Morze
i dalekie podróże dla niektórych z nas są całym życiem, dla
innych – hasłami z wyszukiwarki internetowej, dawnych lektur
szkolnych, ewentualnie tematem slajdowisk organizowanych przez
przyjaciół. A czy dzieci tęsknią jeszcze za niebezpiecznymi
przygodami, odkryciami, zimnymi, groźnymi falami i wielką tajemnicą
morza? Wożone szybkimi środkami transportu i izolowane od żywej,
lokalnej kultury (obojętnie czy na Kaszubach, czy Majorce), mogą
nie poznać ani rzeczywistej odległości, jaką przebyły, ani
charakteru miejsca, w którym się znalazły. Zdarza się też, co
wiem z własnego doświadczenia, że dziecko kojarzy morze głównie
z turystycznym konsumpcjonizmem i przerośniętym basenem ("załóż
kolorowy czepek, żebym Cię dobrze widziała, i nie wchodź głębiej
niż do kolan"). A potem przychodzi czas na czytanie i
przeżywanie "Wyspy Skarbów" Roberta Louisa Stevensona. Po
tej inicjacji, o ile przebiegnie pomyślnie, zrodzi się nowy
wil(cze)k morski i całkiem dojrzały czytelnik.
"Jeśli
żeglarskie szanty i gawędy
Burze,
przygody upały i chłody,
Szkunery,
wyspy i nieznane lądy,
Ukryte
skarby, bitwy i korsarze,
Chytre
podstępy, śmiałe abordaże,
Co
mnie tak ongiś za serce chwytały,
Kiedym
je chłonął jako chłopiec mały,
Dziś
spodobają się zacnej młodzieży,
Która
w te morskie przygody uwierzy –
To
niech tak będzie! (...)"
"Wyspy
Skarbów" nigdy nie uznawałam za lekturę szkolną (z całym
bagażem negatywnych konotacji, w jakich tkwi to pojęcie) i mam
nadzieję, że nie będzie jej tak pojmował mój syn. Jest prosty
sposób na wywołanie przyjaźni między R.L. Stevensonem a własnym
dzieckiem: podsunąć nowe wydanie "Wyspy Skarbów" (w
tłumaczeniu Andrzeja Polkowskiego i z ilustracjami Roberta
Innocentiego) nim potomek dowie się, że będzie "omawiał"
tę książkę w szkole. Eksperyment ten właśnie przeprowadzam, jak
na razie z sukcesem. Istnieje szansa, że ziarno Stevensona
zakiełkuje i wyda żniwo zanim zostanie stłumione przez analizę "w
klasie", sprowadzającą młodego czytelnika na ziemię, czy
raczej "na ląd".
Oczywiście
szkolne "przerabianie" książki niekoniecznie ją
"zabije". Nawet marzy mi się taka lekcja poświęcona
wprowadzeniu do "Wyspy Skarbów", właśnie w edycji
wydawnictwa Media Rodzina, bo polegająca na analizie ilustracji
Roberta Innocentiego. Czterdzieści pięć minut spędzonych z
czternastoma ilustracjami i pięcioma szkicami (oraz jedną mapą),
poświęconych na rozmowy o charakterze i tematyce poszczególnych
obrazów, nastroju, jaki wywołują one w czytelniku, o wyglądzie
postaci, obecności morza. Wyobrażam sobie też zadanie polegające
na wymyśleniu do danej ilustracji dowolnej historii, niezwiązanej z
treścią książki (czy nie tak rozmyśla o sztuce dziecko
wpatrujące się w muzealny obraz?). Akurat to wydanie "Wyspy
Skarbów" jest wspaniałym materiałem na lekturę szkolną,
rozumianą jako środek służący kształtowaniu w dzieciach
wrażliwości literackiej i ogólnie artystycznej.
Postanowiłam
sprawdzić, czym nowy przekład różni się od poprzednich.
Porównałam więc wybrane fragmenty "Wyspy Skarbów" w
tłumaczeniu Andrzeja Polkowskiego z wydaniem z mojego dzieciństwa
(Oficyna Wydawnicza C & S 1991, przełożył Józef Birkenmajer).
Jako dziecko w rozdziale "XV. Mieszkaniec wyspy" czytałam:
"Mogłem
teraz przekonać się, że był to biały człowiek jak ja, z [!]
nawet rysy miał dość przystojne. Skóra, tam gdzie przeglądała,
była spalona od słońca, nawet wargi miał niemal czarne, a jego
jasne oczy wprost niesamowicie odbijały od tak ciemnej twarzy. Nigdy
w życiu nie widziałem ani sobie nie wyobrażałem podobnego
obdartusa. Był odziany w strzęp starego płótna żaglowego i
zetlałego ubrania żeglarskiego, a ta niezwykła łatanina trzymała
się razem jedynie dzięki kombinacji najróżnorodniejszych guzików,
małych patyczków i pętli zasmolonego powroza. Na lędźwiach miał
stary pas skórzany z mosiężną sprzączką, który był jedyną
całą rzeczą w jego odzieniu.
– Trzy
lata! – zawołałem. – Czy jesteś rozbitkiem?
– Nie,
przyjacielu – odrzekł – maronem.
Słyszałem
już dawno to słowo i wiedziałem, że oznacza rodzaj strasznej
kary, dość pospolitej wśród korsarzy, a polegający na tym, że
winowajcę wysadza się na pustej i ustronnej wyspie z garstką
prochu i kul".
W
omawianym wydaniu "Wyspy Skarbów" (tłum. Andrzej
Polkowski, Media Rodzina 2014) cytowany rozdział XV zatytułowany
został "Człowiek z wyspy", a analogiczny fragment brzmi
następująco:
"Teraz
dopiero zobaczyłem, że to biały człowiek, jak ja, i że rysy ma
nawet dość sympatyczne. Skórę, tam, gdzie była odkryta, miał
spaloną słońcem, nawet wargi były poczerniałe, a jego oczy
niesamowicie jaśniały w tak ciemnej twarzy. Jeszcze nigdy nie
widziałem, a nawet sobie nie wyobrażałem tak licho odzianego
człowieka. Okrywały go łachy ze strzępów płótna żaglowego i
starego marynarskiego sukna, a ta niezwykła łatanina trzymała się
razem dzięki kombinacji najróżniejszych niepasujących do siebie
zapinek, mosiężnych guzików, patyków i pętli ze smołowanych
onucy. Na biodrach miał stary skórzany pas z mosiężną sprzączką
i była to jedyna cała rzecz w całym jego przyodziewku.
– Trzy
lata! – zawołałem. – Jesteś rozbitkiem?
– Nie,
bracie – odrzekł – Wysadzono mnie tutaj.
Słyszałem
już o tej straszliwej karze, dość częstej wśród piratów, a
polegającej na wysadzeniu winowajcy na jakiejś odległej bezludnej
wyspie, z garstką prochu i amunicji".
Moim
zdaniem przekład Polkowskiego wypada lepiej, przeważnie jest
zgrabniejszy stylistycznie i bardziej przystępny. Tłumacz posługuje
się piękną polszczyzną, dzięki czemu książkę czytało się
nam wspaniale. Poza tym jest to po prostu ładna, solidnie wydana
publikacja z czytelną czcionką.
Oczywiście
miłość dziecka do morza, piratów, książek Stevensona i rysunku
Innocentiego tylko w nieznacznym stopniu zależy od nas, a w
zdecydowanie większym od preferencji samego małego czytelnika.
"Wyspa Skarbów" jest tylko jedną z alternatyw dla
Minecraftów, Smrodków, innych koszmarnych bohaterów i dzienników
oraz nie-książek służących do (twórczego) niszczenia. Nie
twierdzę, że przygody Jima mogą wyprzeć z rynku wspomnianych
wyżej nowoczesnych i atrakcyjnych bohaterów "literatury
masowej", ani że taki jest cel wydawania na nowo "Wyspy
Skarbów". Kto wie, może nawet Stevenson oraz jego mistrzowie
korsarstwa okażą się wkrótce literackimi anachronizmami i umrą
naturalną śmiercią klasycznych książek?
"Lecz
żal mnie bierze, gdy pomyślę nieraz,
Że
chyba legnę w grobie z tymi korsarzami,
Co
los żałosny dzielą z tymi pisarzami!"
Bożena Itoya
Robert
Louis Stevenson, Wyspa Skarbów, ilustrował Roberto Innocenti,
tłumaczył Andrzej Polkowski, Media Rodzina, Poznań 2014.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz