Alexander Steffensmeier, „Krowa Matylda jest chora”
Od kiedy krowa Matylda pojawiła się
w życiu mojej dwuletniej córki, inne książki mogłyby właściwie przestać
istnieć. Matylda towarzyszy nam w samochodzie, w łóżku, na kanapie i na
spacerze, a ja znam już poszczególne kwestie na pamięć (dobrze się składa, bo
kiedy nie mamy przy sobie książki, zdarza mi się opowiadać historię z głowy).
Na szczęście to jedna z tych rzadkich, a przecież bardzo pożądanych sytuacji,
kiedy rodzic bawi się przy czytaniu niemal tak dobrze jak dziecko.
Historie o Matyldzie są ciepłe,
wręcz rozczulające, do tego ubrane w dopieszczone, pełne szczegółów ilustracje,
na których przy każdym czytaniu można zauważyć coś nowego. To właśnie
ilustracje przesądzają o popularności i uroku serii (pisałam już o nich przy
okazji „Krowa Matylda bawi się wchowanego”. Jest jednak coś, na co nie zwróciłam większej
uwagi na początku przygody z krową Matyldą, a co stawało się dla mnie coraz
bardziej widoczne przy kolejnych lekturach: autentyczność przedstawionego na
ilustracjach wiejskiego otoczenia. Alexander
Steffensmeier, jak sam podkreśla w dedykacji do jednej z książek, dorastał
w otoczeniu krów, więc zna współczesną wieś taką, jaka ona w rzeczywistości
jest - nie romantyczną, wyidealizowaną, XIX-wiecznej wersję, którą często można
zobaczyć w książkach dla dzieci. Nie ma tu babuleńki w chustce na głowie, nie
ma dziadka na wozie drabiniastym, jest za to gospodyni w nieodzownych wysokich
gumiakach, jeżdżąca na traktorze. Zachwyca spostrzegawczość autora, który
umieścił na swoich ilustracjach wiele elementów nadających charakter typowej
gospodarskiej zagrodzie: jest tu wisząca pod sufitem goła żarówka, stojąca pod
rynną stara wanna, potłuczone donice pod ścianą. Artystyczny nieład, jak to w
gospodarstwie bywa. Poczucie lekkiego chaosu dopełniają szwendające się po
całej zagrodzie kury, które, jeśli nie pomagają akurat gospodyni, zajmują się
swoimi sprawami i wiodą raczej próżniacze życie.
„Krowa Matylda jest chora” trafiła do nas we właściwym
momencie: córka była akurat przeziębiona i, jak to dwulatka, niezbyt przekonana
do zaordynowanego przez doktora leczenia. Z fascynacją przyjęła więc fakt, że
krowa Matylda też musi stosować inhalacje i zażywać syropek, a pan weterynarz
zagląda jej do gardła i do ucha. Chciałabym powiedzieć, że od tego momentu moja
latorośl z entuzjazmem podjęła leczenie – niestety takie rzeczy tylko w
bajkach. Opór pozostał, ale chora krowa Matylda z miejsca stała się obowiązkową
pozycją na wieczorne „20 minut dziennie”. Na szczęście nie jest to kolejna
wymuszona historyjka mająca na celu oswajanie dzieci z chorobą. Sytuacja
przeziębionej Matyldy przybiera zaskakujący obrót, kiedy krowa po wyzdrowieniu
postanawia dalej symulować chorobę, żeby nie musieć wychodzić na dwór.
Bohaterka szybko zaczyna tego żałować – ale nie spodziewajcie się tradycyjnego
morału; zakończenie będzie jak zawsze zaskakujące, ale oczywiście szczęśliwe.
To właśnie ta nieszablonowość zachowań bohaterów i cały wachlarz emocji, które
nimi kierują, jest jedną z mocnych stron serii, sprawiającą, że każdą książkę
czytam z ogromną przyjemnością. Czego i Wam życzę.
Joanna Pietrulewicz
Joanna Pietrulewicz
Od wydawcy: Kolejna książka o
sympatycznej krowie Matyldzie. Przy porannym dojeniu Matylda czuje się
niemrawo i apatycznie. Ledwo trzyma się na nogach, nie ma apetytu i
najchętniej zagrzebałaby się w sianie. Gospodyni wie, co się święci -
Matylda się przeziębiła! Czas na herbatę z miodem i cytryną oraz
regularne mierzenie temperatury!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz