cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

piątek, 30 października 2020

Truchlin, czyli czeskie zaciemnienie

  Zacznijmy od początku. Jest koniec marca 2020 roku, pandemia, wszyscy boją się lub dołują, a wydawnictwo Afera zapowiada książkę dla tych, którzy już trochę nie są dziećmi, ale przecież tak całkiem jeszcze nie dorośli. Coś optymistycznego, powiecie? Czesi to śmiesznostki, więc na pewno ukaże się coś hurra optymistycznego na ciężkie czasy. Tymczasem zaprezentowana zostaje zaskakująca okładka: odcienie czerni i mroku, ciemnozielony napis z nazwiskiem autora... Cóż, zestawienie kolorów niezbyt popularne w polskiej literaturze młodzieżowej, ale książka czeska nie musi przejmować się naszą modą. Czeka was czeskie zaciemnienie.

Na pierwszej stronie "Truchlina" znalazłam najbardziej melancholijną z jesiennych fraz i już wiedziałam, że ta książka mnie "kupiła", cała należę do niej, ze wszystkimi moimi praskimi wspomnieniami i tęsknotami.

Był koniec października. W Pradze słońce jeszcze przyjemnie grzało, ale już z mniejszą siłą, jakby zmęczone.

Już od tej pierwszej strony akcja narasta, przyspiesza i mrocznieje, jak w operowej arii. Czujemy tajemnicę i jakąś tragedię, ale jaką? Jestem pewna, że młodzi czytelnicy dadzą się wciągnąć w lekturę tak, jak ja, samym kombinowaniem, czy to thriller, powieść fantastyczna, coś o wynalazkach, historii, a może zwyczajnie literatura obyczajowa o przyjaźni z dziadkiem? Ale nie, zwyczajnie na pewno nie będzie.

O dzielnicy zwanej Truchlin krążyło sporo opowieści, nie wszystkie prawdziwe. Fakt był jeden: na Truchlinie nie działała elektryczność. Nie świeciły latarnie, nie jeździły tramwaje, radio nie grało, a zegarek na baterie zatrzymywał się, kiedy tylko człowiek się tam znalazł. Dlaczego? Nikt nie miał pojęcia. Kiedy Jirka był mały, prezydent Pragi zaprosił naukowców i specjalistów z uniwersytetów na całym świecie, żeby rozgryźli tę zagadkę. Ważni panowie mierzyli, liczyli, badali i łamali sobie głowy, pisali artykuły do fachowych czasopism i organizowali w Pradze konferencje. Nic jednak nie wymyślili. Truchlin był dzielnicą jak każda inna i elektryczność powinna w nim działać, tyle że nie działała. To nie znaczy, że nic tam nie działało, czy coś. Dało się na Truchlinie żyć, mieszkało tu całkiem sporo ludzi. Gdy przychodziła burza, nad Truchlinem błyskało się najmocniej. Zupełnie jakby przyciągał burzowe chmury. A latarka na granicy Truchlina zawsze przestawała działać. Krok wstecz – i znowu świeciła. Krok do przodu – mrugała i gasła.

Bohater wydaje się co prawda typowym nastolatkiem, który dziadka odwiedza (niczym Czerwony Kapturek babcię ‒ z wiktuałami i krocząc niebezpieczną ścieżką) na żądanie rodziców, nie zna go za dobrze i uważa za byt tak samo szary i przebrzmiały, jak praska dzielnica, w której zamieszkuje starszy pan, czyli tytułowy Truchlin. Wizyta-niespodzianka okazuje się pewnym problemem dla gospodarza, jego wnuk poznaje tajemniczego gościa i domyśla się, że dziadek prowadzi dziwne biznesy, ale właściwie zostaje wypchnięty za drzwi, zresztą razem z rosłym mężczyzną, którego zastał w norce staruszka. Z tym przypadkowym przewodnikiem przemierza ciemne uliczki Truchlina, a pośpieszny spacer zmienia się nagle w ucieczkę przed nieznaną groźbą, uosabianą przez dwóch typów o posturach bandziorów. Jirka (nie, to nie jest imię damskie, tylko zdrobnienie od czeskiej wersji "Jerzego") wydostaje się z Truchlina, gubiąc tam część swojego dzieciństwa, a zyskując jakiś nowy, nienazwany cień. Trafia do świetlistej części Pragi, ale to tylko pozór, bo i w tym znanym, niby bezpiecznym świecie dochodzi do katastrofy.

Truchlin się powiększył – powiedział z przejęciem. – Dwanaście tysięcy ludzi zostało bez prądu, nie jeżdżą tramwaje, trochę aut się rozbiło, bo przestały im działać hamulce, a teraz nie mogą ruszyć. Wysiadły dwa przekaźniki sieci komórkowej, do tego ponad dwadzieścia tysięcy ludzi nie ma wody.

Przecież dopiero zaczęła się jesień – zdziwił się Jirka. Każdy wiedział, że granice Truchlina się przesuwają i że ma to związek z pogodą. W ciepłe letnie dni Truchlin się zmniejszał, jakby się kurczył na słońcu. Z kolei kiedy przychodził mróz albo nastawały długie ulewne deszcze, rozciągał się i wchłaniał kolejne domy i ulice. Ale różnica miedzy Truchlinem latem a Truchlinem zimą wynosiła jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów, a ludzie żyjący w tej strefie granicznej byli na to dobrze przygotowani.

Najgorzej jest na Vinohradach i wokół placu Karola. Truchlin rozciągnął się też z drugiej strony, ale nie aż tak bardzo – dodała En i podała Jirce kubek z herbatą. – Wybuchła panika, ludzie się boją, a w dodatku na miejscu praktycznie nie mają dostępu do informacji, bo nic nie działa.

Sprawy ciemnej dzielnicy i jej wpływu na resztę miasta Jirka bada z dwójką przyjaciół: En, właściwie Anastazją, i Tondą (a to znowu imię męskie). Ich ciekawość wkrótce zmienia się w misję. Ratują świat, ale też rozmyślają o granicach przyjaźni i trzymaniu się za rękę.

Mimo motywów pozornie typowych także dla polskiej literatury młodzieżowej, podkreślam, że ta książka odstaje od naszego wyobrażenia o tym, jak opowiadać nastolatkom o ich życiu. Po pierwsze, rodzice Jirki wyjechali na urlop do Włoch, więc trzynastolatek został sam, z kluczami, gotowaniem, wszystkimi strachami i potencjalnymi wypadkami, które przetaczają się w głowach polskich mam, tatów i dziadków. I nikt się temu nie dziwi, nie zgłasza rodziny do opieki społecznej. Autor nie cacka się też z rówieśnikami Jirki i Any (czternastoletniej) czytającymi ich przygody. Tu naprawdę trup ściele się (dość) gęsto, złoczyńcy są agresywni i brutalni, także wobec dzieci, zdrady i kłamstwa najprawdziwsze, doskwierające i bolesne. A najwyższej próby "twisty" jeszcze bardziej zbliżają "Truchlin" do kryminałów i thrillerów dla dorosłych. Równocześnie zachowania, emocje i relacje nastolatków są bardzo realistyczne, czuć, że autor zna swój target.

Nie, babciu, dziś nie ma lekcji. Albo może są, ale nie dla nas – powiedziała En i przez zaciśnięte zęby dodała: – My z Jirką idziemy na Truchlin.

Na Truchlin? – zdziwiła się babcia. – No nie wiem, to chyba nie jest dobry pomysł... Nie powinniście tam chodzić... zamiast do szkoły... A już na pewno nie sami. Na Truchlinie żyją dziwni ludzie, niebezpieczni... Są tam też szarzy ludzie.

Szarzy? – Jirka połknął ostatni kęs chleba. Szarzy? Chyba się przesłyszał.

Przecież mówię. – Babcia pokiwała głową. – Szarzy ludzie z myśleniem na opak.

Jak to: na opak?

No, po prostu myślą na opak... A może raczej: na lewą stronę... – Babcia, zadumana potrząsała głową.

Esencją powieści jest jej scenografia: upiorna dzielnica, niewidzialną barierą odcięta od świata i naszych czasów, pobudzające wyobraźnię wycieczki sekretną trasą, takie nadziemne podchody prowadzące przez kładki i mostki linowe zawieszone między dachami. To coś dla fanów Złotej Uliczki, klimatu magicznego miasta, tu spotęgowanego po wielokroć. Znajdziecie w "Truchlinie" dużo (al)chemii, która połączyła z Pragą tysiące, miliony turystów (w tym mnie), bo też fikcyjne wątki przeplatają się z prawdziwymi marszrutami i obiektami z przewodników. W Pragę wgryza się biznesowo-alchemiczny spisek, który ma służyć przejęciu władzy nad światem i jego chyba wszystkimi pieniędzmi.

Wśród wielu ciekawych scen i wątków wyróżnia się między innymi śmieszno-gorzka wizja biblioteki, w której bywa tylko stara bibliotekarka, po przypadkowych odwiedzających spodziewająca się, że przyszli ukraść metalowe części na złom. Cóż, może taka apokalipsa kultury nas czeka: koniec, który nastąpi wraz z odejściem ostatniego strażnika nieużywanych woluminów i rozkradzeniem elementów biblioteki. A nad miastem zapanuje przyroda, co nawet zaczęło się dziać podczas lockdownu w naszej bieżącej pandemii.

Z łatwością pokonali metalowy płot oddzielający ulicę od najbliższego ogrodu i zanurzyli się w cieniu drzew. W zaroślach, które pochłonęły ogród lata temu, znaleźli wydeptane ścieżki.

Może żyją tu dzikie zwierzęta – zastanawiał się Jirka. – Sarny, dziki, może nawet lisy... W samym środku Pragi, kilkaset metrów w linii prostej od placu Wacława.

Truchlin można rozumieć jako metaforę, symbol sprzeciwu wobec globalizacji, technologizacji, "kameleonizacji" społeczeństwa, to jest dążenia do stałej zmiany stylu, barwy, charakteru, modelu. Tu wszystko opiera się oczekiwaniom nowoczesności: zarówno miejsca, rzeczy, jak i ludzie. Truchlina nie obchodzi, jak jest postrzegany, nasza krytyka po nim spływa, jakby został obdarzony jakimś gigantycznym kloszem, pod którym sobie trwa, wyciszony, wyszarzony, ujednolicony, miejski mikroorganizm stroniący od mozaikowej różnorodności i pstrokacizny współczesnych metropolii.

Wracając do początkowych rozważań nad gatunkiem, towarzyszą one również dalszej lekturze powieści. Po mocnym akcencie kryminalnym czujemy powiew apokalipsy, a postapo to przecież jeden z ulubionych przez młodzież i młodych dorosłych typów literatury rozrywkowej. Blackout w atmosferze grozy i nieznanego napięcia, coś z Kafki, Čapka, dużo z "Golema" Meyrinka ‒ oto Praga Vojtěcha Matocha. Do tego dochodzą szaro-czarno-białe ilustracje wykonane przez współczesnego komiksiarza czeskiego, Karla Osohę, niewątpliwie ważne dla budowy klimatu książki. Bardzo zresztą sugestywnego ‒ prawdopodobnie właśnie taką czeskość zapamiętacie już na zawsze, i słusznie, bo jest zgodna z rdzeniem literatury i całej kultury Czechów.

"Truchlin" czyta się dobrze między innymi ze względu na lekki język, i to nie tyle autora, co tłumaczki Anny Radwan-Żbikowskiej. Przekład ze współczesnej czeszczyzny na polski zawsze będzie zadaniem trudnym, wręcz karkołomnym, bo jest to język rozdwojony na wersję literacką i potoczną, używaną właściwie wszędzie, również w literaturze, a różniącą się od oficjalnej czeszczyzny niemal na każdej płaszczyźnie (choćby słownictwa i końcówek). W polszczyźnie nie ma takich podziałów. Na wertepy translatorskie związane z językiem nazywanym "obecná čeština" nakłada się jeszcze język młodzieżowy, ze swoim stylem mówienia, myślenia (narrator wszechwiedzący "myśląc bohaterem" dorzuca czasem jakąś "cholerę" i zachowuje dynamikę stylu potocznego), a nawet pisania, bo przecież naturalnym sposobem komunikacji jest współcześnie, nomen omen, komunikator.

"Truchlin" zachwycił mnie dopracowaniem formy. Wydawca potraktował czytelnika iście po królewsku: mamy tu zwięzłą, ciekawą informację o autorach książki przytoczoną na skrzydełkach solidnej okładki, od każdej strony wyposażonej w ciekawe ilustracje. Treść powieści wchłania się sama, dzięki znakomitemu przekładowi, ale też doborowi czcionki, a nawet papieru. Wszystko to jest po prostu... ładne. I miłe w obcowaniu. Starsze nastolatki, które mimo pokus świata pozaliterackiego i niskiej popularności hobby, jakim jest czytanie książek, nadal czytają, zasłużyły na poważne traktowanie, tę nagrodę w postaci perełki wydawniczej i literackiej. W "Truchlinie" czuje się profesjonalizm każdej osoby, która przyłożyła rękę do publikacji: autora, ilustratora, tłumaczki, redaktorek, wydawczyni, pań odpowiedzialnych za korektę, okładkę, opracowanie graficzne, adaptację projektu typograficznego i skład (Mimi Wasilewska), a nawet logo "Czeska Bajka" (Anna Wiśniewska). Tu wszystko pasuje, rozbudowany zespół współgra ze sobą jak przystało na najlepszą orkiestrę wydawniczą. Bardzo prosimy o skomponowanie dla nas polskiej edycji drugiego tomu serii!

Bożena Itoya

Vojtěch Matocha, Truchlin, ilustrował Karel Osoha, przełożyła Anna Radwan-Żbikowska, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2020.

Chrisa Ferriego wykłady w Uniwersytecie Malucha

 W wydawnictwie Media Rodzina ukazał się w tym roku szereg kartonowych książek należących do serii "Uniwersytet Malucha". My trafiliśmy na trzy arcydziełka popularnonaukowe napisane przez Chrisa Ferriego: "Fizykę jądrową dla maluchów", "Technologię kosmiczną dla maluchów" oraz "Osiem małych planet". Ostatnia z publikacji jest wierszem, wyliczanką znakomicie spolszczoną przez Miłosza Urbana, będącego również tłumaczem pozostałych omawianych książek. 

Koncept "Ośmiu małych planet" łączy zabawę słowem, liczeniem, wiedzę i igraszki edytorskie. Układ Słoneczny koncentruje się oczywiście wokół Słońca, i to właśnie ono jest gwiazdą książeczki, jedynym ciałem niebieskim widocznym na każdej karcie. Strony mają bowiem okienka, przez które wyziera właśnie centrum układu planetarnego. Sami tytułowi bohaterowie uszeregowani od najdalszego, do najbliższego Słońcu, dostają na własność zawsze dwie strony. Planety przedstawione zostały jako sympatyczne, uśmiechnięte kuleczki z charakterystycznymi kolorami i atrybutami, jak księżyce, pierścienie czy lawiny meteorytów. Chwytliwym obrazkom Lizzy Doyle, odpowiedzialnej zapewne także za cały pomysł graficzny, w tym wspomniane okienka, nakładające się na siebie jak stopnie z różnokolorowymi, tęczowymi krawędziami, towarzyszą rymowane opisy położenia i najważniejszych cech danej planety. Poszczególnym obiektom poświęcono każdorazowo cztery wersy ujęte w dwóch zwrotkach: pierwsza zawiera nazwę i opis planety, druga informację o odległości od Słońca (ósma, siódma, szósta i tak dalej). Niezależnie od świetnie skondensowanej i ujętej wiedzy przyrodniczej, bardzo podoba mi się zarówno pomysł odliczania od ośmiu do jednego, jak i równoległe umieszczanie obok siebie cyfry i tożsamego jej liczebnika w rodzaju żeńskim: "5" i "piąta (planeta)", "3" i "trzecia". Książka, zasadniczo prosta, okazała się wprost genialna, ucząca na wielu płaszczyznach. "Osiem małych planet" porządkuje świat i bawi, bo jest to publikacja śliczna i zajmująca dla maluchów, co sprawdziłam czytając ją z dwu- i czterolatkiem.

"Fizyka jądrowa" oraz "Technologia kosmiczna dla maluchów" są niewątpliwie przejawem odwagi autora, bo może być trudno przekonać rodziców niebędących specjalistami w tych dziedzinach, że maluch cokolwiek zrozumie z tak kosmicznych ścisłości. Otóż po przeprowadzeniu badań empirycznych zapewniam, że zrozumie. Dziecko w wieku poniżej czterech lat zainteresuje się prostymi, nieprzeładowanymi ilustracjami i "osłucha" z tajemniczymi słowami, brzmiącymi nieco jak magiczne zaklęcia. To już dobra podstawa, takie wstępne otwarcie na świat nauki i późniejsze przyswajanie wiedzy. Czytanie prawdopodobnie okaże się też impulsem do aktywności plastycznej, bo młodsze przedszkolaki, przynajmniej w mojej (humanistycznej!) rodzinie często godzinami tworzą rysunki techniczne według własnych pomysłów. Tutaj mogą znaleźć inspirację w portretach spłaszczających się piłek, atomów, skrzydeł rakiet, w wektorach sił, a także w oszczędnym i wyjątkowo czytelnym użyciu kolorów. Poziom skomplikowania zagadnień fizyki jądrowej i technologii kosmicznej nie nuży młodego odbiorcy, nawet jeśli maluch nie zrozumie wszystkiego, to z procesu lektury wyjdzie z choćby niewielkim, ale ogromnie wartościowym bagażem wiedzy i ciekawości świata. Z takim przedszkolnym plecaczkiem, dobrze wyposażonym na dalszą naukową podróż.

Bożena Itoya

Chris Ferrie, Fizyka jądrowa dla maluchów, przekład: Miłosz Urban, seria wydawnicza: Uniwersytet Malucha, Media Rodzina, Poznań 2020.

Chris Ferrie, Technologia kosmiczna dla maluchów, przekład: Miłosz Urban, seria wydawnicza: Uniwersytet Malucha, Media Rodzina, Poznań 2020.

Chris Ferrie, Osiem małych planet, ilustracje: Lizzy Doyle, przekład: Miłosz Urban, seria wydawnicza: Uniwersytet Malucha, Media Rodzina, Poznań 2020.