„Igrzyska
śmierci” Suzanne Collins są wzorcową, a nawet kultową już
dystopią dla młodzieży. Powieść, stanowiącą pierwszy tom
trylogii, przeczytaliśmy z moim czternastoletnim synem po
wielokrotnym obejrzeniu cyklu ekranizacji. Znając filmy patrzyliśmy
na całą opowieść inaczej niż czytelnicy, którzy zapadli się w
uniwersum Panem dwanaście lat temu, gdy ukazała się pierwsza
książka. To mocna literatura, emocjonująca, zmuszająca do
refleksji, po prostu świetna. A my doceniliśmy ją niezależnie od
wersji kinowej, przeżywaliśmy lekturę w pełni, mimo świadomości,
co stanie się dalej.
Przez
historię i codzienność państwa Panem, pozostałości po Stanach
Zjednoczonych Ameryki Północnej, prowadzi nas szesnastoletnia
mieszkanka jednego z landów czy stanów: Dystryktu Dwunastego.
Ostatniego w politycznej wyliczance, bo Trzynasty został zniesiony z
powierzchni ziemi przez jednostkę nadrzędną ‒ stolicę,
metropolię, luksusowe miasto kasty rządzącej, czyli Kapitol. Na
pamiątkę powstania trzynastu dystryktów, ku przestrodze ich
aktualnych obywateli, niewolniczo pracujących na dobrobyt Kapitolu,
ten ostatni od siedemdziesięciu czterech lat organizuje Głodowe
Igrzyska. W brutalnych, idiotycznie bezsensownych zawodach sportowych
urządzanych, transmitowanych (jak Big Brother, czy raczej Truman
Show) i reżyserowanych ku uciesze majętnej, zgłupiałej z nudy
gawiedzi biorą udział nastoletnie dzieci. Niczym ofiara dla smoka,
para trybutów z każdego dystryktu co roku składana jest w daninie
za winy przodków. Ta dwójka nigdy nie stanowi zespołu, muszą
walczyć ze sobą tak samo, jak z pozostałymi 22 trybutami, bo
wygrywa tylko jedna osoba. Przygotujcie się więc zatem, bo czytając
książkę będziecie świadkami śmierci, nie jednej ani dwóch, ale
minimum dwudziestu.
Przerażająca
tradycja wplata się w ponadczasową opowieść o totalitaryzmie.
Warto przeczytać i obejrzeć „Igrzyska śmierci”, by wniknąć w
uczucia i postrzeganie świata charakterystyczne dla nastolatków,
porzucić slogany i podręcznikowe formułki na rzecz prawdziwego
mówienia o tym, co zdarzało się w Europie i na świecie
kilkadziesiąt lat temu, gdzieniegdzie dzieje się nadal, a wszędzie
może się odrodzić. Nie ma lepszego sposobu na rozmowę o
mechanizmach historii z otwartą na świat młodzieżą.
Katniss
Everdeen, główną bohaterkę „Igrzysk śmierci”, poznajemy w
książce znacznie lepiej niż w ekranizacji. Również inne
postacie, zwłaszcza drugi z trybutów „dwunastki”, Peeta Melark,
zostają poprowadzone ciekawiej i w bardziej przejmujący sposób.
Powieść ma wszystko, czego brakowało nam w filmie, jest w niej
znacznie więcej uczuć, mądrości, strachu i piękna. Nie
spodziewaliśmy się tak fascynującej lektury. Od chwili spotkania z
Katniss, towarzyszenia jej w nielegalnych polowaniach za ogrodzeniem
Dwunastego Dystryktu, w losowaniu trybutów na upiornych dożynkach,
jej dobrowolnego zgłoszenia się na śmierć w Igrzyskach Śmierci
za młodszą siostrę, błyskawicznie popłynęliśmy ku finałowi
opowieści, wcale nie tak krótkiej, bo zajmującej 350 stron.
Przebiegu zawodów nie da się streścić szkolnym planem wydarzeń,
zresztą krwawe konkurencje w świetle jupiterów rozpoczynają się
właściwe jeszcze przed wysłaniem trybutów na arenę, tuż po ich
wyborze w rodzimych dystryktach. Najpierw wypowiedziana zostaje wojna
wizerunkowa. Reklamowanie ludzkiego towaru ma służyć pozyskaniu
sponsorów, którzy w ciężkich momentach mogą przesłać na
przykład odrobinę lekarstwa, jedzenia albo wody. Tak tak, w
oryginale to w końcu Głodowe Igrzyska. Medialność przyszłych
morderców służy również rozbawieniu mieszkańców Kapitolu,
którzy kochają zakładać się o zwycięstwo czy kolejność
śmierci.
W
tej brutalnej rzeczywistości autorka zostawiła dużo przestrzeni
dla wielkich wartości i szlachetnych uczuć. Katniss pochodzi z
dystryktu górniczego (są jeszcze między innymi tekstylny i
rolniczy), jej ojciec zginął pięć lat wcześniej na szychcie.
Dziewczyna jako jedenastolatka musiała zająć się utrzymywaniem
rodziny, głównie dzięki handlowi upolowaną dziczyzną, bo jej
matka zachorowała na ciężką depresję, a siostra miała zaledwie
kilka lat. W losowaniach na trybutów biorą udział dzieci od
dwunastego do osiemnastego roku życia, „Igrzyska Śmierci”
rozgrywają się, gdy po raz pierwszy może zostać wybrana Prim,
siostra Katniss, a po raz ostatni jej przyjaciel, Gale. Książka w
równym stopniu przedstawia właściwą akcję i świat uczuć
bohaterki, zawieszonej między przywiązaniem i lojalnością wobec
rodziny i Gale'a a rodzącym się uczuciem do partnera z igrzysk,
Peety. On zaś jest ucieleśnieniem zalet, ale tych ludzkich, nie
wyidealizowanych. Bliskość młodych ludzi okazuje się tu metodą
na przełamanie tragizmu historii. Choć brzmi to wzniośle, książka
jest szczera i ciepła, pozbawiona grafomanii czy romansowego
przesłodzenia. A zarazem bardzo gorzka, bo do końca nie wiemy, czy
miłość Katniss i Peety nie jest aby tylko produktem reklamy.
Połączenie literatury z filmem tylko potęguje wątpliwości.
Nie
lubimy, gdy z ostatnią stroną książki wszystko zostaje
rozwiązane. Wolimy mieć wątpliwości i drążyć, spierać się z
postaciami i autorem. Z Suzanne Collins pięknie się nam kłóciło,
cieszę się, że w Polsce wydano wszystkie powieści ze świata
Panem oraz cały cykl Kronik Podziemia, bo „czytanie autorami”
uprawiamy od kiedy mój syn potrafił pokazać ręką, którą
książkę chce. A teraz, po lekturze „Igrzysk śmierci”, oboje
chcemy przeczytać każdą powieść ich autorki.
Bożena
Itoya
Suzanne
Collins, Igrzyska śmierci, tłumaczyli Małgorzata Hesko-Kołodzińska
i Piotr Budkiewicz, Media Rodzina, Poznań 2009.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz