widnieje skrót NK). Muszę przyznać, że do tego niemal komiksowego cyklu przekonywałam się stopniowo. Najpierw uważałam, że są to raczej płytkie, "zabawkowe" publikacje, ale z czasem zaczęłam dostrzegać coraz więcej konsekwencji, dopracowanych pomysłów, gry konwencjami i motywami. To naprawdę dobra lektura dla młodszych uczniów (w wieku około 7-13 lat) lubiących się pośmiać i preferujących przy tym absurdalne poczucie humoru.
Każda historia toczy się wokół tytułowego domku na drzewie, który co tom rośnie o 13 pięter – w części czwartej liczy już 52 poziomy, a najnowszymi są między innymi sala do rozbijania arbuzów, piętro do żonglowania piłami łańcuchowymi, marchewkostrzelna wyrzutnia rakietowa, tor wyścigowy dla koni na biegunach czy Ślimacza Akademia Wojowników Ninja. Właśnie szalone pomysły na spędzanie czasu wolnego (a w tym świecie nie ma innego) są kwintesencją tych książek i dzieciństwa, a także najbardziej inspirującym i zabawnym elementem cyklu według samych młodych czytelników. Na spotkaniu z autorem serii (Multimedialna Biblioteka dla Dzieci i Młodzieży nr XXXI w Dzielnicy Mokotów w Warszawie, 22 marca 2017 r.) dzieci zadawały pytania głównie o piętra domku, które mogą lub powinny pojawić się w następnych tomach: Czy będzie pomieszczenie zmieniające w roboty? Czy autorzy zaplanowali pokój, w którym będzie można wejść do gry komputerowej? Przenieść się w czasie? Z maszyną do hipnozy? A taki, w którym składa się Lego z całego świata w 5 sekund? Czy będzie pomieszczenie, do którego ludzie wchodzą i się w sobie zakochują?
Co ważne, w książkach o wielopiętrowym domku na drzewie pojawiają się różne nowinki i zabawne pomysły oparte na nowych technologiach, ale bez przesady, tu nie królują smartfony i komunikatory, bo autorzy wytrwale wrzucają bohaterów w wir przygód "w realu". Zawsze trzeba gdzieś biec, kogoś spotkać, coś wspólnie wymyślić i znaleźć, nikt nie wchodzi do gry komputerowej, jak może i chcieliby młodsi czytelnicy. Jednak autorzy nie idą na łatwiznę.

Terry od razu się rozmarzył.
Pamiętasz, jak przyszliśmy tu przypomnieć sobie, dlaczego ten dzień jest wyjątkowy? – spytał, gdy na ekranie pojawiliśmy się my, wchodzący do pamięciowciskarki.
Jak mógłbym zapomnieć? – warknąłem. – Zwłaszcza że to się wydarzyło MINUTĘ TEMU!

W tym tomie bohaterowie dużo podróżują, stają się częścią prześmiesznej baśni, w której niemal wszystko wywrócone jest do góry nogami i "zmutowane", jak powiedziałby młody wielbiciel komiksów. W "52-piętrowym domku na drzewie" autorzy zmiksowali wątki baśniowe, fantastyczne, fantastycznonaukowe oraz... jarsko-ekologiczne, a jakże! Andy Griffiths i Terry Denton dobrze wiedzą, co jest najmodniejsze i do swojej zwariowanej sałatki literacko-rysunkowej używają samych najpoczytniejszych składników.
Opowieść jest spójna i bardzo wciągająca. Wszystko zaczyna się, gdy Andy i Terry zauważają, że ich niemiły wydawca pan Nochal nie przypomina o nadchodzącym lada godzina terminie oddania książki, choć zazwyczaj wytrwale prześladował swoich autorów. Nochalska Księgarnia, jak się okazuje, została spustoszona, a główną stratą jest brak naczelnego.

Podeszliśmy więc do naszego wideofonu i zadzwoniliśmy do pana Nochala. Zobaczyliśmy jego gabinet, ale pana Nochala już nie.
A w gabinecie leżały przewrócone krzesła, rozbite puchary, porozrzucane książki i coś, co wyglądało jak liście jakichś warzyw.
A to bałaganiarz – oznajmił zgorszony Terry.
To nie jest zwyczajny bałagan – odparłem. – W kryminałach to się nazywa: ślady szamotaniny.
Jakiej szamotaniny?
Tego właśnie musimy się dowiedzieć.
Rety, rety, jeju! – ucieszył się Terry. – Rozwiążemy zagadkę kryminalną! Wielką! Tajemnicę zaginionego Nochala!
Lepiej idźmy do naszej supernowoczesnej agencji detektywistycznej i natychmiast bierzmy się do supernowoczesnych czynności detektywistycznych! – zawołałem.

W siedzibie wydawnictwa bohaterowie zastają za to niepozorną gąsienicę, której (istotnej) roli w całej przygodzie nie zdradzę. Specjalistką od porozumiewania się ze zwierzętami jest Jill, przyjaciółka Andy'ego i Terry'ego, chłopcy udają się więc po pomoc w komunikowaniu się z gąsienicą – potencjalnym świadkiem prawdopodobnego porwania pana Nochala. Tu spotyka ich niespodzianka, bo przyjaciółka zwierząt sama potrzebuje pomocy. Robi się coraz bardziej baśniowo i jeszcze zabawniej.

Hmm – powiedziałem – to nie jest zwykły sen. W terminologii fachowej to się nazywa snem zaczarowanym... jak w "Śpiącej królewnie".
O rety, uwielbiam tę historię! – zawołał Terry. – Ale robi się straszna, kiedy w stajni wybucha pożar i konie okropnie się boją.
To był "Czarny książę"! – poprawiłem go. – "Śpiąca królewna" to bajka o dziewczynie, na którą zła czarownica rzuciła czar. Ta dziewczyna ukłuła się w palec bardzo ostrym wrzecionem i zasnęła na sto lat.
Ale tu nie ma nic podobnego do bardzo ostrego wrzeciona – oznajmił Terry, patrząc na stół przez szkło powiększające. – No, z wyjątkiem tej bardzo ostrej marchewki.

Rozpoczyna się podróż do bardzo dziwnego królestwa, mającego niezwykłych strażników i jeszcze bardziej zaskakującego władcę. Będzie dużo zamieszania i śmiechu, zanim znowu odwiedzimy tytułową szaloną konstrukcję.
W "52-piętrowym domku na drzewie" odżywają motywy ze "Śpiącej królewny", "Alicji w Krainie Czarów", "Czarnoksiężnika z krainy Oz" oraz innych klasyków, znane chyba wszystkim dzieciom i używane (w filmie, literaturze...) na tyle często, że pozornie całkiem zużyte. Tu jednak wypadają świeżo, a to dzięki niezwykłej, wręcz cyrkowej zręczności z jaką autorzy żonglują elementami komiksu, baśni i opowiadania humorystycznego. Tak jak na festiwalach teatrów lalkowych dzieci najbardziej żywiołowo reagują na tradycyjne przepychanki i bijatyki jarmarcznych wesołków, tak i wielopiętrowy domek na drzewie, ze wszystkimi utarczkami bohaterów, wywołuje salwy śmiechu czytelników, dla których szybko staje się ulubioną serią. W gęstwinie publikacji dzieci zawsze będą tworzyły swoją "drugą" (określenie samego autora, Andy'ego Griffithsa), nieoficjalną listę lektur, a na jej szczycie często znajdzie się cykl książek australijskiego duetu. Dla mnie i mojego syna fenomen "Domku na drzewie" jest tak samo zrozumiały i godny pochwały, jak popularność "Historyjek na raz" Bernarda Friota. Dzikość dzieciństwa i nieokiełznana wyobraźnia też powinny mieć swoje panegiryki.
Bożena Itoya

Andy Griffiths, 52-piętrowy domek na drzewie, ilustracje Terry Denton, przełożyła Maciejka Mazan, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

Dentysta w paszczy krokodyla


Przedłużające się przedwiośnie jest ciężkim czasem w życiu małego człowieka. Póki ma się kilka lat, ledwie pamięta się, co było rok temu, każda pora roku zdaje się trwać wieczność, a już zwłaszcza te mniej przyjemne okresy przejściowe, jak lutowo-marcowa zimna szaruga, ciągną się w nieskończoność. Mocnymi punktami orientacyjnymi w kalendarzu i wspomnieniach przedszkolaka są tylko jego urodziny, wakacje i Boże Narodzenie. W zrozumieniu przemijalności i powtarzalności zjawisk przyrodniczych najlepiej pomagają książki dostosowane do wieku naszego, niecierpliwego jeszcze, czytelnika. Oczywiście, nic nie zastąpi osobistych obserwacji natury, ale jak bywa z wytrwałością młodego badacza wiedzą ci, którzy czytali o hodowli fasoli założonej przez Mikołajka.
Książka "Dentysta w paszczy krokodyla" Pawła Wakuły zawiera kilkadziesiąt krótkich opowiadań o charakterystycznych dla danej pory roku zwyczajach roślin i zwierząt, ziemi, wody i nieba. Poczynania natury śledzi para detektywów znanych z innych książek autora: szczurek Ogryzek i skrzat Maurycy, a pomaga im główny bohater serii o leśniczówce Klechdy – leśniczy Piątek. W Dolinie Bagiennej Trawy mieszka wiele stworzeń fantastycznych, jak dziwożony, wilkołak czy wodnik, ale tym razem Paweł Wakuła koncentruje się tylko na rzeczywistych zachowaniach autentycznych zwierząt, roślin i innych elementów przyrody. No, może znajdzie się kilka sytuacji, w których niektórzy bohaterowie, zwłaszcza niedźwiedź i borsuk, pokazują swoje charakterki, robiąc lub mówiąc coś zabawnego i niekoniecznie prawdopodobnego, ale czytelnik bez problemu odróżni fikcję literacką od popularnonaukowego przekazu.

Oj, będzie lało! – mruknął Ogryzek. – Jaskółki nisko latają...
To nie są jaskółki, tylko jerzyki – poprawił go Piątek.
Żartuje pan sobie ze mnie! – oburzył się szczurek. – Co to ja małych jeży nie widziałem? A zresztą, duże czy małe, jeże nie latają!
Jakbym któregoś mocno kopnął w zadek, toby poleciał, ot co! – mruknął borsuk Teofil, któremu nieobce były takie filozoficzne rozważania.

Tajemnice przyrodnicze polskiego lasu dorosłemu mogą się wydawać banalne, ale kilkuletni czytelnik rzeczywiście rozwiązuje zagadki razem z Ogryzkiem i Maurycym, zresztą ci mali detektywi z Doliny Bagiennej Trawy odkrywają świat właśnie niczym dzieci, cechuje ich to samo świeże spojrzenie, pełne zadziwienia i ekscytacji.
Od tej książki może zacząć się zarówno przygoda z badaniem polskiej przyrody, jak i z samodzielnym czytaniem (duży druk, zwięzłe, proste i pogodne opowiadania). Początek w ogóle odgrywa ważną rolę w "Dentyście w paszczy krokodyla", bo na pierwszej stronie las budzi się do życia i w ten sam sposób żegnamy się z bohaterami w ostatnim opowiadaniu. Po drodze, na ponad 150 stronach, obserwujemy wybrane odsłony całego cyklu życia Doliny Bagiennej Trawy.

Wszyscy przebrali się na zimę – odparł potulnie Ogryzek. – Zając bielak Stefan latem nosił się na brązowoszaro, a końce uszu i zad miał czarne, teraz jest cały biały. Nawet jego uboższy kuzyn zając szarak Karol nosi jaśniejsze futerko. Podobnie sarny i jelenie zmieniły kolor okrycia z czerwonobrązowego na płowy... Taka moda!
Tak nie może być! – oburzył się skrzat. – W tym lesie rządzi leśniczy Piątek! Niech nam też da nowe ubrania!

Wśród zwierząt, których zagadkowe postępowanie badają Ogryzek i Maurycy, znalazły się zarówno typowe, jak i mniej popularne polskie gatunki: bocian czarny, bóbr, jeż, wiewiórka, borsuk, lis, kukułka, sójka oraz wiele innych. Kilkakrotnie pojawia się też niedźwiedź, ale nie zwyczajny brunatny, tylko znany nam już z innych książek Pawła Wakuły niedźwiedź brutalny Leon (wszystkie zwierzęta z Doliny Bagiennej Trawy mają imiona, raczej starodawne). Zabawa w przeinaczanie nazw obejmuje więcej gatunków, choćby tytułowego potwora z Nilu, nazywanego korkodrylem.

Wrócili do przerwanej pracy, a gdy słońce znalazło się wysoko nad świerkami, wyszli na spotkanie Klarysy. Ku ich zdumieniu zamiast rudej wiewiórki zobaczyli czarne jak smoła zwierzątko. Miało puszysty ogon i sterczące uszy zakończone pędzelkami. Wszystko się niby zgadzało... tylko ten dziwny kolor!
Zastałam Barbarę? – spytało grzecznie zwierzątko.
A kto pyta? – mruknął niechętnie Ogryzek.
Jestem jej kuzynką!
Akurat! – prychnął Ogryzek. – Bujać to my, ale nie nas. Wiewiórki są rude!
Naprawdę? A założysz się o worek orzechów?

Humor tych krótkich utworów pozwala najmłodszym przyswoić wiedzę przyrodniczą z pominięciem surowej szkolnej atmosfery. Podobną rolę odgrywają ilustracje autora, bardzo kolorowe, narysowane śmieszną kreską. Najbardziej lubimy zwariowane oczy postaci, świetnie pasujące do wesołego literackiego spojrzenia na świat polskiej przyrody. Po tej lekturze dzieci będą sypały jak z rękawa leśnymi ciekawostkami, ale podsuwając im "Dentystę w paszczy krokodyla" zadbamy też o poczucie humoru i pasję czytelniczą najmłodszych – książka Pawła Wakuły po prostu zachęca do sięgania po kolejne pozycje o leśniczym Piątku i do czytania w ogóle.
Bożena Itoya


Paweł Wakuła, Dentysta w paszczy krokodyla i inne historie z Doliny Bagiennej Trawy, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016.

czwartek, 23 marca 2017

Wiersze Jana Brzechwy z ilustracjami Artura Gulewicza


Wszyscy wychowywaliśmy się na wierszach Brzechwy, niezależnie, czy słowa te dotyczą dzisiejszych dziadków, rodziców, czy młodzieży. Po co wciąż wydawać kolejne tomiki tych samych poezji? Sens takich projektów nie ogranicza się do poczytności autora, może być dużo szczytniejszy: wiersze Brzechwy publikować warto, jeżeli tylko nowa edycja wnosi do biblioteczki rodzinnej coś nowego. Wiadomo, że wspólna lektura rymów pomaga kształtować poczucie rytmu, ale ich dobra prezentacja może też wspierać rozwój plastyczny dziecka, nabywanie umiejętności samodzielnego czytania i porządkowania tekstów. Do tego jednak potrzeba książki i ładnej, i przejrzystej, i profesjonalnie przygotowanej. Nasza Księgarnia zaoferowała nam tom znacznych rozmiarów: duży, gruby, dość ciężki, w twardej oprawie, na matowym, nieprzesadnie białym papierze, i wszystko to uznaję za zalety kolejnej publikacji z ukochanymi wierszykami Brzechwy. Największym walorem i novum są tu jednak roztańczone, humorystyczne (czasem ironiczne) ilustracje Artura Gulewicza, złożone z rysunków i kolaży tworzonych z użyciem papieru i tkanin (lub imitujących te tworzywa). Ponadto wydawnictwo złożyło podziękowanie Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie za udostępnienie kilku rękopisów wykorzystanych w publikacji, zatem w tomie "Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie. Wiersze" znajdziemy nie tylko powszechnie znane utwory. O mojej wysokiej ocenie tego zbioru decyduje również jakość bibliograficzna książki: wstęp, dokładna informacja o źródłach i serii, do której należy tom.
Książka jest drugą z planowanych czterech części tej edycji dzieł Brzechwy (pierwsza to "Bajki" zilustrowane przez Jolę Richter-Magnuszewską, trzecią będzie "Pan Kleks" z ilustracjami Marianny Sztymy – zapowiedź na maj 2017, a czwartą "Teatrzyki" zaplanowane na październik 2017) Wiersze uporządkowane zostały w działach: Rzemiosła, Samochwała, Entliczek-pentliczek, Zapraszamy do zwierzyńca, Siedmiomilowe buty, Fruwająca krowa, Śledzie po obiedzie, Lata ptaszek, Gorzkie prawdy, Androny, Wyssane z palca, Śmiechu warte, Zoo na wesoło. Publikacja "Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie. Wiersze" jest więc naprawdę okazała, mieści chyba rzeczywiście wszystkie poezje autora skierowane do najmłodszych, liczy 319 (dużych!) stron, sprawdzi się zarówno w domowym rodzinnym użytku, jak i na półce dorosłego bibliofila.
Pojemność i kompleksowy charakter tomu gwarantują jego różnorodność. Nawet podczas pobieżnego kartkowania książki natrafimy nie tylko na utwory, które umiemy zaśpiewać co do słowa, wyrwani ze snu w środku nocy ("Dzik", "Psie smutki", "Kaczka-dziwaczka"...), ale też na rymy, o których całkiem zapomnieliśmy lub stykamy się z nimi pierwszy raz. Wśród kolorowych, wesołych ilustracji i uniwersalnych, niestarzejących się wierszyków bardzo wyróżnia się poemacik "Bronka i stonka". Krwiożercze chrząszcze, kończące jako topielce z komiksowo "zakrzyżykowanymi" oczami, w połączeniu ze zdecydowanie tendencyjnym i przesadnie politycznym przekazem, czynią ten utwór nie tyle dokumentem przeszłości, co satyrą – oczywiście o ile czytelnik jest na tyle duży, by rozumieć, czemu i kiedy pisało się o wrogu zrzucającym na nas stonkę. Mój syn pękał ze śmiechu.

(...) Wyjdą znów szkodniki znane
Niszczyć pola ziemniaczane;
A i wróg jest także gotów
Zrzucać stonki z samolotów.

Nagie krzaczki płaczą wszędzie:
Już z kartofli nic nie będzie,
Zginą bulwy i korzonki,
Któż ocali nas od stonki?!

(...) Nie ma chwili do stracenia,
Bo się stonka rozprzestrzenia –
O tym wiedzą nawet dzieci;
Toteż Bronka szybko leci
Wprost do rady narodowej.
Wnet meldunek jest gotowy.
Kierownicy, kontrolerzy
Robią wszystko, co należy;
W telefonach dzwonią dzwonki:
W polu jest ognisko stonki!

Oprócz wspaniałych "ziemniaczanych wrogów" naszymi ulubionymi ilustracjami w tej książce są muchomory i muchy z "Grzybów", kozioł-ojciec z "Koziołeczka", cała kraciasto-pasiasta scena w restauracji z "Entliczka-pentliczka", zezująca bohaterka "Kokoszki-smakoszki", czupryna z "Grzebienia i szczotki" i wystrój stron, na których spisano "Pająka i muchy", "Mrówkę", "Raka", "Muła", "Ręce i nogi", "Nie pieprz, Pietrze", "Dwie krawcowe", "Śpiocha" oraz "Wyprawę po skarby". Wiele tu kolorów, śmiesznych zagrań kreską i formatem. Z takim akompaniamentem plastycznym wiersze Jana Brzechwy czyta się inaczej niż dotychczas, chętnie się do nich wraca, choć wcześniej wydawało się, że już nic nowego w tej twórczości nie odnajdziemy.
Bożena Itoya

Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie. Wiersze, ilustracje Artur Gulewicz, wstęp Grzegorz Leszczyński, Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Poczytaj mi mamo. Księga siódma


Siódmy tom nowej, zbiorczej edycji serii "Poczytaj mi mamo" zawiera reprinty 10 książeczek ("Ten dziwny Eryk" i "Gorąca skorupa" Danuty Wawiłow, "Dlaczego nagle pada deszcz" Ryszarda Marka Grońskiego, "Pałac, którego nie było" Zdzisława Nowaka, "Bracia miesiące" Ewy Szelburg-Zarębiny, "Legendę o złotej kaczce", "Poczytaj mi..." i "Tygrys na osiem pięter" Barbary Lewandowskiej, "Legendę o tarczy i mieczu" Hanny Łochockiej, "Samo się" Jadwigi Jasny). Niektóre z tych utworów przeznaczone są zdecydowanie dla najmłodszych czytelników (a raczej słuchaczy), bo nawet opowiadają o perypetiach przedszkolnych lub są tak krótkie i proste, że dla uczniów już zbyt dziecinne, natomiast większość opowiadań można uznać za uniwersalne krótkie formy dla dzieci, podobające się niezależnie od wieku. Zróżnicowane pod względem narracyjnym, humorystycznym i plastycznym rozdziały (pierwotnie będące indywidualnymi książkami) przypadną do gustu zarówno kilkulatkowi, jak dziesięciolatkowi – o ile nikt mu nie wmówi, że jest na taką lekturę "za duży".
Większość tekstów i ilustracji zaskakuje pomysłowością, oryginalnością i świeżością, choć jest kilka wyjątków, których ponowne wydanie ma sens tylko dla kolekcjonerów – w naszej rodzinie nie wywołały sentymentów i nie porwały ani dziecka, ani rodzica, ani nawet babci. Mimo całej sympatii dla serii "Poczytaj mi mamo", polskiej szkoły ilustracji i różnych pozytywnych zjawisk literackich oddanych w tych małych książeczkach, muszę stwierdzić, że były wśród nich takie pozycje, które dziś wydają się archaiczne, nieaktualne, kojarzą się z ubogimi latami 70. i 80. XX wieku, i nawet elegancki, kredowy papier tego nie zmieni. W tym tomie przeważają jednak trafne wybory wydawcy.
Książka wniosła do naszego domu dużo śmiechu i przypomniała, czym jest dobra opowieść. Dzięki niej przez kilka wieczorów w dziecięcym pokoju królowała baśniowość, snuły się legendy, a przedwiosenne szare popołudnia pokonywaliśmy zabawą kolorami i formami graficznymi oraz grą literacką. Ponieważ w "Księdze siódmej" swoje historie przypominają zupełnie różni autorzy i dają o sobie znać odmienne techniki ilustracji, co kilkadziesiąt stron (a jest ich 275!) zachodzi zmiana konwencji i sposobu rozmowy z czytelnikiem.
Dla mojego syna zupełnie oryginalna i zaskakująca okazała się opowiastka "Dlaczego pada deszcz" Ryszarda Marka Grońskiego (pierwsze wydanie – 1976 rok), przy czym szczególnie zdziwiły go ilustracje, na widok których trudno nie zanucić "Yellow Submarine" zespołu The Beatles. Faworytem mojego dziecka jest w tym tomie "Pałac, którego nie było" Zdzisława Nowaka z niepowtarzalnymi, humorystycznymi ilustracjami Mirosława Pokory (rok pierwotnego wydania: 1986). Pamiętam, że dwie inne przygody Ali Baby spotkały się z jednakowo gorącym przyjęciem jakieś dwa lata temu, gdy czytaliśmy "Księgę szóstą". Seria "Poczytaj mi mamo" na pewno przyczyniła się do kształtowania gustów małego czytelnika, podobnie jak działo się to w moim dzieciństwie.
Bardzo przyjemnie było powrócić do legend, które czytywałam jako maluch i porozmawiać o tych wersjach z moim synem. Hanna Łochocka w "Legendzie o tarczy i mieczu" (I wyd. 1989) powinna ująć za serca przede wszystkim małe wielbicielki syren, choć w ilustracjach Anny Stylo-Ginter nie znajdą żywych różów i fioletów, popularnych we współczesnych książkach oraz filmach o morskich i ziemskich księżniczkach. Tutaj, choć twarze córek Wisły i Bałtyku są słodkie i delikatne, barwy koncentrują się na wodnych zieleniach, a całość wygląda trochę jak rzucane na ścianie slajdy z bajkami, nasze dobranocki lat 80. XX wieku. Podobnie "Legenda o Złotej Kaczce" Barbary Lewandowskiej (I wyd. 1990) angażuje czytelnika głównie dzięki nietypowym dla dzisiejszych książek, dopracowanym i bardzo "klimatycznym" ilustracjom Krystyny Michałowskiej. Każdemu zagrożonemu brakiem fantazji dziecku przydałyby się okresowe zastrzyki obrazów tej artystki, na szczęście wciąż tworzącej, autorki logo "Poczytaj mi mamo" – znakiem firmowym serii jest cała tylna okładka (w pierwotnych wydaniach) z napisami, rysunkiem gołębia, koniczyny, ryby, motyla, domku, zajączka, serc i lusterka. Spójrzcie tylko na te fantastyczne widziadła, objawiające się Kasprowi z "Legendy o Złotej Kaczce", na posturę bohatera! Któż inny niż Krystyna Michałowska potrafiłby stworzyć tak charakterystyczne postacie.
W tomie znalazły się aż dwie historyjki zilustrowane przez Bohdana Butenkę, obie autorstwa Barbary Lewandowskiej: "Poczytaj mi..." z 1984 roku oraz "Tygrys na osiem pięter" z 1981 roku. Te opowiadania były dla nas wielką gratką, są wesołe, przekorne, a zarazem ciepłe, ale nie jak kluchy – na to nie pozwoliłaby zwariowana kreska Mistrza Butenki. Dynamika oraz humor ilustracji i opracowania graficznego "Tygrysa na osiem pięter" stawiają tę książeczkę w pierwszym rzędzie naszych ulubionych prac tego artysty.
"Samo się" Jadwigi Jasny (I wyd. 1979) należy do opowiadań, które zapamiętałam z dzieciństwa jako typowe dla serii "Poczytaj mi mamo": jest sobie dziecko, są rodzice, akcja koncentruje się na domowym życiu rodziny. Nie ma tu wielkich dramatów, elementów bajki terapeutycznej, którą staje się prawie każda współcześnie wydawana książka dla dzieci. Autorkę interesuje codzienność w ujęciu dziecka, bez wielkich metafor. Prosta formuła w tym przypadku sprawdziła się znakomicie, nie bez zasługi znakomitych, rozlewających się, kontrastowych i bardzo dziecięcych obrazków Tomasza Borowskiego. Gdyby wydawnictwo Nasza Księgarnia przygotowało serię gadżetów z ilustracjami do "Samo się", na pewno sprawiłabym sobie przynajmniej torbę czy notes.
"Poczytaj mi mamo. Księga siódma" to prawdziwa fontanna barw i słów. Kontakt z takim tomem jest gwarancją rozbudzenia lub podtrzymania we współczesnym dziecku zainteresowania książką, która (nawet dla pokolenia smartfonów) okazuje się ładnym, ciekawym przedmiotem, źródłem zabawy i kreatywności. Może zająć chwilę, kilka wieczorów, a może też zostać w rodzinie na lata lub pokolenia.
Bożena Itoya

Poczytaj mi mamo. Księga siódma, autorzy: Danuta Wawiłow, Ryszard Marek Groński, Zdzisław Nowak, Ewa Szelburg-Zarębina, Barbara Lewandowska, Hanna Łochocka, Jadwiga Jasny; ilustratorzy: Maria Uszacka, Danuta Konwicka, Mirosław Pokora, Zdzisław Witwicki, Hanna Czajkowska, Krystyna Michałowska, Bohdan Butenko, Anna Stylo-Ginter, Tomasz Borowski; Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

LO-teria



Powieść "LO-teria" Małgorzaty Karoliny Piekarskiej jest przeznaczoną dla starszych nastolatków kontynuacją "Klasy pani Czajki", książką mocną, wręcz wbijająca w fotel, realistyczną, bezkompromisową i nieprzewidywalną. Autorka burzy przyzwyczajenia czytelników, nie ogląda się na schematy (często będące podstawą książek dla młodzieży, jakby powielanych od jednej matrycy), nie przywiązuje wagi do szczęśliwych zakończeń i pomija ugrzecznionych bohaterów rodem z romansów dla nastolatek. Młodzież z obu stron książki – bohaterowie i czytelnicy – zostaje rzucona na głęboką wodę. Nie wiem, czy kiedykolwiek zetknęłam się z równie surową i trafną literaturą piękną adresowaną do licealistów. Wszystko to, co uznawałam za słabsze strony "Klasy pani Czajki" w "LO-terii" zostało zastąpione: wiarygodniejszym spojrzeniem z punktu widzenia młodych mężczyzn, lepszymi mechanizmami działań i portretami psychologicznymi.
Mała ojczyzna Maćka, Małgosi, Michałów, Kaśki czy Ewy, a więc warszawska Saska Kępa, pozostaje taka sama, ale bohaterowie sięgają coraz dalej poza nią – marzeniami, wyjazdami, przeprowadzkami, codziennymi wypadami na zajęcia, zakupy czy do kina. Poszerzają swoje horyzonty, poznają nowych ludzi, czasem zbliżając się wtedy do znajomych z gimnazjum, a kiedy indziej nabierając do nich dystansu. Dochodzi do zerwań i powrotów, takich spodziewanych i zaskakujących, dramatycznych lub pozostawiających czytelnika niemal obojętnym. Wykluwają się też całkiem nowe związki. Miłość nie przyćmiewa jednak innych aspektów życia nastolatków, których droga do dorosłości jest wyboista i do bólu prawdopodobna. Na podstawie powieści można wywnioskować, że takie mocne przeżycia zbliżają ludzi, są sprawdzianem szczerości relacji łączących parę czy grupę znajomych. W "LO-terii" przyjaźnie i związki pełne spokoju i zwyczajności rozmywają się, a ci, którzy muszą o coś walczyć, na końcu książki pozostają razem.
Autorka porusza szereg poważnych spraw, z którymi niektórzy czytelnicy stykają się osobiście, inni słyszą o nich tylko w mediach lub wolą nie zauważać u sąsiadów czy kolegów. Tymczasem w "LO-terii" zobaczymy, jak na poszkodowanych i ich otoczenie wpływa przemoc w rodzinie, śmierć lub ciężka choroba jednego z rodziców, rozstanie rodzica z wieloletnim partnerem (obojętnie – małżonkiem czy nie), uprzedzenia religijne i społeczne, gwałt, napad (pobicie), ucieczka z domu, a wreszcie śmierć nastolatka. Nie jest to lektura łatwa, ale z pewnością uodparniająca, taka szczepionka przeciwko różnym pułapkom współczesnej nastoletniości. Oczywiście przeczytanie "LO-terii" nie spowoduje, że te problemy przestaną istnieć, ale pozwoli czytelnikowi uzbroić się do walki z nimi, a może nawet niektórych uniknąć. Z pewnością znajdą się czytelnicy, którzy sami nie doświadczą podobnych tragedii, ale może będą potrafili pomóc innym? A z potrzebującymi wsparcia zetkną się na pewno, w końcu przeczytamy tu o przebiegu i konsekwencjach między innymi chorób określanych już jako cywilizacyjne. Wielkie uznanie należy się autorce zwłaszcza za opis choroby psychicznej dotykającej jednego z członków rodziny, ale rujnującej życie wszystkich. Nikt nie chce o tym pisać, niepokoić, wywoływać koszmarów, ale Małgorzata Karolina Piekarska odważyła się i wyszło jej znakomicie.
Bardziej szczegółowe streszczenie akcji w tym miejscu mija się z celem, jakim jest zachęcenie do lektury. Wątków i wydarzeń jest bowiem w "LO-terii" tak wiele, że tylko Małgorzata Karolina Piekarska potrafi przedstawić je i połączyć w sposób ciekawy, niewprowadzający zamętu i trzymając się z daleka od konwencji brazylijskiej telenoweli (szkoda, że nie stroni od niej mama Kamili...).
Koniecznie podsuńcie tę książkę swoim nastoletnim dzieciom i przeczytajcie ją sami, jeśli wam miła ich dojrzałość. Jakby nie patrzeć, źródłem większości problemów, z jakimi walczą lub którym ulegają bohaterowie "LO-terii", są rodzice.
Bożena Itoya

Małgorzata Karolina Piekarska, LO-teria, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

poniedziałek, 6 marca 2017

Silver. Druga księga snów


Jeśli macie około 15 lat lub w waszym otoczeniu jest jakaś czytelniczka w tym wieku, to pewnie słyszeliście o książkach niemieckiej pisarki Kerstin Gier, w Polsce ukazujących się w wydawnictwie Media Rodzina. A jeżeli nie, to musicie czym prędzej nadrobić zaległości, bo o tych powieściach dużo się mówi.
Po drugi tom serii "Silver" sięgnęliśmy łapczywie, jak na wygłodzonych literaturoholików przystało. Jeszcze ogłuszeni zakończeniem "Pierwszej księgi snów", oczekiwaliśmy natychmiastowej kontynuacji demonicznego wątku, ostatecznych rozstrzygnięć. Obawialiśmy się też, że autorka popadnie w romansową skrajność, skoro sprawy miłosne wydawały się w miarę ułożone u schyłku czarnej (pierwszej) księgi. Tymczasem w drugiej części cyklu "Silver" opowieść poprowadzona została inaczej niż się spodziewaliśmy.
W miarę postępowania lektury orientujemy się, że niebieska księga jest bardziej księgą rzeczywistości niż snów. Bohaterowie nadal odwiedzają się w świecie sennych marzeń, ale nie wszyscy, a wycieczki te już nie zapierają tchu w piersiach tak, jak w pierwszym tomie. To było nasze wrażenie – do czasu spektakularnego finału, rozciągniętego zresztą na kilka rozdziałów. Najpierw zaskoczyło nas niewielkie (w stosunku do pierwszego tomu) znaczenie wizyt na korytarzu z drzwiami do podświadomości dziesiątek, setek, pewnie tysięcy, a może milionów osób, potem zaś odurzyło nas nagłe doładowanie magii, a dokładnie nowych elementów krainy snów. Osłabienie fantastycznej strony historii okazało się więc tylko pozorne, tak naprawdę rzeczywistość jest mocno splątana z drobnymi zdarzeniami ze snów, a nawet przez nie pokiereszowana. Warto czytać bardzo uważnie i zapamiętywać najdrobniejsze szczegóły.

Należało też pomyśleć o pozytywach: pomijając wzbogacenie słownictwa, byłam teraz naprawdę dobra w metamorfozie. Z facjatą Bochry przed oczami wyobraźni bez problemu przemieniałam się z jaguara w niedużą sowę płomykówkę. A z sowy w Spota, grubego kocura Spencerów. Krótka faza koncentracji i już wyglądałam jak Buttercup. A potem jak japoński kot z uniesioną łapką. Butelka wody mineralnej. Ważka o mieniących się skrzydłach. I znowu jaguar. Podmuch powietrza. I ja sama w przebraniu Kobiety-Kota. Wspaniałe!
Nieźle! –odezwał się za moimi plecami Henry. Odwróciłam się szybko. Podczas gdy byłam zajęta swoją małą orgią przemian, on niepostrzeżenie wyszedł zza swoich drzwi. – Jesteś w tym już naprawdę dobra.

Niektóre wątki z pierwszej powieści rozwinięte zostały w niespodziewany sposób, czasem dramatyczny, ale bywa tez zabawnie, jak w przypadku prawie-romansu Lottie z Charlsem. Henry pojawia się i znika, irytuje i broni, regulując w ten sposób napięcie, Grayson (ciągle "przyszły przybrany brat" Liv) emanuje opiekuńczością i męskością, a Mia ma kłopoty.
Liv relacjonując swoją codzienność kilkakrotnie nawiązuje do popularnych zespołów muzycznych i trendów technologicznych (dokładniej: wszechobecnych smartfonów i życia Internetem), przez co świat bohaterów staje się bliższy czytelnikowi, ale też do książek. Napomknięcia literackie są zabawne, szczególnie porównanie seniorki rodu Spencerów (nazywanej Bochrą), to jest "przyszłej przybranej babci" Liv, do pewnej potwornej starszej damy z "Dumy i uprzedzenia" Jane Austen.

Z pomieszczenia ulotniły się resztki ciepłego, przedświątecznego nastroju i oto w drzwiach stanęła Bestia w Ochrach. Zwana również Diabłem z Apaszką od Hermésa, czyli oficjalnie Philippa Adelaide Spencer. Dla Graysona i Florence po prostu babcia. Przyjaciółki z kółka brydżowego podobno mówiły na nią "Brzoskwiniowa Pippa", ale w to uwierzę dopiero wtedy, gdy usłyszę na własne uszy
O, widzę, że zaczęliście beze mnie – Powiedziała w ramach powitania. – Czy to amerykański zwyczaj?
Wymieniłyśmy z Mią spojrzenia. Jeśli drzwi wejściowe nie stały otworem, to Bestia w Ochrach musiała być w posiadaniu kluczy. Zatrważające.
Zaczęliśmy, bo spóźniłaś się pół godziny, mamo – sprostował Ernest i wstał, żeby ucałować ją w oba policzki.
Naprawdę? A na którą godzinę mnie zaprosiłeś?
Na żadną – oznajmił Ernest. – Sama się wczoraj zaprosiłaś, nie pamiętasz? Nagrałaś się na sekretarkę i powiedziałaś, że przyjdziesz na śniadanie o wpół do dziesiątej.

Postać babci jest miernikiem mądrości i głupoty, dobra i zła: kto jest po jej stronie, ten wydaje się nam śmieszny i antypatyczny, zaś kto stawia opór apodyktycznej acz elokwentnej staruszce lub przynajmniej pada ofiarą jej złośliwości, z tym sympatyzujemy – wiadomo, któż by nie kochał buntowników. W pewnym momencie podział na dwie frakcje stanie się bardzo widoczny, przy czym Ernest okaże się łącznikiem między przeciwnymi obozami. A jak wywiązał się konflikt? Cóż, Liv i Mia, a w pewnym stopniu również ich mama i Lottie, wstrząsają porządkiem tradycyjnego angielskiego życia. Rozsiewają wokół pasję i energię, co wydaje się zaletą, ale znajdzie się kilka osób, które wolałyby żyć w dawnych, spokojnych i przewidywalnych układach rodzinnych, miłosnych czy przyjacielskich. Liv zostanie uznana za burzycielkę i niszczycielkę, a Nemezis, w osobie nierozpoznawalnych (do końcówki tomu lub wcale) prześladowców z dziedziny snu i... blogosfery, sprawi, że drugą księgę snów przeczytacie z rosnącym niepokojem i zainteresowaniem.
Bożena Itoya

Kerstin Gier, Silver. Druga księga słów, tłumaczyła Agnieszka Hofmann, Media Rodzina, Poznań 2016.

Silver. Pierwsza księga snów


Pierwszy tom serii "Silver" czyta się w tempie zazwyczaj zarezerwowanym dla filmów – po prostu raz, dwa i już przegalopowaliśmy przez czterysta stron powieści. Kerstin Gier zapewniła nam kawał pociągającej, lekkiej i rozrywkowej literatury fantastycznej dla młodzieży.
Książka początkowo oscyluje na granicy "romansu paranormalnego" (uwielbiam to przezabawne określenie, choć nie sądziłam, że kiedyś użyję go w recenzji). Wampirów co prawda nie będzie, ale skojarzenia ze "Zmierzchem" Stephenie Meyer są nieuniknione i zapewne zamierzone. W przypadku powieści Kerstin Gier mamy do czynienia ze znacznie ambitniejszą (ale nadal popularną) literaturą, bo choć w "Księgach snów" natkniemy się na liczne schematy, to choćby język, poczucie humoru i sylwetki bohaterów wyróżniają "Silver" spośród podobnych pozycji dla starszych nastolatków (około 15+).
Tytuł książki jest równocześnie nazwiskiem głównej bohaterki – piętnastoletniej (później już szesnastoletniej) Liv, i jej młodszej o 3 lata siostry Mii. Rodzice dziewcząt są od wielu lat rozwiedzeni,. Panny Silver mieszkają czasem z ojcem Niemcem, kiedy indziej z matką Amerykanką, zawsze z nianią Lottie (będącą też przyjaciółką rodziny). Wciąż się przeprowadzają, co kilka miesięcy zmieniając szkoły, kraje i szerokości geograficzne, zależnie gdzie akurat podpisze kontrakt jedno z rodziców. Tego dowiadujemy się głównie ze wspomnień narratorki (Liv), bo akcja książki rozpoczyna się w chwili stabilizacji rodziny. Jednak stabilizacja ta wnosi w życie nastolatek jeszcze więcej niepokojów i zmian. Matka Liv i Mii rozpoczyna pracę w Anglii – jest profesorem literaturoznawstwa, wykładowcą uniwersyteckim (Oksford!), osiada więc z dziewczętami w Londynie, gdzie mieszka też jej nowy partner. Łysy, wielkouchy, raczej poważny i bardzo angielski prawnik na początku zupełnie nie podoba się Liv i jej siostrze, ale, jak prawdziwe nastolatki, po pewnym czasie zmieniają zdanie. Elastyczność w tej kwestii jest o tyle istotna, że zakochani dorośli postanawiają zamieszkać razem, nie zważając na zdanie dzieci, przy czym panny Silver nie są jedynymi. Ernest (wdowiec po pięćdziesiątce) ma już całkiem dojrzały przychówek: bliźnięta Florence i Graysona. "Przyszły przybrany brat", jak tego ostatniego określa szkolna blogerka, jest przesympatyczny, zabawny, przystojny, a w dodatku należy do modnej i podziwianej "paczki" czterech sunących-po-szkole-równym-krokiem-muszkieterów. Piękni, powiewający blond czuprynami (w różnych odcieniach), wysportowani (koszykówka) młodzieńcy są obiektem westchnień większości uczennic prestiżowej szkoły, do której zapisane zostają również siostry Silver. Liv niby jest ponad dziewczęce histerie miłosne, ale grupa przystojniaków jednak jej imponuje, chce się do nich zbliżyć, zwłaszcza kiedy zaczyna spotykać się z nimi w snach.
Tu wkraczamy na grząski teren, bowiem wyśnieni piękni siedemnastoletni po godzinach bawią się w rysowanie płonących pentagramów. Liv ma być zaproszona do tej "gry", jeżeli nie powstrzyma jej troskliwy "przyszły przybrany brat" i o ile jest dziewicą. Ten temat wraca często i dowiadujemy się, że większość piętnastolatków pierwszy seks ma już za sobą (mimo że trzynastoletnia Mia nie interesuje się chłopcami i traktowana jest jak dziecko). Opowieść staje się więc młodzieżowa w nieco niepokojącym znaczeniu: autorka według mnie przesadza z przesłaniem "wiem, jak to dzisiaj jest" i wkupywaniem w łaski wyluzowanej gawiedzi.
Abstrahując od obyczajowej strony powieści, dla fabuły najważniejsza jest sfera alternatywnej rzeczywistości, w jakiej przebywają bohaterowie: Liv, "czterej muszkieterowie" i dziewczyna jednego z nich. Podtytuł "księga snów" odnosi się właśnie do tego innego świata, który zrozumieć i okiełznać starają się młodzi badacze snów (własnych i cudzych).

Czyli ja też mogłabym zabezpieczyć drzwi przed niepożądanymi gośćmi?
Tak, nawet powinnaś. – Zmienił ton. Już nie było w nim wesołości, tylko śmiertelna powaga. – Niewykluczone, że inni też interesują się twoimi snami. Nigdzie indziej nie poznasz człowieka lepiej ani nigdzie indziej nie dowiesz się więcej o jego tajemnicach niż we śnie.
Rozumiem...
... ale nadal nie do końca, dodałam w myślach. Spojrzałam ponownie w stronę drzwi. Myśl, że każdy, kto miał jakąś należącą do mnie rzecz, mógł wparować do moich snów, była porażająca. To było znacznie gorsze niż świadomość, że ktoś mógłby przeczytać mój dziennik snów. Nagle ogarnęła mnie nagła potrzeba zabicia drzwi deskami, zawieszenia na nich kłódek i skombinowania skądś wielkiego psa.
Dlaczego Grayson nie chroni lepiej swoich drzwi? – zapytałam. – No wiesz, przecież każdy głupi może powiedzieć wspak "Freddy".
Grayson jest najuczciwszym i najbardziej otwartym człowiekiem, jakiego znam – odparł. – Nie sądzę, by śnił o rzeczach, które chciałby utrzymać w tajemnicy. Poza tym jest zbyt skromny i nie wierzy, że ktoś mógłby interesować się jego snami. – Wzruszył ramionami. – Tak naprawdę nie chce się tym zajmować, dla niego to wszystko jest tylko i wyłącznie upiorne.
A dla ciebie nie?
Henry z westchnieniem pochylił się i wziął do ręki gitarę.
Ależ owszem, nawet bardzo. I akurat to czyni to tak intrygującym.

Nie jest jasne, jakie istoty lub moce stoją za umiejętnością snucia świadomych marzeń sennych i splatania elementów tego specyficznego "matriksu". Właśnie świetnie wyważona tajemnica jest najsilniejszą stroną książki. Obok sekretów świata fantastycznego, czytelnik drąży też zagadki z "realnego" świata przedstawionego, zwłaszcza te związane z plotkarskim blogiem Tittle-Tattle.
Powieść "Silver. Pierwsza księga snów" zdecydowanie spodoba się bardziej dziewczętom niż chłopcom. Jednym z najważniejszych wątków utworu jest zauroczenie Liv przyjacielem Graysona, Henrym – a może to już miłość? Roi się tu od opisów elementów fizjonomii i ubioru, od określeń, które męskiej części czytelników nie przeszłyby nie tylko przez usta, ale nawet przez myśl. Właśnie ten dziewczęcy punkt widzenia przyciąga i elektryzuje rówieśniczki Liv, choć i chłopcom spodobają się magiczne przygody w zawiłych korytarzach "domu snów". Bardzo przyjemnie było się w nich zagubić, tym bardziej, że pierwsza odsłona cyklu nie wszystko wyjaśnia, bo, jak przyznaje na końcu jedna z postaci i sama autorka, "to dopiero początek".
Bożena Itoya

Kerstin Gier, Silver. Pierwsza księga słów, tłumaczyła Agnieszka Hofmann, Media Rodzina, Poznań 2016.