cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

niedziela, 29 sierpnia 2021

Łatwo być miłym!

 

Książka "Łatwo być miłym!" to sprytny drobiazg pokazujący, jak pewien prosiaczek zgłębia tajniki empatii i społecznego pożycia. Autorka, włoska ilustratorka Francesca Pirrone, przygotowała dla małych czytelników jasne przesłanie, zresztą cała ta publikacja jest pełna światła i pozytywnych wibracji. Przejrzystość słów, użytych bardzo skromnie, i dużych, zajmujących niemal całe strony kadrów nie wyklucza potrzeby skoncentrowania się na treści. Każdy segment książki składa się z polecenia, czy raczej zalecenia: "Dziękuj.", "Uśmiechaj się.", "Bądź cierpliwy.", "Wspieraj.", "Dbaj.", "Chroń.", "Ratuj.", "Pomagaj.", "Przepuszczaj.", "Dziel się.", "Szanuj Ziemię", oraz trzech obrazków, z których pierwszy zawsze jest wstępem, a jego sens rozumiemy dopiero po przewróceniu kartki i obejrzeniu dalszego ciągu, przy czym do przyswojenia całości przeważnie konieczny jest powrót do pierwszego kadru tej minihistoryjki.

Bohater przemierza kolejne strony zbierając przeżycia, dobre uczynki i przyjaciół. W małym-wielkim finale "zdjęcie" grupowe i bagaż doświadczeń są już całkiem pokaźne. Utrwalone kolejnymi lekturami, bo też "Łatwo być miłym!" wydaje się książką, do której maluch będzie wracał chętnie i wielokrotnie, proste przekazy autorki mają szansę głęboko zakorzenić się w systemie wartości dziecka. Nauce sprzyjają śliczne, dopracowane ilustracje, będące jakby wyimkami z większego komiksu. Kompletności brakuje, ponieważ nie znamy motywacji bohatera, nie wiemy, czemu ze złości czy kłótni z królikiem o to, kto pierwszy ma się huśtać, płynnie przechodzi do pokojowego rozwiązania, ta zgoda następuje na zasadzie deus ex machina. Może wystarczyła rada autorki: "Przepuszczaj"? A może pierwszy obrazek nie jest każdorazowo początkiem historyjki, tylko jej gorszym wariantem, a dalej następuje dwuobrazkowa dróżka, którą powinniśmy obrać? Sami zdecydujcie, jak będziecie objaśniać swoim dzieciom i uczniom, że łatwo być miłym.

Bożena Itoya

Francesca Pirrone, Łatwo być miłym!, tłumaczenie Katarzyna Radziwiłł (na podstawie wydania holenderskiego), Muchomor, Warszawa 2020.

Malutki Lisek i Wielki Dzik. Okropieństwo

Szósty tom serii "Malutki Lisek i Wielki Dzik" Bereniki Kołomyckiej jest świeżutki niczym nowalijka. Już na etapie okładki oko czytelnika tonie w zieleni, a małe ręce chcą głaskać – liście i Liska. Historyjka opowiedziana w tym albumie w niewielkim stopniu nawiązuje do poprzedniego, ale można ją czytać i oglądać niezależnie od wcześniejszych odsłon cyklu, w ogóle zaczynając od "Okropieństwa". Nie trzeba wcześniej znać bohaterów, by ich polubić. To może być wasz liskowo-dzikowy debiut. Lekkość pióra i pędzla autorki, tak daleka od maniery, pozornie wydaje się również wskazywać na debiut, ale wystarczy bardziej zagłębić się w lekturę, by docenić poziom artystyczny i techniczne umiejętności kadrowania oraz "dymkowania" bohaterów. Są bardzo wysokie, jak przystało na pierwszą damę polskiego komiksu dla dzieci.

Malutki Lisek i inne zwierzęta szykują się do zimy, gromadząc zapasy lub szukając tych już zebranych, ale zapomnianych. Rozmawiają. Rozmyślają. Trochę filozofują. Nie jest to komiks akcji, przynajmniej nie w tym stereotypowym znaczeniu, jakiego spodziewaliby się przeciwnicy uznawania kolorowych zeszytów za pełnowartościowe książki, czyli wciąż dobrze się mające osoby komiksy dyskredytujące. Targetem "Okropieństwa" nie są dzieci, które trzeba zmuszać do czytania i lepiej niech już czytają komiksy z ich błyskawiczną, dziwnie poprzecinaną fabułą niż nic, chociaż tak naprawdę to żadna książka. Berenika Kołomycka tworzy dla młodych i wiecznie młodych odbiorców, którzy lubią i umieją przyswajać malownicze leśne widokówki składające się w spokojną, nastrojową opowieść oraz chcą i potrafią myśleć, także o innych. Tematem tego albumu jest bowiem przede wszystkim przyjaźń, także taka zmuszająca do wyrzeczeń, a przyznanie się do winy, podjęcie ryzyka utraty zaufania czy w ogóle przyjaciela, bywa największym wyrzeczeniem.

Wielki Dzik reprezentuje spokojne, refleksyjne podejście do życia, niekiedy okazuje odwagę nie poddaje się nurtowi plotek ani grupowej paniki. Malutki Lisek jawi się jako jego przeciwieństwo – w gorącej wodzie kąpany, czasem rozpali się do pomarańczowości, palnie coś, potem szybko żałuje. Świadkiem liskowej żywiołowości i narzekania na Dzika jest Koszatka (najśliczniejsza z uroczych postaci w komiksie), która zlękniona przekazuje wieść Wiewiórce, ta z kolei biegnie z doniesieniem do oczernianego przez rudego. Gdy już myślimy, że wszystko potoczy się jak zwykle, to znaczy zostaniemy pouczeni, jak powstaje plotka i ile może zrujnować, następuje niespodziewany zwrot, a właściwie stop akcji. Dzik zanim wysłucha wiadomości przeprowadza test, czy rewelacja, z którą przychodzi do niego Wiewiórka jest prawdą i czymś dobrym. Przy braku pewności co do którejkolwiek opcji, wielka nowina zostaje porzucona na rzecz patrzenia sobie na śliczne rybki. Bardzo dobrze rozumiem Wielkiego Dzika i niniejszym uznaję za mojego guru. Zamiast truć codzienność plotkami, wyrzutami i podejrzeniami, lepiej wszyscy obserwujmy wodny, leśny i powietrzny drobiazg. A przynajmniej czytajmy komiksy Bereniki Kołomyckiej, której podejście do świata i sztuki komiksu podbudowuje i przywraca równowagę.

Bożena Itoya

Berenika Kołomycka, Malutki Lisek i Wielki Dzik. Okropieństwo, Egmont Polska, Warszawa 2020.

Niemożliwe



Portugalska książka "Niemożliwe" Catariny Sobral pokazuje i omawia poważne, fundamentalne wręcz sprawy (wszech)świata w bliskiej dzieciom oprawie plastycznej i formie krótkich, jasnych komunikatów. Jest to spójna, przystępna opowieść – czytelnik ma wrażenie, że bierze udział w występie wprawionego opowiadacza, który na dodatek jest rysownikiem. Ale takim posługującym się dziecięcym językiem plastycznym, myślącym jak sam słuchacz / oglądacz. Zadaniem czytającego maluchom dorosłego jest zmieniać głos, przybierać odpowiednie intonacje, dodawać dźwięki zwierząt, wiatru, wybuchów, wody, naśladować stąpanie dinozaurów i ogólne zrobić takie przedstawienie, na jakie ta wspaniała książka zasługuje.

Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy wszystko było w jednym miejscu.

Pomysłowość autorki zachwyciła mnie dowcipem, barwnością i pewną oczywistością, na którą jednak rzadko kto by wpadł. Właśnie tak należy przybliżać kilkulatkom zagadnienia powstawania materii i życia, naszego układu i planety, czyli kwestie trudne do objęcia nawet najtęższymi, kilkudziesięcioletnimi umysłami. Jest w "Niemożliwym" rozmowa o małym i wielkim, o rozroście, odłączaniu się i zbliżaniu, o cząsteczkach, które wyglądają jak różnobarwne i wielokształtne urodzinowe baloniki z oczami. Perspektywy się zmieniają, dlatego też my musimy obracać książkę, bo chwilami wszystko staje na głowie i również dymki z tekstem oraz towarzyszące nam w lekturze dzieci (może one to wszystko rysują?) lądują do góry nogami.

W tej jednej milionowej sekundy wszechświat urósł tak bardzo, że o ile wcześniej nie bylibyśmy w stanie go zobaczyć, bo był za mały, o tyle teraz nie możemy objąć go wzrokiem, bo jest gigantyczny!

Treść książki trudno jest opisywać słowami, bo te wypowiadane są różnymi czcionkami, w towarzystwie obrazków, z których każdy stanowi integralny element historii. Wyobraźnia dziecka bawi się świetnie, szczególnie przy umysłowej gimnastyce, jaką autorka zaproponowała zamykając dotychczasowy rozwój świata w granicach jednego roku. Te bardzo obrazowe ćwiczenia z myślenia przydadzą się każdemu starszemu przedszkolakowi, uczniowi zerówki i pierwszej klasy, a kto wie, może z tej formy popularyzacji wiedzy skorzystają i starsi. Zwłaszcza z najfajniejszego we wszechświecie słowniczka, który zamyka książkę pod postacią superkontynentu (w superbohaterskiej pelerynie). 


Bożena Itoya 

Catarina Sobral, Niemożliwe, z portugalskiego przełożył Jakub Jankowski, Wydawnictwo Druganoga, Warszawa 2021.

Kuferek Adama Mickiewicza

 

Jako dziecko lubiłam twórczość Adama Mickiewicza, w niektórych przypadkach nawet bardzo. Po niedawnym ukończeniu szkoły podstawowej przez mojego syna mam już wieszcza trochę dosyć, a wizja kolejnych obowiązkowo czytanych w szkole średniej dzieł zdecydowanie mnie przygnębia. "Kuferek Adama Mickiewicza" okazał się miłą odskocznią od szkolnego trybu analizy poezji i literatury w ogóle.

Napisana przez Jarosława Mikołajewskiego niewielkich rozmiarów książka jest lekką biografią opowiedzianą w konwencji muzealnego oprowadzania. Taki charakter opowieści wynika z proweniencji tytułowego przedmiotu i samego autora, oboje bowiem reprezentują warszawskie Muzeum Literatury imienia Adama Mickiewicza. Eksponat pozwala zrozumieć kluczowe dla życia patrona podróże, zbliżyć się do jego miłości i lęków, decyzji, polityczno-społecznych warunków bytowania. Jarosław Mikołajewski cytuje wiersze, celnie wskazuje ich lokalizację chronologiczną, "państwową" i... uczuciową. Wstępnie interpretuje poezję, dyskretnie podsuwając młodemu czytelnikowi myśl, że te wszystkie duchy przeszłości nie muszą być tak upiornie nudne i trudne. Zostawia przestrzeń dla indywidualnej pracy z "Panem Tadeuszem", "Dziadami" czy "Świtezianką", która i tak czeka każdego polskiego ucznia, warto więc zacząć ją przyjemnie, z mądrym przewodnikiem, jakim jest Jarosław Mikołajewski.

"Kuferek Adama Mickiewicza" adresowany jest do dzieci ze szkoły podstawowej, a na tym poziomie polskie książki prawie zawsze mają ilustracje. Tutaj obecność obrazków jest zrozumiała ze względu na ich charakter informacyjny. Ewa Mędrek po prostu płynnie uzupełnia tekst mapą, portretami, przy czym te o nieznanych twarzach zwracają szczególną uwagę i zapadają w pamięć, przedstawieniami ważnych dla opowieści miejsc, budynków wiązanych z naturą (gałęziami, falami), świetnymi ilustracjami do "Ballad do romansów", które mogą nie wydawać się obligatoryjne, ale bez nich wzmianka o romantyzmie pozostałaby suchą notką, a tak udało się wprowadzić odpowiedni nastrój, będący przecież podstawą tej epoki literackiej. Seryjność grafik wskazujących na temat wojny: armat i żołnierzyków, genialnie pokazuje zarówno gigantyzm wojen, ich wszechobecność, taśmowe płynięcie uzbrojonych ludzi oraz dział, zalewanie przez nie świata, jak i pewną karykaturalność, absurdalność tych wszystkich zrywów, bojów, wyzwolicieli, z czasem zaklętych w pozbawione twarzy figurki w dziecięcej zabawie, czy nawet książce.

Bożena Itoya

Jarosław Mikołajewski, Kuferek Adama Mickiewicza, ilustrowała Ewa Mędrek, Muchomor, Warszawa 2019.

A może morze?


Przewodnik i pamiętnik, książka aktywnościowa i miniencyklopedia Bałtyku ‒ to wszystko połączyły w jednym broszurowym wydawnictwie Barbara Caillot i Aleksandra Karkowska. Jeśli zastanawiacie się nad kierunkiem całorocznych rodzinnych (a nawet szkolnych) wycieczek i rozwoju zainteresowań waszych dzieci czy uczniów, wyskakujących powoli z przedszkolnych i wczesnoszkolnych trzech linii oraz programów ćwiczeń zamkniętych w tym etapie edukacji, rozważcie proszę: "A może morze"? Dla absolwentów przedszkola i pierwszaków publikacja ta może okazać się zbyt rozbudowana, większości zadań nie mogliby wykonywać samodzielnie, stąd zabawa w znawcę Bałtyku byłaby mniej ciekawa i angażująca. Na starsze dzieci czekają całe godziny obserwacji i notowania. Po otwarciu zeszytu, tuż za delikatną, muszelkową wyklejką, widzimy miejsce do podpisania przez właściciela, ale nie tylko imieniem i nazwiskiem, a także miejscowością zamieszkania, odległością od morza oraz datą rozpoczęcia notatek. Właściwą część publikacji rozpoczyna mapa polskiej linii brzegowej Morza Bałtyckiego z oznaczonymi miejscowościami, których nazwy należy samodzielnie wpisać podczas uzupełniania zeszytu, oraz z miejscem na wypunktowanie ulubionych. Dalej następuje kalendarz pogody na cały miesiąc, z rubrykami czekającymi na rysunki słońca, chmur, deszczu, fal w różnym natężeniu oraz na oznaczenia temperatury wody i powietrza. Takie obserwacje wymagają sumienności oraz regularności, więc dziecko nabywa kompetencji potrzebnych nie tylko w pracy naukowej, ale i w najzwyczajniejszej szkole. Przy okazji młody badacz Bałtyku będzie miał się czym zająć w nudniejsze, deszczowe dni wyjazdu.

Wśród zadań zaproponowanych w "A może morze?" znalazły się ćwiczenia plastyczne i techniczne, jak labirynt zamknięty w latarni morskiej, kolorowanie starej pocztówki, wykonanie różnych przedmiotów z kamyków, składanie papierowego statku czy budowa latawca według instrukcji; przyrodnicze (zgadnij, jaka to ryba, zwierzęta w Bałtyku, odrysuj kontur muszli i spróbuj dopasować do opisu); geograficzne (nazwy krajów nadbałtyckich, wspomniana mapa); żeglarskie (alfabet Morse'a, węzły, typy statków, tajemnice latarni morskiej), a nawet socjologiczne (ankieta z "człowiekiem morza"). Aktywności przeplatane są ciekawostkami i faktami, właściwie nawet są z nimi spojone, bo fragmenty do wypełnienia należą do szerszych notatek albo konkretnych dziedzin wiedzy i zawsze uzupełniając czy układając tekst dziecko uczy się czegoś.

Jestem pod wielkim wrażeniem profesjonalizmu autorek, odpowiedzialnych również za projekt graficzny (wraz z Katarzyną Brzostowską). Nauka i zabawa zostały tu idealnie zrównoważone, zadania można wykonywać w dowolnej kolejności, niekoniecznie wszystkie, bez stresu i jakiegokolwiek szkolnego nacisku. W razie wątpliwości, na ostatniej stronie znajdziecie odpowiedzi do trudniejszych quizów. Ilustracje i czcionki podtrzymują wrażenie lekkości, całość sprawia przyjemność, daje satysfakcję ze sprawdzenia się w niełatwych wyzwaniach oraz pozwala połknąć bakcyla Bałtyku ‒ niegroźnego, choć mocno zaraźliwego, bo zapadają nań całe rodziny, nie chcąc nigdy "zdrowieć" i przekazując go kolejnym pokoleniom. 


Bożena Itoya 

Barbara Caillot, Aleksandra Karkowska, A może morze?, Oficyna Wydawnicza Oryginały, 2020.

Mój cień jest różowy


Jeżeli za przekład książki dla dzieci bierze się Michał Rusinek, poeta i językowy sztukmistrz, to musi czekać nas lektura wyjątkowa. W końcu spod jego pióra wyszły polskie wersje "Fistaszków" (Wydawnictwo Nasza Księgarnia) oraz opowieści Tomiego Ungerera ("Otto", "Księżycolud" i "Trzej zbójcy", Wydawnictwo Format). "Mój cień jest różowy", stwierdza chłopiec wpatrujący się w swoje roztańczone odbicie, odziane w spódnicę baletnicy. Taką okładkę przygotował autor oryginalnego tekstu i zarazem ilustracji: Scott Stuart. Minęło kilka miesięcy od polskiej premiery tej dość głośnej książki adresowanej do kilkuletniego czytelnika i jego rodziców, spróbujmy na chłodno spojrzeć na jej zalety i przekaz, nie mieszając się w medialne wybuchy ideologicznej agresji. Ewentualne rozterki dotyczące wartości czy zasad ugruntowywanych przez tę publikację wynikać mogą z jej tematu. Autor opowiada bowiem o przełamywaniu uprzedzeń i zachowaniach wychowawczych rodzica dziecka, które nie identyfikuje się (przynajmniej nie w pełni) ze swoją biologiczną płcią. Kwestia ta rozciągana jest na inne "tożsamości nienormatywne". Tytułowy cień oznacza tu drugie "ja" lub "ja" pierwsze, ale w jakiś sposób wstydliwe i ukrywane, potrzebujące ujawnienia. Posiadający konserwatywne poglądy dorośli czytelnicy książek dla dzieci mogą odetchnąć i nie poczuwać się do obowiązku bycia zbulwersowanym, bowiem "Mój cień jest różowy" okazuje się nie być książką kontrowersyjną, krytykującą kogokolwiek, piętnującą dzieci "normalne", mieszającą im w głowach. Tu jest miejsce dla każdego, a jeśli nie zgodzicie się z tatą głównego bohatera, możecie wyjaśnić swojemu dziecku, czemu nie ma on racji i jak wy byście postąpili, gdyby to ono czuło się wyklęte ze świata.

Cień taty mojego niebieski jest cały - i wszystkie chłopaki w rodzinie taki miały.

Na dużych, pokrywających całe (również niemałe) strony ilustracjach poznajemy zmartwionego chłopca wojującego z własną przynależnością: do rodziny, oczekiwań, społecznej roli, zachowań i zainteresowań, jakie przyporządkował mu świat ze swoimi normami i kategoryzacjami. Niezadowolony z siebie samego wyraźnie cierpi. Po chwili jednak okazuje się, że gdy nasz bohater jest sam, jego różowy cień jest dobrym, zabawnym kompanem, tylko że ta zabawa kończy się wraz z pojawieniem bardzo męskiego mężczyzny, czyli taty.

Twój cień już niebawem nie będzie różowy. Nie przejmuj się - mówi. - To etap przejściowy.

Pasować do rodziny, w ogóle do świata – to marzenie i wyzwanie dla malucha, który właśnie idzie do szkoły. Trudno uwierzyć w podobną odwagę, ale mimo kompleksów i samoakceptacji bliskiej zeru, chłopiec spędza pierwszy dzień w spódniczce baleriny. Podoba się sam sobie, tata wygląda na strapionego, inni uczniowie gapią się i śmieją. Po lekcjach ciuszek i wiara w siebie zostają rzucone w kąt, bohater zaszywa się pod pierzyną, a ojciec... Zachowa się zupełnie inaczej niż na początku tej historyjki. Nie, idylla nie nadejdzie nagle, ale uda się wypracować jakąś drogę do pewności siebie i szerszego patrzenia na świat. A chyba dokładnie takie są cele wzajemnego wycho(wy)wania się w rodzinie przez dorosłych i dzieci, prawda? Spróbujcie zatańczyć, jak wam zagrają wasze cienie, w rytm lekkiego przekładu Michała Rusinka. Czasem będzie różowo, kiedy indziej dopadnie was blue monday albo inny niebieski cień codzienności, ale na pewno warto dać się zaprosić do tej lektury w rozmaitych układach i kolorach tęczy. 
 

Bożena Itoya 

 Scott Stuart, Mój cień jest różowy, przełożył Michał Rusinek, Wydawnictwo Znak Emotikon, Kraków 2021.

Lama mania



Lamy są ostatnio modne, w Polsce chyba bardziej jako motyw zdobiący rozmaite artykuły papiernicze niż żywe zwierzęta, chociaż te pojawiają się w charakterze terapeutów i gwiazd specjalnych farm. Opublikowanie świeżutkiej, we francuskim oryginale wydanej zaledwie rok temu książki "Lama mania" to świetny ruch wydawnictwa Muchomor, bo zdecydowanie istnieje duże grono zainteresowanych młodych odbiorców. Autorką tego kompendium jest francuska pisarka Françoise de Guibert, w której dorobku znajdują się liczne publikacje adresowane do najmłodszych, między innymi popularnonaukowe przewodniki po faunie i sztuce, encyklopedie Larousse'a, ale także adaptacje mang. Zróżnicowane są również dokonania ilustratorki Anne-Hélène Dubray, tworzącej bardzo ciekawe, tryskające kolorami albumy (sądząc po mojej małej internetowej kwerendzie). Obie panie debiutują na rynku polskim właśnie "Lama manią".

Przewodnik po świecie lam opowiada zarówno o funkcjonowaniu tych zwierząt w naturze, jak i ich życiu z człowiekiem. Dowiadujemy się co nieco o południowoamerykańskiej krainie lam – płaskowyżu śródgórskim Altiplano, leżącym w Andach Środkowych, na terenie Boliwii i Peru. Tu od razu zaznaczam, że autorka wspomina jedynie o "Altiplano – krainie lam", zaś jego dokładną lokalizację i charakterystykę czytelnik musi sprawdzić w innym źródle, o ile poczuje taką potrzebę. Françoise de Guibert omawia za to skoki temperatur w środowisku naturalnym lam, ich metody przystosowania do warunków pogodowych, dokładny wygląd, pokarm, reguły i długość życia w stadzie oraz rodzinie, smykałkę do ekologii, szkoły i podróży. Wymieniane są również inne gatunki żyjące w Altiplano, dzicy kuzyni lam oraz prehistoryczne wielbłądowate. Dowiadujemy się, jak ludzie wykorzystywali lamy w przeszłości, czemu szukali ich towarzystwa i do czego są im potrzebne współcześnie. Na zakończenie możemy wykonać quiz, w którym mylne odpowiedzi są na tyle dowcipne, że trudno się pomylić.

Szereg porządnie przedstawionych ciekawostek najwięcej zyskuje dzięki wyobraźni ilustratorki i przyjaźni, jaką wyraźnie żywi ona wobec swoich modelek. W pracach grafików bardzo często widać, czy dobrze bawili się przy ich tworzeniu i sądzę, że rysowanie lam sprawiło Anne-Hélène Dubray wielką przyjemność. Ta twórcza radość udziela się małym czytelnikom, zwłaszcza przy oglądaniu rozkładówek z "minami i minkami" lam (można spróbować naśladowania, polecam zwłaszcza teatrzyk cieni) oraz wyszukiwanką "gdzie jest lama" – nie ma tam co prawda żadnego przebojowego "living room", ale zdarzają się inne nieoczekiwane miejsca. Cała publikacja jest zróżnicowana i sympatyczna jak same bohaterki oraz ciepła jak ich wełna, koniecznie zanurzcie się w niej w jakiś zimny letnio-jesenny wieczór. 


Bożena Itoya 

Françoise de Guibert (tekst), Anne-Hélène Dubray (ilustracje), Lama mania, tłumaczenie Katarzyna Radziwił, Muchomor, Warszawa 2021.

Opowieści z głębi miasta

 

Jeśli polubi się opowieści Shauna Tana, to od razu bardzo. Z niecierpliwością czeka się na kolejne, często sięgające magicznej głębi miasta (lub przedmieść) historie tworzone słowem i obrazem. Ostatnia książka australijskiego artysty wydana w Polsce, jak zwykle przez kulturę gniewu, zawiera poetyckie grafiki i teksty ‒ krótsze i dłuższe opowiadania oraz wiersze, łącznie 25 epizodów o zwierzętach, bohaterach prawdziwych i zarazem wyimaginowanych. Oderwanie publikacji od schematów, jej nietypowość i niedefiniowalny charakter rzuca się w oczy już na etapie spisu treści ujętego w formie ikon, cieni zwierząt z numerami stron, na których zaczynają się poświęcone im rozdziały. Obrazki te nie zostały ułożone w kolejności następowania opowieści, nie znamy klucza zastosowanego w spisie treści. Pozostaje nam podążać za myślą autora, porzucić utarte tory myślenia o książce, jej celach i formach, po prostu wniknąć do głębi miasta.

Pewnego dnia rzuciłem w ciebie kijem.

Przyniosłeś mi go z powrotem.

Moja dłoń dotknęła twojego ucha.

Twój nos dotknął tyłu mojego kolana.

Ruszyliśmy przed siebie, jedno obok drugiego,

jakby tak było od zawsze.


Czas rozlał się między nami

bezkresną rzeką,

rozpostartymi równaniami, uniesionym niebem,

aż zakrzyknąłeś do mnie,

Świat należy do nas!

I tak było.

Opowieść o psie jest intymna, osadzona w bliskości, i równocześnie historyczna, bo porusza dzieje nawiązywania relacji, która z czasem przeistacza się w wielowiekową przyjaźń psio-ludzką. Sam tekst wiersza mógłby się wydawać nieco mizerny, nazbyt wzniosły, ale towarzyszy mu szereg ilustracji będących realizacją tej samej wiecznej przygody w różnych czasach, szerokościach geograficznych, rozmaitych wcieleniach. Bardzo to ładne i wzruszające.

Zupełnie inne wrażenia i emocje wywołują krokodyle, które niezauważone mieszkają w sięgającym chmur biurowcu. Realizm magiczny połączony z bardziej lub mnie dyskretnym ekomorałem przebija przez gładką ściółkę większości opowieści. Ludzka perspektywa wypada tu śmiesznie. Jesteśmy tylko pyłkiem na drodze, czymś nieistotnym, małostkowym i zarozumiałym, nieświadomym prawdziwego trwania świata, jego sensów. Nasze miasta są zabawkami, poczekalniami, migawkami dla mitycznych istot przybierających postać gigantycznych ślimaków uprawiających miłość na miejskich szosach, fascynujących brokatowych ryb dryfujących wysoko nad dachami lub (pozornie) zwyczajnych zwierząt. Te stworzenia nigdy nie są typowe, ale mi bardzo łatwo było przeniknąć do wizji Shauna Tana, niemal uznać je za własne, może dlatego, że już na stronie siedemnastej przyleciały motyle, a ja przeżyłam podobną opowieść na żywo z ćmami w centrum swojej metropolii. Pamiętam, jak pisałam do koleżanek z pracy, bo bardzo chciałam dzielić z nimi ten moment, gdy powietrze zmieniło się w drgające skrzydła. Tak dobrze jest utrwalić własne magiczne doświadczenia w czyjejś książce.

Krążyły, tańczyły i trzepotały wokół naszych uszu niczym niemy cud. Staliśmy zupełnie nieruchomo, jedno obok drugiego, jak zator na moście, wstrzymując każdy oddech i każde mgnienie oczu w oczekiwaniu na zwiewne błogosławieństwo maleńkich owadów. "Patrz! Patrz! Tu, na ramieniu, na ręce, na kolanie, na głowie! Zaczekaj! Nie ruszaj się! Spójrz na tego, na moim nosie!". I przez ułamek chwili, z twarzami i dłońmi obróconymi ku niebu, nie pytaliśmy dlaczego. Zgiełk w naszych głowach zamilkł, niekończące się zwoje taśmy z głosem narratora doszukującym się wszędzie skutku i przyczyny, znaku i symbolu, jakiegoś konkretnego znaczenia, wartości czy przesłania ‒ wszystko to po prostu ustało, a do nas przyleciały motyle.

(Przyp)owieści Shauna Tana bywają smutne, kiedy głęboko wnikają w naszą potrzebę ujarzmiania natury, likwidacji potworów, uczestniczenia w widowisku śmierci ‒ czasem nazywanym polowaniem, kiedy indziej połowem. Dobrze choć raz zobaczyć, jak to naprawdę wygląda, ubrać w poezję i malarstwo codzienność naszej leniwej konsumpcji i niby-nieszkodliwego, biernego gapienia się. Inne historyjki tchną w nas marzenia i nadzieję, bo przemawiają prosto do serca, językami literatury i grafiki. I tu doszło do mojego kolejnego spotkania: sowa Shauna Tana przefrunęła do "Kraboszek" Barbary Piórkowskiej, łącząc zupełnie różne literackie światy. Polecam takie transgatunkowe, "międzyautorskie" przeżywanie "Opowieści z głębi miasta".

Analogii jest oczywiście więcej, również takich bezpośrednich, bo chyba każdy skojarzy miniaturę o żabach z "Cykadą", czyli właściwie "Przemianą" Franza Kafki. Zresztą tom obfituje w transformacje i podmiany, niektóre jawią się jako wyzwolenie, inne przerażają i ostrzegają. A Shaun Tan bawi się wyśmienicie i jako metaforysta, i jako moralista, celnie podsumowując kondycję ludzkiego społeczeństwa ‒ czasem bardziej dramatycznie, kiedy indziej kąśliwie. Przede wszystkim zaś snuje te niepowtarzalne obrazy, z których może nie wszystkie mnie przekonują, ale tych wypowiedzianych jakby specjalnie dla mnie nigdy nie zapomnę: koni, jaka, gołębi, kota, lisa. "Opowieści z głębi miasta" są dziełem, do którego wraca się często, bo jego czytanie i oglądanie wywołuje łącznie wrażenia, jakie znamy z wizyt w galeriach, kinach, muzeach i bibliotekach, gromadzących wiedzę o całej twórczej i niszczycielskiej działalności człowieka oraz jej artystyczny komentarz.

Bożena Itoya

Shaun Tan, Opowieści z głębi miasta, tłumaczenie Anna Warso i Wojciech Góralczyk, Kultura Gniewu, Warszawa 2018.