cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 27 stycznia 2020

Jakub, Mimmi i gadające psy


Jednym z wyraźniejszych akcentów szóstego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Kino Dzieci był film "Jakub, Mimmi i gadające psy", wyświetlany w ramach konkursu głównego. Niektórym projekcjom łotewsko-polskiej animacji towarzyszyły spotkania z twórcami i właśnie na takim pokazie udało mi się być. To wydarzenie pozwoliło odczuć i dzieciom, i rodzicom, a krytykom czy innym obserwatorom przypomniało, o co chodzi w festiwalach filmowych, na czym polega ich wyjątkowość i atmosfera. Byłam świadkiem spotkania grona filmowców, pewnie niewidujących się zbyt często, skoro można porozumiewać się zdalnie, jednak tylko "na żywo" można stworzyć tę specyficzną aurę zespołu artystów (i samemu jej doświadczyć). Widziałam żywe reakcje dzieci, czułam ich emocje, ciekawość i chęć kontaktu płynące na reżysera i na pewno mające wpływ na jego dalszą twórczość. Dodatkowo taka zagraniczna wizyta w oczach młodego widza zawsze dodaje wiele punktów prestiżu i lokalnemu kinu, i samemu dziecku, bo ilu kolegów z klasy lub przedszkola może się pochwalić rozmową z reżyserem filmu, pokazywanego w Polsce tylko wyjątkowo (przynajmniej na razie)?
Zbliżenie widza do "Jakuba, Mimmi i gadających psów" nie wynika tylko z możliwości obcowania z twórcami. Mamy tu do czynienia z pewną uniwersalnością dzieciństwa w mieście, zahaczającą o mityczność dzieciństwa w ogóle. Mowa przecież o okresie życia każdego z nas, gdy rozmawianie z psami, morzem, niebem czy drzewami nie jest niczym nadzwyczajnym, każdemu czasem się zdarza, w wyobraźni lub naprawdę. Łotewsko-polska koprodukcja okazała się wciągającą historią, która miesza świat fantazji z przyziemnością wielkomiejskiej dzielnicy nienależącej do zamożnych. Przypominają się wszystkie wakacje w mieście, a przynajmniej letnie weekendy, gdy biega się po ulicach w poszukiwaniu kolegów i jakichkolwiek zajęć. Miejscem akcji filmu jest Ryga, ale wydaje się, że dzieci (również dorosłe) z innych europejskich miast mogą poczuć się tu jak u siebie. Moje skojarzenia powędrowały na przykład ku katowickiemu Nikiszowcu.
Bliskość filmu naszym polskim (czy środkowoeuropejskim) wspomnieniom lub współczesnym realiom dotyczy również sytuacji zwierząt w mieście. Nie wiem, czy tak jak my jesteście wyczuleni na nieobecność zwykłych kundelków, dzikich psów i kotów bez rasy w kinie amerykańskim. Ewentualni włóczędzy są tam rasowi i wiecznie uciekający przed hyclem, co zostało wyjaśnione wprost w niedawno przez nas oglądanym blockbusterze "Był sobie pies 2" – pies trafiający do amerykańskiego schroniska ma na adopcję kilka tygodni, jeśli nikt go nie weźmie, zostanie uśpiony. Wiadomo, że u nas jest inaczej: bezpańskie zwierzęta istnieją, a w niektórych regionach kraju czy kontynentu żyją gromadnie. Tak właśnie funkcjonują ryskie gadające psy.
Zanim Jakub porozmawia z psami, musi się porozumieć z Mimmi, kuzynką, do której domu trafia trochę wbrew woli obojga. Naburmuszona dziewczynka nie zaprzyjaźnia się od razu z dziesięcioletnim bohaterem, ale ich późniejsze zbliżenia (oraz starcia) widz obserwuje z zaangażowaniem i zrozumieniem. Pojawia się ciekawa intryga z wątkiem ekologicznym, ponieważ Jakub i Mimmi zostają obrońcami lokalnej przyrody, a raczej jej pozostałości. A kiedy do potyczki ze "złym bossem" dojdzie zaginięcie jednego z członków psiego gangu i tajemniczy związek taty Mimmi z całą sprawą, wydarzenia zaczną przyspieszać. Powrót Jakuba do dawnego życia okaże się zderzeniem z innym światem, jakie każdy z nas pamięta jako powrót z pierwszych czy drugich samodzielnych, spędzonych bez rodziców wakacji.
Od strony artystycznej "Jakub, Mimmi i gadające psy" jest przyjemnym, niezapomnianym kąskiem, treściwym, ale też atrakcyjnym dla młodego widza i całej rodziny. To urzekająca, subtelna animacja mocno odbiegająca od dominujących we współczesnym kinie efektownych, krzykliwych i przełomowych filmów... już nawet nienazywanych rysunkowymi. Ten obraz nie podszywa się pod bogatszych kuzynów graficznie ani fabularnie, unika ich głośności, płytkości i oczywistości. Na pewno też zwrócicie uwagę na dźwięki i muzykę.
Aby poprzeć moją pozytywną opinię bardziej fachową oceną, dodam, że film "Jakub, Mimmi i gadające psy" otrzymał Kwiat Paproci – nagrodę jury dziennikarzy, "za empatyczne, wrażliwe i atrakcyjne artystycznie ukazanie historii, która zaskakuje oryginalnością a zarazem porusza ważne współczesne problemy kulturowe i cywilizacyjne świata dzieci i dorosłych". Naprawdę warto obejrzeć tę animację z dziećmi, pomówić o niej i w miarę możliwości powrócić za jakiś czas, najlepiej po wspólnych, rzeczywistych lub wirtualnych podróżach po małych dzielnicach wielkich europejskich miast. I po próbie poznania światów mieszkających w nich dzieci – nietrudno wzbudzić empatię i ciekawość naszych podopiecznych wynajdując informacje choćby o tym, w jakim wieku na Łotwie, w Szwecji czy Rumunii idzie się do szkoły, kiedy zaczynają się wakacje i jak długo trwają albo czy w tych krajach powstaje dużo filmów dla dzieci i na jakie ważne tematy. A może zbadacie, czy w waszej okolicy nie rozgrywa się jakaś cicha ekotragedia? W przypadku "Jakuba, Mimmi i gadających psów" mamy więc do czynienia z kinem na równi zaangażowanym społecznie i społecznie angażującym.

Bożena Itoya

Jakub, Mimmi i gadające psy, reżyseria: Edmund Jansons, rok produkcji: 2019, kraj: Łotwa, Polska, czas: 70 min, kategoria wiekowa: 6+, 6. MFF Kino Dzieci (21-29.09.2019 r.), sekcja: Konkurs główny. W kinach od 6 marca 2020 r.

Marona – psia opowieść


Kategoria "Konkurs filmowych odkryć" Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Kino Dzieci właściwie mogłaby nazywać się "Konkurs filmowych objawień", zwłaszcza za sprawą animacji "Marona – psia opowieść". Ta cudowna, poetycka i zarazem ozięble przyziemna historia otwiera oczy szeroko i szerzej z każdą minutą filmu, aż do granic możliwości. Może się bardzo podobać albo spłynąć po widzu jak teledysk, jeżeli dziecku (lub dorosłemu) brak pewnych typów wrażliwości artystycznej i takiej rozumianej jako empatia. Podczas Kina Dzieci spotkałam się z obiema skrajnymi reakcjami odbiorców "Marony": jeden chłopiec skomentował właśnie zakończony seans mruknięciem i słowem "nudne", a inny, dzień po projekcji, zachwycał się, opowiadając koledze czy koleżance, że to najlepszy film festiwalu. Jak ja lubię podsłuchiwać takie rozmowy na wyciemnionej sali kinowej! Często zastanawiam się, jacy są na co dzień młodzi krytycy, co lubią robić i oglądać. W tym przypadku można też rozważać, czy na odbiór filmu wpływa stosunek do zwierząt, ich posiadania lub bycia przez nie posiadanymi.
Dla mnie "Marona" jest historią miłosną, przy czym mowa tu o kilku rodzajach uczucia: kochania za bardzo, na pokaz, za mało, na zabój, z brakiem wiary we wzajemność i opcją uwolnienia od siebie ukochanej osoby, dalej cierpliwie, ale bez ognia, lub też całym sobą, choć bez wylewności. Na ten ostatni sposób miłuje tytułowego pieska jego pierwszy "właściciel", trochę pijak i bardzo artysta cyrkowy. Jego uczucie przeplata się przez cały film jak nitka spaghetti, w którą czasem zmienia się w oczach Any (późniejszej Marony) podczas gimnastycznych wygibasów. Uważny widz dostrzeże, że w gąszczu późniejszych scen, związanych już z kolejnymi psimi "panami", przez chwilę miga plakat, miejskie ogłoszenie o poszukiwaniach zaginionego czarno-białego szczeniaka. Bo psia dziewczynka opuszcza swojego ukochanego pana, by nie był związany opieką nad nią, mógł podróżować z cyrkiem, który jest dla niego szansą na sukces. Ale porzucony pan, jak widać, nie chciał takiej okazji i nie wyjechał, skoro po zniknięciu Any rozwieszał na ulicach jej zdjęcia z danymi kontaktowymi. Równie refleksyjny jest wątek miłości, jaką żywi do Marony jej ostatnia pani, najpierw jako dziewczynka, potem nastolatka. Dorastanie człowieka łączy się tu z dojrzewaniem miłości i odpowiedzialności, niestety bardziej odczuwanej przez psa niż przez człowieka.
"Marona" jest obrazem pełnym artystycznych bodźców, gry konwencjami malarskimi i filmowymi, a także emocji, rozbudzanych wszelkimi środkami: fabułą, kolorystyką i ruchem animacji oraz dźwiękiem. Mnie mocno angażowały już same głosy postaci, ale przede wszystkim niezwykła muzyka, sygnalizowana już przez zwiastun, na sali kinowej okazała się przeszywająca. Kto doświadczy tego filmu i go polubi, ten pewnie pokocha kino na całe życie. Zwłaszcza, że animacja po prostu płynie, czasem powoli i lekko, w łagodnych barwach, a kiedy indziej rwie nami, atakuje ostrymi kontrastami, tańczącymi liniami przypominającymi neony rozświetlające wyjątkowo ciemną noc.
Odnośnie fabularnej gry z widzem, dostrzegam tu wiele płaszczyzn i stylów, przez co film jest niejednoznaczny i dla niektórych może się okazać trudny. Śliczna, młoda, bardzo uczuciowa suczka podróżuje od człowieka do człowieka, jej szczęście jest względne i chwilowe, a pamięć wszystkich minionych smutków i porzuceń – niezawodna. Człowiek nie pamięta tak intensywnie swoich miłosnych zawodów. Ludzkie pobudki i zachowania pokazywane są w filmie czasem dosłownie (bo poprzez słowa), czasem prześmiewczo, ale zawsze bardzo doskwierają. Obfita dawka łez i gorzkich, choć ujętych w animowany cudzysłów kadrów z "cywilizowanego", nieczułego świata sprawia, że chyba nikt nie uzna "Marony" za kino familijne. To raczej dramat, film obyczajowy, a równocześnie kino artystyczne, przekonane o inteligencji odbiorców i braterstwie dusz łączącym ich z twórcami. Trzymajcie się kategorii wiekowej (7+), nie obawiajcie zabrać do kina znacznie starszych dzieci albo nawet wybrać się tam w tylko dorosłym towarzystwie. Naprawdę warto!
Polska premiera filmu "Marona – psia opowieść" miała miejsce właśnie na 6. MFF Kino Dzieci, we wrześniu 2019 roku, to jest ponad trzy miesiące przed wprowadzeniem francusko-rumuńsko-belgijskiej animacji do repertuaru polskich kin (10 stycznia 2020 r.). I choć nie jest to obraz dla każdego, to został entuzjastycznie odebrany z różnych stron polskiej sceny krytyków filmowych. Jak podaje strona internetowa Kina Dzieci, światowa "premiera filmu miała miejsce na najważniejszym festiwalu animacji, francuskim Annecy". I właśnie tam zobaczył "Maronę" Maciek Kur, polski scenarzysta komiksowy i filmowy, który swoimi bardzo pozytywnymi wrażeniami dzielił się na naszej stronie na Facebooku. Głównie ze względu na tę rekomendację wybrałam się na film Anki Damian, dostrzegany i nagradzany na świecie (nominacja do Europejskich Nagród Filmowych, nagroda na Bucheon IAFF, Strasbourg European Fantastic FF, lista – 32 – pełnometrażowych filmów animowanych zgłoszonych do oscarowej rywalizacji przez Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej) oraz w Polsce. Jury Odkryć 6. MFF Kino Dzieci przyznało "Maronie" Kwiat Paproci za "przełamujący konwencje, spektakularny i różnorodny język wizualny, który pozwala wejść w skórę psa. Poczucie humoru dodaje lekkości tej wzruszającej historii". A młodych widzów do wybrania się na seans zachęcić może recenzja z kanału YouTube "Brody z Kosmosu", w której obserwowany i lubiany przez mojego syna krytyk popkultury wypowiada się o "Psiej opowieści" niemal w samych superlatywach. Zdanie to popiera najwyraźniej Kulon, goszczący na miniaturze filmu (i w wielu innych recenzjach) pies "Bród z Kosmosu", mój faworyt z recenzenckiego światka.

Bożena Itoya

Marona – psia opowieść, reżyseria: Anca Damian, rok produkcji: 2019, kraj: Francja/Rumunia/Belgia, czas: 92 min, kategoria wiekowa: 7+, 6. MFF Kino Dzieci (21-29.09.2019 r.), sekcja: Konkurs filmowych odkryć. Polska premiera: 10 stycznia 2020 r.

Zwierzęta, które zniknęły. Atlas stworzeń wymarłych



Wobec nadzwyczajnego urodzaju wydawniczego i mody na bogato ilustrowane książki popularnonaukowe, coraz trudniej trafić na publikację zaskakującą wiedzą, spojrzeniem i przekazem. Wszystkie oryginalne chwyty wydają się wtórne, dzieci nie takie rzeczy już widziały, no, chyba że po raz pierwszy mają w ręku książkę tego typu albo nigdy nie korzystały z internetu, aplikacji czy gier na platformie, komputerze lub urządzeniu mobilnym. A jednak, "Zwierzęta, które zniknęły. Atlas stworzeń wymarłych" okazały się książką świeżą, o bardzo silnym przekazie, pozbawioną nadmiernych stylizacji graficznych, śmieszków i infantylizacji tematu. Z przyjemnością odkrywałam, jak wysoki poziom merytoryczny i artystyczny osiągnęli autorzy: Nikola Kucharska (koncepcja, ilustracje, okładka, projekt graficzny), Katarzyna Gładysz, Joanna Wajs i Paweł Łaczek (teksty), zachowując rzeczowość i zwięzłość naukowych komunikatów oraz realizm zwierzęcych portretów (może z wyjątkiem uroczych brwi, unoszących się nieco nad ich właścicielami), a zarazem prezentując książkę wyjątkowo atrakcyjną wizualnie. Mamy tu do czynienia z pozornie niemożliwym do osiągnięcia, mistrzowskim połączeniem artystycznej, wesołej, ocierającej się o komiks ilustracji z naukowością i powagą tematu. Ta książka czaruje i przyciąga, począwszy od obrazków towarzyszących stronie tytułowej i spisowi treści. Chyba jeszcze nigdy nie miałam do czynienia z tak fantastyczną opowieścią o naszym realnym świecie. Od pierwszego kontaktu z "Atlasem stworzeń wymarłych" będziecie zawsze o nim pamiętać, na pewno przyciągnie też wzrok waszych gości – każdy zechce przyjrzeć się mu z bliska, niezależnie czy jest dzieckiem, czy ma własne, czy też po prostu lubi ładne rzeczy.
Ślicznie dobrane bywają tu nawet nazwy wymarłych stworzeń, a co dopiero ich podobizny o fantastycznym ubarwieniu, kształtach i proporcjach niczym z filmów (i serialu) Gwiezdne wojny. Dużo z tej graficznej uciechy zawdzięczamy Nikoli Kucharskiej, ale odwołania do wykopalisk i badań wskazują, że rozmaite dziwactwa gadów ssakokształtnych czy innych cudaków nie zostały wymyślone przez ilustratorkę. W "dinozaurzych", czy raczej kopalnianych rozdziałach znalazły się nawiązania do popkultury, co oczywiście rozluźnia encyklopedyczną atmosferę. Ciekawostkami są również polskie tropy dinozaurów i badań nad nimi. Młody wielbiciel starożytnych stworów może być dumny z polskich osiągnięć, o których dowiedzą się zresztą także czytelnicy obcojęzycznych przekładów "Atlasu".
Lektura przybliża też mniej znane od dinozaurów zwierzęta eocenu, fascynujące przez swoje podobieństwo do współczesnej fauny. Są po prostu większe, straszniejsze i dziwniejsze od dzisiejszych mieszkańców lasów, dżungli, sawanny albo mórz, przypominają nieco komiksowe monstra czy innych mutantów. A kogo poznajemy potem? Mamuty i pozostałe trąbowce, wielkie i groźne koty: smilodony, lwy amerykańskie i jaskiniowe, nosorożce włochate i różne niezwykłe stworzenia, jak rogate elasmoterium czy hipotamopodobny toksodon. Nadchodzą i odchodzą również wymarłe naczelne, bliżsi i dalsi krewni człowieka. W pewnym momencie kończą się plansze dotyczące czasów prehistorycznych i mamy już XV wiek, w którym człowiek spowodował zagładę nowozelandzkich moa, całego rzędu nielotów endemicznych, a wraz z nimi wymarły największe orły w historii – haasta. Szereg ilustracji, krótkich komunikatów i komiksowych dymków na wielkiej planszy przybliża też dzieje wyginięcia tura (XVIII wiek), drontów dodo i samotnego (XVII i XVIII wiek). I wtedy nadchodzi przebudzenie, bo kolejne karty opisane są już nie tylko "XVIII" czy nawet "XX wiek", ale "XIX-XXI wiek", a ich bohaterami okazują się znane wszystkim dzieciom tygrysy, wilki, gołębiowate, niektóre kormorany, kaczki, papugi, ssaki wodne oraz inne zwierzęta, których istnienie na Ziemi uważa się za oczywistość. Na koniec dostajemy mroczną zajawkę kolejnego tomu "Atlasu": rozdział "Zwierzęta, które znikają", na linii czasu zlokalizowany już jako XXI wiek.
Im bliżej naszych czasów, tym bardziej wzrastają smutek, niepokój i poczucie współodpowiedzialności. Dinozaury dinozaurami, ale norki europejskie, rysie iberyjskie, kozice tatrzańskie czy świneczki karłowate umierają tu i teraz, w naszej globalnej obecności, na naszych internetowych oczach. W tej chwili w pisaniu towarzyszy mi kilka bogatek, jedna modraszka i dwa wróble pożywiające się zimowymi kulkami z ziaren na moim balkonie. Dziś nietrudno je spotkać nawet przy wielkomiejskim bloku, ale kto wie, jak szybko znajdą się w kolejnych publikacjach o wymarłych zwierzętach? Co roku obserwujemy zmiany w naszym osiedlowym ekosystemie. Większość wynika z "estetycznych" i "rewitalizacyjnych" oraz po prostu deweloperskich ingerencji człowieka w środowisko. Tu wycięto ileś drzew – w zamian dostaliśmy jakieś tajemnicze krzaczki i trawy, tam zabudowano ostatni wolny, naturalny plac blokowiskiem, nie zważając na niegdysiejsze plany zielonych korytarzy fachowo: klinów napowietrzających) Warszawy. Ciągle brakuje nam równowagi i zdrowego rozsądku w ocenie stanu przyrody i klimatu: polska opinia publiczna ulega modom (czy raczej narzuconym z góry wpływom) na przezywanie zaniepokojonych współobywateli ekoterrorystami, a przestrzeń osobistych, indywidualnych działań, takich jak zużycie wody, wybór typu opakowań i gospodarowania odpadami oraz planowanie małej, podwórkowej architektury krajobrazu, uważamy za swoją wyłączną własność, bo "ja za to płacę i nikomu nic do tego". O tej samej bezczelności i jednakowym egoizmie możemy poczytać w "Atlasie stworzeń wymarłych" Nikoli Kucharskiej i kolektywu autorskiego. Oby ten przekaz, dla mnie chyba najważniejszy, okazał się dostatecznie jasny dla wszystkich, bo na podstawowym poziomie książka jest bardzo czytelna, przynajmniej dla starszych dzieci, zarówno pod względem treści, jak i formy. Wyraźna, choć niewielka czcionka, nieduże segmenty tekstu, czasem ułożonego w kolumny, kiedy indziej zamieszczonego w ramkach (plus osobne, zdobione ramy okalające większość kart), odpowiedni udział jasnego tła i dobór wszelkich odnośników – wszystko to niby oczywiste rozwiązania edytorskie, a jednak we współczesnych albumach przyrodniczych dla dzieci stosowane są zaskakująco rzadko, stąd często ubolewam nad chaosem publikacji, które z założenia powinny porządkować wiedzę. 

Cel ten spełnia książka Nikoli Kucharskiej. "Zwierzęta, które zniknęły" nie są jedynie przeglądem gatunków, to także opracowanie metanaukowe, przybliżające historię badań i upowszechniania wiedzy o wymarłych stworzeniach. Podrozdziały o anatomii dinozaurów, paleontologach, kopalnej mapie świata, teoriach wymierania czy zbiorach muzealnych są ogromnie ciekawe, zostały świetnie zaplanowane i zaprezentowane. Czytając pierwszą połowę "Atlasu", niemal przy każdej karcie myślałam, że to najlepszy fragment książki, ale po dinozaurach czytelnicza euforia wcale nie osłabła. Mimo niewątpliwie ponurego tematu, jest to pozycja piękna i dająca nadzieję – na zachwyt dzieci tym, co utracone, na przebudzenie i troskę o to, co zostało.

Bożena Itoya

Nikola Kucharska, Zwierzęta, które zniknęły. Atlas stworzeń wymarłych, teksty: Katarzyna Gładysz, Joanna Wajs, Paweł Łaczek, opracowanie naukowe: Katarzyna Gładysz, Paweł Łaczek, Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

Przekręt na van Gogha


"Przekręt na van Gogha" Derona Hicksa to książka, w którą wnika się szybko, mimo niepewności co do jej charakteru. Na początku nie wiemy, czy to powieść fantastyczna z udziałem sobowtórów i tajemniczymi przenosinami w czasie (zwłaszcza, że w nagłówkach rozdziałów daty bywają pomylone) i przestrzeni, czy kryminał. A może przynudzanie o sztuce pod przykrywką powyższych? Na pewno takie obawy mogą mieć nastolatki, do których publikacja jest adresowana. Dopóki nie przeczytają pierwszych kilkunastu stron, wciągających i pokazujących, że nieciekawie ani pouczająco nie będzie.
Na początku książki spotykamy dwunastolatka, który nie wie, kim jest, gdy nagle budzi się czy odzyskuje świadomość w waszyngtońskiej Narodowej Galerii Sztuki. Chłopca poznajemy w miarę, jak on sam dowiaduje się czegoś o sobie. Wędrujemy z nim na komisariat i do tymczasowego domu, rodzaju pogotowia opiekuńczego, jakie oferuje dzieciom w trudnej sytuacji Mary, mama dziewczynki o imieniu Camille. A jak nazywa się nasz protagonista? Po rozmowie z Camille i Mary tymczasowo przystaje na imię Art, a w toku opowieści dowiemy się, na ile odpowiada ono jego charakterowi i dokumentom.
Kwestie związane z amnezją bohatera i tytułowym przekrętem, a właściwie prawdziwie groźnym przestępstwem, przeplatają się z motywami malarskimi, co współgra z imieniem Art. Połączone świetnym pisarstwem, oba wątki wypadają równie atrakcyjnie, mieszają się i stapiają w jedność, nawet nie intrygującą, ale wręcz porywającą. Naprawdę trudno było nam oderwać się od lektury.
Mimo że akcja i autor książki związani są ściśle ze Stanami Zjednoczonymi, to w "Przekręcie na van Gogha" dużo jest Paryża i ogólnie Francji. Wyczuliśmy też cząstkę dzisiejszego zwariowanego świata, miłującego globalność, wielkie eventy, przedsprzedaże i splendor. Znalazło się miejsce również dla własnego, niemal intymnego kontaktu ze sztuką, bowiem każdy opis obrazu lub szczegół biograficzny (z życia malarza lub bohatera) okazuje się tak wyrazisty, że czytając "Przekręt na van Gogha" wędrujemy z myślami narratora, odczuwając atmosferę wspominanych miejsc i prawie dotykając obrazów.

Władze muzeum były tak podekscytowane, że już teraz planowały wystawę, którą zamierzano otworzyć za niecałe dwa miesiące. Wydarzenie w związku z ogromnym zainteresowaniem opinii publicznej zostało wydłużone aż do połowy lata.
Historia obrazu była tak niesamowita, że niemal nieprawdopodobna. Przez długi czas mówiło się, że został on zniszczony podczas pożaru w czasie drugiej wojny światowej. Teraz jednak dzieło odnalazło się w pewnym sejfie bankowym w Berlinie razem z kilkoma innymi zaginionymi płótnami, które jeszcze czekały na identyfikację. Według marszanda, który pośredniczył w zakupie, rodzina, do której należał sejf, musiała uciekać z Niemiec na początku drugiej wojny światowej. Wszyscy jej członkowie wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. Senior rodu, a zarazem jedyna osoba, która wiedziała o istnieniu sejfu, zmarł niedługo po przybyciu do Nowego Jorku. Rodzina przyzwyczajała się powoli do życia w Stanach, przekonana, że imponująca kolekcja dzieł sztuki dostała się w ręce nazistów albo spłonęła w pożarze. Lecz ponad sześćdziesiąt lat później do drzwi wnuka seniora rodu zapukał przedstawiciel niemieckiego banku z niezwykłą informacją.

Bliskość sztuki zapewniają również kody QR przenoszące do wizerunków i omówień napomykanych w książce dzieł. To ciekawe uzupełnienie, pewnie nawet istotne dla większości "zaaplikowanych" młodych czytelników, ale mój syn nie chciał wczytywać kodów i odrywać się od lektury, zupełnie wystarczyła mu czysta literatura bez dodatków. Opisy obrazów czy wnętrz są tak plastyczne, przepełnione miłością do sztuki i jej zrozumieniem, że naprawdę można się obyć bez obrazków. Uwaga ta nie dotyczy jednak okładki polskiego wydania "Przekrętu na van Gogha" (autorstwa Marcina Surmy), która, podobnie jak znakomity polski przekład Marii Kabat, bardzo wpłynęła na naszą sympatię do tej publikacji i wydaje się nam niezbędna. Sztuka ilustracji okładkowej w wydawnictwie Widnokrąg kwitnie i mam nadzieję, że będzie powszechnie doceniana. Marcin Surma zaprezentował tu grafikę świetnie wpisującą się w "obrazową" akcję książki, z odpowiednim udziałem słonecznej jasności i tajemniczego cienia, w którym skrywają się działania podejrzanych typów jeden maluje na płótnie, okryty niemal kosmicznym kombinezonem, a drugi wyposażony jest we wredny uśmieszek i paralizator. Natomiast scena na pierwszym planie jest również jedną z moich ulubionych w powieści, przytoczę ją więc w obszernym cytacie.

Mary nalała kolejną porcję gorącego mleka do wielkiego kubka, dospała czekolady w proszku i podała córce. Camille obróciła kubek tak, żeby Art zobaczył widniejący na nim rysunek. Był to obrazek przedstawiający przystań z trzema łodziami namalowany szerokimi muśnięciami pędzla na tle bladoniebieskiego morza. Powyżej unosiło się słońce małe, pomarańczowe kółko, którego postrzępione odbicie migotało na tafli wody.
Mama kupiła mi ten kubek, kiedy była w Paryżu oznajmiła z dumą Camille. To mój ulubiony. Kiedyś też pojadę do Paryża, wiesz? Chcę zobaczyć wieżę Eiffla, jeść croissanty i chodzić w czarnym berecie. To wszystko brzmi bardzo francusko, co nie? Mama mówi, że Paryż to wspaniałe miasto.
Art wpatrywał się w kubek.
Piękny, prawda? zagadnęła go Mary, siadając do stołu z kubkiem w ręku. I bardzo znany. To obraz...
Claude'a Moneta dokończył Art. Jego głos był spokojny. Chłopiec nie spuszczał wzroku z kubka.
Camille wyprostowała się na krześle. Prawie widziała, jak w głowie Arta obracają się jakieś trybiki.
Oooo wyszeptała i przesunęła kubek, żeby sprawdzić, czy gryzmoł w dole obrazu to rzeczywiście nazwisko Monet. Gorąca czekolada chlapnęła na stół. Wiesz, kto go namalował? Dziewczynka była pod wrażeniem.
Wiem bardzo dużo o człowieku, który namalował ten obraz odparł Art. Claude Monet to jeden z najsłynniejszych malarzy wszech czasów. Ten obraz nosi tytuł "Impresja, wschód słońca". Od niego pochodzi nazwa całego kierunku w sztuce impresjonizmu.
Impre... czego? spytała Camille. Art mówił teraz bardziej jak nauczyciel niż dwunastolatek.
Impresjonizmu podpowiedziała jej mama. To prąd w sztuce, którego lata świetności przypadły na koniec dziewiętnastego wieku. I Art ma rację... jego nazwa rzeczywiście pochodzi od tytułu tego obrazu.
Mary zwróciła się teraz do chłopca:
No dobrze czyli znasz ten obraz. A pamiętasz, skąd tyle o nim wiesz?
Chłopiec w milczeniu wpatrywał się w kubek.
Wiem, gdzie go wcześniej widziałem powiedział wreszcie.
Świetnie, a gdzie? spytała zachęcająco Mary. W jakiejś książce? Może musiałeś coś przygotować do szkoły?
Nie. Widziałem go w Paryżu.

Ta dojrzała, soczysta powieść, pozwala napawać się dłuższymi fragmentami tekstu niczym wykwintnymi smakołykami. Przy niej krótkie, migawkowe utwory dla dzieci nielubiących czytać są jak śmieciowe przekąski. Podobają mi się częste odniesienia do innych partii powieści, bo autor wyraźnie liczy na inteligencję i dobrą pamięć czytelnika, a książka przypomina dzięki temu utwór muzyczny z jego refrenami i narastaniem.

Jaki tytuł nosi? spytał chłopiec.
"Wejście do parku publicznego w Arles widziane spomiędzy drzew" odpowiedziała Mary. Słyszałeś o nim kiedyś?
Chłopiec zastanawiał się przez chwilę.
Nie sądzę oznajmił w końcu.
Prawda była jednak nieco bardziej skomplikowana. Pamiętał, jak zareagowała Mary, kiedy rozpoznał inny obraz na kubku z gorącą czekoladą. Jakby się bała, że on za chwilę dostanie jakiegoś ataku i wybiegnie z kuchni z dzikim wrzaskiem. Nie chciał robić jej tego ponownie. Ale prawda była taka, że słyszał o Arles. Wiedział wszystko o Arles niewielkim miasteczku na południu Francji.
Wiedział też wszystko na temat Vincenta van Gogha genialnego i nieszczęśliwego holenderskiego artysty. Gdy tylko zobaczył słowa "van Gogh", poczuł, jakby ktoś odkręcił mu w głowie jakiś zawór. Zaczęła zalewać go tak potężna fala najróżniejszych informacji, że aż go to przeraziło. Wiedział, że van Gogh był Holendrem, że jego życie było bardzo ciężkie, że udało mu się sprzedać zaledwie jeden obraz i że zmarł bez grosza przy duszy. Ale wiedział też, że płótna van Gogha surowe, przepełnione emocjami, nasycone kolorami zapierają dech w piersiach. Wiedział, że van Gogh przez pewien czas mieszkał w Arles i ze to tam powstały niektóre z jego najważniejszych prac obrazy buchające kolorem i energią. Malarz chłonął energię miasteczka, które odmieniło jego postrzeganie świata. Zwykłą martwą naturę z pomarańczami i cytrynami potrafił przemienić w oszałamiającą feerię barw: ciemnych odcieni niebieskiego, głębokich zieleni, jaskrawych żółcieni. Art wiedział też, że to właśnie w Arles, po kłótni z innym malarzem, Paulem Gauginem, van Gogh odciął sobie ucho. I wiedział, że van Gogh, którego życie i tak zakończyło się przedwczesną śmiercią, omal nie umarł w tym właśnie miasteczku.
Ale przez jego głowę przetaczały się teraz nie tylko fakty z życia malarza. Chłopiec czuł, że sam był kiedyś w Arles. Miał przed oczami wąskie kamienne uliczki, dachy pokryte czerwonymi dachówkami, łodzie przycumowane wzdłuż brzegu Rodanu. Wiedział, że na placu Forum jest mała kawiarenka ta sama, którą niegdyś namalował van Gogh. To był jeden z ulubionych obrazów artysty rzęsiście oświetlona kawiarnia i rozgwieżdżone nocne niebo. Zarówno kawiarnia, jak i sama ulica, nie zmieniły się bardzo od czasów, kiedy w miasteczku mieszkał van Gogh. Art pamiętał, jak siedział w tej kawiarni, sącząc colę ze świadomością, że jeden z największych malarzy wszech czasów być może z tego samego miejsca obserwował ulicę. Na samą myśl dreszcz przechodził mu po plecach.

Pogłębione, fascynujące opisy świata wewnętrznego bohatera i jego połączenia (nie tylko przez imię) ze światem sztuki przeplatają się z pogonią bandytów i dramatyczną ucieczką przed nimi. Złoczyńcy rozgrywają po swojemu już pierwszy rozdział powieści, w którym zastawiają pułapkę na bliżej nieznanego mężczyznę. Później zajmą się między innymi włamaniami, oszustwami, kidnappingiem, dewastowaniem hotelu i monitoringu.

Detektyw została teraz sama z szefem ochrony i zastanawiała się, jaki powinien być jej kolejn krok. Było jedno pytanie, które musiała zadać, ale obawiała się, że zna już na nie odpowiedź.
Chciałabym obejrzeć zapis z kamer hotelowych zwróciła się do ochroniarza.
Mężczyzna milczał przez dłuższą chwilę. Wydawał się nieco zażenowany.
Cóż powiedział wreszcie. Ciekawe, że pani o to pyta...
...bo nagrania zostały wykasowane, prawda? spytała detektyw.
Ochroniarz wyglądał na zaskoczonego.
Co do minuty powiedział. Ze wszystkich kamer, ze wszystkich monitorów. Nic nie ma. Dziwne, prawda?
Detektyw pokiwała głową.
Tak, bardzo dziwne.

Wyścig z bandytami zajmuje Artowi i Camille tak naprawdę jedynie kilka godzin, a dzięki magii literatury dokładnie tyle samo trwa lektura "Przekrętu". Czytelnik właściwie więc poznaje akcję równolegle do jej przebiegu, co potęguje wrażenie bezpośredniego uczestnictwa. Zaangażowanie wzrasta także przez możliwość utożsamiania się z postaciami. Dziecięcy bohaterowie są w tej książce naprawdę dziećmi męczą się, załamują, potrzebują wsparcia i opieki dorosłych, a to rzadko zdarza się w kryminałach (filmowych i książkowych) z młodymi detektywami, będącymi zazwyczaj jakąś odrealnioną, odrębną kategorią superbohaterów. Ta przyziemność bardzo się nam spodobała.

Wszystko w porządku? spytał Art.
Nic mi nie jest zapewniła go, co było wierutnym kłamstwem. Tak naprawdę była zmęczona, głodna, zmarznięta i przerażona.
Już tylko kawałek powiedział.
Jego głos odbijał się cichym echem w wąskim kanionie z cegieł i zaprawy murarskiej. Camille nagle dostrzegła, jak ogromną przemianę przeszedł Art w ciągu zaledwie dwudziestu kilku godzin. Wcześniej milczący i niepewny, teraz zaskakiwał pewnością siebie i determinacją. Słyszała to w brzmieniu jego głosu. Widziała to w jego oczach.

Art w toku opowieści przechodzi metamorfozę charakterystyczną dla wzorcowych bohaterów literackich i filmowych, co również świadczy o wysokim poziomie lektury. Ambitnie, ale jednak przystępnie potraktowany temat sztuki zbliża powieść do przeciętnego młodego, czytającego człowieka. Tę jasność i atrakcyjność "Przekrętu dla van Gogha" gwarantuje również mocna dawka sensacji, o której już wspominałam, niekiedy wzbogacana akcentami humorystycznymi. Takie rozluźnienie bywa potrzebne przy wysokim natężeniu "kryminalnych" emocji, a że dowcip Derona Hicksa pasuje do naszego, bawiliśmy się bardzo dobrze.

Te dzieciaki zaczynają mnie naprawdę wkurzać! warknął mężczyzna.
Rzucił kurtkę dziewczynki na ziemię i popędził po schodach w stronę drzwi hotelowych. Pchnął je z całej siły, ale te ani drgnęły.
Pociągnął. Nadal nic.
McClain zajrzał do środka przez niewielką szybkę. Ktoś zablokował drzwi, wsuwając parasol za uchwyty. Nie było czasu do stracenia.
Odsuń się powiedział do Cash. Wyłamię je i tyle.
Wziął rozbieg i głęboki oddech, gotów do szturmu na dwuskrzydłowe drzwi.

James Appleton podszedł do drzwi, chwycił rączkę parasola i pociągnął. Parasol wysunął się bez najmniejszego problemu.
Appleton zamaszyście otworzył drzwi. Miał w zanadrzu parę nieprzyjemnych słów dla policjantów zajmujących się wypadkiem pod jego hotelem.

Eric McClain całym sobą szykował się na starcie z drzwiami. lecz ku swemu zdumieniu nie napotkał żadnego oporu.

Gdy tylko Appleton otworzył drzwi na oścież, do lobby wpadł jakiś mężczyzna. Potknął się o kilka marmurowych schodków i spadł na wielką hotelową choinkę.
Appleton rozdziawił usta.
Drzewo zachwiało się tylko i przez krótką chwilę menadżer miał nadzieję, że na tym poprzestanie.
Ale nie choinka runęła, powoli i majestatycznie. Rąbnęła o marmurową podłogę z brzękiem i łoskotem. Wokół fruwały błyszczące łańcuchy, światełka i świerkowe igły. Bombki roztrzaskały się o podłogę.
Wszyscy przy oknach jednocześnie odwrócili głowy.
Panie i panowie, choinki nadszedł czas! zawołał jeden z mężczyzn, unosząc kieliszek.
Tłum wybuchnął śmiechem.

Powieść "Przekręt na van Gogha" będzie znakomitym wyborem dla dziesięcio-, jedenasto-, dwunasto- i trzynastolatków mających trochę wolnego czasu i sympatię dla literatury. Obycie w sztuce czy częste odwiedziny w muzeach nie są tu żadnym warunkiem, ba, nie są nawet wskazane, bo książka nie zawiera specjalistycznych szczegółów, na które młodzi koneserzy będą liczyć. To publikacja niezwykle udana, ale zwyczajna pod względem możliwości percepcyjnych młodszego nastolatka. Na zakończenie pozwolę sobie powtórnie wyrazić zachwyt polską edycją książki, szczególnie perfekcyjnym przekładem Marii Kabat i przepiękną okładką Marcina Surmy.

Bożena Itoya

Deron R. Hicks, Przekręt na van Gogha, przełożyła Maria Kabat, ilustracja, projekt okładki i mapy Marcin Surma, opisy do kodów QR Karolina Ciszecka, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2019.

Atlas mitów od Naszej Księgarni

Wydawnictwo Nasza Księgarnia opublikowało w ostatnich latach liczne wielkoformatowe książki obrazkowe, z dużym udziałem tych popularnonaukowych. Zalicza się do nich "Atlas mitów. Potwory, bestie i bogowie oraz mapy dwunastu mitologicznych krain" angielskiego ilustratora, a także autora tekstu, Thiago de Moraesa. Na stronie internetowej artysty zamieszczono informację, że "Atlas", wydany w Londynie w 2016 roku, został już przełożony na 16 języków. Czy warto bezwarunkowo zaufać międzynarodowej popularności podobnego dzieła, czy lepiej przyjrzeć się bliżej jego formie i treści? Choćby ze względu na wysoką cenę, moim zdaniem warto rozważyć zakup bardzo dokładnie, by stwierdzić, czy właśnie takiej książki szukamy dla rozrywki lub w celach edukacyjnych.
Przygodę z mitologią zaczynamy klasycznie, od Olimpu, i, jak z samym panteonem, tak i z jego autorską oraz edytorską prezentacją, należy się przygotować na podobieństwa czy powtórzenia w całym atlasie. Moja ocena pierwszego rozdziału w dużym stopniu dotyczy więc również innych. Mity greckie wciągają efektowną "mapą krain, przedmiotów i istot zamieszkujących", po której poruszamy się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Przeszkadzają tu tylko zbyt mała czcionka i niewyraźne, tycie liczby odnoszące opisy postaci do ich graficznych przedstawień (w świecie azteckim dwie liczby-odnośniki, jako szare na szarym tle, okazały się właściwie niewidoczne). Pozostając przy stronie praktyczno-technicznej publikacji, pionowe rozkładówki są bardzo trudne w obsłudze, zwłaszcza gdy podpisy znajdują się na dole jednej wielkoformatowej karty, a rysunki na drugiej. Nawet dorosłemu niewygodnie operuje się ogromną książką z malutkimi literkami.
W "Atlasie mitów" od razu odnaleźliśmy powszechne we współczesnej książce dla dzieci niezdecydowanie autorów: piszemy (i ilustrujemy) dla najmłodszych dzieci, czy dla nastolatków, upraszczamy, czy podajemy wyciąg z całkiem poważnej działki wiedzy? A może dwa w jednym? Wszak mamy tu dużo imion i faktów podanych w bardzo lekkiej formie, trochę dla zaawansowanych, trochę dla początkujących miłośników mitologii. To rozchwianie jest silnie odczuwalne, wręcz daje czytelnikowi w kość, irytuje, przynajmniej mojego syna. Podobnie zareagował na "luzackie" notatki, dowcipne komentarze, takie, jak ten dotyczący wyroczni w Delfach. Na dalszych etapach lektury te sucharki już nie bawiły, jedynie męczyły, a dodatkowo nie wnosiły żadnej wiedzy.

Ludzie wybierali się do Delf, kiedy chcieli zapytać Apollina o przyszłość. Zadawali apollińskiej kapłance pytanie. Kapłanka wpadała w trans, robiła dziwaczne rzeczy i odpowiadała im w kompletnie niezrozumiały sposób. Znajdujący się w świątyni wielki kamień zwany Omfalos stanowił ponoć pępek świata.



W opisie wierzeń egipskich naszą uwagę zwróciło unikanie słowa "zmarły" przy równoczesnym nadużywaniu określenia "mumia". Mieliśmy wrażenie, że autor chce coś załagodzić, uatrakcyjnić zwyczaje pogrzebowe, zbliżyć mitologię egipską do jej uproszczonego przez popkulturę obrazu, znanego na przykład z kreskówek o Scooby-Doo. To nie jedyny zabieg formalny, który zwolnił w naszym domu proces czytania "Atlasu". Zniechęcająco podziałały również szablony językowe: wspomniane żarciki i dygresje oraz, również humorystyczne, powtarzane sformułowania, na przykład dotyczące kazirodztwa bogów. Znudzenie i rozdrażnienie dopadną nie tylko starsze dziecko, ale też po prostu czytelnika wyczulonego językowo, zwłaszcza jeśli czyta książkę jako całość, od deski do deski, a nie na wyrywki, dzieląc na hasła jak w przypadku encyklopedii. Analogiczne znużenie wywołują pod koniec lektury refleksyjne, pocztówkowe ujęcia bogów i przykurzona kolorystyka, kojarząca się z zaśniedziałymi pomnikami.
Ogólnie jednak treść książki jest ciekawa, czasem fascynująca, na pewno żywo pobudza wrażliwą wyobraźnię. To także ładny przedmiot, a ilustracje przedstawiające niesamowite mutanty mogą śmiało konkurować z komiksami bohaterskimi. Wśród bohaterów dojrzycie groźnych, zwierzęco okrutnych bogów, piękne, żeńskie i męskie duchy przyrody, spajające żywioły i ludzkość w baśni ludowej. Ludzie bywają obecni, ale jako małe ludziki-cienie, zwiewane z krawędzi świata boskim podmuchem, pożerane przez jaguary, palone i topione. Całość składa się w upiornie uroczą opowieść o wierzeniach, doprawioną pijanymi królikami czy gigantycznym afrykańskim kurakiem tworzącym Ziemię. Obok powtórzeń spotkaliśmy tu zaskakujące, zupełnie niedziecinne przedstawienia mitologii azteckiej i innych, egzotycznych lub niemal rodzimych (geograficznie albo popkulturowo) opowieści.
Wartość etnograficzna książki może być bardzo wysoka, o ile trafi się uważny czytelnik. Ten może wyłowić dużo szczegółów, dotyczących na przykład przyrody – typów lasu, roślinności i zwierząt towarzyszących ludziom na co dzień, odkrywać analogie między mitologiami z przeciwnych stron globu, a czasem też chyba niezamierzone zbieżności w strojach ludowych, jakie przywdziewają bóstwa (co zresztą bywa niezgodne z wzornictwem danej krainy etnograficznej). W świecie Indian Ameryki Północnej intryguje wielość ludów i opowieści, dla naszych dzieci kryjących się zazwyczaj w ogólnym określeniu "Indianie", zlewających w abstrakcyjną całość rodem z westernu. Tu znajdą małe oświecenie. Podobnie wzbogacające oddziaływanie dotyczy niepozornego aneksu z wymową egzotycznych imion. Niby to szczegół, ale wprowadza dzieci w świat profesjonalnych wydawnictw popularnonaukowych, uczy korzystania z nich, oswaja z obcymi językami, a już samo to poszerza horyzonty.
Lektura "Atlasu mitów" otwiera niezliczone możliwości dalszej zabawy. Można sobie wybrać ulubioną postać, rysować jej przygody, najlepiej w formie komiksu, bo do niej nawiązują rozkładówki z mitycznymi "mapami". Kusi organizacja rodzinnego quizu, w którym pytania nawiązywać będą do specyfiki danych mitologii lub przeciwnie – ich wspólnych mianowników, powtarzających się fantastycznych stworzeń lub zwierząt, boskich i bohaterskich fachów, związków z żywiołami lub ukształtowaniem terenu. Od tego, kto, gdzie i dlaczego wymyślał takie a nie inne opowieści łatwo przejść do mechanizmów tworzenia współczesnych mitów, choćby miejskich legend. Podobne rozważania bardzo przydadzą się starszym dzieciom i młodzieży, wzmocnią ich umiejętności interpretacyjne i "metamyślenie", tak istotne dla ludzi, którzy z biernych uczestników kultury właśnie awansują na jej aktywnych współtwórców.

Bożena Itoya

Thiago de Moraes, Atlas mitów. Potwory, bestie i bogowie oraz mapy dwunastu mitologicznych krain, przełożyła Anna Nowak, Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 2018.