cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 15 lutego 2018

Reformator. Marcin Luter


Dzieło Michała Rzecznika (scenariusz i tekst) i Piotra Nowackiego jest przede wszystkim tym, na co wskazują tytuł i strona redakcyjna: powieścią graficzną o Marcinie Lutrze, biografią podzieloną na kadry, komiksem historycznym i częściowo religijnym. Znając twórczość ilustratora zakładaliśmy jednak, że w albumie zagoszczą elementy humorystyczne, a przynajmniej rozrywkowe. I rzeczywiście, "Reformatorowi" daleko jest do suchej, szkolnej historii. Po otwarciu książki znaleźliśmy tu trochę żartów i bardzo dużo wiedzy, z lewej strony – skondensowanej, leksykonowej, a z prawej – rozpisanej na lekkie dymki i proste kadry. Dwudzielna konstrukcja publikacji jest dobrym rozwiązaniem, bo nie musimy przyswajać całej dawki informacji historycznych od razu, czytając komiks. Po definicje i przypisy możemy sięgnąć dopiero później lub, jeśli czytelnik jest bliżej dolnej granicy wieku (10 lat), wcale. Oczywiście popularnonaukowy, a nie popularny charakter książki jest jej zaletą, w końcu została wydana przez Widnokrąg z okazji 500-lecia reformacji, a publikacje jubileuszowe zazwyczaj mają charakter poważnego kompendium.
Przeciętny jedenastolatek, a nawet bardzo dobry uczeń piątej klasy (zaczynający drugi semestr), niewiele wie o reformacji, ba, prawdopodobnie nawet nie słyszał o Marcinie Lutrze. Na tym etapie edukacji lekcje religii i historii nie oferują żadnych informacji o "trzech głównych gałęziach chrześcijaństwa". Komiks "Reformator. Marcin Luter" wypełnia lukę w wiedzy młodszych nastolatków, ale też w publikacjach dla tej kategorii wiekowej, bo w ofercie wydawnictw dziecięcych nie zauważyłam ostatnimi laty niczego o podobnej tematyce: czy to powieści, czy opowiadań, czy wreszcie komiksów. Nie wiem, dlaczego pedagodzy i animatorzy życia wydawniczego unikają tematu zróżnicowania wyznaniowego, logiczne wydaje się, że im wcześniej pewne sprawy zostaną wyjaśnione dzieciom, tym większa szansa na to, że wyrosną one na tolerancyjnych dorosłych, tworzących świadome i otwarte społeczeństwo. Podkreślam, że potrzebne jest dokładne objaśnienie, jakie podjęli właśnie autorzy "Reformatora", a nie tylko wyliczenie. Aby młody człowiek zrozumiał, skąd wzięły się podziały na różne religie i ich gałęzie, z czego wynikają i jak głęboko sięgają, nie wystarczy nauczyć go na pamięć kilku nazw własnych ("katolik", "żyd", "cerkiew", "muzułmanin", "protestant"...). Rzucanie samymi terminami raczej dzieli niż łączy, a zrozumienie pochodzenia danego wyznania prędzej czy później zaprowadzi dziecko do refleksji, że różnice w wierze sąsiada albo kuzyna wcale mu nie przeszkadzają, są ciekawe i "nie trzeba się ich bać". To dobry temat do długich rozmów i właśnie o dyskusjach opowiada "Reformator", wszak i tezy (Lutra i każde inne) są ich częścią składową, etapem.
Komiksowa encyklopedia protestantyzmu będzie cenna dla członków tego Kościoła i osób spoza niego, wiernych i ateistów, bo choć dotyczy spraw wyznaniowych, to niczego nie narzuca, nie twierdzi, że opisywane wyznanie jest jedynym słusznym. Poznajemy korzenie, źródło wiary "40% wszystkich chrześcijan", ale nie musimy do nich dołączać. Jedyne zagrożenie, jakie rodzic czy nauczyciel może dostrzec w tej publikacji jest takie, że po jej przeczytaniu dziecko zażyczy sobie opowiedzenia w analogiczny sposób o swojej "rodzinnej" wierze, a dorosły nie będzie czuł się kompetentny i nie znajdzie równie dobrej, analogicznej książki o katolicyzmie, prawosławiu, judaizmie czy islamie. A wartość albumu "Reformator" opiera się na poziomie merytorycznym oraz plastycznym, ogólnej przejrzystości i wesołości, mimo poważnego tematu. Jest mądrze, ale nie przemądrzale. To wymarzona pozycja dla inteligentnych młodych ludzi, którzy nie lubią ani bezmyślnego wkuwania religijnych formułek, ani infantylnych historyjek trawestujących Biblię, niczego niewyjaśniających, tylko wpajających konkretne poglądy.
W "Reformatorze" historię życia Marcina Lutra opowiada nam on sam. Przemawia do nas zwyczajnym, współczesnym językiem, krótkimi zdaniami i wersalikami, przyswajalność tekstu jest więc stuprocentowa. Przyjęcie formy powieści graficznej stylizowanej na autobiografię umożliwiło autorom wprowadzenie elementów komicznych. Narrator zwraca się bezpośrednio do czytelnika, przyjmuje rolę prowadzącego reality show lub reportera relacjonującego (przed kamerą i "z offu") wydarzenia w filmie dokumentalnym, czasem znikając nagle z tej drugiej strony "ekranu" – na chwilę, wtedy wyznacza zastępcę w snuciu opowieści, albo na stałe. My siedzimy zahipnotyzowani niczym telewidzowie i dajemy się prowadzić w głąb historii.
Na jej początku reformator zdradza, że zdarzyła się 500 lat temu, zasiada w fotelu i włącza pilotem zupełnie współczesny telewizor. Jednak niekiedy obrazki przeskakują z Lutra ówczesnego, dojrzewającego od bobasa do staruszka, na relacjonującego wydarzenia Lutra wiecznie młodego, komiksową zjawę. Te przejścia nie zostały wyróżnione innym krojem czcionki, kształtem dymków czy wyglądem kadrów, są płynne i zabawne. Prawie cała opowieść przedstawiona została w czerni i bieli, tym wyrazistsze okazały się jedyne fragmenty ujęte w kolorze: okładka oraz pewien logotyp. A co to jest logotyp i czemu jest tak ważny dla protestantyzmu, zazwyczaj kojarzonego z dystansem do obrazów religijnych, dowiecie się w toku opowieści o reformatorze.
Poznamy też warunki, w jakich wychowywał się i kształcił Marcin Luter, od domowej i szkolnej surowości do studiów, poświęconych dyskusjom, wykładom, poszukiwaniom mistrza i stawaniu się nim. Reformator zwierza nam się ze swoich niegdysiejszych rozterek, lęków i wewnętrznych przemian, które doprowadziły go do odmiany oblicza duchowieństwa i duchowości chrześcijańskiej. Czytelnik jest świadkiem decyzji, błędów i błądzenia, wysłuchuje miniwywiadów – relacji świadków i jednego... spoilera. Poznaje oraz odczuwa ducha średniowiecza i renesansu, w sposób humorystyczny, ale wierny i przede wszystkim zapadający w pamięć. Tu historia nie jest nudna, posiada nawet cechy kostiumowego kina akcji: mamy i porwanie o zaskakującym przebiegu oraz finale, i konne ucieczki, i życie w przebraniu. Nie zabraknie też ujęć symbolicznych, obrazujących idee czy rozważania Lutra oraz innych myślicieli. Autorzy prowadzą z nami pewną grę, bawią się konwencją i przekazem, zawieszając opowieść między sacrum teologii a profanum kultury popularnej. Na otwierającym komiks portrecie bohater wygląda niczym zacny starszy jegomość, czyli tak, jak należałoby się spodziewać, ale na wielu innych obrazkach bliżej mu do figurki Buddy Christ z "Dogmy".
Kluczowe wydarzenia pojawiające się we właściwym komiksie zostały też ujęte na obrazkowej linii życia Marcina Lutra, widocznej na obu wyklejkach. To niby tylko szczegół, graficzne uzupełnienie, ale właśnie ten wstęp i podsumowanie w jednym zachęciło nas do lektury "Reformatora". Mój syn, jak pewnie większość jedenastolatków, sam z siebie nie sięgnąłby po komiks historyczny dotyczący zupełnie mu obcego zagadnienia. Co innego, gdy historię "wykadrował" Piotr Nowacki, jeden z jego ulubionych rysowników.
"Reformator. Marcin Luter" jest również opowieścią o wypaczeniu idei wielkiego myśliciela, o planie reformy, która miała zintegrować członków Kościoła, odświeżyć go, a doprowadziła do wielkiego podziału. Ważna, ale i trudna to nauka dla młodego czytelnika: skutki przełomowych przedsięwzięć (programów, wydarzeń, wynalazków) mogą znacznie odbiegać od założeń aktywistów i wynalazców, bywają nieprzewidywalne, bo burzę, wywołaną nawet z dobrych intencji, trudno ująć w ramy i kontrolować. Starszy nastolatek może wyciągnąć z tej lektury wnioski prowadzące do zainteresowania nie tylko historią czy teologią, ale i politologią. Jednak rozważanie, co powinien zrobić Marcin Luter inaczej, z czyim wsparciem, by zreformować Kościół katolicki, a nie doprowadzić do powstania nowego, protestanckiego, wykracza poza możliwości dziesięcio-, jedenasto-, a nawet dwunastolatka. Czytelnik w tym wieku skorzysta z "Reformatora" w inny sposób, poza informacjami o dziejach Europy i jej religii zyskując bogatą wiedzę o sztuce komiksu: jak rozpisać opowieść na kadry i dymki, jak operować ramkami, by było i czytelnie, i zaskakująco, jak stopniować napięcie i dawkować dane albo co zrobić, by czarno-biały komiks historyczny był nowoczesny i przykuwał uwagę młodych, na co dzień niekultywujących wszelkich "pereł z lamusa". Album Michała Rzecznika i Piotra Nowackiego jest wymarzonym materiałem do omawiania na zajęciach poświęconych komiksowi, także tych szkolnych, bo temat powraca na lekcjach języka polskiego. Wykorzystanie w dydaktyce to jednak tylko jedna z możliwości poszerzonej lektury "Reformatora", największą frajdę może sprawić po prostu domowe czytanie i późniejsze rysowanie własnych komiksów, bo prace Piotra Nowackiego zawsze pobudzają dzieci do twórczości. W tym wypadku aktywizuje także format publikacji, bardzo zbliżony do kartki z bloku rysunkowego (w pionie), a takie podobieństwa nie umykają młodym czytelnikom. Ciekawe, czy w takiej komiksowej autobiografii powstałej na wzór "Reformatora", nasze portrety, wykonane przez naszych podopiecznych, będą podobne do twarzy dorosłych zapamiętanych przez małego Lutra. Lepiej poćwiczmy przed lustrem czytanie komiksów, by dzieci widywały jak najmniej takich zaciętych, beznamiętnie surowych min.
Bożena Itoya

Michał Rzecznik (scenariusz i tekst), Piotr Nowacki (rysunki), Reformator. Marcin Luter, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2017.

niedziela, 11 lutego 2018

Bajka na końcu świata. Opuszczony dom


Marcin Podolec po raz drugi zabrał nas na postapokaliptyczny spacer, wyznaczając nowe krańce świata komiksów dla dzieci, i tym razem rzeczywiście uczynił główną bohaterką tytułową Bajkę. W "Opuszczonym domu" bowiem Wiktoria przeżywa pewien wypadek i choruje, odzywa się niewiele, za to do głosu dochodzi pies dziewczynki, czyli właśnie Bajka. O ile pierwszą część "Bajki na końcu świata" można nazwać komiksem drogi, o tyle w drugiej przystajemy, by lepiej poznać obie postacie pierwszoplanowe.
Kontynuacja "Ostatniego ogrodu" jest jedną historią rozbitą na kilka rozdziałów: "Bajka i zawrót głowy", "Bajka i opuszczony dom", "Bajka i koniec świata", "Bajka i ciasteczkowy atak", "Bajka i wspomnienie Wiktorii", "Bajka i nocna straż". Dwa z tych podtytułów ukrywają wcześniejsze losy bohaterek, zaś pozostałe dotyczą wydarzeń rozgrywających się w czasie aktualnym, to jest bliżej nieokreślonej przyszłości po zagładzie, w intrygującej ruderze i jej otoczeniu. Dziewczynka i pies są jedynymi żywymi istotami poruszającymi się w tym ponurym krajobrazie, nie licząc substancji tak nieświeżych, że aż "dostających nóżek", oraz tajemniczych chmurek, których nadzwyczajna obecność i niejasne działanie na Wiktorię chyba jeszcze nie wystarczą, by nazwać je istotami.
"Bajka na końcu świata" jest zaskakującą kombinacją przyjemnej lektury z przytłaczającą atmosferą po zagładzie ludzkości, wypełnioną pustynnym pyłem i duszną ciszą. Młodemu czytelnikowi mogłyby się przypomnieć kłębki zeschłych roślin przelatujące uliczkami opustoszałego miasteczka na Dzikim Zachodzie, gdyby dzisiejsze dzieci oglądały westerny lub czytywały Lucky Luke'a. Z rudobrązowej okolicy oddziela się szkodliwy opar, obłoczek niewiadomego pochodzenia, jak najgorzej wpływający na Wiktorię. Bajka prowadzi dziewczynkę do jednego z na wpół zniszczonych, porzuconych budynków, sama zaś przeżywa różne próby i retrospekcje, będące jądrem fabuły "Opuszczonego domu". Autor zgrabnie odmalował psie wątpliwości i typowości, jak walka przysłowiowej wierności z równie rozkoszną łapczywością, realistycznie przekazał też merdającą radość z powrotu pani do zdrowia. Mimo że gadający i bajkowy, równocześnie jest to pies jak żywy – pewnie tak zachowuje się w rzeczywistości, bo przecież na ostatniej stronie komiksu oglądamy zdjęcie prawdziwej Bajki, suczki zaadoptowanej przez Marcina Podolca. W drugiej części komiksu pojawia się zresztą motyw schroniska, według mnie bardziej przygnębiającego od postapokaliptycznego pustkowia.
Na tle innych podrozdziałów uwagę zwraca ten zatytułowany "Bajka i wspomnienie Wiktorii". Wizja z przeszłości po pierwsze jest wielobarwna, po drugie – wzruszająca swoim dramatyzmem i właściwie nie wiadomo, który z tych aspektów bardziej wstrząsa czytelnikiem, już przywykłym do jednostajności zarówno losów oraz nastrojów Wiktorii, jak i otaczających ją kolorów. Nagle dowiadujemy się, jak wcześniej wyglądał świat, jak przebiegał kataklizm, jak doszło do rozstania Wiktorii z rodzicami. Między kadrami możemy wyczytać (albo raczej wypatrzeć), że wszystko to zaszło niedawno, bo ani dziewczynka nie urosła, ani nie widać, by zmieniło się jej ubranie czy długość włosów.
Mimo że historię popycha do przodu głównie Bajka, obecność jej pani, czy raczej przyjaciółki lub nawet podopiecznej, jest intensywna, ważna i pobudzająca czytelnika do myślenia. Gdyby nie dziewczęce imię, właściwie nie wiedzielibyśmy, czy bohaterem jest chłopiec, czy dziewczynka. Płci bohaterki nie sposób zidentyfikować ani po jej zachowaniu, ani po zabawce czy innych atrybutach, ani po twarzy czy stroju. Co do wyglądu Wiktorii, po raz pierwszy mamy porównanie z innym człowiekiem, bo w retrospektywnych kadrach widzimy jej tatę, zdecydowanie szczuplejszego, weselszego i ogólnie wyglądającego jakoś mniej zaskakująco. Podoba mi się, że ta komiksowa dziewczynka wypada zupełnie inaczej niż wszystkie nietypowo piękne superbohaterki: zwyczajnie i dziecięco. Właśnie dzięki temu jest nieprzeciętna! Części stroju dobrała raczej pod wpływem impulsu czy przypadku, czesała się i decydowała na czapkę chyba wpatrzona w portret Kajka z komiksów Janusza Christy, a wielkie jedynki przedzielone takąż szczerbą wskazują na znany wszystkim rodzicom etap przejściowy uzębienia. Wiktoria nie szczerzy się w filmowych uśmiechach, nie trajkocze o byle czym, nie nosi minispódniczek, jest raczej okrąglutka, pyzata, z uszami na tyle odstającymi, że mieści się za nimi burza niesfornego afro. Znacie inną taką protagonistkę z dymkowanych historyjek? Kto lepiej pokazuje dziewczynkom, że nie muszą być słodkimi laleczkami, ważne, by były sobą? Między innymi ze względu na tak poprowadzoną główną (ludzką) postać, jestem bardzo ciekawa dalszych losów serii Marcina Podolca. Trzecia część "Bajki na końcu świata" będzie nosiła tytuł "Ożywczy deszcz", wydawnictwo zaplanowało premierę na maj 2018 roku. Mam nadzieję, że deszcz nie za bardzo oczyści pylistą, niepewną atmosferę dwóch pierwszych albumów, słodko-gorzkich smakołyków polskiego komiksu dla dzieci.
Bożena Itoya

Marcin Podolec, Bajka na końcu świata: 2. Opuszczony dom, Kultura Gniewu (Krótkie Gatki), Warszawa 2017.

sobota, 10 lutego 2018

Pikotek chce być odkryty


Książka "Pikotek chce być odkryty" Tomasza Samojlika jest wyjątkową pozycją w dorobku tego pisarza, ilustratora, scenarzysty i rysownika komiksów. Dotychczas mieliśmy na półce aż osiemnaście publikacji, w których występuje on jako autor i/lub rysownik, a każda z nich, choć olśniewała ilustracjami (działającymi na nas jak magnes), posiadała też tekst i jasno określony przekaz. Tymczasem jedyna pewna rzecz, jaką wiemy o Pikotku, to że chce być odkryty, bo właśnie to oznajmia nam tytuł, poza którym w książce nie ma żadnych słów. Co prawda na tylnej okładce znajdziemy kilka zdań opisu, ale stanowią one raczej wydawniczą zachętę niż objaśnienie, kto zacz ten Pikotek i jak się z nim bawić. Na tym polega geniusz konceptu Tomasza Samojlika: róbcie, co chcecie, dzieci, na pewno coś wymyślicie. Ta publikacja nie zawiera słów, ona je produkuje, bo po otwarciu sami zaczynamy opowiadać, krążyć, błądzić, szukać rozwiązania, przedstawiać kolejne postacie i ich cele. Uwalnianiu pomysłów sprzyja też forma edytorska: jest to album-harmonijka, rozkładany, długaśny jak droga przez las.
Mój syn pierwszy raz odkrywał Pikotka rozłożywszy go na długość całego naszego dużego pokoju, przeskakując palcem i wzrokiem ze strony na stronę. Wtedy pożyczyliśmy świeżutką nowość z biblioteki, teraz, gdy wreszcie mamy własny egzemplarz "Pikotka", zasiedliśmy do niego we dwójkę, tym razem korzystając z możliwości tradycyjnego kartkowania. Okazało się, że po ponad roku przerwy syn niemal nie pamiętał tej książki, więc frajda z jej poznawania była tym większa. Okładka sprawia wrażenie namalowanej akwarelami, charakterystycznie, "plamiście" rozmywającymi tło, a w jej wnętrzu kryje się zieleń drzew, krzaków i leśnego poszycia, po których spacerują bohaterowie historii: Pikotek, borsuki, kret, ryś, wilk, wydry, zające, wiewiórki, kaczka, lis, niedźwiedzie, dziki, chrabąszcz, jeże, dzięcioły, pszczoły, rudziki (chyba) i jelenie. Zwierzęta porozumiewają się ze sobą ikonkami umieszczonymi w komiksowych dymkach, a naszym zadaniem jest domyślić się, jak może brzmieć pełne zdanie oraz w jakim trybie jest wypowiadane – pytającym, oznajmującym czy rozkazującym. Dyskusje i komunikaty dotyczą samych istotnych spraw: wody, jedzenia, domu, mniemania o sobie czy autoidentyfikacji ("rządzę!", "kim jestem?", "boję się!). Rodzice poszukują dzieci, dzieci uczą się od rodziców, dzień upływa (co obserwuje i relacjonuje kret, czy to rosnącym słoneczkiem, czy korytarzem – a może 2w1?), kolory i humory się zmieniają, a opowieść dojrzewa w nas, owocując wspólnymi interpretacjami. To był przemiło spędzony czas, bo zorganizował go nam doświadczony scenarzysta i utalentowany artysta, wkomponowujący w swoje kolorowe ilustracje masę pozytywnej energii. Narysowane przez niego postacie są urocze, a relacje ciepłe oraz zabawne, może z wyjątkiem tych łączących lisa z kaczką, ale i tu ostatecznie chodzi tylko o dreszczyk emocji. Zaletą "Pikotka" jest też przyjemny, mocny papier, który dodatkowo pięknie pachnie, a ja uwielbiam wąchać książki.
Warto samemu, na własny sposób odkryć Pikotka, poprzyglądać się z maluchem lub starszakiem tym sympatycznym, pełnym wyrazu (i wyraźnym, bo wydrukowanym w odpowiednim formacie i kolorystyce) zwierzęcym pyszczkom. W takim pogodnym towarzystwie dzieciństwo upływa bajkowo, a ileż tu relaksującej zieleni! Pikotkowy leśny pas rozweseli nawet najbardziej szary, wielkomiejski dzień, my rozciągamy go w smętne popołudnia zimy, która zdaje się być jesienią albo bezsłoneczną wiosną i od razu stajemy się optymistami.
Bożena Itoya

Tomasz Samojlik, Pikotek chce być odkryty, Widnokrąg, Piaseczno 2016.

Rodzicielska skrzynka z narzędziami


Oto prawdziwa perełka wśród poradników dla rodziców. "Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci. Twoja droga do szczęśliwej rodziny" - pierwsza książka duetu Adele Faber i Elaine Mazlish, wydana 44 lat temu, uaktualniona w roku 1990. Te daty robią wrażenie. Już w latach 70. Amerykanie mieli dostęp do pozycji, która w niczym właściwie nie odstaje od najpopularniejszych dzisiejszych poradników z nurtu rodzicielstwa bliskości i twardo sprzeciwia się metodom wychowawczym opartym na przemocy. I zarówno cztery dekady temu, jak i dziś, stanowi znakomite źródło inspiracji dla zaangażowanych rodziców.

Choć na okładce widnieją nazwiska Faber i Mazlish, najważniejszą postacią i autorem opisanej w książce filozofii wychowania jest doktor Haim Ginott, którego warsztaty dla rodziców były bezpośrednią inspiracją dla powstania poradnika. Jest to właściwie fabularyzowana relacja z tychże warsztatów, przedstawiona w formie rozmów między rodzicami a doktorem. Ginott pomaga rozwiązywać konkretne problemy w relacjach z dziećmi, jednocześnie wyłuszczając swoją filozofię rodziny i podsuwając złote myśli, pozwalające ulepszać życie rodzinne i umożliwiające dzieciom realizowanie swojego potencjału.

Książka składa się z dwóch równych części o wiele mówiących nazwach: "Dzieci to też ludzie" i (co dla niektórych może być zaskoczeniem) "Rodzice to też ludzie". Muszę przyznać, że największe wrażenie zrobiła na mnie ta druga część.

Tym, co wyróżnia "Wyzwolonych rodziców..." spośród innych książek dla rodziców, jest fakt, iż autorkami są po prostu matki. Nie specjaliści, nie terapeuci cytujący skrajne przypadki problemów wychowawczych, ale matki, opisujące perypetie rodziców i dzieci żyjących w zupełnie zwyczajnych rodzinach. Problem w tym, że zupełnie zwyczajna rodzina to nierzadko prawdziwe pole bitwy, z którego wszyscy schodzą poranieni. W opisanych w książce historiach każdy rodzic odnajdzie cechy swoich dzieci (czy będzie to niezdarny, nieuważny Kenneth, płaczliwy, zamknięty w sobie Andy, a może rozpieszczona, egoistyczna Suzie?). I każdy dostrzeże kawałek siebie w sfrustrowanych rodzicach uczęszczających na kurs doktora Ginotta. Widzimy tu rodziców, którzy raz po raz upadają, podnoszą się, wybuchają gniewem, krzywdzą swoje dzieci, wątpią - a jednocześnie trwają w postanowieniu nieustannej pracy nad sobą. Czasem patrzymy na ich postępowanie z niedowierzaniem (jak można tak robić?), ale najczęściej kiwamy głową: "Tak, i mnie się to kiedyś zdarzyło". Książka pomaga pozbierać się po rodzicielskich porażkach, wyzbyć poczucia winy i iść naprzód. Silny akcent położony na rodziców, ich potrzeby, godność, prawo do bycia tylko człowiekiem: zmęczonym, sfrustrowanym, poirytowanym (nawet - o zgrozo- poirytowanym czymś zupełnie niezwiązanym z dziećmi) jest mocną stroną tej książki. Koniec z samobiczowaniem, obwinianiem, tłumaczeniem, bezwarunkowym poświęceniem. Od teraz rodzic ma prawo postawić swoje potrzeby ponad zachciankami dziecka. I to była najcenniejsza myśl, którą wyniosłam z lektury: ja, nałogowa czytelniczka poradników i pretendentka do tytułu rodzica roku, muszę nauczyć się odmawiać dzieciom i zadbać o siebie. Jeśli nie mam akurat nastroju do czytania książeczek, mogę odmówić, jeśli jestem zła, mam prawo - a nawet powinnam - ten gniew wyrazić. Przetrawienie tych pomysłów zajęło mi trochę czasu - mit matki poświęcającej się tkwi, jak widać, głęboko w psychice.
Poprawa relacji z dziećmi to w pewnym sensie efekt zadbania o potrzeby rodziców, wspomożony narzędziami i nowym obrazem rodziny, jaki roztacza przed uczestnikami warsztatów doktor Ginott. Rodzice dowiadują się, jak akceptować uczucia swoich dzieci (nawet te, zdawałoby się, absurdalne czy sprzeczne), uczą się, kiedy pozostawić dzieciom prawo do decyzji, a kiedy wziąć stery we własne ręce. Poznają pojęcia motywacji wewnętrznej czy poczucia własnej wartości, a przede wszystkim - uczą się patrzyć na wychowanie dziecka jako na projekt długofalowy, pełen drobnych sukcesów i porażek, ale prowadzący do celu, jakim jest ukształtowanie zdrowej, empatycznej osobowości młodego człowieka. Duża część wskazówek odnosi się wprawdzie do celów bieżących (jak zażegnać konflikt z dzieckiem), jednak zawsze na horyzoncie widnieje ten większy cel, któremu wszystko inne jest podporządkowane.

Jednocześnie w książce można się natknąć na fragmenty, które przypominają, że mamy do czynienia ze wspomnieniami amerykańskich rodziców z poprzedniego stulecia. W ich relacjach regularnie występują klapsy (wspominane ze wstydem, jako momenty słabości, ale jednak zdarzające się często), a nawet uderzenia w twarz. Problemem bywa nie sam fakt użycia przemocy, ale to, że ojciec uderzył zbyt mocno. Oburzajcie się, jeśli chcecie, myślę jednak, że mówienie o tym wprost może ośmielić niektórych czytelników (a nie ma co się łudzić, klapsy są w wielu polskich rodzinach nadal smutną codziennością): skoro oni mogą wypracować nowe metody wychowawcze, to dlaczego nie ja?

Czytając rady doktora Ginotta, stawiałam niekiedy na marginesie wielki znak zapytania. Podpisałabym się pod większością jego myśli, ale tu i ówdzie pojawiły się takie, które wydawały się z perspektywy dzisiejszych filozofii wychowania zbyt autorytarne (choć być może zostały po prostu niewłaściwie ubrane w słowa). Dobitnym przykładem jest sytuacja, w której matka obiecuje coś dziecku, po czym stwierdza, że jest zbyt zmęczona, by dotrzymać słowa - i zastanawia się, co należałoby robić w takiej sytuacji. Zgodnie z wytycznymi doktora stwierdza, że: "Tłumaczenia nie są na miejscu". Cóż, jeśli ja coś komuś obiecuję - nieważne: dorosłemu czy dziecku - to albo dotrzymuję słowa, albo gęsto się tłumaczę. Nie widzę powodu, by z samego faktu bycia rodzicem wynikał przywilej bezkarnego łamania danego słowa. Ostrożnie traktowałabym też (skądinąd słuszną) myśl doktora: "Rodzice nie są odpowiedzialni za szczęście dzieci, ale za ich charakter". Ma ona wiele sensu w kontekście książki, jednak wyrwana z niego może prowadzić rodziców w stronę niebezpiecznych nadużyć.

Książka Faber i Mazlish rzeczywiście wyzwala: rodziców - od wiecznego poczucia winy, zagubienia i poświęcenia. Dzieci - od ról, które przypisały sobie lub które przypisali im inni  - i od rodziców, których nadopiekuńczość nieraz podcina im skrzydła. W nowej rodzinie według przepisu doktora Ginotta pojawia się przestrzeń na samodzielne poszukiwanie rozwiązań, wyrażanie emocji, także tych negatywnych - i na dystansowanie się od nich (rodzicu, nie uzależniaj swojego samopoczucia od samopoczucia dziecka!). A przede wszystkim - przestrzeń dla porażek. Doktor Ginott nie stawia poprzeczki nierealistycznie wysoko. "Możemy udawać trochę milszych, niż jesteśmy, ale nic ponadto" - uspokaja. I tego warto się trzymać. Z chęcią przeczytam, jak autorki rozwinęły zawarte w "Wyzwolonych rodzicach..." myśli w swoich kolejnych książkach.
Joanna Pietrulewicz

Faber Adele, Mazlish Elaine, "Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci. Twoja droga do szczęśliwej rodziny"


Bezdomne wampiry o zmroku – komiksy z historią


Komiksy Tadeusza Baranowskiego czytywałam w dzieciństwie, często i z zapałem. To dla mnie jedna z ikon polskiej kultury popularnej i każdej innej. Choć na własność miałam tylko dwa, może trzy tytuły, to kojarzyłam wszystkie i ucieszyłam się, że w ostatnich latach są wznawiane – w końcu mogę sprawić sobie komplet. Nie kojarzyłam natomiast albumu "Bezdomne wampiry o zmroku", wydanego niedawno przez Kulturę Gniewu, więc czym prędzej po niego sięgnęłam. Okazało się, że nie jest to publikacja, którą mogłam czytywać jako dziecko, bo, po pierwsze, w ogóle nie jest dla dzieci, a po drugie, zamieszczone w niej historyjki wydawane były w Polsce w tym okresie lat 90., gdy komiksy już mnie nie interesowały, w czasopiśmie, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. "Wampiry", w składzie nieco innym niż najnowszy (i pod krótszym tytułem), ukazały się też w oficynie Kultura Gniewu w latach 2005 oraz 2012, ale wtedy z kolei nie rozglądałam się jeszcze za komiksami dla mojego syna (rocznik 2006) i po prostu przegapiłam te publikacje. Nic straconego, bo najnowsza edycja jest idealna i nie wyobrażam sobie, by poprzednie mogły jej dorównywać pod względem prezencji, trwałości i dokładności redakcyjnej.
Dzieje komiksów ujętych w zbiorze "Bezdomne wampiry o zmroku" zostały opisane w ciekawym, rzeczowym wstępie oraz na stronie redakcyjnej. Wspomniałam już, że nie są to utwory nowe, przeważnie też mamy do czynienia z adaptacjami dawniejszych utworów lub ich odświeżonymi wersjami. Jak informuje wydawnictwo Kultura Gniewu, kolory do kilku historii w 2012 roku wykonał Tomasz Piorunowski, a o liternictwo niektórych komiksów zadbała w 2005 i 2012 roku Natalia Baranowska. Wskazany został również autor pierwotnych scenariuszy ośmiu opowiastek: Jean Dufaux. Ze wstępu Adama Ruska dowiadujemy się, że rysownik i scenarzysta nawiązali współpracę w roku 1985, a Tadeusz Baranowski przygotował zmienione wersje komiksów około 10 i 20 lat później. W spisie treści nie ujęto tych niuansów i 12 na 15 przygód oznaczono datą 1985. Album zawiera też trzy historyjki z 2009 roku.
Tytułowymi wampirami, wyjątkowo brzydkimi i pechowymi, są Szlurp i Burp. Ich krótkie i absurdalne przypadki obfitują w odniesienia do polskiej rzeczywistości komiksowej i społeczno-politycznej lat 80. oraz 90. XX wieku, stąd też młodsza młodzież może nie zrozumieć, o co chodzi i nie bawić się przy lekturze tak dobrze, jak bawiłam się ja. Krwiopijcom towarzyszą niekiedy inne indywidua, jak powracający kilkakrotnie łowca wampirów czy rozmaite persony znane z kina i literatury popularnej (zazwyczaj nie całkiem żywi złoczyńcy) oraz atrakcyjne panie (nie zawsze w pełni ubrane). Bohaterowie rozprawiają często o kondycji polskiego komiksu i marzą o podboju europejskiego rynku, stąd przez chwilę na łamach "Bezdomnych wampirów o zmroku" goszczą nawet Thorgal z towarzyszką. Spotkanie to wypada prześmiesznie, bo samo zestawienie tak różnych komiksowych stylistyk jest bardziej absurdalne i efektowne niż niektóre przygody Szlurpa i Burpa.
Album zdobył moją sympatię przede wszystkim dzięki rysunkom, w których trudno nie dostrzec bliskości kultowych "Profesorków Nerwosolków", "Ciotki Fru-Bęc" czy "Smoka Diplodoka". Te niezbyt inteligentne miny, nosy okrągłe i zwisające, oczy ukryte w siatce zmarszczek lub wyłupiasto-okrągłe, kosmiczne widoczki z malutkimi figurkami w oddali składają się na oryginalny styl Tadeusza Baranowskiego. Co prawda ma on swoich zdolnych kontynuatorów w polskim komiksie (patrz okładka Tomasza Leśniaka), ale tu jesteśmy u źródła. Spodobały mi się też intensywne kolory połączone z upiornością cmentarzy, zamku czy innych wampirzych melin. Całość ma świetną atmosferę i jestem bardzo ciekawa, czy za kilka lat spodoba się mojemu synowi. Nie wiem, na ile "Bezdomne wampiry o zmroku" są przystępne dla współczesnych nastolatków, bo kąśliwe uwagi o czasach przełomu mogą ich przerosnąć, jednak sam klimat albumu (zwłaszcza wcześniejszych historii) można śmiało nazwać ponadczasowym, wszak i bohaterowie mają po kilkaset lat. I, trochę wbrew intencjom samego autora, przetrwali trudne czasy, wciąż dobrze się trzymają, wskrzeszani przez Kulturę Gniewu, poddawani wydawniczym liftingom czy innym operacjom plastycznym, dzięki czemu zyskują nowych miłośników, do których zaliczam się ja.
Bożena Itoya

Tadeusz Baranowski, Bezdomne wampiry o zmroku. Komiksy z lat 1985-2009, okładkę oraz strony tytułowe zaprojektował Tomasz Lew Leśniak, wstęp napisał Adam Rusek, wydanie pierwsze zbiorcze, Kultura Gniewu, Warszawa 2017.

czwartek, 1 lutego 2018

Zygmuncie, i kto tu rządzi?


Był Mieszko, po nim Kazimierz, następnie Jadwiga z Jagiełłą, a teraz nastał Zygmunt – tylko który? I czy będąc władcą rzeczywiście sprawował władzę? Czwarty tom serii "Ale historia..." to dotychczas najbardziej zaawansowana i najmniej oczywista jej odsłona. Autorką cyklu jest Grażyna Bąkiewicz, ilustratorem Artur Nowicki, a wydawcą Nasza Księgarnia. Ta niekonwencjonalna lekcja historii Polski dla dzieci i młodszej młodzieży prowadzona jest nowoczesnymi narzędziami: w formie ilustrowanej minipowieści uzupełnionej krótkimi komiksami, z użyciem współczesnego, codziennego języka oraz zabawnej kreski, akcentów fantastycznonaukowych i obyczajowych. Ten literacko-graficzny koktajl nosi tytuł "Zygmuncie, i kto tu rządzi?" i został skomponowany z niezwykłym smakiem.
Każda część cyklu przeskakuje w czasie z dość odległej przyszłości do wydarzeń sprzed kilkuset lat. Współczesny czytelnik jest więc pośrednikiem między fantastycznonaukową wizją a faktycznymi dziejami Polski. Nieco utopijna, zaawansowana technologicznie, ale pozbawiona książek przyszłość naszego kraju jest punktem startowym podróży w czasie, jakie odbywają uczniowie z klasy, w której historię wykłada profesor Cebula. Właściwie nie prowadzi on lekcji, tylko wysyła dzieci w przeszłość, ale nie w wehikułach, tylko w szkolnych ławkach. Kontrast między dwoma planami czasowymi jest oczywiście bardzo wyraźny. Co ciekawe, mimo że odbywamy z bohaterami książki wycieczkę do konkretnego okresu dziejów Polski, wraz z nimi spotykamy historyczne postacie i uczestniczymy w wydarzeniach znanych z podręczników historii, w ujęciu Grażyny Bąkiewicz rzeczywista przeszłość okazuje się przynajmniej tak samo zaskakująca i tajemnicza, jak wymyślona przyszłość. Nie doświadczymy tu jednak zabiegów ubarwiających, żadnej słodyczy dla małych księżniczek i rycerzyków, po prostu autorka bierze na warsztat mniej znane fakty, pewne tezy i fascynujące wątki, wykazując się przy tym znakomitym warsztatem pisarskim i, rzecz jasna, bogatym podłożem merytorycznym. Na atrakcyjność oraz skuteczność "Zygmunta" (i całej serii "Ale historia...") wpływa również doświadczenie pedagogiczne pisarki, czytając wyczuwa się bowiem, że wie ona, jakimi słowami i treściami dotrzeć do młodych ludzi, zainteresować ich i sprawić, by zapamiętali.
W książkach "Mieszko, ty wikingu!", "Kazimierzu, skąd ta forsa?" i "Jadwiga kontra Jagiełło" narratorami były kolejne dzieci z klasy o profilu eksperymentalno-historycznym (choć autorka nie stosuje tego określenia, to bardzo mi ono pasuje). Tym razem naszą przewodniczką po przyszłości i przeszłości jest Jolka, taka sobie zwykła dziewczynka mająca problemy z ortografią i różnymi innymi sprawami. Zwyczajność ustępuje jednak miejsca nadprzyrodzonej mocy, która pojawia się w wyniku pewnego wypadku wspominanego już w poprzednich tomach. Choć koledzy z klasy raz po raz odkrywali swoje nowe, przedziwne zdolności, akurat Jolka na nie nie liczyła, a tymczasem wraz z rozwojem akcji odkrywa swoją łączność z badanym tematem. A przedmiotem lekcji historii są czasy rządów Zygmunta Starego, bo też pan Cebula poleca uczniom sprawdzić, "kto właściwie rządził Polską w XVI wieku?". Pomocnikiem Jolki jest pewien wędrowny... właściwie nie wiadomo, kto, ale jako dodatkowy cel do zbadania ustanawia sobie ona znalezienie książki imć Twardowskiego – tak, tego od księżyca i karczmy "Rzym"! Dzieci włóczą się po szesnastowiecznej Polsce, poznając naturę szlachty, plotki o królu, stają się nawet asystentami maga i pomagają w seansie spirytystycznym.
Dzieje się dużo i śmiesznie, choć niewątpliwie im późniejszy okres historii Polski, tym czytelnicy (a może i ich opiekunowie...) mniej kojarzą autentyczne postacie i wydarzenia, więc pewnie mniej osób skusi się na książkę o tytule "Zygmuncie, i kto tu rządzi?" niż na takie pozycje jak "Mieszko, ty wikingu!" czy "Kazimierzu, skąd ta forsa?". Warto jednak być wiernym serii, bo w tym wypadku każdy następny tom jest równie dobry, jeśli nie lepszy. Dotyczy to nie tylko treści książek, ale również ich oprawy graficznej (autorstwa Artura Nowickiego), która zdaje się nam coraz weselsza, bardziej dopracowana i rozbudowana. Obok portretów i scenek znaleźliśmy tu humorystyczne komentarze do tekstu, jak w przypadku mistrzowskiego zobrazowania kwestii, co przeciętny uczeń chciałby zrobić wynalazcy ortografii. Za wyjątkowo ciekawe, wartościowe i zarazem zabawne (bo jakże trafne!) uznaliśmy w "Zygmuncie, i kto tu rządzi?" komiksowe wstawki, w których przewijają się wzmianki o tradycyjnej polskiej tolerancji, ale i skłonności do propagowania wolności dla wybranych. Ta dychotomia daje do myślenia i warto o niej rozmawiać, czy to w szkole, czy w domu.
Bożena Itoya

Grażyna Bąkiewicz, Zygmuncie, i kto tu rządzi?, ilustrował Artur Nowicki, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

Sen milicjanta



Od zawsze wiedziałam, że istnieją komiksy o kapitanie Żbiku, ale ich nie czytywałam. Moja znajomość tematu ograniczała się do szlagieru zespołu Big Cyc. W dzieciństwie nie interesowały mnie ponure w kolorystyce milicyjne kryminały dla młodzieży i dorosłych, a i w dorosłym życiu, jako że nie odczuwam nostalgii za PRL-em, nie czułam potrzeby by je poznać. Zaintrygowało mnie natomiast, dlaczego po ten gatunek komiksu, zdawałoby się anachroniczny i wymarły, sięga tak barwne, ambitne i nowoczesne wydawnictwo jak Widnokrąg, którego oferta adresowana jest do młodych czytelników. Od niedawna także do nastolatków, co cieszy, bo mój syn właśnie wkroczył na ten wyższy poziom dzieciństwa. A że poznaliśmy dokładnie (czytając po dwa razy) serię "Dwór" (12+), dlatego też wiemy, że w zakresie publikacji dla młodzieży wybory Widnokręgu są nieprzypadkowe i trafne – w nasze gusta celują idealnie. Stąd decyzja, by mimo wątpliwości i braku sentymentów zanurzyć się w szarości PRL-u, to jest sięgnąć po serię "Kot": "Żonę dyplomaty" (tom 1.) i "Strzały na Służewcu" (tom 2.). Są to współczesne komiksy relacjonujące pewne śledztwo Milicji Obywatelskiej, umiejscowione w latach 70. lub 80. XX wieku.* Autorzy (Michał Rzecznik – tekst, Leszek Wicherek – ilustracje) rozbili jedną historię na dwa zeszyty, co też przypomina dawne broszury sprzedawane w kioskach czy komiksy publikowane w odcinkach w prasie.
A jest to historia ciekawa, choć niegwałtowna, pulsująca w czytelniku rytmem jakiejś dawnej melodii, może pochodzącej ze szlagierowego filmu czy serialu (dla mnie jest to kolekcja filmowa "Alfred Hitchcock przedstawia"), a może grającej tylko w wyobraźni. W każdym razie, czytając te komiksy wyczuwałam w tle ciszę i mglistość PRL-owskiej Warszawy i musiałam czymś ją sobie uzupełnić. "Tamte czasy" nie są zresztą tylko miejscem oraz czasem akcji, ale też jednym z jej wyraźniejszych bohaterów. Tworzą atmosferę i decydują o losie postaci, wchodząc z buciorami nawet w ich sny.
Śledztwo porucznika Bogusława Kota, niezbyt energicznego i mało charakterystycznego milicjanta, dotyczy planu porwania tytułowej żony dyplomaty (niejakiego Debois), koncentruje się na próbie ujęcia niedoszłych porywaczy podczas przekazywania okupu i prowadzi do strzałów na Służewcu. W kadrach kilkakrotnie gości Komenda Główna MO, do dziś rozpoznawalna, bo kto z warszawiaków nie słyszałby o Pałacu Mostowskich (nadal urzęduje tam Policja). W strefie graficznej komiksów jest aż gęsto od takich znaków rozpoznawczych dawnej Warszawy, smutnej, ale w pewnym sensie stylowej z jej neonami, brakiem wielkoformatowych reklam, niemal bezsamochodową pustką. Podobne sygnały przeszłości, jej punkty orientacyjne, znalazły się w tekście – w formie cytatów z poezji, a odniesieniami graficznymi do kultury PRL-u są choćby okładka książki czytanej przez jednego z bohaterów czy naklejony na ulicznym słupie plakat, zapowiadający przegląd filmów. Jest i mała szklana Pepsi, niby banał, a jednak ikona – ja do dziś pamiętam smak pierwszej w życiu butelki tego napoju, zaserwowanej podczas wizyty u wujka. W "Kocie" stylizacja głęboko wrasta w opowieść i miesza się ze wspomnieniami czytelnika, jej pominięcie, nieprzyswojenie, powoduje, że lektura nie jest pełna, wydaje się zbyt płaska i skrótowa. Choć historyczne szczegóły mogą być nieczytelne dla współczesnej młodzieży, to bez problemu poczuje ona "klimat" całości. Kryminalna akcja w dużym stopniu broni się sama, bo mój syn był zadowolony z obu komiksów, choć wiele spraw wyjaśniłam mu dopiero później, gdy sama przeczytałam "Żonę dyplomaty" i "Strzały na Służewcu".
"A więc czego pan oczekuje od władzy ludowej?" zapytuje porucznik dyplomatę, sam dyplomatycznie nie zdradzając nikomu, jak jego oczekiwania i plany zniszczyła ta właśnie władza. W śnie milicjanta widzimy jego samego w młodszej, dość rockandrollowej wersji, żegnającego kobietę odjeżdżającą na zawsze z dworca Warszawa Gdańska. Na peronie oraz w pociągu przemykają ludzie z wielkimi bagażami i smutnymi twarzami. Tę stację i te odjazdy znałam z piosenki Wojciecha Młynarskiego "Tak jak malował pan Chagall", z filmu "Różyczka" Jana Kidawy-Błońskiego oraz z opowieści mojej mamy, która rok 1968 pamięta bardzo dobrze. Za miesiąc minie 50 lat od tamtych wydarzeń, niby to nie żadna tajemnica, "ale niepamięci kurz, warto żeby jakiś wiatr nareszcie zwiał".
Bożena Itoya

* Dokładna lokalizacja czasowa nie jest wymagana ani możliwa – polecam wywiad z Michałem Rzecznikiem na blogu Kopiec Kreta (rozmawiał Maciej Gierszewski).

Michał Rzecznik (tekst), Leszek Wicherek (ilustracje), Żona dyplomaty, seria KOT, zeszyt 1, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2015.
Michał Rzecznik (tekst), Leszek Wicherek (ilustracje), Strzały na Służewcu, seria KOT, zeszyt 2, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2016.