cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 19 marca 2018

"Poczta" Themersonów – przesyłka z innej epoki

Wydawnictwo Widnokrąg jest jedną z oficyn przywracających i utrwalających pamięć o królewskiej parze polskiej książki dziecięcej – Themersonach. W dwudziestym pierwszym wieku panują państwo Pawlakowie i Mizielińscy, a w dwudziestoleciu międzywojennym dwudziestego wieku mieliśmy dwójkę geniuszów, których nasze dzieci mają szansę poznać dzięki "Był gdzieś haj taki kraj, była gdzieś taka wieś" czy "Narodzinom liter". Franciszka i Stefan Themersonowie tworzyli książki pozornie proste, ale artystycznie złożone, byli bliscy zwykłym dzieciom, a jednocześnie pozostawali na poziomie tak wysokim, że, moim zdaniem, nadal nikt nie wzniósł się ponad nich. Jawią mi się jako demiurgowie międzywojennej literatury oraz ilustracji dla najmłodszych, a równocześnie wyobrażam ich sobie jako miłych, kulturalnych, eleganckich młodych ludzi, powoli i skrupulatnie pracujących nad "Pocztą" w mieszkaniu przy ulicy Królewskiej w Warszawie, niedaleko Poczty Głównej (dziś: Urząd Pocztowy Warszawa 1). To szczególna okolica, mieszkańcy stolicy, którzy choć częściowo związali swoje dzieciństwo i młodość ze Śródmieściem, są wyjątkowo czuli na rytm rodzimego miasta, myślami często wędrują do jego świetnej przeszłości. Dwudziestolecie międzywojenne jest takim właśnie złotym okresem w historii Warszawy, do którego przenosiłam się setki razy jako dziecko i nastolatka, spacerując po ukochanych ulicach i marząc. Książka "Poczta" przypomniała mi moje dawne gry wyobraźni, jest migawką historii, po prostu przesyłką z innej epoki.
Strukturę książki trzeba uznać za nietypową, ponieważ autor – Stefan Themerson – zebrał w "Poczcie" kilka luźno powiązanych (formą i treścią) opowieści, a spójność publikacji zapewnia przede wszystkim warstwa plastyczna. Franciszka Themerson przygotowała bowiem ilustracje jednolite stylistycznie i kolorystycznie, stale dynamiczne oraz dźwięczne. Otwierając książkę zastajemy zagadki z graficznymi rozwiązaniami, a więc nie rebusy, ale coś z ich pogranicza. Dalej obok wierszyków pojawiają się zwięzłe opowiadania czy krótkie teksty bez rymu, ale kojarzące się z piosenkami. Na niektórych stronach słowa bawią się z rysunkami, aż nie wiemy, gdzie kończy się tekst, a zaczyna ilustracja. Z kart "Poczty" przemawiają do dzieci między innymi lampy radiowe, kondensatory, anteny, druty telefoniczne i oczywiście listonosze. To niezwykle rytmiczna lektura, bo czytając na głos dopasowujemy się do galopu konnego gońca czy dyliżansu, do stukania klawiszy, marszu listonoszy, przerzucania paczek, stemplowania listów, przewijania taśmy przez telegrafistę.
W rożnych konwencjach i historyjkach, półliterackich, półinformacyjnych, zawarte zostały dzieje przesyłek, telekomunikacji (a pośrednio technologii) oraz polskiej książki dla dzieci. Zaczynamy od porozumiewania się: czym jest, jak może przebiegać; autorzy informują, ale i sami porozumiewają się z czytelnikiem, "zaczepiają" go zagadkami. Po nawiązaniu kontaktu z drugą stroną książki, trzeba utrzymać jej uwagę. Dziewczynki może zainteresować scenka z dawnymi sposobami prania, a chłopców (na równi z dziewczynkami) – metody szybkiego przekazywania wiadomości w czasach przez motoryzacją poczty. Dalej następuje nasz ulubiony fragment "Poczty", świadczący, że już w latach 30. XX wieku zdawano sobie sprawę, iż w publikacji dla dzieci ścisłą wiedzę należy rozcieńczyć odrobiną humoru. Jest to zgrabny, bardzo zabawny, według nas wręcz wybitny wierszyk "Podróż pani Klementyny". Książka zawiera też dwa inne, niemal równie sympatyczne rymowane utwory, przy czym jeden z nich zdaje, się być (w pewnym stopniu) pierwowzorem "Lokomotywy" (Julian Tuwim opublikował swój słynny wiersz w 1938 roku, a "Ach, ten Kazio Bazgroła" Stefana Themersona został wydany, jak cała "Poczta", w roku 1932). I tu pociąg pędzi sylaby i rymy ku dźwiękom kolei, słowa naśladują szybkość i stukot. Z kolei wiersz "Spotkała się karetka pocztowa z pocztowym samolotem", choć już tytuł wydaje się anachroniczny, zainteresował mojego syna jako wprowadzenie do notatki o historycznych sposobach przenoszenia i przewożenia wiadomości oraz przesyłek, w szczególności o tym, jak długo wyczekiwano listonosza. Oczywiście nawet najnowocześniejsze w czasach Themersonów metody oraz najkrótsze terminy są dziś tylko wspomnieniem. Właściwie do każdego tekstu ujętego w "Poczcie" moglibyśmy dopisać kolejny rozdział (telefony komórkowe, Internet, satelity...), jednak to nie nowoczesność i aktualność była celem wydawcy. Książka ta jest niczym wiadomość w butelce znaleziona po ponad osiemdziesięciu latach, to telegraficzny skrót techniki i literatury międzywojennej, a przekaz pocztowy okazuje się w niej równie ważny, jak graficzny oraz ogólnie artystyczny.
Warto zwrócić uwagę także na cenne dodatki: komentarz historycznoliteracki i taki z dziedziny telekomunikacji, oba napisane przez specjalistów, zresztą niejedynych udzielających się przy tej książce. "Poczta" to dzieło, a jego reprint jest dużym, godnym pochwały przedsięwzięciem edytorskim, o którego dopracowaniu świadczy skład sztabu redakcyjnego. Strona redakcyjna obrazuje bowiem, jak dużo osób zaangażowanych było w produkcję tej książki, odzwierciedla pracę wielkiej maszyny wydawniczej, która nie zadziałałaby bez odpowiednich przekładni, trybików czy śrubek – redaktorów, opiekunów graficznych, typograficznych, korektorów, producentów, antykwariuszy i instytucji kulturalnych. Taka rzetelność wydawcy wcale nie stanowi w Polsce standardu, mniej więcej co trzecia czytana przeze mnie z synem książka została słabo lub fatalnie zredagowana (ewentualnie przetłumaczona oraz zredagowana), ubytki korekty wcale nas już nie dziwią, a na niczym się niewyróżniające, chyba ściągane z sieci obrazki, okładki i oświadczenia o byciu bestsellerem (przeważnie gdzieś za granicą) nawet nie zwracamy uwagi. Perfekcja, z jaką dokonano nowej edycji "Poczty", stawia Widnokrąg w czołówce moich ulubionych, naprawdę godnych zaufania polskich wydawnictw.
Bożena Itoya

Stefan Themerson, Poczta, rys. Franciszka Themerson, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2014.

Przeogromny krokodyl i inne zwierzęta – Roald Dahl i Quentin Blake


Wydawnictwo Znak Emotikon od minionego roku udostępnia nam odświeżone książki Roalda Dahla z ilustracjami Quentina Blake'a. Po kilku daniach głównych – powieściach, z których mistrz opowieści i maestro rysunku są najbardziej znani, nadeszła kolej na wyśmienity deser: trzy rozbudowane opowiadania połączone w jednym tomie, zatytułowanym "Przeogromny krokodyl i inne zwierzęta". Właściwe zbiór ten może służyć też jako czytelnicza przystawka, co sugeruje podtytuł "dla najmłodszych". I my, choć do najmłodszych ani początkujących nie należymy, przeczytaliśmy wszystkie zawarte tu utwory z wielką radością. Nie przeszkadzało nam nawet to, że przygody tych samych zwierzaków przeżywaliśmy już drugi raz, bo zaledwie półtora roku temu kupiłam synowi wszystkie dostępne wówczas na rynku książki Roalda Dahla (pozostałe wypożyczyliśmy z biblioteki), w tym właśnie "Magiczny palec" (wtedy "Czarodziejski palec"), "Przeogromnego krokodyla" (uprzednio "Krokodyl olbrzymi) oraz "Żyrafę, Pelisia i mnie" (wówczas jako "Żyrafa, Peli oraz ja"). Poprzednia edycja różniła się od najnowszej wydawnictwem (Zysk i s-ka), brakiem kolorów wewnątrz książki, miękką oprawą, a także tłumaczeniem (wcześniej: Jerzy Łoziński, teraz: Katarzyna Szczepańska-Kowalczuk), co akurat jest różnicą najmniej dostrzegalną dla czytelnika – na kosmetyczne zmiany w tytułach zwróciliśmy uwagę dopiero gdy położyliśmy obok siebie oba wydania. Powrót Roalda Dahla na polski rynek księgarski wypadł znakomicie, bo pod skrzydłami Znaku książki o tytułowych zwierzętach są równie śmieszne, mądre i ciekawe, co wcześniej, ale prezentują się zdecydowanie lepiej i bardziej profesjonalnie.
O każdym z trzech opowiadań zawartych w zbiorze "Przeogromny krokodyl" można napisać minitraktat, ponieważ Roald Dahl należy do klasyków książki dziecięcej, jego kolejne publikacje stawały się przełomami, zmieniały podejście do młodego czytelnika, inspirowały innych pisarzy, ale też twórców kina. Również ilustracje Quentina Blake'a są marką samą w sobie, a tworzący do dziś artysta ma licznych kontynuatorów i naśladowców, których prace zdobią półki księgarskie także w Polsce. Nasza rodzina uwielbia styl obu panów, a pisarstwo Roalda Dahla jest dla nas jednym z największych cudów świata. "3 opowiadania dla najmłodszych" omówię więc z punktu widzenia fana, a nie profesjonalnego krytyka, rozbudowane analizy pozostawiając poważnym specjalistom.
W pierwszym, tytułowym opowiadaniu ("Przeogromny krokodyl") wyczułam pewne podobieństwo do "Księgi dżungli" i "Takich sobie bajeczek" Rudyarda Kiplinga, choć atmosfera, humor i niemal komiksowa skrótowość utworu Roalda Dahla odbiegają od tonu opowieści o indyjskich słoniach, ichneumonach czy tygrysach. Główny bohater nie wzbudza sympatii, bo ma chrapkę na dzieci, takie jak sami czytelnicy. Zupełnie po bajkowemu spotyka na swej drodze różne postacie, które w odpowiednim momencie powrócą jako pomocnicy, ale wcale nie jego. Krokodyl dociera do ludzkiej cywilizacji i upodabnia się do rozmaitych elementów otoczenia, by pożreć korzystające z nich dzieci. Zasadzki są bardziej śmieszne niż straszne (w dużym stopniu dzięki wybitnym ilustracjom), a finał dość niespodziewany, bo nieszczególnie pouczający i prawdopodobny, czego należałoby się spodziewać po tradycyjnej bajce. Przeczytawszy "Przeogromnego krokodyla" wiemy już, że Roald Dahl nie był tradycjonalistą, tylko bajkowym wywrotowcem.
Drugie opowiadanie, "Magiczny palec", oparte jest na genialnym pomyśle, który "ciągnie" całą historię, nadaje jej charakter i czyni niepowtarzalną. Tytułowa czarodziejska moc bohaterki nie jest wcale najważniejsza dla opowieści, po raz kolejny więc Roald Dahl pokazuje się jako autor przewrotny, stroniący od literackich konwenansów. Ośmioletnia właścicielka magicznego palca pełni funkcję narratorki, przydaje się do skonstruowania wprowadzenia i przeprowadzenia relacji o przygodach innych osób. Właściwie "przygody" to nieodpowiednie słowo, chodzi raczej o "przeżycia", mocne i niezbyt radosne. Co dokładnie przytrafiło się sąsiadom dziewczynki? Musicie przeczytać sami. My byliśmy pod wielkim wrażeniem tej zaskakującej, nieco mrocznej i groźnej historyjki. Pojawia się w niej sporo prawdziwych, strzelających strzelb (to od nich zaczynają się problemy), co polskim czytelnikom może wydać się egzotyczne, ale przecież w wielu krajach broń palna przenika do codzienności dzieci, jej posiadanie jest powszechne. Z kolei w Polsce powraca temat udziału dzieci w polowaniach, a i tego dotyka "Magiczny palec".
"Żyrafa, Peliś i ja" jest najłagodniejszym tekstem w tym zbiorze, choć nie mniej fantastycznym od pozostałych. Autor przeplata angielską rzeczywistość dziecięcymi marzeniami oraz wyobraźnią. Tytuły książąt i księżnych, z ich posiadłościami wycenianymi na podstawie liczby okien, pojawiają się obok gadających zwierząt i nazwiska Willy'ego Wonki. Mały Billy, główny bohater opowiadania, odkrywa swoją okolicę na nowo, kiedy stary, smutny budynek ożywa w tajemniczy i dziwaczny sposób. Do kamienicy sprowadzają się pracownicy i zarazem współwłaściciele firmy "Bezdrabinowe mycie okien", a chłopiec dołącza do wesołej kompanii przy okazji jej pierwszego zlecenia, wykonywanego dla wspomnianego już księcia. Czytamy tu o rozmaitych charakterach i smakołykach, śmiejemy i emocjonujemy złodziejską aferą, niejednemu też pocieknie ślinka na wzmiankę o niesamowitych słodyczach, które zapewne zainspirowały J.K. Rowling (kto zna "Harry'ego Pottera", ten nie raz marzył o takich magicznych kąskach). Spełnienie snów o cudownej "cukierkowni" może sprowadzić czytelnicze katharsis i na najmłodszych, i tych znacznie starszych wielbicieli bajek. Zresztą cały zbiór wywołuje takie właśnie wrażenie.
Jest to książka, bez której dzieciństwo wydaje się niepełne. Może stać się znakomitym zalążkiem domowej biblioteczki, małym bogactwem małego człowieka, często oglądanym, po pewnym czasie pewnie znanym na pamięć. "Przeogromny krokodyl" nada się na wiele okazji i rodzinnych wieczorów, chce się do niego wracać, oczywiście jeśli książka "chwyci", bo niewątpliwie poczucie humoru autora oraz jego zamiłowanie do absurdu z pogranicza grozy może nie spodobać się niektórym czytelnikom, zwłaszcza rodzicom przyzwyczajonym do łagodnych bajeczek. Te są z pazurem, a wizji rodziny myśliwych zamieniającej się miejscami z kaczkami, które miały zostać upolowane, nie powstydziłby się nawet Stephen King.
Bożena Itoya

Roald Dahl, Przeogromny krokodyl i inne zwierzęta. 3 opowiadania dla najmłodszych, ilustrował Quentin Blake, przełożyła Katarzyna Szczepańska-Kowalczuk, Znak Emotikon, Kraków 2018.

Leon i Malinka

Kiedy mamy w domu dwoje małych dzieci, czytanie im książek bywa drogą przez mękę. Jedno i drugie próbuje zająć miejsce na kolanach rodzica, przy czym każde wciska mu do ręki inną książkę: maluch chce słuchać o tym, że krowa robi "mu!", a kaczka "kwa, kwa!", a starszak domaga się czytania "Muminków". I jak ich pogodzić? Okazuje się, że jest to możliwe - przekonałam się o tym przez przypadek, kiedy pożyczyłam z biblioteki książki z serii Mo Willemsa o Leonie i Malince wydane przez wydawnictwo Babaryba.

Miały wszystko to, czego nam było trzeba. Dla mnie - zgrabną, minimalistyczną kreskę i niebanalne, choć pocieszne historyjki, które można czytać po wielokroć bez znudzenia. Dla malucha - przejrzyste ilustracje, szybkie odwracanie stron (bo na każdej jest najwyżej jedno zdanie) i wypowiedzi pełne emocji, wykrzykników i powtórzeń, które dziecko szybko wychwytuje i z radością powtarza. Zaś starsze dziecko znajdzie tu niebanalny humor (każde powtórzenie słowa "banan!" w "Mieszkamy w książce" to murowane salwy śmiechu), sympatycznych bohaterów i wartościowy przekaz.

Autor, Mo Willems, pracował przez wiele lat jako scenarzysta i animator "Ulicy Sezamkowej", co da się wyczuć w opowiadanych przez niego historyjkach. Są śmieszne, rozczulające, czasem odrobinę głupowate, a jednocześnie w nienachalny sposób poruszają ważne dla dzieci tematy, takie jak przyjęcie do grupy osoby o odmiennych potrzebach ("Czy mogę się z wami bawić") czy spotkanie z inną kulturą ("Czy polubisz moją breję?"). Moją ulubioną z czterech do tej pory wydanych pozycji jest jednak "Mieszkamy w książce", w zabawny sposób przełamująca barierę między czytelnikiem a bohaterami, książką a rzeczywistością.
Książeczki przypominają trochę scenopisy odcinków kreskówki, a dzięki zastosowaniu wypowiedzi w dymkach mogą służyć za świetne wprowadzenie do konwencji komiksu. Każdy rodzic, który próbował kiedyś czytać swojemu dziecku komiks, wie, jak to trudne zadanie: oprócz czytania kwestii trzeba wskazywać bohaterów, którzy je wypowiadają, analizować ilustracje. Tymczasem w "Leonie i Malince" ilustracje są banalnie proste do zinterpretowania, tła nie ma wcale, na każdej stronie jest maksymalnie troje bohaterów i nie więcej niż dwie wypowiedzi, więc można je czytać bez pokazywania palcem. W odgadywaniu, kto mówi co, pomaga też zróżnicowany rozmiar czcionki, zmieniający się w zależności od tonu głosu bohaterów.

I tu dochodzimy do największej, moim zdaniem, zalety serii: nauki czytania. Nie wiem, czy taki był zamysł autora, ale książki o Malince i Leonie fantastycznie się nadają do stawiania pierwszych kroków w samodzielnej lekturze. Raz - bardzo krótkie, proste i powtarzające się dialogi. Dwa - wspomniana już zabawa wielkością czcionki: zapisane wielkimi literami: "Super!" aż się prosi, żeby je wykrzyczeć, maleńkie "aha" to smutny szepcik. Dzięki temu już sam krój tekstu sugeruje, co też bohaterowie mogą mieć na myśli - i zachęca do prób samodzielnego odczytywania dymków.

Wady? Póki co odkryliśmy jedną: białe tło ilustracji zachęca młodsze dzieci do... wypełniania go swoimi własnymi rysunkami. A że papier jest matowy, śladów kredki w żaden sposób nie da się wymazać. Ale tak to bywa, gdy mamy w domu czytelników w różnym wieku. Na szczęście kartki są lekko sztywne (grubością i fakturą przypominają papier techniczny), więc przynajmniej wyrywanie ich jest utrudnione.

Mam wielką nadzieję, że wydawnictwo Babaryba pójdzie za ciosem i wyda kolejne pozycje z bogatego książkowego dorobku Mo Willemsa (samych tylko książeczek o Leonie i Malince jest ponad dwadzieścia, nie mówiąc o innych seriach). Dotychczas wydane tomy rozbudziły tylko nasz apetyt na kolejne historyjki.

sobota, 3 marca 2018

Cholera i inne choroby


Trudno mi zrozumieć, co tak uwodzicielskiego mają w sobie książki o chorobach i dolegliwościach, ale niewątpliwie dzieci uwielbiają takie publikacje. Tajemnice (nie)działania ludzkiego ciała okazują się równie intrygujące, co zagadki detektywistyczne. Wszelkie książki popularnonaukowe w naszym domu zazwyczaj są czytywane przez kilka dni lub tygodni, na raty i na wyrywki, ale "Cholerę i inne choroby" Łukasza Kaniewskiego i Karoliny Kotowskiej przeczytaliśmy w dwa popołudnia, od deski do deski, jak wciągającą powieść.
Autorzy mieli parę dobrych pomysłów na uatrakcyjnienie tematu chorób i wybornie je zrealizowali, opracowując koncept książki obrazkowo-informacyjnej, nieoczywistej graficznie, dowcipnej i chwytliwej. To taka mieszanka publikacji popularnonaukowej i produktu marketingowego, bo sukces "Cholery i innych chorób" rozpoczyna się od tytułu – przykuwającego uwagę, może nawet nieco prowokacyjnego. Co? Przekleństwo? Na okładce "książeczki dla dzieci"?! I tu ujawnia się pierwsza, nieoczekiwana nauka płynąca z tej książki: przebijesz się, jeśli mocno zabrzmisz, zostaniesz zapamiętany. Kto by pomyślał, że publikacja o wirusach, depresji i hipochondrii może wdrożyć dzieci w świat reklamy.
Przygodę z chorobami rozpoczynamy od wszawicy. Krzywicie się? A dzieci się śmieją. Na dwóch stronach goszczą lokowano-proste czerwone włosy z małymi, czarnymi owalami – zgadnijcie, co to. Przewracamy kartkę i wita nas wielka różowa pupa, bo tematem jest tu owsica. Jak widać, książka może degustować, chyba nawet szokować, ale raczej dorosłych, bo dla samych adresatów "Cholera" to niezły ubaw.

Pani Owsikowa chyłkiem
W ciemną noc wypełza tyłkiem
Aby między pośladkami
Jaja znosić tysiącami

Każdy rozdział rozpoczyna się podobną rymowanką, dalej tekst jest pisany prozą i pełni głównie funkcję informacyjną, choć autor stosuje wiele kolokwializmów odwołujących się do języka dziecięcego, a w zakończeniu przeważnie serwuje dowcipną pointę, opartą na metaforze i bliższą sloganom reklamowym niż publikacjom popularnonaukowym.

To trochę tak, jak ze zbyt drażliwym nauczycielem. Wiadomo, że nauczyciel musi pilnować porządku w klasie, bo inaczej nie mógłby prowadzić lekcji. Kiedy jednak jest zbyt drażliwy, wtedy reaguje ostro na najlżejszy szmer. I też mu trudno prowadzić lekcję. Taki nauczyciel zachowuje się, jakby miał alergię na dzieci.

Przed alergią omówione zostały jeszcze tasiemiec i grzybica, a obie przypadłości opatrzono bardzo wymownymi, zapadającymi w pamięć ilustracjami. Po wywołujących uczulenia: krwiożerczym pomidorze, mrocznym kocie i transowym mleku, poznajemy niezbyt przystojny trądzik młodzieńczy, a następnie doskonale zobrazowane wady wzroku. To według mnie najlepiej przedstawione zagadnienie, bo ilustracje i typografia są świetnie pomyślane, tekst czytelny, dobrze wyważony, a wartością dodaną jest pochwała okularów jako cennego wynalazku, przez dzieci często postrzeganego jako cierpienie i brzydactwo.
Wśród kolejnych dolegliwości znalazły się te typowe (próchnica, przeziębienie, opryszczka) i rzadkie, dawniejsze (dżuma, cholera) oraz ponadczasowe, w tym popularniejsze w ostatnich dziesięcioleciach (nadciśnienie, zawał, nowotwór), fizyczne i psychiczne (anoreksja, hipochondria, ADHD, depresja). Oprócz chorób możemy poznać ich przyczyny (bakterie, wirusy), a także zjawiska chorobom pokrewne, jak urazy (wstrząśnienie mózgu, rana, złamania) i szczepionki. Te ostatnie zamykają książkę, doskonale ją podsumowując. "Cholera i inne choroby" przekonała mnie swoją prostotą i rozsądkiem, ale na moją pozytywną ocenę wpływa przede wszystkim entuzjastyczna reakcja "targetu", czyli dziecka. Możemy się wzdrygać i dziwić przyjętej przez autorów metodzie przekazywania wiedzy, ale jest ona skuteczna. Ta książkowa poradnia uczy, wychowuje i zachęca do dbałości o tężyznę fizyczną i umysłową, a za sprawą nowoczesnej oprawy graficznej wpływa też na wyrobienie artystyczne dzieci.
Bożena Itoya

Łukasz Kaniewski, Cholera i inne choroby, ilustracje Karolina Kotowska, seria Latawiec, Poradnia K, Warszawa 2016.

Angara, córka Bajkała


Wydawnictwo Media Rodzina opublikowało niedawno piękną opowieść osadzoną w więcej niż jednej tradycji. "Angara, córka Bajkała" nawiązuje oczywiście przeze wszystkim do tradycji buriackich, bo to w Republice Buriacji leży jezioro Bajkał, z którego wypływa jego "latorośl", rzeka Angara. Syberia, Rosja, Azja – im szerzej określamy ten teren, tym bardziej się do niego zbliżamy, bo lepiej znamy i czujemy to, co ogólne. Drugie powiązanie, jakie zauważam, jest raczej osobiste, intuicyjne, a dotyczy swojskości rosyjskich legend na gruncie polskim. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam właśnie tego typu książki, przede wszystkim serię "Baśnie narodów ZSRR", ale też inne, indywidualne wydawnictwa. Czytane przez rodziców i samodzielnie przenosiły nas do odległych, egzotycznych krain i równie obcych czasów carów. Słuchaliśmy ich od maleńkości, nasiąkaliśmy nimi, przyswajaliśmy stylistykę i wątki. Wydana teraz "Angara, córka Bajkała" w pewnym stopniu przeniosła mnie do wspominanej bez sentymentu drugiej połowy lat 80. XX wieku. Trzecie odniesienie dotyczy ogólnie tradycji snucia opowieści antropomorfizujących góry, rzeki, morza, jeziora, całe krainy geograficzne. Czy to Bajkał, czy Bałkany, powtarzają się motywy i przyczyny nazywania kluczowych obiektów "ojcami", "matkami", "córami", "synami" lub innymi junakami. W pewnym sensie więc w książce "Angara, córka Bajkała" mogą się odnaleźć mieszkańcy niemal każdego regionu świata, a na pewno sąsiedzi imć Karkonosza (zwanego też Liczyrzepą), czyli my.
Historia Angary dowodzi, że to nie współczesna kultura zachodnia wynalazła "girl power". Piękna, wiotka, wytrwała, wzbudzająca sympatię, choć zupełnie nieopierzona i bardzo podatna na wpływy dziewczyna buntuje się przeciwko woli ojca. Przymus rodzicielski dotyczy oczywiście zamążpójścia, bo niechętna konkurentom Angara wciąż czeka na księcia z bajki, zaś ojciec ma inne plany. Wizja wymarzonego ukochanego nie wzięła się znikąd – została wpojona córce Bajkała przez jej niańkę. Właśnie wiekowa opiekunka, jak to zazwyczaj bywa ze starymi kobietami w tradycyjnych opowieściach, jest sprawczynią, pociąga za sznurki, zapewniając nam baśniowy teatr marionetek. Łatwo się domyślić, że zakończenie będzie umiarkowanie szczęśliwe, ale piękne i melancholijne, jak nurt rzeki oraz ludowej baśni. Tę opływowość i głębię fabuły trochę nam blokował suchy, zwięzły język, niekiedy, dla odmiany, przesadnie stylizowany (archaizmy leksykalne i składniowe, zdania z rozbudowanymi określeniami obok krótkich, czysto informacyjnych). Jednak większość odbiorców nie skoncentruje się na tekście tak jak my, bo autorki najwyraźniej przewidziały, że istotniejszy będzie inny aspekt publikacji.
Czytelnik "Angary, córki Bajkała" natychmiast zwraca uwagę na ilustracje. Muszę przyznać, że wiedzieliśmy, jak powinny na nas działać te obrazy, ale tak nie podziałały, nie wzruszyły, nie przeniosły naszych myśli i snów w syberyjskie tonie. Najbardziej przemówiły do mnie proste, nawiązujące do scenorysów ilustracje na wyklejkach. Irina i Olga Jertachanowe reprezentują podejście do ilustracji książkowej odmienne od tego, do którego przywykliśmy. W "Angarze" zastaliśmy nietypowy dla współczesnej polskiej książki dziecięcej zakres narracji plastycznej: obraz tylko częściowo ilustruje tekst, jest obok i trochę poza główną opowieścią, próbuje też przejąć prowadzenie historii, odsłaniając jej kulisy. W jednym miejscu ilustracja nawet wyprzedza bieg wydarzeń, ale to chyba akurat pomyłka.
Dziecko zauważa różnice w przedstawieniach tej samej postaci na kolejnych kartach książki i nie potrafi ich zinterpretować: czyżby rysowali różni artyści? A może Angara na przemian starzeje się i młodnieje, zaokrągla się i smukleje? Czasem wygląda niczym wielkooka postać z filmów animowanych Disneya, kiedy indziej po prostu jak azjatycka księżniczka lub jedna z filmowych lalek studia Laika (choćby z filmu "Kubo i dwie struny"). Małe zamieszanie jest również zasługą przeplatania ilustracji kolorowych ze szkicami – owszem, to zabieg często stosowany w książkach dla dzieci, ale w tym przypadku kompozycja nie wydała nam się stonowana, tylko sklejona dość przypadkowo. Oczywiście nasze wrażenia są subiektywne, a gust innych czytelników może leżeć na przeciwnym biegunie, polecamy więc lekturę "Angary, córki Bajkała", choćby dlatego, że jest perełką rosyjskiej baśniowości.
Bożena Itoya

Irina Jertachanowa, Olga Jertachanowa, Angara, córka Bajkała, przełożyła Agnieszka Matkowska, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2017.

czwartek, 1 marca 2018

Elf i dom demonów


Omówienie najmroczniejszej z książek Marcina Pałasza zacznę od jej najjaśniejszej strony wpływu na czytelnika. Jako rodzic wprost pękam z radości i dumy, gdy dziecko zamiast grzebać w komputerze w poszukiwaniu Slender Mana czy innych "jump scare'ów" wybiera książkę. Tym bardziej, że podobno właśnie młodsze nastolatki najczęściej porzucają czytanie. A jeśli młodzież wytrwa w czytelniczym zapale, także rodzice lepiej zniosą jej wchodzenie w dorosłość. Przecież nie ma co narzekać, że dzieci za szybko dorastają, lepiej cieszyć się obserwując, jak młody człowiek dojrzewa czytając, rozwija się wraz ze swoimi lekturami. 
Są typy książek, z których mój syn wyrósł, ale istnieją też serie i pisarze, którym jest wierny od kiedy nauczył się czytać, czyli przez połowę swojego życia. Nie załapał się na czasy, gdy premiery miewały kolejne tomy "Harry'ego Pottera", ale spotkało go coś lepszego: na jego dzieciństwo przypadł okres "Elfomanii". Również ten rodzimy cykl literacki "rośnie" wraz z czytelnikiem, bo choć bohaterowie nie starzeją się w takim tempie jak uczniowie Hogwartu, to dostajemy książki coraz dojrzalsze, na które chyba nigdy nie jest się "za dużym". Autor – Marcin Pałasz – utrzymuje zainteresowanie dorastającego czytelnika łącząc style i gatunki. W ten sposób, pozornie prosty i popularny, osiąga efekt niespotykany w polskiej literaturze młodzieżowej i aprobatę niespotykaną u (niemal) dwunastolatka.
Popularność przygód Elfa wydaje się niemożliwa do przebicia, ale my dostrzegaliśmy potencjał autora także poza historiami o psio-ludzkiej przyjaźni. Spośród dotychczasowych kilkudziesięciu opowiadań oraz powieści autorstwa Marcina Pałasza najbardziej lubiliśmy adresowane do młodszej młodzieży, zwariowane historie o potworach, duchach i innych istotach mitycznych. To drugi, poza "Elfem", ważny nurt twórczości pisarza. Mimo "paranormalnej" obsady były to raczej normalne książki przygodowe, tylko doprawione więcej niż szczyptą humoru i absurdu. W swojej najnowszej powieści Marcin Pałasz połączył te dwie pisarskie ścieżki, ale też posunął się o krok dalej. "Elf i dom demonów", siódma część serii, jest bowiem horrorem dla młodzieży. I nie chodzi tu o zabawno-upiorne postacie, bo główni bohaterowie są ci sami, co zwykle: Duży (pisarz o imieniu Marcin), Młody (jego nastoletni syn Tomek) oraz Elf (około dwuletni pies adoptowany ze schroniska). Nie zaprzyjaźniają się oni z żadnymi strzygami, wampirami czy zombie. Ta odsłona "Elfomanii" opowiada o prawdziwych demonach, nawiedzeniach i walce z nimi, jest książką o jasno określonej i konsekwentnie utrzymanej konwencji, przeznaczoną "dla tych, co się lubią bać" (mających, według mnie, powyżej 10 lat).
Zabawa gatunkami jest już właściwie wizytówką cyklu o Elfie, który czasem zahacza o Agathę Christie, to znów o tradycyjne "obyczajówki" dla dzieci, kiedy indziej o filmy akcji, a luźniejsze skojarzenia prowadzą nawet do Louisa de Funèsa. Autor nie pozwala nam się nudzić ani przyzwyczaić do konkretnej stylistyki, nie stosuje stałego schematu fabuły, zawsze zaskakuje. "Elf i dom demonów" początkowo wydaje się bezpośrednią kontynuacją "Elfa i skarbu wuja Leona", potem okazuje się, że w sensie fabularnym – owszem, mamy tych samych bohaterów (pierwszo- i drugoplanowych), miejsce akcji i zbliżony czas, jednak nowa książka różni się od poprzedniej autorskim "podejściem do tematu": ubywa humoru, przybywa grozy. To śmiała odmiana, ale myślę, że była potrzebna i tej serii, i polskiej literaturze młodzieżowej, często ograniczanej gatunkowo i niewolonej oczekiwaniami czy to rodziców, czy pedagogów, czy wreszcie wydawców. A dorastający ludzie nie chcą być wyłącznie edukowani i wyrabiani obyczajowo, potrzebują również innych wrażeń literackich. "Elf i dom demonów" może odstaje od przyzwyczajeń polskiego rynku i gremiów konkursowych analizujących najcenniejsze nowości książkowe, wpisuje się natomiast w popularny zagranicą (Francja, Stany Zjednoczone, Anglia, kraje skandynawskie) nurt powieści grozy dla dzieci i młodzieży.
Historia rozpoczyna się niepokojącym "Prologiem piwnicznym", w którym obserwujemy jeszcze nie wiemy kogo w bliżej nieokreślonym miejscu. Pierwsza ilustracja równie dobrze może kojarzyć się z czymś upiornym, jak i z niewinną zabawą cieniami, więc jeszcze za bardzo się nie boimy. Tym bardziej, że po kilku stronach pojawia się ikonka z mordką Elfa, a wraz z nim spotykamy Dużego i Młodego, jak zwykle wesoło gwarzących i ganiających się. Napięcie opada, towarzyszymy bohaterom podczas urządzania się na urlopie i w przerwie na spotkanie autorskie, mające formę bibliotecznego "połowu" duchów. Jedna z zaprzyjaźnionych bibliotekarek (pracownicy tych niezwykłych miejsc goszczą w książkach Marcina Pałasza bardzo często) postanawia rozszerzyć działalność pisarza-fascynata zjawisk paranormalnych na swój dom rodzinny. Tu śledzimy pierwszą z licznych zagadek, jakie skomponował dla nas autor, wplatając w nią rodzinę wspomnianej bibliotekarki, swoją własną, pewnego klozetowego ducha oraz policję. Kolejne przygody Elfa zaczynają się bardzo intrygująco, wesoło i kolorowo, mimo że zgrabne, wywołujące seryjne uśmiechy ilustracje są czarno-białe.
Dokonawszy małej interwencji "po znajomości", Elf i jego ludzie wracają do spokojnego wakacyjnego wypoczynku w nadmorskim Bobolinie. Sielanka zostaje jednak szybko przerwana następną przyjacielską prośbą o wsparcie "duchoznawcze". Gdy ktoś podsuwa bohaterom pod nos przygodę i wielką tajemnicę, nie bywają asertywni, tylko szybciutko się pakują i ruszają w dal. Tak jest i tym razem – urlop musi zaczekać aż do ostatniego rozdziału powieści, a właściwie do "Epilogu nadmorskiego". Teraz czas na powrót kilku osób i wątków znanych nam z "Elfa i skarbu wuja Leona".
O pomoc Dużego apeluje bowiem Małgosia, bibliotekarka (a jakże!) i dziedziczka rzeczonego skarbu wuja Leona. W dworku, który był miejscem akcji poprzedniej powieści, wiele się dzieje. Po remoncie zamieszkali w nim pierwsi lokatorzy psiego domu spokojnej starości, ale uaktywnił się też inny, trudny do zaakceptowania, a nawet zidentyfikowania, mieszkaniec domu. Właśnie zrozumieniem jego natury i zamiarów będą się zajmować Elf, Duży i Młody, a także Małgosia, Seweryn, Krzysztof, Marceli i "ulubienica" wszystkich Elfomaniaków – ciotka Korozja. W śledztwie nie uczestniczą natomiast "psie bidy", postacie bardzo sympatyczne, poznawane przez nas głównie z punktu widzenia Elfa. Zestawienie smutnych historii życia tych zwierząt z ich aktualnym szczęśliwym losem wypada szokująco. Mamy tu do czynienia nawet z pewnego rodzaju utopią, bo motyw luksusowego, niefinansowanego zewnętrznie domu spokojnej starości dla psów wydaje się wręcz fantastyczny. Oby takie dobroczynne ośrodki istniały naprawdę!
Moje życzenie spełnienia pomysłów autora nie obejmuje głównego wątku powieści, to jest przenikania złowrogich demonów do ludzkiego świata, ba, do rodzinnego domu, zazwyczaj kojarzącego się z bezpieczną przystanią. Ale nie dla Małgosi, Seweryna oraz goszczących u nich krewnych i znajomych Elfika. Coś niepokojącego dzieje się w piwnicy budynku, ludzie stamtąd uciekają, nie chcą mówić, co ich spotkało, elektryczność zawodzi, a i wzrok chyba płata figle, podobnie jak słuch oraz inne zmysły. Bo czy to możliwe, by ściany miały oczy, zimno łączyło się ze strachem, a starsza osoba wyczyniała nieprawdopodobne wygibasy, przemawiając przy tym nieznanym głosem czy językiem? Zresztą nawet bardzo zwinny nastolatek nie dałby rady być w dwóch miejscach równocześnie, zatem co tu się właściwie dzieje? Tajemnicze zjawiska promieniują na cały dom i jego otocznie, doświadczają ich wszyscy domownicy, nie tylko Elf, który już dwukrotnie sprawdził jako pies-medium. A my, czytając, jesteśmy bardzo blisko, coraz bardziej wciągani w wydarzenia.
Przy pierwszej lekturze nie mogłam się oderwać od "Elfa i domu demonów", chyba żadne przewidywane przeze mnie rozwiązanie nie nastąpiło, oczy otwierały mi się coraz szerzej. Kiedy czytałam książkę na głos synowi, ani razu nie powiedział on: "wiedziałem" czy "tak myślałem", choć zazwyczaj w ten właśnie sposób komentuje powieści dla młodzieży, zwłaszcza te rozbudzające w czytelniku instynkt detektywa. Struktura tego utworu opiera się na genialnych zmyłkach. Czytając oczekujemy, że wszystko się wyjaśni w racjonalny sposób, jak w jednym z początkowych rozdziałów – przecież to książka dla dzieci! Jednak im głębiej wnikamy w opowieść, tym bardziej tracimy pewność, co okaże się żartem, co fałszywym tropem, jakąś maskaradą, a co dzieje się naprawdę. Książka jest cudownie nieprzewidywalna i straszna.
Widzowie seriali o łowcach (lub pogromcach) duchów i młodzi adepci tego "rzemiosła" na pewno będą usatysfakcjonowani lekturą. Co prawda główny bohater tylko amatorsko bada przenikanie zaświatów do naszej rzeczywistości, ale jednocześnie obraca się w kręgu osób specjalizujących się w identyfikacji i śledzeniu istot oraz zjawisk paranormalnych, a także w ich unieszkodliwianiu. Książka zawiera sporo specjalistycznych określeń i nazw sprzętów, budujących wiarygodność historii oraz w porę ostudzających zapał młodych poszukiwaczy "wpadek". Znaleźliśmy również pewne zewnętrzne nawiązania, w youtuberskich analizach nazywane "Easter Eggs" (nie, już nie dotyczy to jedynie gier komputerowych). Do stałych smaczków twórczości Marcina Pałasza należą również... kulinaria. Bohaterowie ciągle coś jedzą lub planują potrawy, niekoniecznie wymyślne, czasem swojskie, domowe, ale jednak przydałby się załączony do powieści bon na obiad w jakiejś regionalnej restauracji, albo chociaż na lody i gofry w Bobolinie.
Pewnie wielu dorosłych będzie się obawiało, czy ta książka nie jest dla dzieci zbyt mroczna i straszna. Moim zdaniem absolutnie nie, o ile dopasuje się ją do wieku i wrażliwości czytelnika. Wyobrażenie starych psów przywiązanych do drzewa, porzuconych w lesie przez wieloletniego właściciela i niemal umierających z pragnienia okazało się dla mojego (prawie) dwunastolatka bardziej przerażające od wszystkich strachów razem wziętych. Współczesna młodzież uwielbia gry i internetowe historyjki (ocierające się o miejskie legendy) z potworami wyskakującymi zza każdego rogu, więc demoniczność nowego "Elfa" może się jej tylko spodobać. Wracając do kwestii wieku czytelnika – łatwo go ocenić po sposobie opisu pewnego siedmiolatka, syna pierwszej ze wspomnianych bibliotekarek, pojawiającego się w rozdziale "Mieczysław Cadillac i nawiedzona muszla klozetowa". Chłopiec ten jawi się nam jako słodki, ciekawski maluch, którym opiekuje się Młody, by odciągnąć uwagę skrzata od spraw wzbudzających lęk. Oczywiste jest, że czytelnik identyfikuje się raczej z Młodym niż z jego podopiecznym. Jeśli więc macie kilkoro dzieci, to autor zwraca się do starszego rodzeństwa, już nieco obeznanego z kulturą popularną i jej ikonami, a nie do dzieci dopiero uczących się czytać, nieoglądających strasznych filmów (oraz filmików). Pewne odwołania do "Blair Witch Project" czy "Obecności" zadowolą zresztą i znacznie starszych fanów gatunku, jak choćby ja. Oczywiście osobom stroniącym od horrorów ta powieść może nie przypaść do gustu, ale dobra książka nie może się podobać wszystkim, co stwierdziło przecież wiele mędrszych ode mnie specjalistów.
Oprócz intensywnych przeżyć związanych z powieścią grozy, autor zapewnił nam stałe elementy serii: ciepłe relacje pies – właściciele, psi punkt widzenia (przejmowanie narracyjnej pałeczki, czy raczej patyczka), przyjaźń ojca z synem, realia "objazdowej" pracy pisarza, dowcip sytuacyjny (zwłaszcza na początku i końcu książki) oraz słowny, ponadprzeciętne zaangażowanie w sytuację i prawa zwierząt. Nie jest to więc zupełnie czysty gatunkowo horror, w którym bohater przybywa do nawiedzonego miejsca i poznaje jego historię. Tu czytelnik zna realia oraz bohaterów już wcześniej, co tym bardziej sprawia, że przygoda z demonem angażuje, zaskakuje i poraża do cna.
Doceniam pomysłowość i wyrobienie ilustratorki, Katarzyny Kołodziej, która już po raz piąty okrasiła przygody Elfa swoimi rysunkami oraz kolażami ("obrysowane" fotografie Elfa). Książka podoba się i przyciąga uwagę, począwszy od okładki, przez wklejki, aż do ostatnich stron. Ilustratorka słusznie zdecydowała, że więcej obrazków i zdjęć powinno towarzyszyć humorystycznym partiom tekstu, a najbardziej demoniczne, kluczowe rozdziały wymagają tylko minimalnego komentarza plastycznego. Te nieliczne przedstawienia strachów w zupełności wystarczą, bo odmienieni bohaterowie (Młody, Korozja, pewien "piesek") na długo zapadają w pamięć. Drżymy z niepewności (i ciekawości), co następnym razem zaprezentuje nam duet Pałasz–Kołodziej.
Bożena Itoya

Marcin Pałasz, Elf i dom demonów, rysunki Kasia Kołodziej, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.