Katarzyna Wasilkowska napisała nietypową powieść dla młodzieży (zwłaszcza młodszej) i chwała jej za to. Oczywiście, mój odbiór prawdopodobnie różni się zarówno od wrażeń innych czytelników, jak i zamierzeń samej pisarki, w końcu książka przepuszczona przez filtr czytelnika może już nie być tym, czym stworzył ją autor. Dla mnie okazała się ulotna, ciepła i pachnąca jak późne letnie popołudnie, jednak niekiedy ciężka i gęsta jak bryły zlodowaciałego śniegu zbitego z grudami błota i piachu, blokujące przejścia dla pieszych, ścieżki rowerowe i wysiadanie na przystankach komunikacji miejskiej. Nie może być inaczej, jeśli wśród poruszanych tematów znalazły się ambicje (i kompleksy) dorosłych przelewane na dzieci oraz przemoc psychiczna (i fizyczna, pokazana z fotograficzną dokładnością) w domu i szkole. Mówcie, co chcecie, chwalcie pod niebiosa w samych superlatywach publikacje, które was poruszyły, ale te wywierające jakiś szczególny wpływ na mnie mają w sobie coś z drzazgi... albo kleszcza. Dobre pisarstwo bywa bolesne do łez, nie daje zapomnieć o tym, co chcielibyśmy wyprzeć ze świadomości jako nieprzyjemne czy niewygodne. Jednak początek "Świata Mundka" nie zapowiada późniejszych emocji, wszystko zdaje się spokojne i powolne, jak przystało na małe miasteczko leniwie przeciągające się w cieniu metropolii.
Lipiec był wyjątkowo piękny tego roku. Ponad ogrodzeniami ogródków zieleń wylewała się na ulice. Dojrzewające owoce spadały na wybrzuszone korzeniami drzew chodniki, na zdeformowaną i dziurawą asfaltową jezdnię. Ginęły pod podeszwami butów przechodniów, pod kolami samochodów, potem rozkładały się w słońcu i dodawały ciężkiej woni lata tej wyjątkowej, słodko-kwaśnej, sfermentowanej nuty. Geste powietrze wibrowało niskimi tonami trzmieli, ciut wyższymi pszczół, a przenikliwe ptasie trele były tłumione szelestem liści i szumem pobliskiego strumienia. Od czasu do czasu rozdarła się gdzieś sroka, kawka czy sójka albo strzelił gaźnik starego auta ‒ i to by było wszystko, jeśli chodzi o hałasy.
Tytuł powieści jest nieco zwodniczy, bo właściwie przemieszczamy się między dwoma światami: Mundka i Ingi. Są rówieśnikami, szatanami, to znaczy kolegami z siódmej klasy, mieszkają po sąsiedzku w miasteczku, którego nazwy się nie pamięta, ale żyją i myślą zupełnie inaczej. Oboje dorastają w pełnych rodzinach, jednak Mundek jako jedynak, a Inga jest najstarszą z pięciorga rodzeństwa. On ma zapewniony tak zwany byt materialny, ona funkcjonuje jako wieczna darmowa opiekunka, zarabiająca na siebie w nie wiadomo skąd wyszperanych wolnych chwilach, a i tak pozbawiona prawa do własności i prywatności. Siła tej książki tkwi między innymi w zwyczajności świata przedstawionego, chociaż toksyczność relacji rodzinnych kształtujących życie młodych bohaterów jest mi obca i mam nadzieję, że nietypowa. Natomiast podejście Mundka do wrześniowych sobót wydało mi się bardzo swojskie, myślałam, że tylko ja odczuwam je w ten sposób. Katarzyna Wasilkowska pisze tak intymnie, jakby wyjmowała całe strony myśli z mojej głowy.
Dla Mundka piękna sobota we wrześniu była jak kawałki spieczonego placka, które przywarły do katów blaszanej formy. Nie spalone, ale ciut mocniej przypieczone, na tyle, że lekko ciągnęły się w zębach (i najlepiej, żeby był to placek ze śliwkami).
Mundek zwykle zostawiał sobie blachę na deser i kiedy ciasto było już zjedzone, wydłubywał z niej chrupiące okruchy. Nie spieszył się wcale, żuł wspomnienia po śliwkowym placku i rozmyślał o swoich bohaterach.
Piękne wrześniowe soboty były wyskrobywaniem z blachy resztek lata, wspomnień po wolności wakacji. Warto było wstawać wcześnie.
Ilustracja na okładce i wyklejki autorstwa Roberta Konrada nawiązują do centralnego punktu świata Mundka, czyli rysowania i tworzenia historii. Te oryginalne, klimatyczne i dowcipne obrazki przypominają nam o najważniejszym, uzdrawiającym luzie i zaangażowaniu w swoje własne uniwersum w chwilach, gdy bohaterowie przeżywają kryzysy, a my za bardzo przejmujemy się ich potknięciami. Zamykasz książkę i widzisz zatopionego w komiksowych marzeniach Mundka, więc od razu sam wpadasz na tory jego rozmyślań (zwłaszcza, jeśli i tak często interpretujesz świat kadrowanymi historyjkami, jak ja). Temat komiksów, rysowania, talentu, przedstawiony został z wielką pasją i znawstwem, a do tego otulony humorem i chłopięcą przyjaźnią.
‒ E tam. Wymyślisz coś. Przecież będziesz słynnym komiksiarzem, bogatym jak Sknerus McKwacz. Tyle że nie taki skąpy ‒ zastrzegł Kazik. ‒ Będziesz po mnie przysyłał czarną limuzynę na przyjęcia w swoim nowoczesnym domu na skale, jak Bruce Wayne albo Tony Stark, albo...
‒ Jasne, Kaziu, ale wiesz, że oni wszyscy nie istnieją?
‒ Jasne, Mundziu, ale wiesz, że na tym właśnie polega twoja przewaga?
Ta urocza aura trwa do czasu, gdy zostanie ogłoszony konkurs na stypendium piłkarskie w Warszawie. Wszyscy chłopcy z otoczenia Mundka co dzień grają, raczej towarzysko, ale niektórzy naprawdę mają futbol we krwi. Rytuały z boiska są częścią stałego rytmu, który nagle zostaje zburzony, pojawiają się sprzężenia i bardzo fałszywe tony. A są to przede wszystkim wrzeszczące głosy rodziców, którzy sami nie wyjechali, ale ich dzieci to już nie mogą sobie zmarnować życia, więc trzeba trenować i pokazać, że jest się lepszym. Miasteczko wpada w szał, talenty, jak ten komiksowy Mundka, popadają w odrętwienie lub zapomnienie, ewentualnie, jeśli rzeczywiście sprowadzają się do piłki nożnej, zostają okaleczone, obdarte ze sportowego ducha, pozbawione zdrowej rywalizacji i czystej radości. Słowo "szansa" zaczyna znaczyć tyle, co "klatka".
Wszystko, co Mundek widział i słyszał, zmieniało się w jego głowie w komiksowe kadry: ojcowie w garniturach i matki na obcasach wczepieni w siatkę otaczająca boisko, ich twarze w przerażających grymasach, oszalały wzrok, na murawie dzieci bombardowane tekstowymi chmurkami w kształcie bomb.
Mundek odpychał od siebie te myśli, naprawdę z nimi walczył. Od jesieni nie wyjął szkicownika, całą zimę wytrwale trenował. Jak inni postanowił wykorzystać szansę. Potrzeba rysowania jednak nie poddawała się bez walki. Pomysły gotowały się pod czaszką, a ręka tęskniła do kubusia. Marginesy we wszystkich zeszytach były gęsto zasmarowane postaciami, napisami i ornamentami. Nauczyciele w większości machnęli ręką, chyba rozumieli, że robi to nieświadomie. Albo mieli większe zmartwienia.
Sprawa wydaje się poważna i smutna, jednak czytelnika gnębi coś mroczniejszego. Im głębiej bowiem w książkę, tym pewniejsi jesteśmy zaawansowanej, długotrwałej terapii, jakiej potrzebuje Inga. Jest wspaniała, ale dostrzegamy przede wszystkim jej poczucie niespełnienia, niską samoocenę i wściekłość. Ta złość i rozżalenie wręcz wylewają się z dziewczyny, prędko przyjmującej postawy nieprzyjemnej, wiecznie niezadowolonej matki. Matkowanie czwórce młodszego rodzeństwa nie jest wzmacniającym doświadczeniem, nie wpływa dobrze na dorastanie młodej kobiety wobec braku jakichkolwiek pochwał, wdzięczności czy wsparcia ze strony rodziców. To dziecko po prostu przeskoczy z jednego domu, w którym odrabiało pańszczyznę rodzicom, do drugiego, gdzie będzie się nią wysługiwać mąż, zapewne taki silny i kochany wzór, jakim jest ojciec-bokser (w obu znaczeniach tego słowa). Świat Ingi sypie się w takim tempie, że czytając byłam pewna nadchodzącego samobójstwa. Otoczenie pozbawia ją prawa do indywidualności, własnych rzeczy, na które sama zarobiła, nawet do marzeń. Bo trzeba obrać ziemniaki i usunąć się z drogi przebojowej lasce z klasy.
W dużych rodzinach, gdzie prawie wszystko jest wspólne, można się czasem poczuć bardzo samotnie. Tak bardzo, że trzeba czegoś osobistego, czegoś, co nie należy do domu, czegoś, co potwierdzi twoją ważność w sekretnej wiadomości do świata. Moim zdaniem to całkiem zrozumiałe. Jesteśmy dziećmi swoich rodziców, ale też dziećmi świata i każde z nas ma ze światem swoje prywatne porachunki, czyż nie?
Presja rodziców jest odczuwalna także w domu Mundka, dorastającego przecież, w porównaniu z Ingą, w warunkach cieplarnianych. Autorka zna wiele rodzicielskich zagrań, mechanizmów i schematów postępowania, odruchów bezwarunkowych, figur stylistycznych i filozoficznych monologów. Patrzy na to wszystko z punktu widzenia dziecka, z jego inteligencją i ironią, ale też jakby odczuwając dziecięce znużenie, a czasem też ból. Dlatego "Świat Mundka" jest tak prawdziwy, wzruszający i chce się go czytać. Mimo fragmentów wyciskających łzy i tak doskwierających, że wymagają zawieszenia lektury choć na jeden dzień.
Znał to
Te pytania. Mają znaki zapytania w kształcie wkrętów, wwiercają się pod skórę w milionie miejsc naraz i oddzielają ją od reszty człowieka. Jeśli nie przytrzymasz jej dostatecznie mocno, zostajesz tak goły, że trudno to sobie wyobrazić. I choćbyś nie wiem, jak się kulił, jesteś odsłonięty i wystawiony na żer.
Te pytania, które do czegoś zmierzają i chcą cię tam zabrać ze sobą, a ty wcale nie masz na to ochoty.
Pytania, z którymi jest ci najbardziej nie po drodze i od których nie ma ucieczki. Bo zadają je rodzice.
I co dalej? Jaki twist przyszykowała dla nas autorka? Oczywiście tego nie zdradzę, podobnie jak nie streszczę kilku znakomicie poprowadzonych wątków: jednej z prac Ingi, przyjaźni Mundka z ciotką, przyjaźni ciotki z panią Sabinką i jej kotem, upiornej, wiecznie panującej w całym miasteczku dyrektorki szkoły, bliźniaków trochę przypominających Weasley'ów, bogatego biznesmena maltrtującego psychicznie swojego syna (co nikogo nie obchodzi, bo przecież to sponsor stypendium piłkarskiego, a jego synalek to rozpieszczony bananowy młodzieniec) czy potwornej Klaudii, która trafi na gorszego od siebie potwora. Zło nie zostanie pokonane w spektakularny sposób, może trochę przekonane przez dobro, częściowo przekabacone na jego stronę. Ale postaci, które nas drażnią, przerażają czy wzbudzają wściekłość nie ulegną magicznej przemianie, nie nawrócą się ani nie odkupią swoich win, może tylko coś zrozumieją. W sam raz na miarę prawdziwego życia.
Czasem młody człowiek wyniesie z lektury jakąś wartość, perełkę, wchłonie co nieco i wykorzysta w przyszłości. W przypadku "Świata Mundka" będzie to cały arsenał niezapomnianych wrażeń i mądrości nieświadomie wchłanianych przez nastolatka, istne bogactwo, może nie aż szkielet moralny, bo to nie pisarz odpowiada za jego kształtowanie, tylko rodzic, ale Katarzyna Wasilkowska angażuje się w wychowanie i dorastanie swoich czytelników w najrozsądniejszy z możliwych sposób ‒ pokazuje, nie nakazuje, rozśmiesza, nie tragizuje, zwraca uwagi na kolory w szarej zazwyczaj rzeczywistości, ale jej nie lukruje na różowo.
Bożena Itoya
Katarzyna Wasilkowska, Świat Mundka, okładka i wyklejka Robert Konrad, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2020.
Ale to pięknie napisane :D
OdpowiedzUsuń