cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

wtorek, 29 maja 2018

Baśnie osobliwe


Zbiór "Baśnie osobliwe" stanowi uzupełnienie i genezę świata osobliwców znanego z trylogii Ransoma Riggsa: "Osobliwego domu pani Peregrine", "Miasta cieni" i "Biblioteki dusz". Te obszerne powieści fantastyczne dla starszych nastolatków mają wielu fanów, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych (skąd pochodzi autor), a tacy zapaleni czytelnicy zawsze chcą więcej szczegółów i opowieści z ulubionego uniwersum. Ransom Riggs spisał więc – podszywając się pod jednego ze swoich fikcyjnych bohaterów, Millarda Nulligsa – legendy i baśnie objaśniające korzenie oraz wartości osobliwców. Utwory te nie łączą się ze sobą, opowiadają o różnych czasach, miejscach i osobach. Największą frajdę sprawią oczywiście fanom "Osobliwego domu pani Peregrine", ale wyobrażam sobie, że mogłyby się spodobać każdemu miłośnikowi baśni dla dorosłych czy strasznych opowieści, niezależnie od znajomości trylogii Ransoma Riggsa – tej już istniejącej i kolejnej, dopiero zapowiadanej.
Baśnie osobliwe, tak jak każde inne, posiadają wiele mówiące tytuły: "Znakomici ludożercy", "O księżniczce, co miała wężowy język", "Pierwsza ymbrynka", "O kobiecie, która przyjaźniła się z duchami", "Kokobolo", "Gołębie od świętego Pawła", "O dziewczynie, która poskramiała senne koszmary", "Szarańcza", "O chłopcu, który potrafił zatrzymać morze", "Historia Cuthberta". Książka, choć pozornie niedużego formatu i nieznacznej objętości (178 stron), zawiera wiele fantastycznej treści, czyta się ją długo i z szeroko otwartymi oczami. Jeśli lubiliście Harry'ego Pottera i z zapartym tchem pochłanialiście "Baśnie Barda Beedle'a", to "Baśnie osobliwe" wywierają na czytelnikach "Pani Peregrine" wielokrotnie silniejsze wrażenie. Opowiastki J.K. Rowling były dość powierzchowne i dostosowane do możliwości najmłodszych wielbicieli serii o czarujących dzieciach (a potem nastolatkach), natomiast baśnie Ransoma Riggsa są rozbudowane, fascynujące, soczyste, dopracowane pod każdym względem, niepozbawione makabryzmu charakterystycznego dla tradycyjnych baśni ludowych. Autorowi "Pani Peregrine" bliżej jest do J.R.R. Tolkiena niż J.K. Rowling, bo jak on wychwycił i wykorzystał dla swojej opowieści esencję baśni, a nawet narodowotwórczego mitu, bo przecież osobliwcy są rodzajem fikcyjnej nacji (tułaczy bez państwa).

W tamtej chwili Ymene zrozumiała, że jej umiejętność tworzenia czasowych pętli można wykorzystać w sposób, którego wcześniej nie rozumiała – a który miał na zawsze odmienić losy osobliwej społeczności, choć oczywiście wtedy nie mogła jeszcze tego wiedzieć. Stworzyła dla wszystkich bezpieczne miejsce: bańkę nieruchomego czasu, w której osobliwe istoty mogły się przypatrywać zafascynowane, jak armia normalnych ludzi raz za razem przybliża się, blaknie i znika, zamknięta w trzyminutowej pętli.
Jak długo możesz to powtarzać? – zapytał Englebert.
Nie wiem – przyznała. – Niczego jeszcze nie powtarzałam więcej niż kilka razy. Ale wydaje mi się, że dość długo.
Tombs wypadł z namiotu, zdezorientowany i wściekły.
Co ty wyprawiasz? – krzyknął do niej. – Przestań!
Dlaczego mam przestać? – spytała. – Ratuję nam wszystkim życie!
Tylko odwlekasz nieuniknione – odparł Tombs. – Mocą władzy Wysokiej Rady nakazuję ci natychmiast przestać!
Niech diabli wezmą waszą Radę! – zawołała Milicencja Neary. – Zwykli z was kłamcy!
Tombs zaczął wyliczać kary, które spadną na każdego, kto się sprzeciwi poleceniom Rady, ale podszedł do niego Eustachy Corncrake i pociągnął go za nos, wywracając mu twarz na lewą stronę. Tombs (teraz z miękką, różową głową) zaskowyczał i uciekł, miotając pogróżki.

Historie opowiedziane w tym tomie są oryginalne i po prostu niewiarygodne – czytając zupełnie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Mroczna atmosfera porwała nas i wcale nie zmieniła w przelęknionych ponuraków, wręcz przeciwnie, świetnie się bawiliśmy, bo też niektóre wątki, wydarzenia czy postaci mimo brutalności (lub innego rodzaju "straszności") odbierane są przez czytelnika z dystansem, jako karykaturalne wyolbrzymienie. Oczywiście taką książkę należy dopasować do wieku, wrażliwości i poczucia humoru nastolatka, bo nawet nie biorę pod uwagę dzieci młodszych niż 11-12 lat.
Bohaterami "Znakomitych ludożerców" są prawdziwi, bardzo kulturalni i bogaci kanibale oraz ich dobrowolne, żądne pieniędzy i zaszczytów ofiary. To obraz zepsucia i głupoty ludzkiej, zawsze podążającej śladem tłumu: inni mają, ja też muszę, tylko więcej! Przywarom i pustce człowieka poświęcony jest też utwór "O księżniczce, co miała wężowy język", wariacja na temat "Żabiego króla" z zaskakującym finałem, sprzyjającym dzisiejszym "kobiecym" trendom w kinie i literaturze. Baśń "Pierwsza ymbrynka" nawiązuje bezpośrednio do wydarzeń przedstawionych w trylogii "Pani Peregrine", wyjaśnia, w jaki sposób magiczne opiekunki osobliwych dzieci posiadły zdolność zamiany w ptaki i tworzenia pętli czasu, w których żyją mniejsze i większe kolonie osobliwców. W tej historii autor dobrze naszkicował silne emocje, uczucia czy wątpliwości targające dziwnie utalentowanymi ludźmi: wyobcowanie, odtrącenie, poszukiwanie własnej tożsamości i bliskości osób sobie podobnych, lęk przed prześladowaniami, pozycję uchodźcy ze świata "normalnych", umiłowanie wolności, poczucie wspólnoty, ale też dążenie do dominacji. Te trzy pierwsze baśnie wiele mówią o nas samych, są uniwersalne, natomiast kolejnych siedem koncentruje się bardziej na niezwykłych umiejętnościach osobliwców, miejscach istotnych dla ich historii i współczesności, na zalążkach wspólnot, ale i podziałów wspominanych w powieściowym cyklu. Nas poruszyły szczególnie opowieści o żywych istotach zmieniających się w wyspy ("Kokobolo") czy góry ("Historia Cuthberta", która niejako wywołała cały zbiór baśni, bo czytali ją podopieczni pani Peregrine w "Mieście cieni", zanim autor opublikował "Baśnie osobliwe"). Po tej lekturze inaczej patrzy się na świat.

Dawno, osobliwie dawno temu, w starym ciemnym lesie żyło wiele, bardzo wiele zwierząt. Nie brakowało w nim królików, jeleni i lisów, tak jak w każdym lesie, ale były tam i zwierzęta mniej pospolite, takie jak szczudłonogie niedźwiedzie, dwugłowe ponurysie i gadające emurafy. Te osobliwe zwierzęta stanowiły ulubiony cel zakusów myśliwych, którzy uwielbiali do nich strzelać, wiesza je na ścianach i przechwalać się zdobyczami przed zaprzyjaźnionymi myśliwymi. Jeszcze bardziej lubili sprzedawać je właścicielom ogrodów zoologicznych, którzy za pieniądze pokazywali stwory zamknięte w klatkach. Możecie sobie pomyśleć, że znacznie lepiej jest trafić do klatki, niż wylądować w charakterze trofeum na ścianie, jednak osobliwe istoty są szczęśliwe wyłącznie na wolności. Po pewnym czasie duch uwięzionego marnieje i zwierzę zaczyna zazdrościć przyjaciołom na ścianie.
Wtedy po ziemi ciągle wędrowały olbrzymy, tak jak dawno temu, w czasach Aldinna, choć było ich coraz mniej. Zdarzyło się pewnego razu, że jeden z tych gigantów zamieszkał pod lasem. Był bardzo miły, mówił cicho, jadł tylko rośliny, a na imię było mu Cuthbert. Pewnego dnia Cuthbert poszedł do lasu zbierać jagody i ujrzał myśliwego pochłoniętego łowami na emurafę. Dobrotliwy olbrzym podniósł małą emurafkę za długą szyję i stanął wyprostowany, wspinając się na palce, a nie robił tego często, bo wówczas strzykało mu w starych kościach. Mógł więc teraz sięgnąć bardzo wysoko i postawił emurafkę na szczycie góry, z dala od niebezpieczeństwa. Potem na wszelki wypadek zrobił z myśliwego mokrą plamę, miażdżąc go między palcami stóp.

Na wyróżnienie zasługuje znakomity przekład Piotra Szymczaka. Wśród współczesnych książek młodzieżowych często trafiamy z synem na pozycje, w których tłumaczenie odgrywa kluczową rolę. Czasem tylko dobry tłumacz jako tako ratuje marną literaturę, w innych przypadkach lepszy przekład pomógłby się przebić książce spolszczonej koślawo, niezrozumiale, z karygodnymi błędami stylistycznymi i składniowymi (te dwa typy dostrzegamy najczęściej). Są też utwory spisane tak naturalną i piękną polszczyzną, że aż trudno uwierzyć w jej wtórny (względem zagranicznego oryginału) charakter. Właśnie do tej ostatniej kategorii zaliczają się "Baśnie osobliwe" w przekładzie Piotra Szymczaka, którego dziełem jest także między innymi polska wersja "Dawcy" Lois Lowry.
Zaletą publikacji jest też solidna, ładna oprawa graficzna i edytorska. W sferze ilustracji i liternictwa nie dziwi stylizacja na starodruk, wszak książkę "Wydrukowano w namiocie w obozowisku nomadów na pustyni Lob, znanej także jako Wielka Depresja Lob – niemal idealnie płaskim obszarze ciągnącym się z zachodu na wschód od podnóży Kuruk-Tagh aż po Kotlinę Kaszgarską (...)", jak wskazano na stronie redakcyjnej. Autor wśród tak osobliwych danych zamieścił też ukryte wyzwanie dla co odważniejszych czytelników: "Uprasza się nie czytać trzeciego opowiadania w niniejszym zbiorze na głos od tyłu – wydawca nie ponosi odpowiedzialności za możliwe następstwa". Spróbujecie?
Bożena Itoya

Ransom Riggs, Baśnie osobliwe [zebrał Millard Nullings], ilustrował Andrew Davidson, tłumaczył Piotr Szymczak, Media Rodzina, Poznań 2017.

piątek, 25 maja 2018

Pamiętnik starego Geppetta


Książka Jarosława Mikołajewskiego i Anny Sędziwy jest bardzo estetyczna, utrzymana w tonacji jasnego drewna i pasteli. Wydawnictwo Media Rodzina zadbało o wydruk na ładnym papierze, którego faktura komponuje się z licznymi obrazkami, o wyraźną, atrakcyjną dla dziecka czcionkę, a także o ciekawy format i twardą oprawę. Sfera ilustracyjno-edytorska dobrze współgra z tekstem, całość jest spójna, bardzo zbliżona do klasycznego "Pinokia" (także jedna z ilustracji nawiązuje do znakomitej edycji z ilustracjami R. Innocentiego), a zarazem wychodzi poza ramy znanej opowieści. Historia drewnianego pajacyka relacjonowana przez jego stwórcę i "tatusia" wypada łagodniej od oryginału, który współcześnie ma wielu krytyków wśród uczniów czwartych klas szkoły podstawowej, omawiających utwór Collodiego w szkołach, i ich rodziców.
W literaturze polskiej utwór Jarosława Mikołajewskiego zyskuje dodatkowy kontekst, bo wydaje się, choćby tytułem, nawiązywać do "Pamiętnika starego subiekta", czyli fragmentów "Lalki" Bolesława Prusa. Podobieństwo osobowości Ignacego Rzeckiego i Geppetta jest bardzo ciekawym zagadnieniem, do rozważenia przez dorosłych, tymczasem dzieci mogą korzystać z samej opowieści, która pozwala spojrzeć na bajkowy świat z innej perspektywy. Co ważne, Jarosław Mikołajewski, autor świetnego przekładu "Pinokia", postanowił nie dodawać wydarzeń do fabuły stworzonej przez Collodiego, zmienił tylko punkt widzenia. Wspaniale być świadkiem takiej dyskusji tłumacza z pisarzem, kontynuatora z klasykiem.

Dzień siedemnasty

Ciężko mi się pisze w brzuchu wielkiej ryby, papieru mam coraz mniej, więc muszę pisać krócej. Ale pisać muszę, żeby nie było mi tak smutno, jak jest. A więc piszę...
Dziś rano dostał się do brzucha pewien miły łosoś, który powiedział, że podobno jakiś chłopczyk z długim nosem stanął wczoraj na brzegu i długo patrzył w morze. Potem odwrócił się do ludzi, którzy stali za nim i zawołał: "Płynę, żeby poszukać tatusia!" I wskoczył do wody. "Skąd o tym wiesz?" – spytałem łososia. "Powiedziały mi o tym dwa delfiny, które pomogły dostać się temu chłopcu na wyspę...". Dzielny chłopczyk!

Dzień osiemnasty

Ten chłopczyk, który wskoczył do wody, to był Pinokio! Któż inny mógłby być tak dzielny?! Ach, jak mi wesoło!

Dzień dziewiętnasty

Do brzucha wielkiej ryby dostał się bardzo uprzejmy tuńczyk i powiedział, że słyszał, jak rybacy na kutrze rozmawiają o chłopcu imieniem Pinokio, który jest najlepszym uczniem i dobrym, grzecznym, uczynnym, a przy tym wesołym chłopcem. Pełnym fantazji... Ale jestem dumny! Chyba zjem sobie za zdrowie mojego Pinokia kawałek starego pączka, który wielka ryba połknęła dziś rano.

"Pamiętnik starego Geppetta" opisuje 57 dni życia stolarza, od dnia stworzenia Pinokia do przemiany drewnianego pajacyka w żywego chłopca. Krótkie notki dotyczą zazwyczaj tylko danego dnia, ale w jednym przypadku ("Dzień dwudziesty, dwudziesty pierwszy, dwudziesty drugi... dzień pięćdziesiąty") wpis kondensuje aż 30 dni ojcowskiego smutku, tęsknoty i niepokoju. Cała książka jest zresztą przepojona bezinteresowną i bezwarunkową miłością do dziecka, wielką, wybaczającą i pełną nadziei. Opowieść starego stolarza wyrażona została przy tym prostymi słowami i kreską, łatwo dociera do czytelnika, który otworzył książkę, by przekonać się, jak to dokładnie z Pinokiem było. Natomiast to, co wydarzyło się po ostatniej scenie "Pinokia" i "Pamiętnika starego Geppetta", musimy dopowiedzieć sobie sami, a może napisać? Kontynuacja lektury jest częstym zadaniem szkolnym, dzięki tej książce dzieci przekonują się, że podobnie bawią się całkiem poważni pisarze, a wnikać w świat klasycznych opowieści można na różne sposoby i bez ograniczeń. Żadne bariery nie istnieją na pewno dla Jarosława Mikołajewskiego, który podejmuje tak znany wątek literacki w czasach, gdy wszyscy stawiają na "tego jeszcze nie było!". Autor "Pamiętnika starego Geppetta" pisze trochę wbrew aktualnym nurtom książki dziecięcej (koncentrującej się na popularyzacji nauk przyrodniczych i ścisłych, fantastyce, twórczości paraterapeutycznej, prozie historycznej i feministycznej), powtórnie ożywia Pinokia, oddając w ten sposób hołd literaturze pięknej. Dobrze, że hasło "sztuka dla sztuki" wciąż jest kultywowane, i to w wersji "literatura dla literatury", tak miłej dla prawdziwego wielbiciela książek.
Bożena Itoya

Jarosław Mikołajewski, Pamiętnik starego Geppetta, ilustrowała Anna Sędziwy, Media Rodzina, Poznań 2017.

Tutu. Opowieść o śwince, która marzyła o rajskiej wyspie


Nowa książka Barbary Gawryluk ma tak kuszącą, soczystą i wakacyjną okładkę, że naprawdę trudno wyjść z księgarni (lub targów książki, jak było w moim przypadku) nie zabierając jej ze sobą. Ta pierwsza ilustracja zapowiada szereg barwnych przygód, namalowanych przez Elę Śmietankę, a opisanych przez mistrzynię niezwykłych historii o zwyczajnym zwierzęcym drobiazgu. Po realistycznych, krótkich opowiadaniach z cyklu "Klinika zdrowego chomika" (dotychczas ukazały się tomy "Bazylia" i "Pudełko pełne kotów") nadeszła pora na dłuższą, indywidualną opowieść o wielkiej morskiej podróży małej lądowej świnki.
"Tutu. Opowieść o śwince, która marzyła o rajskiej wyspie" rozpoczyna się gdzieś w Polsce, w jednym z wielu wiejskich gospodarstw. Bohaterka, zanim stała się bohaterską świnką, była małym, łaciatym prosiątkiem odtrąconym przez całą różową rodzinę z wyjątkiem ukochanej mamy. Pisząc o barwnych przygodach Tutu miałam więc na myśli różne, także smutne odcienie losu świnki. Początkowo opowieść jest mocno osadzona w realiach hodowlanych. Czytelnik od razu pała sympatią do łaciato-piegowatej chrumkającej istotki, tak jak uwielbia ją córka gospodarzy, i jak ona przekonuje się, że Tutu ma tylko dwie alternatywy na najbliższą przyszłość: rzeźnia (to słowo nie pada i sama ewentualność jest wyrażona tylko omownie) lub gospodarstwo agroturystyczne. Jako nietypowy okaz świnka trafia do małego, przydomowego zoo na polskim wybrzeżu (byliśmy w podobnym!), aby tam pozostać musi jednak... nie rosnąć. A któż potrafiłby spełnić taki warunek? Zanim okaże się, że to niemożliwe, ale mimo wszystko istnieje nadzieja dla Tutu, bo jest jeszcze trzecia dróżka losu świnki, czytelnik przeżyje wesołe chwile w gronie mieszkańców Małego Zoo.

Dzieci cię lubią, Tutu, bo jesteś inna – mówiła często. – To znaczy nie jesteś inna, bo jesteś taką świnką jak inne, tylko inaczej wyglądasz. Ale wyglądasz inaczej tylko trochę i właśnie dlatego dzieci cie lubią. Twoje plamki są fajne. Chociaż to wcale nie jest ważne, jak wyglądasz, to się wcale nie liczy. Ech... Nie wiem, jak to powiedzieć. Ale się nie martw, dobrze?
Ja to wszystko wiem – mówiła świnka. – Ale tęsknię. Za mamusią, za Basią, i za... Wyspą Świnek...
Wyspa Świnek... – rozmarzyła się Dowoza. – Ja się nie dziwię, że chciałabyś tam wylądować. A może jest tam gdzieś Wyspa Kózek? Gdzieś tam daleko, daleko, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, w świecie daleko, hen? Cieplutka, malutka, wygodniutka, taka w sam raz dla miniaturowej kózki, takiej kózki jak ja, miniaturowej Dowozy? Przecież gdzieś takie kózki też muszą mieszkać, prawda? To może na takiej Wyspie Kózek one żyją? Gdzieś daleko, za siedmioma morzami? I one nie potrzebują wcale dużo miejsca, takie kózki miniaturki, bo im wystarczyłaby taka malutka wyspa, cieplutka i wygodna? Ale kto to wie, kto, czy w ogóle twoja Wyspa Świnek istnieje?

Koza Dowoza jest w tym towarzystwie naszą faworytką, zresztą jej prostota, dobroduszność i śmieszny język ujmą pewnie większość czytelników w każdym wieku. Taką osobowość i spójny kod wypowiedzi mogła stworzyć tylko doświadczona pisarka. Podobnie przemyślany oraz znakomicie dobrany jest sam moment, w którym pojawia się miniaturowa koza i inni nowi koledzy Tutu. Autorka doskonale wie, że po trochę smutnych i dramatycznych wydarzeniach, które doprowadziły świnkę do Małego Zoo, czytelnik bardzo potrzebuje rozładowania napięcia, dawki śmiechu i ciepła, poczucia bezpieczeństwa, jakiego doświadcza też sama bohaterka zyskując przyjaciół.
Najważniejszym z nowych towarzyszy okazuje się obyty w świecie podróżnik, wierny i odpowiedzialny szczur Radek, którego imię od razu skojarzyło się mojemu synowi z angielską nazwą rat. To Radek potwierdza wieści, jakie Tutu zasłyszała niegdyś od córki poprzednich gospodarzy: daleko, w ciepłych krajach, istnieje wyspa zamieszkana tylko przez świnki, w dodatku niektóre są łaciate i piegowate! Mama, gdy zabierano od niej Tutu, poleciła córce podążać za marzeniem, uciekać, szukać Wyspy Świnek, i tak właśnie robi ta świnkowa Pippi (nie mylić z Peppą!). Szczur Radek staje się przewodnikiem niezwykłej eskapady, do której, niemal u celu, dołącza jeszcze jeden nowy kolega. To dzięki wsparciu, wręcz ochronie przyjaciół Tutu może marzyć i spełniać swoje sny, co też nie byłoby możliwe bez niewielkiej, ale decydującej pomocy dwóch zupełnie nieznajomych młodych ludzi.
To taka opowieść o spełnianiu marzeń, o cudach, ale też o tym, że należy "dawać posłuch" i nie zapominać o swoich dobroczyńcach – tytułowa świnka cały czas pamięta o wszystkim, co mówiły i zrobiły dla niej najbliższe osoby. Te wspomnienia i polecenia są dla niej drogowskazami w podróży, bo, w odróżnieniu od wspomnianej już Pippi, Tutu jest buntowniczką niepozbawioną pokory i wdzięczności, podatną na wpływy, po prostu osobą zwyczajną, a nie bajkowo-pomnikową. To oryginalne i ważne przesłanie, bo obecnie, czy to w książkach dla dzieci, czy w życiu, stawia się raczej na przebojowe wojowniczki, samodzielnie dążące do sukcesu.
Oczywiście całą wyprawę świnki można odbierać jako metaforę życia, przypowieść, ale nie ma takiej potrzeby, książka wnika w umysł i serce dziecka na tyle głęboko, że dodatkowe interpretacje i podteksty są zbędne. "Tutu" jest idealną lekturą na dobranoc, na lazurowe sny o dalekich wyprawach na rajskie wyspy. Dokładnie tak było w naszym wypadku: dwa wieczory spędzone z książką zaowocowały snami syna o naszej podróży na Wyspę Świnek i spotkaniu z Tutu. Tak mocne i pozytywne oddziaływanie na czytelnika jest jednym z wyróżników dobrej literatury dziecięcej. Mam nadzieję, że Polskę ogarnie moda na czytanie i nagradzanie "Tutu. Opowieści o śwince, która marzyła o rajskiej wyspie" Barbary Gawryluk, z taką łatwością przenikającej do dziecięcej wyobraźni.
Bożena Itoya

Barbara Gawryluk, Tutu. Opowieść o śwince, która marzyła o rajskiej wyspie, ilustracje Ela Śmietanka, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

wtorek, 22 maja 2018

Słoń, który wysiedział jajko


Dr. Seuss znany jest w Polsce głównie jako twórca "Kota Prota". Właściwie nie pamiętaliśmy, że napisał i narysował też inne książki, tym chętniej po dwóch psotach szalonego kociego kapelusznika sięgnęliśmy po "Słonia, który wysiedział jajko". Nietrudno poznać, że to kreska i tekst Dr. Seussa, choć kolorystyka oraz postacie różnią się od tych, do których przywykliśmy w "Kotach Protach". Tym razem bohaterami nie są dzieci, ale dziko (do pewnego momentu) żyjące zwierzęta, a czerwono-biało-niebieskie wyobrażenia Prota zastąpione zostały czarno-białymi portretami słonia, z dużym udziałem miętowej zieleni w tle i pomarańczowymi akcentami (jak kropkowane jajo, gniazdo, ogon ptaka, fragmenty pojazdów i wesołego miasteczka). Charakter ilustracji spodoba się dzieciom, choć niewątpliwie pod względem graficznym jest to książka retro, nasuwająca skojarzenia z "Ciekawskim Georgem" Margaret i H.A. Rey'ów, słynnym Popeyem czy najdawniejszymi filmami i komiksami o Myszce Miki.
Słoń to dobroduszny outsider, który daje się wrobić w wysiadywanie jaja ptaka Grzebieluchy w gnieździe... na drzewie. Konstanty, bo takie imię pasowało tłumaczowi (Stanisław Barańczak) jako odpowiednik angielskiego Hortona, staje się obiektem kpin innych mieszkańców dżungli oraz przedmiotem zainteresowania myśliwych i cyrkowców. Wyobcowany ze zwierzęcej społeczności, męczy się oraz gimnastykuje w pogodę czy niepogodę, to spocony, to znów przemarznięty. Odpowiedzialność i tacierzyński instynkt nie pozwalają słoniowi opuścić stanowiska na cienkiej gałęzi do czasu, gdy zmieni go ptak Grzebielucha, bo przecież rodzicielski wyjazd wakacyjny miał być krótki.

Grzebieluchę jednakże w tym dokładnie momencie
Pochłaniało odmienne najzupełniej zajęcie,
Mianowicie leżenie pod palmami Florydy
Oraz kontemplowanie swej moralnej ohydy:
"Tak mi dobrze na plaży! Dość mam słoniów i jaj!
Po co wracać do gniazda i opuszczać ten raj?"

Dalsze przygody Konstantego bywają dramatyczne, ale oczywiście wszystko skończy się dobrze, zabawnie i nieco zaskakująco. Największą niespodziankę sprawiają jednak niesamowite, proste, a jednocześnie kunsztowne rymy i inne poetyckie rozwiązania zastosowane przez Stanisława Barańczaka. "Słoń, który wysiedział jajko" jest prawdziwym cackiem, które rozbudzi w dziecku fantazję, podszlifuje jego poczucie humoru, ale może też na stałe zainteresować je poezją. W Internecie, telewizji, radiu i nawet, niestety, w księgarniach roi się od nieumiejętnych prób poetyckich, wszechobecna reklama zabija prawdziwy wiersz podszywając się pod niego, tym bardziej więc warto jak najwcześniej zapewnić dziecku pierwszy kontakt z dobrą poezją, bo ta zaraża poczuciem rytmu, zamiłowaniem do melodii i książek.
Bożena Itoya

Dr. Seuss, Słoń, który wysiedział jajko, przełożył Stanisław Barańczak, Wydawnictwa Media Rodzina, Poznań 2017.

Matka Polka


"Matka Polka" jest kolejną po "Cierpieniach sięciolatka" humorystyczną, rodzinno-przygodową książką Zuzanny Orlińskiej z ilustracjami Mikołaja Kamlera. Już chwytliwy tytuł okazuje się małą pułapką, żartem językowym, zabawą z czytelnikiem, i tak samo będzie do ostatniej strony publikacji. Weźmiemy udział w grze wyobraźni, nikt nam nie powie wprost, co bohaterowie przeżyli naprawdę, a co wyczarowały opowieści i waleczne czyny matki i ojca Polka, kiełkujące też w chłopcu, jego kuzynie i kolegach z klasy.
W pierwszym rozdziale autorka przedstawia bohaterów – trzyosobową rodzinę, przy czym pisze zwięźle, ale na tyle obrazowo, że po kilku stronach znamy ich już doskonale i bardzo lubimy. Na tę sympatię wpływają też ilustracje Mikołaja Kamlera, wyjątkowo pozytywne i wyraziste, choć na wyklejkach i pierwszych stronach widzimy tylko fragmenty twarzy tytułowej matki, bo większość kadru zajmuje jej bujna czupryna. (Auto)portret taty-malarza skojarzył nam się z lepszą wersją Pana Kleksa – oryginalny profesor Ambroży wydawał nam się zawsze trochę niepoczytalny, a tata Polka jest przesympatyczny, choć też nie należy do typowych poważnych panów.

Ciasna pracownia taty ładnie pachnie farbami i terpentyną. Polek ma tam swój ulubiony fotel – lubi siedzieć w nim cichutko za plecami taty i patrzeć, jak na płótnie pojawiają się barwne plamy. Na początku kolory często za sobą nie przepadają – tata pomaga im się spotkać i porozumieć. Te, które chcą za bardzo zwracać na siebie uwagę, głaszcze płaskim pędzlem, żeby złagodniały; inne, bardziej nieśmiałe, łaskocze małym pędzelkiem, aż wybuchają całą swoją barwną wesołością. Kiedy tata maluje, wygląda jakby tańczył. Pogwizduje dziarskie melodyjki. Jego tęgie ciało nabiera lekkości, a uśmiech nie schodzi mu z ust.

Muszę zaznaczyć, że "Matka Polka" rozpoczyna się tak, jak uczniowie chcieliby, żeby zaczynały się wszystkie szkolne lektury – wyraźnymi, pełnymi charakterystykami najważniejszych postaci. Wyszukiwanie podobnych opisów zazwyczaj zajmuje mojemu synowi większość czasu przewidzianego na zadania domowe (wszak w piątej klasie lektury miewają po 300 stron). Zuzanna Orlińska już na wstępie zyskuje więc aprobatę najważniejszego, dziecięcego jury, zwłaszcza jeśli dziecko lubi czytać o osobach nietypowych, trochę dziwakach, bardzo energicznych i nieoglądających się na opinie przeciętnych obywateli.

Matka – także dlatego, że nie pasują do niej żadne zdrobnienia. Nie jest wcale drobna, o nie. Jest po prostu duża. Ma długie nogi i długie ręce. Jej włosy – dużo włosów koloru rdzawobrązowego – skręcone w maleńkie sprężynki fruwają swobodnie wokół głowy. Nos ma spory, ale nie haczykowaty jak u Baby-Jagi, lecz miękko i łagodnie zakończony, pokryty mnóstwem drobniutkich, brązowych piegów (matka Polka lubi te piegi – twierdzi, ze każdy z nich jest pamiątką jakiegoś słonecznego dnia). Jej usta także są duże mówi nimi szybko i głośno, a kiedy milczy, ładnie się uśmiecha. Oczka za to ma małe, jasne bystro i trochę jakby kpiąco łypiące.
Chłopcy z klasy Polka sądzą, że jego matka jest dziwna. Ubiera się śmiesznie, nie tak jak inne mamy. Na wielkich stopach nosi zawsze stare, sfatygowane trampki, nawet zimą, ale nigdy nie marznie.

Rozdział drugi obłaskawi już chyba wszystkich opornych czytelników, rówieśników Polka (właściwie: Apolinarego) częściej zaglądających do rozmaitych ekranów niż do książek. Tak wydaje się spędzać czas i sam literacki bohater, którego wciąga (w każdym tego słowa znaczeniu) najnowsza gra komputerowa. Przygody w wirtualnym świecie zostały opisane z humorem, choć kilkakrotnie wzbudzają w czytelniku również niepokój, ale tylko taki znany każdemu graczowi czy widzowi filmów fantasy. Matka Polka okazuje się superbohaterką, radzi sobie w każdych, nawet najbardziej nieprawdopodobnych okolicznościach, zna języki, stworzenia i portale, o których istnieniu chłopiec nawet nie wiedział. Wartkim przygodom towarzyszą świetne ilustracje, sprawiające wrażenie ruchomych, naprawdę przypominające grę komputerową i fantastyczne światy. Naszą uwagę przyciągnęły nietypowe ujęcia, zwłaszcza ilustracja rozciągnięta na dwie strony (jej obejrzenie wymaga przerzucenia kartki) oraz to, w którym kluczową postać, wrażego robala, widać tylko w celowniku gigantycznej broni (ale nie jest to opowiadanie pełne przemocy!). Co ciekawe, na tym etapie książki przestaliśmy już zauważać, że ilustrator używa jedynie trzech kolorów: szarego, białego oraz pomarańczowego, ponieważ obrazy są po prostu kompletne i całkowicie angażują czytelnika, zupełnie jak komiks.
Rozdział trzeci opowiada o przyjęciu urodzinowym, jakie chciałoby mieć każde dziecko. Matka i ojciec Polka podpytują go o preferencje imprezowe, a odpowiedź (pełna zabawnych i jakże realistycznych narzekań młodzieńca) zajmuje ponad dwie strony. Przyszły jubilat wyjawia wreszcie swoje marzenia, ale kto by się spodziewał, że rodzice są w stanie je urzeczywistnić. A jednak: będzie okręt, piraci, abordaże, bitwa morska, same cuda! Poza cudowną, nieokiełznaną zabawą znajdziemy tu wyjątkowo cenny morał: zawsze znajdzie się jakiś mały hejter, który będzie chciał się wyróżnić, zabłysnąć krytykując największą nawet atrakcję. Nie warto się przejmować, nigdy nie dogodzi się wszystkim, a nawet jeśli dogodzi, to trafi się ktoś nieszczery, sabotujący radość jubilata, solenizanta czy innego bohatera dnia.
W rozdziale czwartym poziom fantazji, abstrakcji, surrealizmu i humoru znacznie wzrasta. To nasza ulubiona historia z "Matki Polka", genialna farsa o sile reklamy, zilustrowana przez Mikołaja Kamlera w duchu telewizyjnej błyszczącej papki (z jednym wyjątkiem – obrazkiem lasu, zawieszonym między baśnią a horrorem). Bardziej przyziemny wydaje się rozdział piąty, w którym akcja koncentruje się wokół osiedlowej imprezy sąsiedzkiej organizowanej przez matkę oraz przyjazdu kuzyna Polka, przemądrzałego Dantego Gabriela. Matka Polka występuje w nowych stylizacjach, roi się od ilustracji wesołych (a wśród nich króluje lekko spękana lub zamoknięta, przytulona do drzew i wpleciona w tekst kamienica, której podwórkiem maszerują chłopcy) i takich z dreszczykiem (sceny piwniczne, w tym... bokserskie), a wszystkie pełne są wyrazu i wydarzeń. Finał opowieści z rozdziału piątego przynosi przemianę przynajmniej jednego z bohaterów, oczyszczenie atmosfery i rozluźnienie czytelnika.
Ten ładunek pozytywnego nastroju przyda się w ostatnim, szóstym rozdziale. Tutaj akcja staje się dramatyczna, choćby nawet rozgrywała się tylko w wyobraźni Polka i miała symbolizować rodzinne relacje. Dochodzi bowiem do sytuacji, przed którą drży chyba każda matka – kiedy dziecko przestanie w nią wierzyć, coś wyssie z niej energię, nie starczy sił na podtrzymywanie rodzinnej konstrukcji. Opowieść pełna jest baśniowych nawiązań i chwilami byliśmy właściwie przekonani, że Polek i jego rodzice są jakimiś dalekimi kuzynami Harry'ego Pottera. Zuzanna Orlińska znakomicie żongluje nastrojami czytelnika, bo po grozie, smutku i niepewności znów nastają światło, radość i bezpieczeństwo. Tylko bardzo chcielibyśmy poznać tę wspominaną w ostatnim zdaniu książki "zupełnie inną opowieść" o tacie Polka! Ale nawet jeśli autorka nie planuje kontynuacji, poradzimy sobie mając jedynie "Matkę Polka", którą czytaliśmy już dwa razy i na pewno jeszcze będziemy do niej wracać. To jedna z najbardziej wartościowych i "czytalnych" pozycji na półkach mojego syna, prawdziwie piękna literatura.
Bożena Itoya

Zuzanna Orlińska, Matka Polka, ilustracje Mikołaj Kamler, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.

wtorek, 15 maja 2018

Tajemnice Końskiej Zagrody


Opowiadania Magdy Podbylskiej o pełnych zagadek wyjazdach dwóch kuzynek – Jo i narratorki o nieznanym imieniu – są już trylogią. Po "Tajemnicach Zatoki Delfinów" (3013) i "Tajemnicach Świstakowej Polany" (2015) na naszej detektywistycznej półce postawiliśmy "Tajemnice Końskiej Zagrody" (2017). Dzięki kolorowym, wesołym i dużym ilustracjom Katarzyny Bajerowicz oraz za sprawą twardej oprawy, sporego formatu i bardzo wyraźnej czcionki komplet książek prezentuje się wyjątkowo ładnie, sprawdza się jako zestaw pierwszych lektur, zachęca do czytania i kolekcjonowania literatury. Jeden z tomów mój syn dostał jako nagrodę na zakończenie roku szkolnego, szkoła wybrała znakomicie, bo spisane przez Magdę Podbylską przygody "detektywek" wręcz zarażają wakacyjną atmosferą i świetnie czyta się je w plenerze.
Tym razem bohaterki zostały uprzedzone przez ciocię Ellie, która zawiaduje wszystkimi wyprawami, że wyjadą gdzieś na letnie wakacje, jednak kierunek i cel podróży nie są wiadome. Czytelnik jest tu w uprzywilejowanej pozycji, bo zna tytuł książki, natomiast dziewczynki przeżywają prawdziwe katusze niepewności, choć bardziej udręczona jest chyba ciocia. Dawno nie śmialiśmy się tak bardzo już przy pierwszej stronie książki.

Ciocia poprosiła też, żebyśmy postarały się do niej troszeczkę rzadziej dzwonić w sprawie wyjazdu. Ale tak się przecież nie da! Ostateczne ustalenia są takie: każda z nas może zadzwonić do cioci tylko jedenaście razy dziennie. Tylko jedenaście! A Jo pierwszego dnia wyczerpała limit już przed śniadaniem!

Gdy wreszcie nastają wyczekiwane wakacje w stadninie koni, nie przestaje być zabawnie, bo kolejne rozdziały przynoszą następne śledztwa z przymrużeniem oka. Zaczyna się od kradzieży kwiatów (rozdział "Doniczkowe kłopoty"), w której rozpracowaniu sekunduje dziewczętom pan dziadek, sympatyczny i pomocny jak cała okolica.

Pani Barbara to nasza gospodyni. Jej mężem jest pan Marek, który umie wspaniale jeździć konno. Pani Barbara i pan Marek mieszkają w gospodarstwie, które nazywa się Końska Zagroda. W ich domu mieszka też pan dziadek, który tak naprawdę nie jest niczyim dziadkiem. Ciocia mówi, że Końska Zagroda znajduje się w prawdziwej wsi, ale nie wiem, po czym to można poznać. Może po tym, że wszyscy mieszkańcy są tacy mili i pomocni. Pani Barbara, pan Marek i pan dziadek mieszkają w domu, natomiast Sensacja, Pomarańcza i Kostaryka mieszkają w stajni – są przecież końmi.

Druga z pięciu tajemnic Końskiej Zagrody ("Koty w niebezpieczeństwie") jest naszą ulubioną. Wśród kolorowych pszczół, much, kur i innych zwierząt należących do wiejskiego krajobrazu wdzięcznie sportretowanego przez Katarzynę Bajerowicz, przemyka się kilka kocich wizerunków. Żółte, bystre spojrzenia, sterczące wąsiki, wyraz pyszczka przypominający uśmiech – znamy to bardzo dobrze, podobnie jak opisane przez autorkę chodzenie własnymi drogami przeplatane łaszeniem się i błyskawicznym czyszczeniem miseczki. Właściciele Końskiej Zagrody oraz dwóch sąsiednich gospodarstw zmagają się z serią zaginięć czarnych mruczków i choć sprawa brzmi poważnie, wręcz niepokojąco, to okazuje się bardzo wesoła.
Również czytając "Pomarańczową zagadkę" nie sposób się stresować. Międzygatunkowe przyjaźnie na kartach tej książki (w tekście i na rysunkach) przyprawiają o uśmiech i wzruszenie, a problem polegający na ciągłym przenikaniu owcy (o imieniu Surówka) na pastwisko klaczy (zwanej Pomarańczą) trudno uznać za poważny. Znów zapatrzyliśmy się na ilustracje – oczarowało nas szczere oburzenie pani Heleny, właścicielki owcy, oraz galopy i zalotne spojrzenia samej Surówki. W tekście zaś najbardziej rozśmieszyły nas, jak zwykle, dziecięce wnioski i szalone pomysły bohaterek (drzemanie jak koń – z jedną nogą uniesioną), choć i wstydząca się klacz jest skutecznym rozweselaczem.

Moja kuzynka Jo jeździ na Kostaryce, która jest gniada. Na początku śmiałyśmy się z tego za każdym razem, gdy słyszałam to słowo. Myślałyśmy, że oznacza ono zachowanie konia – Kostaryka jest gniada, bo jest nieśmiała i spokojna. Tymczasem oznacza to rodzaj umaszczenia konia, czyli kolor jego sierści, grzywy i ogona. Kostaryka, zwana też Kostką, ma lśniącą brązową sierść, wspaniałą czarną grzywę i czarny ogon. Jest śliczna. A do tego ma śmiesznie wygięty nos. Pan Marek mówi, że delikatna górka na końskim nosie jest oznaką pochodzenia Kostaryki od koni zimnokrwistych. Sprawdzałyśmy z Jo – Kostka wcale nie jest zimna, więc jej krew też jest najprawdopodobniej ciepła. Nazwy stosowane przez koniarzy są czasem bardzo dziwne.
Kostaryka stoi ze spuszczoną głową i kopie przednią nogą mały domek w ziemi.
Co zbroiłaś? – pyta pan Marek, rozglądając się dookoła. Kilka kroków dalej leży przewrócone wiadro.
Kostaryka podobno zawsze się wstydzi, gdy zrobi coś złego. To zupełnie tak samo jak ja i zupełnie odwrotnie niż Jo.

Opowiadania Magdy Podbylskiej poza wielkim ładunkiem humoru zawierają też sporą dawkę wiedzy o końskich pupilach. Mali czytelnicy poznają sposoby nazywania koni, ich pielęgnacji, zasady zachowywania się w trakcie nauki jazdy, a także zakres codziennych obowiązków pracowników stajni. Wakacje w Końskiej Zagrodzie są męczące, ale pełne wrażeń, zapewnianych przede wszystkim przez zwierzęta. Kolejne są bohaterami rozdziałów "Gdzie się podział muchy" i "Straszny strach", ale to gatunki zagadkowe, których identyfikacja jest treścią opowiadań i zadaniem czytelnika, więc nic więcej nie zdradzę. Wysiłek intelektualny przy rozwiązywaniu "Tajemnic Końskiej Zagrody" nie jest duży, porównałabym go z przejściem średnio rozbudowanego labiryntu, ale my nie podchodziliśmy do przygód "detektywek" jako do wyzwania (jak szybko zgadniemy, co się wydarzyło), czytaliśmy je, by się zrelaksować. Warto podsunąć tę książkę absolwentom klas 1-5, a tym samym postawić na lekką, ciekawą, śmieszną, znakomicie napisaną i zilustrowaną polską literaturę dla dzieci.
Bożena Itoya

Magda Podbylska, Tajemnice Końskiej Zagrody, ilustracje Katarzyna Bajerowicz, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2017.

Zdarzyło się w Polsce. Odzyskana niepodległość


Piąty tom cyklu "Zdarzyło się w Polsce" zatytułowany został "Odzyskana niepodległość. 10 opowiadań z XX wieku", jego autorami są Grażyna Bąkiewicz, Kazimierz Szymeczko i Paweł Wakuła (pomysłodawca serii), zaś o ilustracje zadbał Mikołaj Kamler. Jest to ładna, solidnie wydana publikacja, zamykająca tę odsłonę serii "A to historia", która ukazuje się w wydawnictwie Literatura. Teksty wchodzące w skład zbioru zostały ułożone chronologicznie, ale nie łączą się ze sobą bezpośrednio, często luka czasowa między akcją kolejnych opowiadań wynosi kilka, kilkanaście, a w jednym wypadku nawet trzydzieści lat. Autorzy podjęli tematy trudne, opisując te chwile z dziejów Polski i, co ważne, narodu polskiego (nie zawsze zamieszkującego obszar dzisiejszego państwa narodowego), które wiązały się z jakimiś konfliktem, stanowiły punkty zwrotne lub zapalne. Publikacja idealnie wpisuje się w obchody setnej rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę, choć, ze względu na wspomniany przekrojowy charakter, nie dotyczy dokładnie lat 1918-2018 – dolną cezurą jest rok 1920, a ostatnie opowiadanie kończy się w czerwcu 1989 roku.
Akcja pierwszych czterech utworów rozgrywa się w okresie dwudziestolecia międzywojennego, od wojny polsko-bolszewickiej do ataku Niemiec na Polskę w 1939 roku. W tym bloku znalazły się opowiadania Grażyny Bąkiewicz "Czerwony autobus. Wojna 1920 roku i bitwa warszawska" i "Szklana kulka Julka. Prezydenci II Rzeczpospolitej", Kazimierza Szymeczki "Pielgrzymka w intencji Polski. Powstania śląskie" oraz Pawła Wakuły "Burza nad miastem. Wybuch II wojny światowej". Autorzy znakomicie przybliżają dziesięcio-, jedenasto- czy dwunastolatkom czasy tak odległe, wyraziście szkicując rozmaite niuanse, w tym inną od dzisiejszej strukturę narodowościową w Polsce oraz sytuację dzieci (bohaterami wszystkich utworów są rówieśnicy czytelników). Opowiadania te dla wielu odbiorców mogą się okazać prawdziwym objawieniem, bo nawet dorośli niewiele wiedzą o okolicznościach bitwy warszawskiej czy przebiegu powstań śląskich.
Słynne powstanie warszawskie jest w zbiorowej świadomości Polaków najpopularniejszym dwudziestowiecznym zrywem, tymczasem młodzi Ślązacy z opowiadania Kazimierza Szymeczki są bardzo podobni do bohaterów stolicy i zasługują na taką samą uwagę. Autor wykazał się świetnym wyczuciem tematu i talentem pisarskim, bo opowiadanie "Pielgrzymka w intencji Polski" czyta się jednym tchem, wnikając w świat przedwojennego Śląska. Z kolei prawdziwe wydarzenia poprzedzające starcie wojsk polskich z bolszewickimi pod Warszawą w 1920 roku, przez Grażynę Bąkiewicz przedstawione na sposób literacki, fascynują swoją przypadkowością, bohaterstwem jednej osoby, dziś właściwie nikomu (poza historykami) nieznanej, która w pewnym sensie ocaliła Europę. Atmosferę podkręcają również ilustracje Mikołaja Kamlera – mroczni czerwonoarmiści i tytułowy jaskrawoczerwony autobus (czyżby nawiązanie do obrazu B.W. Linkego i piosenki J. Kaczmarskiego?) reprezentują dwa bieguny kulturowe: Wielką Brytanię, a więc Europę Zachodnią, oraz Wschód – Rosję, między którymi zawieszona jest Polska. Opowiadanie, choć przygodowo-dramatyczne, jako adresowane do dzieci nie oddaje oczywiście pełni grozy inwazji radzieckiej, zażegnanej, czy raczej odroczonej, dzięki decyzji pewnego dowódcy. Ważnym motywem "Czerwonego autobusu" jest również powszechne zaangażowanie Polaków (i obywateli innych narodowości) w obronę kraju, wręcz garnięcie się do walki ludzi, którzy dopiero co odzyskali niepodległość, w tym dzieci, chociaż im, na szczęście, wybija się z głów walkę wręcz.
Grażyna Bąkiewicz doskonale poradziła sobie również z najtrudniejszym, bo najogólniejszym, najmniej dynamicznym i najbardziej politycznym tematem w tym tomie: prezydentami II Rzeczpospolitej. Dzięki przebojowej i miłującej się w awanturniczym żywocie bohaterce oraz zabawnym cytatom z roznoszonych przez nią gazet, opowiadanie "Szklana kulka Julka" okazało się wręcz jednym z najciekawszych i najlżejszych w odbiorze. W zupełnie inny nastrój wprowadza "Burza nad miastem" Pawła Wakuły, przejmująca, niepokojąca do szpiku kości relacja o pierwszych, mniej znanych od ataku na Westerplatte incydentach uważanych za początek drugiej wojny światowej. Utwór rozpoczyna się sielankowym obrazem wypoczynku chłopca na wsi u dziadków (Był upalny sierpniowy dzień. Marek leżał na trawie i wpatrywał się w srebrzystozielony baldachim z liści, przez który z trudem przebijały się promienie słońca. Ciszę przerywało jedynie senne brzęczenie pszczół i głuche pacnięcia spadających jabłek.), a kończy kadrem niczym z filmu wojennego (Nad ich głowami rozległ się przerażający ryk pikujących samolotów, a potem nagle zrobiło się widno jak w dzień. W blasku pożaru widzieli Wieluń, na który spadały setki bomb. Płonęły dachy kamienic, kościoły i szpital Wszystkich Świętych. Wyrwani ze snu ludzie biegli ulicami i padali na ziemię, skoszeni ogniem karabinów maszynowych.). Cisza przyrody zostaje przegoniona przez huk maszyn, spokojne, jasne kolory zastąpione ciemnością, dymem, zamiast letniego słońca za dnia, świecą nocne płomienie. Tak właśnie musiały odbierać wybuch wojny dzieci, których świat z dnia na dzień legł w gruzach, w przenośni i dosłownie. Stały się one świadkami bestialstw, jak Marek, który przypadkiem odkrył niemiecką prowokację, i moim zdaniem dzisiejsza młodzież powinna poznać tę i inne zawarte w "Odzyskanej niepodległości" historie, by nigdy nie dopuścić do wojny.
Podobnie myśli zapewne dziadek Antoni, jeden z bohaterów "Długiej drogi do Polski", którego retrospekcja adresowana jest do znudzonego (początkowo) wnuka, Maćka, dzisiejszego młodszego nastolatka. Pojękujący młodzieniec towarzyszy seniorowi, sybirakowi, w spacerze z okazji Dnia Zwycięstwa, a cel wycieczki poznajemy dopiero w zakończeniu opowiadania Pawła Wakuły. To porywająca opowieść, lepiej od wszystkich lekcji i podręczników razem wziętych wyjaśniająca, czym były wojenne deportacje. Równie czytelnie zawiłości wojenne tłumaczy Kazimierz Szymeczko w kolejnym wojennym opowiadaniu – "Jak kto może", nie ograniczając się tylko do powstania w getcie warszawskim (figurującego w podtytule utworu).

Witek wszedł do mieszkania, zajrzał do ostatniego pokoju, w którym ukrywał się Weiss, a potem skręcił w stronę łazienki.
Dwa dni temu wykonano wyrok na szmalcowniku. Pewnie już wiecie, ale mam najnowszy biuletyn Państwa Podziemnego.
Ignaś sięgnął po ulotkę. Krótka notatka informowała, że na mocy wyroku sądu Państwa Podziemnego skazany został na śmierć człowiek, który szantażował Żydów i wydawał ich Niemcom. Rozstrzelany był konfidentem gestapo.
A nie mówiłem, że tutaj nic panu nie grozi? – podał kartkę lekarzowi.
Na wojnie ludzie dziczeją. Dobrze, że Polacy rozprawiają się ze zdrajcami, ale...
Ale? – chłopiec zajrzał Żydowi w oczy.
Ale przekonałem się, że granica między bohaterstwem a podłością nie przebiega między narodami, ale w poprzek nich. Wielu Polaków mi pomogło. Wy ryzykujecie dla mnie życiem. A jednocześnie są wśród was ludzie, którzy wydadzą bliźniego na śmierć. Co gorsza Żydzi też nie zawsze się wspierają. Bogaty ni jest bratem biednego, urzędnicy Judenratu jednych wysyłają na pewną śmierć, a innych chronią. Za łapówki, za szansę przeżycia dla siebie lub rodziny. Dzicz. O Niemcach nie wspominam, bo oni są tu jakby... jakby w pracy? Palą i mordują od ósmej do szesnastej, a potem wspominają żony i dzieci, które zostawili w domach w Niemczech. Wojna to szaleństwo... Znałem kilku szeregowych wermachtu, którzy przymykali oko na uciekinierów i szmuglowanie żywności. Czasem za łapówkę, czasem przez pamięć o swoich bliskich pozwalali przeżyć. Ale większość wierzy w bzdury o narodzie aryjczyków – nadludzi i Żydów – podludzi.
[Kazimierz Szymeczko, Jak kto może. Powstanie w getcie warszawskim]

Zarówno dzięki minisłowniczkowi na końcu publikacji (dla każdego utworu osobny wykaz słów i pojęć), jak i kontekstowi opowiadania dziecko poznaje słowa-klucze opisujące drugą wojnę światową, na przykład: "aryjczyk", "szmalcownik", "getto", "Państwo Podziemne", "Palmiry", "szmuglowanie". W kolejnym tekście ("Hej, chłopcy!" Grażyny Bąkiewicz) pojawiają się też "Szwaby", "szkopy", "szpicel", "godzina policyjna", czytelnik dowiaduje się, czym była kolaboracja, jak w codziennym życiu ulegano naciskowi okupacji oraz jak się mu przeciwstawiano.

Widać stąd było anioła wymalowanego nad komórkami, na bocznej ścianie kamienicy. Anioł z koroną na głowie i skrzydłami orła to dzieło pana Antoniego spod szóstki. "Szkopy i tak nie poznają, ze to orzeł w przebraniu – powiedział, gdy to malował – a nam będzie weselej". No i miał rację, bo niemiecki patrol wezwany przez pana Krola powzruszał tylko ramionami i poszedł dalej. Mieliśmy uciechę z zawiedzionej min naszego szpicla. Pan Krol myśli, że jak będzie wiernym poddanym okupantów, to dostanie obywatelstwo niemieckie i lepsze prawa niż reszta. Zmienił nawet nazwisko z Króla na Krola i obserwuje wszystko z okna, żeby donosić na sąsiadów. Ale nie zawsze mu się udaje. Anioł w każdym razie został i gdy się na niego patrzy, robi się człowiekowi raźniej na duszy. Stara pani Olejnikowa modli się co dzień do tego anioło-orła, a zamiast "amen" mówi: "żeby tych Szwabów szlag trafił. I to też jest powód do uśmiechu.
[Grażyna Bąkiewicz, Hej, chłopcy! Powstanie warszawskie]

Opowiadanie "Hej, chłopcy!" uważam za jedno z najciekawszych w tym tomie. Autorka przerywa chronologię opowieści, po jakimś czasie wraca do kluczowej sceny, budując w ten sposób napięcie i wywołując żywą reakcję czytelnika. Oczy wilgotnieją, głos się łamie, gdy czytamy o przypadkowej, niepotrzebnej i bezsensownej śmierci dziecka. Wbrew podtytułowi opowiadania, nie chodzi tu o okres powstania warszawskiego, ani o szeroko dyskutowany sens jego wywoływania czy udziału w nim dzieci, bo akcja "Hej, chłopcy!" poprzedza powstanie o rok i rozgrywa się w czasie, gdy skomponowana została tytułowa "najsłynniejsza piosenka powstańcza". Opisana tu historia może jednak uświadomić, co sprawiało, że młodzi warszawiacy chcieli działać 1 sierpnia 1944 roku, niekoniecznie z bronią w ręku.

I znów na nowo przeżywam tamtą chwilę. Hymn nadany ze szczekaczki sprawił, że zaroiło się na ulicach od Niemców. Szukali tych, co podłączyli się do megafonów i puścili niedozwoloną melodię. Gdybym nie zszedł ze stanowiska, zauważyłbym patrol i w porę ostrzegł przyjaciela. Zwialibyśmy obaj naszą ścieżką i szukaj wiatru w polu. Ale nie było mnie tam, gdzie powinienem stać.
Tam, tam! – pan Krol wskazał patrolowi jabłoń, gdzie jego zdaniem działo się coś podejrzanego.
Złaź, schneller! – wrzasnął Niemiec.
Kazik zaczął się gramolić, popłakując pewnie z bólu. Ale źle umocowana platforma przechyliła się i zsunął się młotek, spadając pod nogi oficerowi, Biedak pomyślał, że to granat i odskoczył. Jednocześnie wyciągał pistolet z kabury i strzelił między liście jabłoni. Ten strzał usłyszałem, gdy wychodziłem z domu z mokrą szmatką. Pierwsze, co zobaczyłem, to przestraszonego oficera z pistoletem w ręku i lufą skierowaną w koronę drzewa. Strzał już padł i nic nie można było zrobić, poza czekaniem.
Najpierw pojawił się samolot. Zsunął się po pochylni i zanim spadł na ziemię, pięknie zakołował wokół jabłoni. Szwankowało lewe skrzydło, bo robił zbyt duży zwrot w tamtą stronę. Zdążyłem pomyśleć, że trzeba to będzie poprawić, i wtedy gałęzie rozsunęły się i spadł Kazik.
[Grażyna Bąkiewicz, Hej, chłopcy! Powstanie warszawskie]

Podtekstem opowiadań z tomu "Odzyskana niepodległość" bywa znaczenie i moc polskich symboli narodowych. Hymn, flaga oraz godło są tu synonimami nadziei, uniesienia, wspólnoty, wolności, choćby tylko wewnętrznej. Autorzy nie nakazują wprost szacunku, nie nazywają zespołu zachowań i pojedynczych gestów patriotyzmem, ale uczą go, pokazując, czym w przeszłości były dla Polaków biały orzeł, Mazurek Dąbrowskiego oraz biało-czerwona flaga. To najlepsza droga do zrozumienia, czemu podczas hymnu trzeba stanąć na baczność, a na fladze nie wolno pisać. Znakomici pisarze w wyważony, pozbawiony nakazów i zakazów sposób, posługując się literaturą piękną wykładają historię w ujęciu przyswajalnym, ba, fascynującym dla mojego dwunastoletniego syna. Cykl "Zdarzyło się w Polsce" nie jest przejawem mody na książki patriotyczne, ale efektem świadomej polityki wydawniczej, znakomitego warsztatu pisarskiego oraz wiedzy historycznej i talentu pedagogicznego autorów, a więc prawdziwym skarbem. W czasach mojego dzieciństwa młodsza młodzież nie mogła korzystać z podobnych dobrodziejstw, pozostawały nam podręcznikowe notki. Na szczęście dziś można wczytywać się w dużo przystępniejsze i zapadające w pamięć narracje, co zawdzięczamy dynamicznemu rozwojowi polskiej książki dla dzieci, do jakiego doszło w ostatnich kilkunastu latach.
Autorzy zbioru "Odzyskana niepodległość" dokonali nieoczekiwanego, zaskakującego wyboru wydarzeń, które stały się podstawą opowiadań. Rodzice czy pedagodzy spodziewali się zapewne bitew (o Westerplatte), akcji (pod Arsenałem) oraz postaci (Józefa Piłsudskiego, Lecha Wałęsy) kluczowych w literaturze dziecięcej i edukacji. Tymczasem twórcy cyklu "Zdarzyło się w Polsce" uniknęli stereotypów, wyszli poza potoczne myślenie o historii XX wieku. Ostatni tom serii ma zdecydowanie charakter uzupełniający względem programu szkolnego, a ja polecam "przerobić" go zanim dziecko zacznie uczyć się na pamięć dat i nazwisk do testów sprawdzających. Utwory Grażyny Bąkiewicz, Kazimierza Szymeczki i Pawła Wakuły pomagają zrozumieć historię, obiektywnie, bo bez złagodzeń i peanów, a zarazem subiektywnie, bo wczuwając się w losy dziecięcych bohaterów.
Podjęcie nieoczywistych i niełatwych wątków historii najnowszej niewątpliwie jest aktem pisarskiej odwagi, bo grozi krytyką zarówno środowisk uznających patriotyzm za synonim bezkrytycznej pochwały polskiej przeszłości, jak i tych, którzy samo wspominanie o walce zbrojnej uznają za błąd i propagowanie wojny. Opowiadania zgromadzone w "Odzyskanej niepodległości" są uczciwe, rozliczeniowe w skali dopuszczalnej dla 10-12-latków. Autorzy pokazują, że nie jesteśmy święci, ale możemy być dumni z walk, które podjęliśmy, nawet przegrywając.

Trzy tygodnie później Radek, jego rodzice i Ewka stali na stacji i patrzyli na tłum Niemców zapełniających wagony pociągu jadącego na zachód. Był to taki sam pociąg, jakim oni kilka miesięcy temu przyjechali do miasteczka. Ludzie w wagonach też byli podobni, mieli takie same bagaże przytroczone do wózków, smutne twarze i łzy w oczach.
[Paweł Wakuła, Mój dom. Opowieść o ziemiach odzyskanych]

Po czterech opowiadaniach z okresu międzywojennego i trzech wojennych następują trzy utwory dotyczące narodzin i schyłku Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: "Mój dom. Opowieść o ziemiach odzyskanych" i "Pamiętnik małego Polaka. Opowieść o powstaniu Solidarności i upadku PRL" Pawła Wakuły oraz "Dobrobyt nie dla każdego. Protesty robotników w PRL" Kazimierza Szymeczki. W tej części tomu najbardziej poruszył nas "Mój dom" – portret zbiorowy Polaków po II wojnie światowej. Na przykładzie przesiedleń na ziemie odzyskane czytelnik poznaje skutki wojny w świecie dziecka, które traci przyjaźń (nie wolno pożegnać się z przyjacielem Ukraińcem, nie wolno zbliżać się do kolegi Niemca i mu współczuć) oraz krainę dzieciństwa, jest odcinane od korzeni. Nie pierwszy raz w tym zbiorze czytamy o bardzo młodych ludziach, których dzieciństwo zostało brutalnie przekreślone, którzy przeszli nagłe i przyspieszone dojrzewanie. Mali chłopcy muszą opiekować się rodzeństwem, czasem też matkami, odnaleźć się w świecie nienawiści, w którym ofiary natychmiast chcą stać się oprawcami... oprawców. Obserwujemy spiralę nienawiści, sprężyny i przekładnie wojennej machiny, odzwierciedlające się w myśleniu prostych ludzi – musieliśmy uciekać, ginęli nasi, to teraz my przegonimy i niech giną ich bliscy/ludzie/cywile. Absurdy historii okazują się wyraźniejsze, gdy jej bohaterami i zarazem ofiarami są dzieci, niezależnie od miejsca zamieszkania, wiary i narodowości niezasługujące na przydzielanie im win i kar.

Fakt, że Ewa i Radek zadają się ze Szwabem, nie uszedł uwadze mieszkańców willi Ambrozja. Pani Kuklowa urządziła córce straszną awanturę, krzyczała o zdrajczyniach i przypominała, kto spalił ich dom w Warszawie. Tak naprawdę nie było do końca wiadomo, czy ma żal o nową znajomość, czy szuka pretekstu do kłótni z Hartmannami, których jasna i przestronna kuchnia bardzo jej się spodobała.
Mama Radka nie robiła mu wyrzutów.
Tęsknisz za Stiopą? spytała cicho.
Może... Nie wiem... – odparł niechętnie. – Karl nie jest taki zły, na wojnie przecież do nikogo nie strzelał, jest za młody. Zresztą niedługo wyjedzie. A ty jak się czujesz? – zmienił temat. – Dobrze ci tu, nie tęsknisz za naszym Wołyniem?
[Paweł Wakuła, Mój dom. Opowieść o ziemiach odzyskanych]

Z własnych obserwacji i rozmów z niektórymi autorami cyklu "Zdarzyło się w Polsce" wiem, że najtrudniej pisać o najnowszej historii, którą pamiętają nie tylko dziadkowie, ale i rodzice czytelników. To już nie są jakieś abstrakcyjne, odległe dzieje rycerzy i królów, tylko wczorajsza codzienność. Każdy dorosły chciałby, aby w tekście literackim uwzględnione zostało jego stanowisko względem tak niedawnych wydarzeń, punkt widzenia grupy zawodowej czy miejscowości, z której sam się wywodzi, ocena, jaką wypracował z czasem – mitologizacja lub krytyka przeszłości. Wyzwanie polegające na omówieniu przemian ustrojowych, kulturowych i społecznych, jakie zaszły w Polsce w latach 1979-1989, podjął Paweł Wakuła, autor "Pamiętnika małego Polaka. Opowieści o powstaniu Solidarności i upadku PRL".

27 maja 1979
Dzisiaj z całą klasą przystąpiłem do Pierwszej Komunii Świętej. To znaczy prawie z całą. Wojtek Banach nie mógł, on nie chodzi na religię, bo jego tata jest milicjantem.
Było dużo gości, od wujka Gienka dostałem zegarek, a od cioci Basi medalik na szyję. Uzbierałem też dziewięćset pięćdziesiąt złotych w kopertach! Ciocia Ela, która mieszka w Australii razem z kangurami, przysłała aż dwadzieścia dolarów! Tata mówi, że to cała jego pensja!
Rodzice powiedzieli, że jak będę miał dobre oceny na świadectwie, to mi trochę dołożą i kupią rower. Nie mogli tak od razu mówić? Uczyłbym się pilniej!
[Paweł Wakuła, Pamiętnik małego Polaka. Opowieść o powstaniu "Solidarności" i upadku PRL]

Oczywiście o to, dlaczego syn milicjanta nie bywał w kościele, czytelnicy muszą spytać rodziców lub dziadków, dorośli przydadzą się też jako przelicznik prezentowo-walutowy (stary a nowy polski złoty). W "Odzyskanej niepodległości" jest kilka podobnych niedopowiedzeń, stąd ta charakterystyka czasów wymaga uzupełnienia rozmową "na żywo", dzięki czemu dorośli mogą wtrącić swoje wspomnienia i interpretacje. Wiele fragmentów "Pamiętnika małego Polaka" nie wymaga jednak komentarza, jak narodziny kultury popularnej trwającej do dziś, której odbiorcami i uczestnikami są sami młodzi czytelnicy.

1 czerwca 1980
Z okazji Dnia Dziecka tata zabrał mnie do kina na "Gwiezdne wojny – Imperium kontratakuje". Ale czad! Wszyscy chłopacy już go widzieli i każdy chce w przyszłości zostać rycerzem Dżedaj /Chyba Jedi, matołku!/ Kuba Olejnik i Marcin Socha podczas długiej przerwy wyciągnęli ze składziku pod schodami jarzeniówki i zaczęli się nimi bić jak świetlnymi mieczami, ale one się od razu potłukły i była straszna chryja.

1 czerwca 1980
W Jarocinie odbył się festiwal rockowy. Dynia chciała tam jechać z koleżanką, ale mama powiedziała, że jest na to za mała i że jak bardzo chce, to ona jej coś zaśpiewa. I kto tu jest dzieciuch i smark? Wielka mi czternastolatka!
[Paweł Wakuła, Pamiętnik małego Polaka. Opowieść o powstaniu "Solidarności" i upadku PRL]

Autor zastosował zabieg zbliżający narratora do czytelnika, polegający na uwiarygodnieniu przekazu historycznego formą pamiętnika, luźnymi, dziecięcymi komentarzami, opisem stosunków bratersko-siostrzanymi (poza tym siostra Kordiana, Balladyna zwana Dynią, podczytuje pamiętnik i poprawia w nim błędy). To bardzo skuteczne techniki, "Pamiętnik małego Polaka" czyta się płynnie, z zainteresowaniem, jak prawdziwy pamiętnik spisany przez rówieśnika, a nie lekcję podyktowaną przez nauczyciela. Takiemu komunikatowi bardziej się ufa. To ważne, bo dziesięciolatkom niełatwo jest uwierzyć, jak wyglądały rodzinne zakupy nieco ponad trzydzieści lat temu, gdy nie było kredytów (i dzieci po komunii bywały niekiedy bogatsze od rodziców), a nawet mając pieniądze trudno było kupić to, czego akurat się potrzebowało.

16 czerwca 1980
Tato odbył ze mną poważną rozmowę. Chodzi o to, że nie stać nas na nowy telewizor, a niedługo zaczyna się olimpiada w Moskwie. Zaproponował, żebym się dołożył do zakupu, a dokładniej, żebym "pożyczył" mu te dziewięćset pięćdziesiąt złotych i dwadzieścia dolców, które dostałem na komunię.
Spytałem go, co z rowerem, bo chciałem kupić składak Wigry 2, a on kosztuje aż dwa tysiące złotych. Tata obiecał, że kupimy używany rower. Zgodziłem się.

19 lipca 1980
Nowy telewizor nazywa się Rubin i uwaga... jest kolorowy! Tata musiał jechać po niego z Wrocławia aż do Katowic, ale było warto! (...)
[Paweł Wakuła, Pamiętnik małego Polaka. Opowieść o powstaniu "Solidarności" i upadku PRL]

Najlepszym łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością często okazuje się dźwięk: muzyka, radio, głosy radiowców. I tak w "Pamiętniku małego Polaka" czytamy o popularnej audycji prezentującej muzykę rozrywkową (zob. cytat niżej), kultowej, ale wciąż obecnej w ramówce Polskiego Radia. Wystarczy kliknąć w sieci na odpowiedni Player i sami stajemy się świadkami lub uczestnikami (jeśli zagłosujemy) historii. Podobnie jak "eLPeTrójka", historia opisana w "Odzyskanej niepodległości" trwa, bierzemy w niej udział, wpływając na to, które wydarzenia z najnowszych dziejów zostaną zapamiętane i uznane za przełomowe, kształtując tę specyficzną listę społecznych przebojów, polski top niepodległego (dokładnie w połowie!) stulecia, na które składają się dwudziestolecie międzywojenne, sześcioletnia wojna, PRL-owska 44-latka i trzydziestolecie postkomunistyczne. Autorzy "Odzyskanej niepodległości" wybrali wymienione wyżej miejsca i momenty historii, a my możemy z nimi dyskutować lub rozważać, jakie wydarzenia i osobistości powinny trafić do potencjalnego zbioru 10 opowiadań o latach 1990-2018.

Fajnie, że tata wrócił, może we dwójkę jakoś przekonamy dziadka. On wciąż słucha tylko tej Wolnej Europ, a w piątek o 20.00 jest nowa świetna audycja – "Lista przebojów Programu Trzeciego". Prowadzi ją bardzo sympatyczny pan Marek Niedźwiecki.
Jestem bardzo ciekaw, czy utwór "51" zespołu TSA obronił pierwszą pozycję, ale żeby się przekonać, będziemy chyba musieli kupić drugie radio!
[Paweł Wakuła, Pamiętnik małego Polaka. Opowieść o powstaniu "Solidarności" i upadku PRL]
Bożena Itoya

Grażyna Bąkiewicz, Kazimierz Szymeczko, Paweł Wakuła, Odzyskana niepodległość. 10 opowiadań z XX wieku, cykl: Zdarzyło się w Polsce, część piąta, okładka i ilustracje: Mikołaj Kamler, pomysłodawca serii: Paweł Wakuła, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018.

Przygody Marcelianka Majster-Klepki


Książka "Przygody Marcelianka Majster-Klepki" po raz pierwszy opublikowana została 80 lat temu. Jej wiek umyka nam w trakcie lektury, ponieważ jest to typowa bajka, a takie niemal jednakowo pisało się przed stu laty i pisze dzisiaj. W tym wypadku reprint ma sens nie tylko dla kolekcjonerów i bibliofilów, spodoba się również współczesnym dzieciom. Nie zauważyliśmy tu żadnej bariery czasu (może poza wyjątkowo archaicznym brzmieniem strony tytułowej: "Przygód Marcelianka Majster – Klepki historyj 6, z czterobarwnymi linoleorytami Franciszki Themerson"). Podobne, choć nie równie urokliwe i artystyczne, utwory są omawiane w szkołach już przez najmłodszych uczniów, a mój syn w piątej klasie musi czytywać znacznie starsze skarby literatury.
Jest to publikacja artystyczna, cieszy oko pięknymi grafikami, czcionkami, ułożeniem tekstu, opisową numeracją stron. Z uwagi na prezencję można ją uznać za obiekt z przeszłości, niemal muzealny, bo odzwierciedla charakter oraz założenia twórczości Stefana i Franciszki Themersonów, łączących kunszt słowa z typograficznymi i malarskimi eksperymentami. W dwudziestoleciu międzywojennym Themersonowie niewątpliwie reprezentowali nurty nowatorskie, w pewnym sensie alternatywne, teraz oczywiście nie szokują swoim podejściem do książki dla dzieci tak, jak to czynili w 1938 roku. Wbrew pozorom "Przygody Marcelianka Majster-Klepki" pod względem wizualnym nie wyróżniają się jakoś szczególnie na tle współczesnej polskiej ilustracji dla dzieci, ilustracji okładkowej czy sztuki plakatu, zauważam bowiem zbliżone kolory, sposoby przedstawiania postaci, nawiązania do polskiego folkloru (zwłaszcza wzornictwa, wycinanek, ludowych motywów i strojów). Być może podobieństwo to wynika po części z "obróbki graficznej ilustracji", za którą odpowiedzialny jest zespół Acapulco Studio (Małgorzata Nowak i Agata Dudek), przodujący w zastosowaniu jaskrawości i kontrastów oraz w statystykach nominacji do nagród za opracowanie graficzne książek dla dzieci.
O wyjątkowości książki Themersonów decyduje całościowe podejście do publikacji, perfekcjonizm, traktowanie książki dla dzieci jako indywidualnego dzieła sztuki, a nie produktu spełniającego oczekiwania rynku, odpowiadającego modzie, dopasowującego się do niej. Dzisiejsze perełki graficzne i typograficzne najczęściej stają się obiektem zachwytu dorosłych, zwłaszcza specjalistów, natomiast "Przygody Marcelianka" oczarowują również dzieci. To dziełko bezpretensjonalne, ładne, lekkie w odbiorze i, co dla mnie jest wyjątkowo cenne, pozbawione naleciałości ideologicznych. Dziś trudno znaleźć nowocześnie zilustrowaną narrację niezorientowaną na jakieś konkretne, bardziej lub mniej nowoczesne poglądy czy przekazy (feministyczne, polityczne, obyczajowe, dotyczące interpretacji historii). Widać kiedyś twórcom książki artystycznej, rozumianej jako połączenie literatury pięknej i sztuk plastycznych, łatwiej było unikać swojej ulotnej codzienności, bliżej mieli do ponadczasowości.
Bohater "Przygód Marcelianka Majster-Klepki" odbywa podróże, spotyka ludzi i przedmioty, pomaga im i sam otrzymuje pomoc. Tekst jest bardzo prosty, rytmiczny, odpowiadający małym słuchaczom i ludziom teatru, bo już po przeczytaniu pierwszych stron książki chce się ją wystawić, obojętnie czy w teatrze profesjonalnym, ulicznym, czy przedszkolnym albo po prostu w domu, w rodzinnej obsadzie.

Szedł Marcelianek Majster-Klepka drogą. Boso szedł. A droga była wyboista, kamienista, niedobra.
Przeskoczył Marcelianek przez rów. Ścieżyną obok drogi iść próbował.
A na ścieżynie rosły osty. Kłujące.
Gorąco było.
Bolały Marcelianka nogi. Bardzo.
Podskoczył do strumienia, zanurzył w zimnej wodzie, umył.
Przyjemnie.
Pluszcze nogami w wodzie.
Odpoczywa.
Węzełek obok siebie położył.
A był to węzełek –
Węzełek Przyda Się Wszędzie,
Węzełek Wszystko Zmieści,
Choćby I Sto Czterdzieści
Narzędzi!
Macha Marcelianek nogami w zimnej wodzie, aż tu naraz patrzy – płynie coś...
Ryba nie ryba, po fali pływa, ogona nie ma, jak się nazywa?

Nie jest to historia z dynamiczną akcją, tylko bajka zawierająca powtórzenia typowe dla rymowanek i w ogóle wierszyków dla dzieci. Zwroty kierowane do węzełka stają się trochę refrenem, trochę punktem kulminacyjnym każdej z sześciu przygód. Marcelianek celebruje chwile majsterkowania, jego bardzo przecież praktyczne umiejętności zyskują charakter magiczny. Pozostałe fragmenty opowiadań zdają się zwrotkami piosenki – napięcie opada, opowieść się snuje i zawsze dobrze się kończy.

Położył Marcelianek ten węzełek na ziemi i rzekł:
Węzełku Wszystko Zmieścisz,
Choćby I Sto Czterdzieści,
Węzełku Z Narzędziami,
Siekierę Daj Mi!
I wtedy wyskoczyła z węzełka błyszcząca siekiera, a Marcelianek wziął ją za rękojeść i... wali w drzewo.
Stuch, stuch, stuch, stuch!

Treść utworu pozornie może się wydać banalna, na zakończenie spróbuję więc poświadczyć, że publikacja wydawnictwa Widnokrąg ma też wyższe cele i zastosowania, do których łatwo dopasować równie podniosłe słowa (choć sam autor nie potrzebował ich by wznieść się na wyżyny literatury dziecięcej).
Istotą "Przygód Marcielianka" jest działanie określonych urządzeń, narzędzi i zjawisk przyrodniczych. W tym sensie książka Stefana Themersona ma po trosze charakter edukacyjny, choć czytelnik go nie dostrzega, bawi się, maszeruje (w myślach lub dosłownie) z Marceliankiem, mimochodem zyskując wiedzę o młynie, magnesie, żarówce czy zegarze. Oczywiście estetyka publikacji wpływa też na gusty czytelnicze i plastyczne małego odbiorcy. Wprowadzając "Przygody Marcelianka Majster-Klepki" do domowej biblioteczki dokonujemy zatem ważnego i radosnego aktu wzbogacenia wewnętrznego dziecka i budowy jego potencjału. Aktywizacja czytelnika zapewne będzie dotyczyć przede wszystkim sfery zajęć praktyczno-technicznych, ale, kto wie, może po takim szkoleniu typograficznym i plastycznym, przeprowadzonym przez mistrzynie współczesnej i międzywojennej ilustracji dla dzieci, w dziecku wykwitnie też pasja artystyczna w dziedzinie tworzenia książek.
Bożena Itoya


Stefan Themerson, Przygody Marcelianka Majster-Klepki [Przygód Marcelianka Majster – Klepki historyj 6, z czterobarwnymi linoleorytami Franciszki Themerson], obróbka graficzna ilustracji oraz odtworzenie układu typograficznego książki: Acapulco Studio, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2017.