cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 30 grudnia 2013

O czarnych dziurach - inaczej


Książka Katarzyny Ryrych, którą ostatnio przeczytałam, zrobiła na mnie duże wrażenie. Barokowy tytuł „O Stephenie Hawkingu, czarnej dziurze i myszach podpodłogowych” zasugerował mi z początku lekturę popularnonaukową z pogranicza biografii i fizyki. Tymczasem mamy tu do czynienia z powieścią dla młodzieży. I to dosyć niezwykłą powieścią, która może się spodobać zarówno młodszym dzieciom z podstawówki, jak całkiem już poważnym gimnazjalistom. I chociaż tym ostatnim książka może się na pierwszy rzut oka wydać zbyt dziecinna (wiek głównych bohaterów, wielkość czcionki…), to jest spora szansa, że prędko zmienią zdanie. A ja teraz spróbuję napisać, dlaczego tak uważam.
Bardzo spodobał mi się sposób pisania Autorki. Potrafi opowiadać prosto i zwyczajnie nawet o rzeczach bardzo trudnych. Nie puszcza oka do czytelnika, ani tym bardziej, do jego rodziców, jak to nieraz się dzieje w modnych ostatnio książkach. Nie tłumaczy wszystkiego niepotrzebnie, pozostawia uchylone furtki, pozwala wiele się domyślać, a nawet dopowiedzieć sobie zakończenie historii. Zaskakuje nas nieoczekiwanym liryzmem sytuacji, czy dramatem w pozornie zwyczajnych wydarzeniach. I doskonale oddaje świat głównego bohatera, Piotrka.
Kim on jest? Młodszym bratem, przede wszystkim, dodajmy, terminalnie chorego geniusza Stefana. Niełatwa to sytuacja, o czym wiedzą wszyscy ci, w których rodzinach wychowują się przewlekle chorujące dzieci. Mimo najlepszych chęci i wysiłków rodziców zdrowe dzieci zazwyczaj pozostają w cieniu, żyjąc niejako w funkcji chorego rodzeństwa, zmagając się z samotnością, wyobcowaniem ze środowiska, a czasem i poczuciem winy. Na szczęście Stefan jest najlepszym przyjacielem dla młodszego Piotrka, jego powiernikiem i doradcą. To postać niezwykle ciekawa, aczkolwiek poznać go możemy głównie dzięki relacji Piotrka. Stefan, mimo ciężkiej choroby, wciąż walczy o swoją godność i sprawność. Czuje się duchowym spadkobiercą wielkiego Stephena Hawkinga, genialnego naukowca, zmagającego się od lat z wyniszczającym go fizycznie stwardnieniem zanikowym bocznym… Choroba wyzwoliła w Stefanie ogromne siły i niezwykłą determinację, przede wszystkim jednak pozwoliła mu wcześnie dojrzeć i zrozumieć wiele trudnych życiowych lekcji. Piotr jest pod ogromnym wpływem starszego brata, co pozwala mu na wnikliwy wgląd we własne problemy. Jednocześnie jednak cała ta niełatwa domowa sytuacja przyczynia się do alienacji chłopca z grupy rówieśniczej i szkolnego towarzystwa. Ciekawie jest tak naprawdę, że Piotr nie wie nic o tym, co się dzieje na podwórku, nie ma pojęcia o problemach kolegów i koleżanek… I tu pojawia się inny bohater, Artek, z pozoru przejedzony słodyczami nieciekawy osobnik, lecz Autorka znów nas zaskakuje, nie pozwalając tak łatwo zaszufladkować swoich bohaterów, co odruchowo już zaczęliśmy robić…
Niezwykle ciekawym zabiegiem okazało się również otwarte zakończenie powieści, pozwalające czytelnikowi snuć domysły i dopowiadać dalsze losy bohaterów. Pozostaje mieć jednak nadzieję, że kiedyś doczekamy się dalszego ciągu opowieści … Kto wie?
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Piotrek dotąd był po prostu Bratkiem, młodszym bratem swojego brata. To Stefan, unieruchomiony w łóżku przez tajemniczą chorobę, nauczył go wszystkiego, odkrył przed nim świat.
O Stephenie Hawkingu, czarnej dziurze i myszach podpodłogowych” Katarzyna Ryrych, wyd. Literatura

czwartek, 19 grudnia 2013

Deszczowych wakacji odsłona kolejna...

Książki Marcina Szczygielskiego rzadko długo „grzeją półki” w naszej bibliotece. Autor ma swoich wiernych fanów, szczególnie wśród dorosłych. Od jakiegoś czasu wzrosło też zainteresowanie jego twórczością dla młodszych czytelników. Sięgnęłam więc i ja z czystej ciekawości po „Czarownicę piętro niżej” (wydawnictwo Bajka). Przeczytałam szybko, bo rzecz jest dobra.
Autor zmierzył się ze znanym i przepracowanym już na wszelkie sposoby przez niezliczonych pisarzy motywem nudnych, deszczowych wakacji. Wspomnijmy, chociażby, o ikonie tego nurtu, „Długim deszczowym tygodniu” Jerzego Broszkiewicza (bagatela, z 1966 roku), czy „Kapeluszu za sto tysięcy” Adama Bahdaja. Schemat wygląda podobnie: zapowiadają się beznadziejne wakacje! W „Czarownicy” powody ku temu są co najmniej dwa: w Warszawie leje całymi dniami deszcz, a ośmioletniej Majce urodziła się siostra, która, jako wcześniak, wymaga specjalnej opieki, co absorbuje oboje rodziców. Wysyłają więc dziewczynkę na „daleką prowincję” (której scenerię odgrywa w powieści peryferyjna dzielnica Szczecina), do „ciabci” (ciotecznej babci), żyjącej samotnie wiekowej staruszki. Kolejny znany trop: starsza pani, niedzisiejsza, staromodna, która okazuje się kimś zupełnie innym, tajemniczym, mądrym. Brzmi znajomo – podobny motyw tropiłam tu już w recenzji książki Patykiewicza „Łukasz i kostur czarownicy”… To ważny wątek, odwołujący się do tradycyjnego prefiguratywnego wzorca kultury, w obecnym momencie będącego w zdecydowanym odwrocie. Owszem, ciabcia nie wie, co to jest Internet, używa, o zgrozo, czarno-białego telewizora bez pilota, ale cała cywilizacyjna wiedza przemądrzałej ciotecznej wnuczki okazuje się niemal zupełnie bezużyteczna w świecie prawdziwych wartości i zwariowanych przygód. Podobnie, zresztą, jak i znajomość seriali telewizyjnych, oglądanych wraz z mamą w domu (tu ja z kolei poczułam się jak relikt z epoki: nie mamy w domu telewizora z własnego wyboru i lekka zgroza mnie ogarnęła, gdy wyobraziłam sobie takie niekontrolowane pranie mózgu, któremu została
poddana główna bohaterka!).
Co szczególnie mi się podobało w książce, to proporcje miedzy światem realnym (w którego opisywaniu Szczygielski jest mistrzem), a magicznym. W pierwszej chwili możemy mieć wrażenie, że wakacje, tak naprawdę, mogą być udane właśnie dzięki obecności elementów magii. Takie rozwiązanie jednak podkopałoby niezwykle istotny przekaz, jaki książka Szczygielskiego niesie: o transformującej mocy przyjaźni, relacji i ponadczasowych wartości. Magia jest niezbędna, podobnie, jak i elementy sensacyjne, do zbudowania napięcia i atmosfery powieści, ale tak naprawdę cała rzecz rozgrywa się na innym poziomie, tym prawdziwym i dostępnym każdemu, w tym także i czytelnikom książki. I w tym właśnie widzę najmocniejszy punkt „Czarownicy”.
 
Obrazki do książki to jakby kontrapunkt tej historii, opowiedziany precyzyjną, czarną kreską Magdy Wosik. Narracyjna, dynamiczna ilustracja łączy w sobie, co nie jest takie proste, liryzm i humor. Mniej wyrobieni czytelnicy (a książka jest adresowana do dzieci w wieku, mniej więcej, ośmiu – jedenastu lat) znajdą narysowane „przypominajki”, czyli sekwencje kolejnych wydarzeń, podsumowujące rozdziały – to bardzo ciekawy pomysł. Oryginalne ilustracje są zdecydowanym atutem „Czarownicy”, z niezrozumiałych jednak powodów nie skorzystała na nich okładka książki, utrzymana w tej samej konwencji. Przynajmniej na tak zwany „pierwszy rzut oka”, często, niestety, decydujący w doborze lektury. Po Szczygielskiego jednak sięgają zwykle ci, którzy znają już jego pisarstwo i wiedzą, jakich rarytasów można się po nim spodziewać. Miejmy nadzieję, że to grono będzie się stale powiększać...
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Co robić, kiedy deszcz wciąż pada, pada i pada? Oczywiście oglądać telewizję i jeść pizzę, najlepiej dzień w dzień. I cytować dialogi z ukochanych seriali...

sobota, 14 grudnia 2013

o własnym domku słów kilka...


Kiedy dzieci stają się bardziej samodzielne… cóż, niby wszyscy czekamy na tę chwilę, by odzyskać odrobinę prywatności i samotności, nie towarzysząc dziecku – wreszcie – 24 godziny na dobę. By cieszyć się jego postępami, odkryciami, próbami, podziwiać jego świat – niby ten sam, co nasz, ale jednak widziany innymi oczami. By smakować nowe rodzicielstwo – bycie z dorastającym człowiekiem. Lecz czas ten, skądinąd nieraz tak wyczekiwany, niesie ze sobą całą gamę ambiwalencji, szczególnie na poziomie uczuć, które nieraz mogą nas zupełnie zaskoczyć. Cóż, nie spodziewamy się wcześniej, jak zareagujemy na niespodziewaną odmowę wspólnej zabawy, na pierwszą randkę, wreszcie – na wyprowadzkę z domu. Niby wszystko dobrze, tak ma przecież być, rozpiera nas duma, ale jednak… nie jesteśmy już potrzebni tak, jak kiedyś. I to wcale nie jest znowu łatwe do przeżycia…
Temat ten porusza, bardzo subtelnie i aluzyjnie, nowa odsłona opowieści o Findusie i Pettsonie Svena Nordqvista, w serii wydanej przez Media Rodzina pt.”Findus się wyprowadza”. O głównych bohaterach książeczki, zwariowanym, nadpobudliwym z lekka kocie i jego staruszku – opiekunie, wspominałam tu w zeszłym roku. Co im się przytrafia tym razem? Ano Pettsonowi puszczają trochę nerwy, gdy kolejną noc próbuje się wyspać, a ze snu wyrywa go skaczący po łóżku kot, dla którego dzień się już właśnie zaczął. Próby tłumaczenia spełzły na niczym, Findus po prostu TAK MA i już! Przypominają mi się w tym miejscu, rzecz jasna, moje trzy potomkinie, które miały swoje ulubione pory wstawania (piąta rano), bądź, po prostu, chciały się w nocy często przytulać… Jeszcze się kiedyś wyśpię, zarzekałam się nieraz, pełznąc półprzytomnie w kierunku radośnie nawołującej z łóżeczka córeczki, podczas gdy za oknem panowały egipskie ciemności. Więc rozumiem Pettsona i wcale mu się nie dziwię, że zainspirował swojego kota pomysłem wyprowadzki do własnego domku. Blisko, ale oddzielnie, wydawałoby się, że wspaniały pomysł, a tymczasem… Przeczytajcie i zobaczcie, komu było trudniej i dlaczego, i jak się to wszystko skończyło!
Książeczkę wydano bardzo starannie, Media Rodzina trzyma najlepsze standardy. Połowę sukcesu, śmiem twierdzić, popularna seria zawdzięcza ilustracjom autora, Svena Nordqvista – bardzo szwedzkim, trochę w duchu Carla Larssona, lecz uwspółcześnionym, z masą tak miłych dla oka domowych szczegółów. Portrety Findusa wywołują od razu mój spontaniczny uśmiech. Autor z podziwu godną maestrią oddał na rysunkach jego ruchliwość, czupurność i żywiołowość. Toć to urodzony figlarz o złotym sercu!
Agnieszka Jeż 
Od wydawcy: Findus codziennie o czwartej rano rozpoczyna serię skoków po swoim nowym łóżku. Pettson ma już tego dość i ostrzega kota, że jeśli nie przestanie, będą musieli wynieść łóżko. Findus uważa, że to doskonały pomysł.

wtorek, 10 grudnia 2013

od drugiego wejrzenia

Po książkę „Mysia orkiestraDoroty Gellner (wydawnictwo Bajka) sięgnęłam zachęcona głównie ilustracjami. Obrazki Emilii Dziubak, które pamiętałam z takich publikacji, jak „Gratka dla małego niejadka”, są świetne. Dowcipne, oryginalne, w pięknych, żywych kolorach – cóż jeszcze zwykły laik może napisać na ten temat? Udana niezwykle jest też cała graficzna oprawa: kształt, dyspozycja tekstu i rysunków na stronie, projekt okładki i wyklejek. Oglądając książkę miałam co chwila ogromną ochotę biec do skanera, utrwalić obrazki i powiesić na ścianie w dziecinnym pokoju, jak to już zrobiliśmy z innymi ulubionymi książkami dla dzieci. Wystawa trwa, może czas zmienić naszą ekspozycję? :-)






 
Warto jednak zatrzymać się na chwilę również nad tekstem. Wiersze Doroty Gellner czytywałam moim córkom, gdy były zupełnie małe, jakiś czas temu. Dostępne wówczas książki tej autorki były, po prostu, okropnie pod względem graficznym, litościwie nie wspomnę tu wydawnictwa, które się do tego przyczyniło (chociaż, kto wie, może tworzenie brzydkich książek powinno być karalne :-)?). Przyznam, że czytając wówczas, miewałam mieszane uczucia. Katarynkowy rytm i bardzo gęste rymy bywały męczące dla lektorów na pełnym etacie, zwłaszcza w kolejnych, cowieczornych odsłonach. Dzieciom moim za to bardzo się podobały! Może żywiołowa natura tych wierszyków, odzwierciedlająca się tak bardzo w języku (np. uporczywe nadużywanie takich słów, jak „wrzeszczeć”, chociażby, dla przykładu) odpowiadała dziecięcej witalności i niespożytej energii? W każdym razie teraz, gdy wzięłam do ręki „Mysią orkiestrę”, po dawnej niechęci nie było już śladu, a wręcz pozostało miłe, nostalgiczne wspomnienie. Te wierszyki – nie-wierszyki (zapisane prozą, lecz rymowane) są, po prostu, bardzo miłe, dowcipne, wpadające w ucho, wręcz muzyczne. Bohaterowie ze świata baśni i zwykłego, codziennego życia, króciutkie historyjki,opowiedziane prosto i radośnie, pięknie zilustrowane – to już zupełnie inna bajka, bez dwóch zdań godna polecenia.
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Nikt Wam tak nie zagra jak mysia orkiestra! Poznajcie też wielkoluda, smoka, królewnę, czarodzieja i łakomego królika, a także pewien bardzo zbuntowany kosz na śmieci i najdziwniejszy na świecie zamek, który urządza rewię mody!

niedziela, 8 grudnia 2013

Co się może wydarzyć w kwadrans?

W mikołajkowy poranek moje córki znajdują zwykle pod poduszką książki. Zastanawiam się, czy kiedyś będą miały dość i nie poproszą o coś innego? W tym roku jeszcze były całkiem zadowolone, lektura już w toku, proszę nie przeszkadzać… Podejrzyjmy zatem dyskretnie, co czytają.
Kwadrans” młodej i zdolnej pisarki Emilii Kiereś – to książka na dzisiaj dla mojej jedenastolatki. Wydana przez łódzki Akapit Press, wydawnictwo zasłużone szczególnie dzięki publikacjom powieści dla młodzieży Małgorzaty Musierowicz, której pani Emilia jest córką. Wiedzieliście o tym? Odruchowo chciałoby się porównać styl pisania obu autorek, ale rozczarowałby się ten, kto by chciał się doszukać jakichś znaczących podobieństw. Pisarstwo Emilii Kiereś wciąż zmienia się i ewoluuje, to już jej czwarta książka. Przyznam, że podobała mi się dużo bardziej, niż debiutancki „Srebrny dzwoneczek”, rzecz miła, owszem, ale trochę jakby przeciągnięta – za bardzo dopowiedziana i rozwleczona. Tym razem pisarka na warsztat wzięła pojęcie czasu i wydaje się, że dobrze to wpłynęło również na formę powieści, zbudowanej z dwóch przeplatających się historii, które dzieli przestrzeń stu lat. Czy jednak dzieli rzeczywiście? Czytelnicy będą postawieni nie jeden raz przed filozoficznym pytaniem o naturę czasu, konsekwencje ludzkich poczynań, odpowiedzialność człowieka za swoje czyny, pamięć miejsc i przedmiotów.
Bohaterami powieści są dzieci, wrażliwe, słabe, lecz może właśnie dlatego bardziej otwarte na rzeczywistość wymykającą się racjonalnym osądom. Filip, zwyczajny chłopiec z lekką nadwagą (która zaczyna mu już przysparzać cierpień), chora na serce Ludwika, zatroskany o nią i przygnieciony odpowiedzialnością brat Jeremi – to właśnie osoby, które dostaną szansę, by zobaczyć świat przez chwilę z innej perspektywy, czasem nie do końca wiedząc nawet, jaka jest ich rola w historii. Podróże w czasie nie są tu jednak jedynie zabawą głównych bohaterów, dotykają najważniejszych ludzkich spraw, takich, jak sens życia i śmierć. Niezawinione cierpienie pozwala człowiekowi dojrzeć, zrozumieć „innych ludzi, inne języki i inne cierpienia”. Motto z Herberta mogłoby być jednym z przesłań tej książki. Świat w powieści Kiereś jest pełen ukrytego ładu, mimo wszechobecnego smutku i melancholii. Przeczucie pra-harmonii, wzajemnego powiązania ludzi, zdarzeń i rzeczy stanowi o optymistycznej wymowie tej książki, niezależnie od jej zakończenia (dodam, że szczęśliwego).
Dynamika obu równoległych opowieści rozwija się stopniowo, zrazu wydają się zupełnie niezależnymi od siebie historiami, by na koniec odsłonić przed czytelnikiem łączące je sekrety. Autorka umiejętnie buduje napięcie, w czym udział ma także niezwykle nastrojowo oddany klimat tajemnicy i niedopowiedzenia. Niezwykły jest język, jakim Kiereś kreśli przed nami kolejne obrazy. Jest – właśnie – wyjątkowo malarski, sensualny, sugestywny. Wręcz czujemy te zapachy (mróz, śnieg, zimna klatka schodowa, wonie starzyzny w antykwariacie), widzimy wirujące płatki śniegu za starym oknem, oglądane z perspektywy siedzącej na parapecie, okutanej w ciepłą chustę Ludwiki, czy zimne, chmurne niebo o szarej godzinie tuż przed zmierzchem. A na ile sposobów można opisać śnieg? Emilia Kiereś czyni to z maestrią godną prawdziwych ludzi Północy. Pochyla się, zauważa i oddaje słowem.
Ilustracje do książki to pomysł i wykonanie samej autorki. Poza kolorowymi kamienicami na wyklejkach, spinającymi historię w stuletnich ramach czasu, reszta obrazów to motywy „zegarowe”: graficzne tarcze na tle nocnego nieba i subtelne kształty wskazówek. Bardzo pasują do stylu opowieści, nastroju tajemnicy i niedopowiedzenia.
Agnieszka Jeż
Są miejsca, które przyciągają dziwne wydarzenia. Są chwile, które decydują o wszystkim. Co się może zdarzyć w ciągu kwadransa? I jak długo może trwać kwadrans?
Kiedy Filip znajduje stary zegar, sprawy się zazębiają, a czas zaczyna się mylić.
Tajemnicza i porywająca opowieść Emilii Kiereś prowadzi czytelnika przez labirynt przygód,
mnoży niezwykłe pytania – i bawi nie tylko dzieci.

Uwaga poezja może być groźna



Koleżanki pisały, koleżanki chwaliły, więc potrzeba posiadania, jak wewnętrzna busola wyznaczyła mi jasny cel. Książkę z poezją Danuty Wawiłłow dla mojej córeczki, dla mojego synka, chłopaczka jeszcze małego ... Tylko ja wolałabym coś więcej  - ja potrzebuję tomiku wierszy, najlepiej całej antologii, żeby było bogato, prezentowo, elegancko.

Szperałam, szperałam i  trafiłam. Tomik „Danuta Wawiłow dzieciom” wydany przez Naszą Księgarnię. Kolejny w serii opatrzonej mianem " Z Biblioteki Wydawnictwa"  Wspaniała literacka uczta. Książka także urocza graficznie. Projekt całej serii stworzyła Joanna Rusinek, okładkę wykonała Karia Korobkiewicz a ilustracje, zręcznie uczyniła Jola Richter-Magnuszewska.  Są radosne, utrzymane w ciepłej kolorystyce, pomysłowe, tekturowe, plastyczne i na pewno inspirujące dla wrażliwych estetycznie dzieci. Są wśród nich lepsze i całkiem dobre. Na kartach książki pohukują  niebieskie sowy, straszą szare króliki  i wyginają się, oczywiście zielone, żaby. Wszystko tak by jak najlepiej zilustrować tekst. Tak powinno być. A tekst?

Dla dzieci opowiadania, zabawne wierszyki dla dorosłych nostalgiczna poezja - jednym słowem wirtuozeria. O tym pisały już koleżanki. Ja potwierdzam, że także u nas wiersze Danuty Wawiłłow się zadomowiły i zachwyciły.
"Kałużyści"  pierwsze zauroczenie. Pracowicie kałużyści, dzielni szyszkowiści, czy kocistki śpią już w łóżkach moich dzieci. Te zmyślne małe osóbki, czyszczą brudne kałuże, karmią cukierkami kota. Dodatkowo mnożą swoje zaiteresowania i co rusz zmieniają się z kałużysty w błocistę, piesistę, by wieczorem stać się na powrót kałużystą, tym razem łazienkowym. Wierszy tak bliskich dziecinnemu światu jest więcej. Kolejne zauroczenia: "Niewidzialna plastelina", "Nocny spacerek" "Mama ma zmartwienie", "Pożałuj mnie", "Zapach czekolady", "Kopareczka"... Ale jest jeden szczególny. Nosi tytuł  "Marzenie"

Idzie pani po ulicy,
cztery pieski ma na smyczy.
A ja sobie wzdycham skrycie:
taka pani to ma życie!

Prawda?

Wszyscy ludzie kogoś mają,
kogoś głaszczą i kochają,
komuś szepczą coś do ucha
i się cieszą, że ich słucha...

Prawda?

Ja też chciałabym takiego,
choćby nawet najmniejszego,
choćby nawet najbrzydszego

pieska!

Mógłby sobie być buldogiem -
karmiłabym go twarogiem.
Mógłby sobie być seterem -
biegłby ze mną na spacerek.
Mógłby sobie być ratlerkiem -
brałabym go pod kołderkę.
A jak nie chciałby być nikim,
mógłby sobie być chomikiem

Prawda?

Prawda. Mój wymarzony pies, był w do tej pory 3 chomikami, kotem, jedną złotą rybką i 3 świnkami morskimi. Ale nie chciał być żadnym z tych zwierząt i nawet wszystkimi naraz. Niestety był w ich postaci mało spacerowy niestety. Aż tu nagle, właśnie siedem miesięcy temu, spełniłam swoje "Marzenie" z dzieciństwa i jestem "panią na ulicy co pieska ma na smyczy..."
Wpadłam w sidła poezji... i to dosłownie. Ona zmaterializowała moje marzenie i to marzenie teraz biegnie ze mną na spacerek... Uwaga poezja może być groźna a marzenia się spełniają.
Anna Łukasik Ps. Linki do recenzji koleżanek:
Agnieszka Jeż - "Z najwyższej półki - poezja w kratkę"
Karolina Suchenek-Dobrzyńska - "Powrót do przeszłości"

 Od wydawcy: Zbiór "Danuta Wawiłow dzieciom" jest pierwszą tak obszerną antologią dzieł pisarki. Czytelnik znajdzie tu zarówno najbardziej znane wiersze, bajki oraz opowiadania (publikowane np. w legendarnej serii "Poczytaj mi, mamo"), jak i zupełnie zapomniane humorystyczne dialogi z tomu "Teatrzyk Parapet". To wydanie, wzbogacone niezwykłymi ilustracjami Joli Richter-Magnuszewskiej, pokazuje różnorodność charakteryzującą twórczość Danuty Wawiłow. Idealny prezent dla dzieci małych i dużych!


czwartek, 5 grudnia 2013

O przyjaźni z jabłoni i prawdziwym spotkaniu

 
Babcia na jabłoni” austriackiej autorki książek dla dzieci, Miry Lobe stała się już klasykiem wśród wielu pozycji dziecięcej literatury. To opowieść o tęsknocie, poszukiwaniu miłości, zaklinaniu rzeczywistości, wreszcie - o odnalezieniu. Andy, mały chłopiec wychowujący się w całkiem szczęśliwej rodzinie, tęskni za obecnością babci, której nie miał okazji poznać. Czegoś widać mu brakuje – może jeszcze więcej miłości, bezwarunkowej i stałej, może bycia kimś wyjątkowym dla kogoś? Więcej czasu płynącego swobodnie, odskoczni od codzienności? Babcie i dziadkowie, jak wiadomo, rozpieszczają swoje wnuki i pozwalają im na wiele więcej, niż rodzice. A w dodatku, jeśli to jest babcia wymyślona, rzeczywistość zamienia się w bajkę: wspólne polowania na tygrysy, spotkania z piratami, superszybka jazda samochodem… Nic nie jest niemożliwe i, chociaż otoczenie patrzy na Andiego z lekkim niepokojem, a rodzeństwo znacząco puka się w czoło, fikcyjna staruszka, którą chłopiec spotyka codziennie na jabłoni w ogrodzie, staje się coraz ważniejszą postacią w jego życiu. Do czasu, aż nie pozna swojej nowej sąsiadki, starszej i schorowanej kobiety, tęskniącej za wnukami z odległej Kanady. I tu bajka dostaje szansę by wkroczyć w realne życie chłopca.
Sąsiadka, w przeciwieństwie do wyimaginowanej babci, nie ujeżdża dzikich koni. Jest zwykłą staruszką, jedną z wielu „przezroczystych” kobiet w podeszłym wieku, jakich nie zauważa się na ulicy. Cierpi na reumatyzm, nie ze wszystkim sobie już radzi, tęskni, bywa smutna. I właśnie to okazuje się wyzwalające i pełne znaczenia w budowaniu relacji z przybranym wnukiem. Młody czytelnik „Babci na jabłoni” ma okazję zobaczyć, jak rodzi się prawdziwa, międzypokoleniowa przyjaźń. Nie potrzeba wcale robić wrażenia i udawać, można być sobą, mieć gorsze dni, a jednak być stale pewnym akceptacji. Można czerpać radość z pomocy, wspólnej pracy i zwykłej codzienności. Takich przyjaciół może dzielić z pozoru wiele – wiek, sprawność, życiowe doświadczenia – a jednak to, co tworzą razem, jest jedną z piękniejszych rzeczy, jaka się może w życiu przydarzyć.
Książka Miry Lobe ukazała się kilka lat temu w niezwykle kreatywnym wydawnictwie Dwie Siostry, z ilustracjami Mirosława Pokory. Artysty tego miłośnikom książek dla dzieci przedstawiać chyba nie trzeba, to też już klasyk. Nieco staroświeckie i liryczne obrazki, pełne humoru portrety z charakterystyczną kreską, pełne esów-floresów, doskonale wpisują się w klimat tej historii. W wydawnictwie ukazał się też audiobook w formacie MP3 – gratka dla tych, którzy lubią słuchać bajek do poduszki, szczególnie w długie i śnieżne wieczory. Na płycie czyta je dla nas Wojciech Solarz. Warto zwrócić też uwagę na szczegóły, zwłaszcza prześliczny nadruk na krążku. Czysta przyjemność wziąć płytę do ręki, jeszcze większa – posłuchać…
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Klasyczna powieść o sile dziecięcej wyobraźni i potędze przyjaźni – teraz także jako audiobook w pełnym chłopięcej energii wykonaniu Wojciecha Solarza.
Babcia to najlepszy sposób na smutki i kłopoty. A że mieszka na drzewie, poluje na tygrysy i ujeżdża dzikie konie...? Cóż, jest może trochę zwariowana, ale za to bardzo mądra i dowcipna.

wtorek, 3 grudnia 2013

Maż i myśl!



No cóż, musiałam wstać dziś o 5 rano, żeby napisać tę recenzję - bo obiecałam ją oddać wczoraj… Niestety, a może stety, wzięłam „Agencje z o.o.” do łóżka i wpadłam kompletnie. Zamiast poprzerzucać kartki i zorientować się o co chodzi i czy jest fajna czy nie zaczęłam przeglądać ją kartka po kartce. Około 400 stron!.
„Agencja” to wielka kniga z gatunku książka do bazgrolenia i mazania, czyli samodzielnego uzupełniania treści i rysunków. Mieliśmy już kilka takich pozycji, ta jednak jest najlepsza z dwóch powodów. A nawet trzech.
1. Jest bardzo atrakcyjna graficznie, poszczególne strony układają się w ciąg sekwencji, czasem trzeba się cofnąć kilka stron, żeby do czegoś wrócić. Rysunki wcale nie są oczywiste, nie chodzi o zwykłe - domaluj postaci wąsy. Trzeba myśleć i wykazać się inwencją.
2. Ma treść, a nie tylko zbiór kartek do mazania. Akcja to detektywistyczne śledztwo.
3. Jest dowcipna, co szczególnie spodoba się wciągniętym do współpracy rodzicom, którzy wyjaśnią, czemu uśmiechają się czytając o znanym malarzu Janie Malejko czy pomagając wypełnić dziecku rubryki tabloidu poświęconego atakowi Gangu Moli.
 
„Agencja” to wspólne dzieło grafików Magdy Wosik i Piotra Rychla. Pani Magda jest adiunktem na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, a pan Piotr wiele lat był redaktorem naczelnym kultowego dwutygodnika „Miś”. Pamiętacie tekturkę w środku, z której wycinało się i składało papierowe cudeńka???
Ten duet autorski ma już na koncie podobną, nagrodzona publikację - „O, ja cię! Smok w krawacie!”. Czy „Agencja” również zostanie dostanie tytuł najlepszej książki dla dzieci? Ja jestem na TAK!
Karolina Suchenek-Dobrzyńska
Od wydawcy: Tym razem będzie kryminalnie, bo Magda Wosik i Piotr Rychel zapraszają czytelników (już nieco starszych) do „Agencji z o.o.”. Za jej drzwiami czekają dwaj nietuzinkowi bohaterowie: agent Kot w Półbutach (as wywiadu) i detektyw Kapitan Wilk na Tropie (były tajniak) .
„Agencja z o.o.” Magda Wosik i Piotr Rychel, wyd. Bajka

środa, 27 listopada 2013

Co jedzą ludzie?


Każda książka zaczyna się od okładki. Ta także. Ale okładka tej książki jest   wyjątkowa. Spoglądają z niej oczy... Oczy nietoperza, żaby, węża, ślimaka, rekina a nawet   małego kurczaczka, który nie wyszedł jeszcze z jajka. Oczu nie mają tylko kaktus, ciasteczko   i nakrętka na śrubę. Ale i tę nakrętkę czasami jedzą ludzie. Nie do wiary? A jednak. Książka   Pauliny Wierzby zaczyna się od historii Michela Lotito, który był smakoszem przeróżnych   przedmiotów. Zaczynał w dzieciństwie od śrubek, sztućców i monet, by skończyć na   telewizorach, drewnianej trumnie (na szczęście pustej w środku) i awionetce (którą jadł 2   lata).

Pan Wszystkojad był postacią wyjątkową. Ale także zupełnie zwyczajni ludzie na   całym świecie jedzą niezwyczajne potrawy. Książka „Co jedzą ludzie?” podzielona jest na   działy, w których opisywane są zwyczaje kulinarne mieszkańców wszystkich kontynentów. I   po lekturze tych opisów można zaryzykować twierdzenie, że ludzie jedzą... właściwie   wszystko. Nie ma znaczenia czy mieszkają w bliskiej nam Europie czy w egzotycznej Azji   lub Australii. I tu i tam znajdziemy potrawy, na widok których apetyt odejdzie nam jak   niepyszny.

Kasztany, żaby czy nawet ślimaki to już europejski standard. Ale kiszone śledzie?   Bycze jądra? Albo krowie wymiona i ser z robalami? Tak, tak, to przysmaki w niektórych   krajach naszej cywilizowanej Europy. Czy są naprawdę mniej obrzydliwe niż zupa z   nietoperza, psie wymiociny czy krew kobry? Bogata i syta Europa gotowa jest dziś płacić   majątek za kawę z kupy łaskuna (kopi luwak z Indonezji)! 

Ostatni przykład pokazuje jednak jak daleko odeszła nasza cywilizacja od swoich   pierwotnych korzeni. Dziś kilogram kawy kopi luwak kosztuje około tysiąca euro. Ale   przecież kaktusy, pędraki, larwy ciem czy kogucie grzebienie to przysmaki ludzi biednych.   Kiedyś zjadało się po prostu wszystko, co dało się zjeść. Dziś, gdy cały świat opanowały fast   foody, wiele z tych najdziwniejszych potraw to dania dla smakoszy o grubym portfelu.  
Poza wypchanym portfelem smakosz-obieżyświat powinien mieć także mocne nerwy i   żołądek. Niezbędna jest także znajomość kulinarnego savoir vivre’u w odległych częściach   świata. Warto wiedzieć, że w Chinach siorbanie i bekanie są miłe dla gospodarza, bo   oznaczają, że potrawa gościowi smakuje. Ale wyczyszczenie talerza ze wszystkiego może   sprawić mu przykrość, bo byłby to znak, że zaoferował gościowi za mało jedzenia. Co kraj, to   obyczaj.  

Nie brakuje też kilku naszych, polskich przysmaków. Wszak Polacy nie gęsi i swoje   dziwactwa kulinarne mają. Flaczki jadł chyba każdy. O czerninie też każdy, kto czytał „Pana   Tadeusza”, chyba słyszał. Ale co to jest „mleko zaklagane”, którym ponoć raczą się niektórzy   nasi smakosze? Choćby tylko po to warto sięgnąć do tej książeczki. Nie jesteśmy gorsi!

 Na deser dowiedzieć się można, że ludzie mogą jeść złoto - choć mało kogo na to stać,   że można wyczarować kawior z marchewki, jak wygląda kuchnia astronautów i że czasami...   ludzie jedzą ludzi. Także z głodu. Brrr.
Wisienką na torcie jest zaproszenie do współautorstwa tej książeczki. Nie tylko można   na specjalnej skali ocenić każdą z opisanych potraw i zaznaczyć, której chcielibyśmy   skosztować a której wprost przeciwnie, ale można także opisać i narysować swoje ulubione i   najmniej smaczne danie.  

Na okładce tego przewodnika po kulinarnych niezwykłościach świata, można znaleźć   zdanie: „Ludzie jedzą wszystko co ma nogi oprócz stołu, wszystko co pełza oprócz czołgu,   wszystko co lata oprócz samolotu oraz wszystko co pływa oprócz łodzi podwodnej”. Byle   tylko było dobrze doprawione i może jeszcze ładnie wyglądało. Życzę państwu smakowitej   lektury. Mniam. 
Jakub Urlich

Jakub Urlich - Lektor filmowy i reklamowy, dziennikarz. Pracował w Programie I Polskiego Radia, tata córki i dwóch synów.


Paulina Wierzba, "Co jedzą ludzie?", wyd. Albus
Od wydawcy: 
Są potrawy mniej lub bardziej znane, są też takie, których sława, a raczej „niesława” przekroczyła wszystkie granice. O takich właśnie przedziwnych potrawach, które oburzają, przerażają, nie mieszczą się po prostu w głowie, jest ta książka.
albus-wydawnictwo.pl


Nawet jednej linijeczki.


Ania Łukasik, szefowa „Cudów na kiju” wie, że najbardziej lubię recenzować dla was książki, które mają
jak najmniej tekstu i jak najwięcej ładnych albo ciekawych (bo czasem to nie to samo) rysunków. O ile w książkach dla dorosłych kiepskie ilustracje czy grafika nie psują mi odbioru, o tyle w pozycjach dla najmłodszych warstwa rysunkowa jest ważniejsza niż treść. Bo… czytając moim dzieciom bajki czy inne historyjki, bardzo często naprędce modyfikuję treść, poprawiam dialogi czy pomijam wszechobecne „- powiedziała mama”, „- odpowiedział jej zdziwiony tata”. Gdy czytam książkę dzieciakom to czytam ją tak, by to zdziwienie dzieci usłyszały, a nie zostały o tym łaskawie poinformowane. Mówiąc krótko, jako osoba żyjąca z pisania i redagowania mam dość wyśrubowane oczekiwania wobec tekstu, a gdy jest go mało, wiadomo że i powodów do denerwowania mniej :)
Tym razem Ania przeszła samą siebie i dała mi książkę, która w ogóle nie ma słów. Nawet jednej linijeczki. Za to wspaniałe ilustracje. Niektóre strony rozkładają się jak mapa. Taki wielki komiks bez dymków. Na dodatek czarno-biały. Choć gdzieniegdzie na brzegach i konturach prześwieca czerwony i niebieski. Dlaczego? Bo ta obrazkowa historyjka jest w 3D! Dopiero po założeniu dołączonych dwóch par okularów można się cieszyć trójwymiarowością. Dobrze, że okularów są dwie pary, byłoby idiotycznie, gdyby czytając z dzieckiem tylko mama albo ono miało je na nosie i opowiadało drugiej osobie, gdzie jest dodatkowy wymiar, a gdzie nie.
 
A sama treść? Jaś wyrusza w podróż do dna oceanu. Zakłada skafander jak ze starych filmów, wchodzi do wody, spotyka rekiny i ogromne płaszczki, a na koniec daje się wciągnąć w oko wielkiego wiru. Czyli wszystko, co mali chłopcy lubią najbardziej. I trzeba sobie samemu opowiedzieć te historia, a wcale rysunki wcale nie podpowiadają jednoznacznych tropów.
Sumując, książka ładna, inna, bardzo prezentowa. Jako sequel wyobrażałabym sobie podobną historię, tyle że w kolorze. Wtedy byłoby mniej „artystowsko”, za to bardziej zjawiskowo. Panie Matthiasie, do dzieła!
Karolina Suchenek-Dobrzyńska

Matthias Picard „Jaś Ciekawski, podróż do serca oceanu”, wyd. kultura gniewu.
Od wydawcy: Nieustraszony Jaś Ciekawski zamierza zbadać podmorskie cuda i dziwy. Mijając po drodze ryby wszelkich gatunków, dociera do mrocznych głębin, gdzie zamieszkują najosobliwsze stworzenia.

wtorek, 19 listopada 2013

Miś w operze


Czytałam kiedyś felieton Anne Applebaum, żony ministra Radka Sikorskiego o tym, jak to nowojorskie dzieci w okresie świątecznym co roku chodzą na „Dziadka do orzechów”. W jakimkolwiek są kraju, do różnych oper, po to by od najmłodszych lat miały kontakt z kulturą wyższą. Taka tradycja. Przyznam, miałam mieszane uczucia, czytając tekst. Brzmiało mi to mocno snobistycznie. Zwłaszcza że moje dzieci w operze chyba jeszcze nigdy nie były. Kilka razy w Filharmonii na porankach cioci Jadzi, ale nie odnalazły się tam w gąszczu ślicznie uczesanych chłopaczków w garniturkach przyprowadzanych przez dystyngowane babcie.
Świat baletu, kandelabrów, wystawnych obiadów był nam obcy.
Trochę przybliżyła go „Misiowa piosenka”. Kiedy wzięłam książkę do ręki, nie przypuszczałam, że opowiastka o misiu, który goni pszczółkę zakończy się na dachu paryskiej opery. A było to tak: mały miś uciekł tacie misiowi i przez wielkie miasto, mając po drodze różne przygody, trafia na dach opery, bowiem tam - i to fakt, a nie książkowa fikcja - stoją najprawdziwsze ule, z których nasz mały miś wyjada miodek. Przy okazji wielkie ilustracje testują naszą i naszych dzieci spostrzegawczość, bo znaleźć na nich uciekającego misia to prawdziwe wyzwanie. Na dwóch jeszcze mi się to nie udało i idę o zakład, który pewnie przegram :), że wcale go tam nie ma….
Nie wiem, jak Wam, ale świat kryształowych żyrandoli, etol i scenicznych dekoracji wyrysowany prostą kreską, z wszelkimi detalami i "paryskimi snobizmami” wydał się nagle pożądany i wcale nie taki odległy. Dzięki małemu misiowi i wydawnictwu "Dwie siostry”.
„Misiowa piosenka”, Benjamin Chaud, wyd. Dwie Siostry
Karolina Suchenek-Dobrzyńska


Od wydawcy: Po ulicach wielkiego miasta, przepychając się wśród przechodniów, gna ogromny niedźwiedź. Dokąd tak pędzi? Czyżby śpieszył się na wieczorny koncert w operze? A może szuka kogoś, kto zgubił się w tym tłumie?

Z najwyższej półki - poezja w kratkę

Od czasu do czasu trafiają się książki wyjątkowo piękne. W morzu publikacji (dzisiaj każdy może pisać,
chociaż nie każdy powinien) warto szukać właśnie takich, które dostarczają wszelakiej przyjemności – intelektualnej, estetycznej, a nawet zmysłowej. Zasługujemy na rzeczy dobre i wyszukane, które wnoszą do naszego życia harmonię. Sprawa nie jest błaha. Chodzi tu o coś więcej, niż pięknoduchostwo i estetyczny eskapizm – myślę o kształtowaniu najważniejszych życiowych postaw. Estetyka może być pomocna w życiu, pisał Zbigniew Herbert w wierszu, który powinno się chyba częściej przypominać. Dlatego tak istotne jest, by od najmłodszych lat nasze dzieci mogły mieć kontakt z prawdziwym pięknem. Wielu rodziców kieruje się instynktownie tym przesłaniem, wybierając dla swoich pociech zabawki, książki, czy miejsca zabaw.
Jedną z publikacji, która mnie ostatnio oczarowała, jest książka poetki Danuty WawiłowWiersze dla niegrzecznych dzieci” (wydawnictwo Egmont). Już biorąc tę książkę do ręki miałam wrażenie, że to zupełnie wyjątkowy zbiorek. Staranność wydania, dbałość o każdy szczegół, wręcz fizyczna przyjemność, gdy dotyka się okładki… To początek. Dalej – już tylko lepiej. Doskonałe!
Wiersze Wawiłow zaskakują swą różnorodnością. Autorka inspirowała się, przede wszystkim, angielską poezją ludową, ale nie tylko. W tomiku znajdziemy proste, wyliczankowe wierszyki o katarynkowym rytmie (wspaniale się nadają do wspólnej recytacji z dziećmi), utwory bardziej liryczne w balladowym stylu, jakby zapożyczone z kolei z polskiego folkloru, wreszcie echa niezapomnianych poezji Edwarda Leara i jego Donga ze Świecącym Nosem. Autorka ma wielki dar operowania muzyczną, dźwięczną frazą, niebanalnym skojarzeniem, i, przede wszystkim, humorem wysokiej klasy. Niektóre z wierszy na pewno wejdą do naszej domowej klasyki, jak chociażby te o zjadaczu dyń, czy daktylach. Już widzę oczami wyobraźni mojego męża, który przygotowując z rana owsiankę z bakaliami dla rodziny, dramatycznie pyta:
Gdzie się podziały moje daktyle?
Może je zjadły straszne goryle?
Z okropnym krzykiem do domu wpadły,
moje daktyle bezczelnie zjadły!
… Książeczka ta jednak nie byłaby tak zupełnie wyjątkowa, gdyby nie praca grafików. Autorką ilustracji jest Marianna Oklejak, która z uwagą i ogromnym zaangażowaniem pochyliła się nad wierszami. Każda strona jest inna, każdy utwór dostał odpowiadającą jego nastrojowi oprawę. Właściwie nie powinno się tu mówić o oprawie, te rysunki to są, po prostu, liryczne obrazy, poematy same w sobie. Czasem zabawne, chwilami baśniowo-rozmarzone. Duet słowo-obraz w idealnej równowadze, w dopowiadającym się dialogu. Piękne.

Z kolei Pawłowi Pawlakowi zawdzięczamy pomysł okładek dla całej serii „Wierszem napisane”. Subtelna krateczka jak z angielskiego patchworku – urocza! Każda z zaprojektowanych książek ma „swoją” kratkę. Pomysł piękny i prosty, a jaki efekt! Brawo!
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Warto zmierzyć się z pięknymi wierszami Danuty Wawiłow zainspirowanymi folklorem angielskim. Dzięki nim wkroczymy do pełnego tajemnic świata dziecięcych marzeń i fantazji. Czasem będzie śmiesznie, czasem strasznie, ale na pewno nie będzie nudno.

poniedziałek, 18 listopada 2013

krótko i dobrze...


Z czytaniem na dobranoc różnie bywa. Nieraz mam do tego zapał i chęć, wybieram starannie książki i celebruję chwile, a czasami… cóż, myślami odpływam gdzieś dalej, najczęściej nie mogąc doczekać się chwili, gdy znajdę się sam na sam ze swoją wieczorną lekturą, czy zajmę innymi sprawami. Zdaję się wtedy nieraz na dzieci i ich wybory albo sięgam po wypróbowane (i nie za długie!!) teksty sprawdzonych pisarzy. Jak, na przykład, po wydaną niedawno przez Literaturę antologię „Opowiadania na dobranoc. Polscy pisarze dzieciom”.
W zbiorku znajdziemy przeróżne historie, napisane przez moich ulubionych i wielokrotnie tu wzmiankowanych autorów, zaczerpnięte z różnych książek, znanych i nieznanych. Z przyjemnością odkryłam „Florentynkę” Katarzyny Ziemnickiej i wielokrotnie niegdyś przerabiany z moimi córkami przedszkolny świat Renaty Piątkowskiej, a także dwa opowiadania nieco już zapomnianego dzisiaj pisarza z mojego dzieciństwa – Adama Bahdaja (pamiętacie „Kapelusz za sto tysięcy”?). Historyjki są pogodne i urocze, krótkie (pewnie z myślą o zmęczonych rodzicach). Najbardziej przypadły mi do gustu poetyckie impresje Natalii Usenko (zwłaszcza wzruszający „Sweterek”!) i Ireny Landau.
Dodatkowego smaku dodaje książeczce praca ilustratorów – jest ich bowiem wielu, same wyborne nazwiska. Coraz bardziej podoba mi się taka „kolektywna” formuła, zwłaszcza w przypadku antologii, chociaż sama wychowałam się raczej na ilustratorskich monografiach dawnych mistrzów kreski. Ważne, że całość jest spójna mimo różnic stylistycznych w pracach artystów i dobrze rozplanowana w tekście.
Do książki dołączono płytę – wariant dla tych, którym nie starcza wieczornych sił nawet na krótkie opowiadanie :-)
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Słuchając opowiadań z tego zbioru, może uda się zasnąć Waszym pociechom, choć… jest w nim tyle ciekawych historii, że nie zdziwcie się, jeśli zdarzy się inaczej! Nie ma nic lepszego od ciepłej, bezpiecznej bajki na dobranoc! Książka z płytą CD!

piątek, 15 listopada 2013

Pierwsze wiersze

„Grube i ciężkie, oprawione przez Tatę roczniki „Misia” i „Świerszczyka”. Przeglądałyśmy je z Mamą często, nigdy nam się to zajęcie nie nudziło. Były również Mamy zeszyty z wierszami. Zapisane odręcznym pismem, pozakreślane tu i tam czerwoną kredkę, stanowiły dla mnie obiekt tajemniczy i pełen niespodzianek. Nawet wtedy, gdy nie znałam jeszcze liter, umiałam odnaleźć w nich stronę z moim ulubionym "Cukrowym miasteczkiem”. Z Mamą bawiłam się w rymowanki i tworzyłam pierwsze własne książeczki, dyktując Mamie to, co przyszło mi do głowy na widok ponaklejanych przez Nią na kartki kolorowych obrazków”.
Tak Dorota Gellner wprowadza nas w świat książki z wierszami pt. „Cukrowe miasteczko”, a Matka, którą przywołuje to poetka, Danuta Gellner. Ja, niestety, nie mam matki poetki, nikt tak pięknie w świat poezji dla dzieci (i nie tylko) mnie nie wprowadzał. Mimo to uwielbiam wiersze (pod warunkiem, że się rymują). Zaczytywałam się Brzechwą od dzieciństwa, w wieku młodzieńczym odkryłam Skamandrytów i zakochałam się w Leśmianie, wiek chmurny to oczywiście Stachura… Dzisiaj znowu wróciłam do wierszy dla dzieci i usiłuję nimi zarazić moich synów. Nie jest łatwo. Chłopców (8 i 5 lat) mowa wiązana nie bawi i uznawana jest za rozrywkę dla dziewczyn. Może i faktycznie tak jest, bo moja dwuletnia córeczka bardzo polubiła „Cukrowe miasteczko”. Milutkie, wesołe wierszyki o zwierzątkach i kwiatuszkach zwieńczone są prostymi rymami, w sam raz dla maluszka, który choć ledwo umie mówić, jest w stanie bezbłędnie dokańczać wersy: „I już rano na polanie będzie fioletowo, i już rano na polanie będzie jago..." -dowo! - krzyczy moja Kicia. „Nagle lunął srebrny deszcz, że aż ziemię przeszedł…” - dreszcz - z dumą obwieszcza mała słuchaczka.
Może nie zostawię po sobie moim dzieciom kajetów wypełnionych wierszami, ale wierzę, że wspólne czytanie takich pierwszych wierszy zachęci je kiedyś do sięgnięcia po te trochę bardziej dorosłe.
Karolina Suchenek-Dobrzyńska
„Cukrowe miasteczko”, Danuta Gellnerowa, wydawnictwo Bajka . Od wydawcy: Przepięknie ilustrowany przez Agnieszkę Żelewską zbiór wierszy i wierszyków dla dzieci autorstwa Danuty Gellnerowej.

wtorek, 12 listopada 2013

Z życia Świeżutkiego: Czarno-białe esy floresy


Już nie takiego świeżutkiego... stety, niestety. Pękły trzy miesiące! Nowy stał się nie tylko tłuściutki, ale też odrobinę bardziej wymagający. Nie wystarcza mu już mleko, kocyk, sucha pielucha. Chłopak zaczyna powolutku kontemplować otaczającą go rzeczywistość. Życie toczy się, czas ucieka, dzieci rosną. Czas na pierwsze rozweselacze, pomagacze, wspomagacze... W ruch poszedł bujaczek, nosidełko, mokry psi nos... ale to nie wystarcza, gdy całe zło tego świata dotyka Świeżutkiego. Krzyczy  wniebogłosy, odbierając matce radość macierzyństwa.
Trzeba sobie pomóc farmakologicznie... Czopki, zastrzyki myślę, może coś pod język, na język, okłady, termofor, różaniec... Bo jest źle. Wieczorami gorzej, nocą słabo.
Może lektura, myślę - ale co? Wiersze recytować? Już i tak śpiewam mu "Dom wschodzącego słońca", "Dziewczynę o perłowych włosach", czasem rosyjski hymn państwowy lub hity religijne... No, dobra, nucę!
Ale co z lekturami,przecież się nie poddam, ściana pełna książek, muszą się przydać! Kolorowe grzbiety na chwilę zajmują uwagę małego, ale nie o to mi chodziło. Pragnę faktycznego zainteresowania. Chce widzieć ten inteligentny błysk w oczach Świeżutkiego.
Przypominają mi się własne słowa: "Najlepsza lekturą dla trzy, czteromiesięcznego dziecka będzie biało czarna tapeta, proszę Pani. Proszę mi zaufać, dzieci z niej wyczytują taaakie rzeczy..."
Tapetujemy więc skrawek ściany nad łóżeczkiem, odrobinę w salonie i...działa. Świeżutki czyta! Ale jest klops. Tapety nie zabiorę do kawiarni, poczekalni, w gości. Musze mieć coś poręcznego, najlepiej książkę. Ale rękodzieła nie chce. Tapety Świeżutki nie wyliże, książkę już tak. Potrzebuję czegoś z atestami na lizanie i zdecydowanie czarno-białych esów floresów. Wysyłam papę Świeżutkiego do księgarni. Wraca, i pokazuje zadowolony serię książeczek "Maluszek patrzy". Moja pierwsza książeczka, kształty, kwiatki, groszki.
Podoba mi się forma, sztywne kartki, bardzo kontrastowe geometryczne wzory. Żadnych udziwnień i ozdobników.  Same esy floresy. To co chciałam malować sama, ktoś już zrobił. Bomba.
Zaczynamy już kształcić małego czytelnika. Jedyne do czego mogę się przyczepić to ... brak. Brak książeczki harmonijki, by jednocześnie z ćwiczeniem głowy, ćwiczyć szyję!
Anna Łukasik
Książeczki zawierające treści dopasowane do możliwości poznawczych maluszków pomagają nie tylko stymulować ich wzrok, ale także koordynację wzrokowo-ruchową i kreatywność.

piątek, 8 listopada 2013

Powrót do przeszłości

 
Danuta Wawiłow wielką poetką jest! Powiedziałabym to obudzona w środku nocy, choć, prawdę mówiąc, nie kojarzyłam jej wierszy. Gdzieś tam, wiedziałam, że pisała wierszyki dla dzieci i te wierszyki są dobre i chwalone. Do czasu, aż wpadła mi  w ręce jej antologia „Człowiek ze złotym parasolem”. Wtedy okazało się, że „Szybko, zbudź się, szybko, wstawaj…” czy „Strasznie ważna rzecz” i „Kałużyści” to właśnie jej wiersze. Moje ulubione, znane na pamięć, przywołujące przed oczy obrazy z dzieciństwa, wizyty w Teatrze Bajka i Teatr Młodego Widza.
Wawiłow, jak żaden z twórców dla dzieci potrafi oddać sposób mówienia i postrzegania świata przez dziecko. Jednocześnie jest w tych wierszach coś delikatnego i wdzięcznego. Nie ma za to zupełnie nachalnej dydaktyki. Mnie zachwyca melodyka tych wierszy, nieoczywiste rymy, częste powtórzenia, które pozwalają lepiej zrozumieć treść najmłodszym. I choć pisane kilkadziesiąt lat temu, w ogóle się nie zestarzały!
Albo zaraz mnie pożałuj…
Albo zaraz mnie pocałuj…
Już wiem, że tymi słowami będę mówiła do mojej dwuletniej córeczki. A potem ona do mnie…
 
PS. Przy okazji, ze stopki dowiedziałam się, że Danuta Wawiłow jest matką innej znakomitej pisarki dla dzieci - Natalii Usenko. Ale to już zupełnie inna opowieść.
Karolina Suchenek-Dobrzyńska


Wiek:3+ Czarodziejską poezję Danuty Wawiłow doskonale znają dziadkowie, rodzice i dzieciaki – kocha ją już trzecie pokolenie czytelników. Wystarczy bowiem chwila nieuwagi, a jej wiersze porwą was w świat, którym rzadzą dzielni kałużysci i urocze kocistki, straszni piraci przepisują tatusiom paskudne lekarstwa, a Czarny Lew zabiera wybranców na tajemnicze nocne wyprawy. Tutaj każdy rozumie każdego. Nawet jeśli mówi po parasolsku…

środa, 6 listopada 2013

Do zakochania jeden krok

Wydawałoby się, że tzw. tematyka damsko-męska interesuje przede wszystkim młodzież, zarówno tę starszą, jak i całkiem młodą, ale jednak nie małe dzieci. Tymczasem książka Katarzyny ZiemnickiejHipacy chce się zakochać” (wydawnictwo Literatura) to pozycja przeznaczona właściwie dla zupełnie niedużych ludzi - celowałabym w grupę przedszkolno –wczesnoszkolną. W tym wieku pojęcia zakochania się i chodzenia ze sobą są jeszcze dosyć abstrakcyjne i zazwyczaj nie obarczone takimi emocjami, jak później. Może właśnie wtedy dobrze jest poczytać o „tych sprawach” dzieciom, zwłaszcza, gdy temat podjęty został nie tylko lekko i zabawnie, ale także całkiem mądrze.
Oto kot Hipacy, jak tytuł obwieszcza, chciałby się zakochać. Nie chce być sam? Chce „chodzić z kimś”, tak jak inni? A może właściwie nie bardzo wie, co się z nim dzieje, te dreszcze te emocje, ten nastrój, te marzenia… Tylko drugiej połowy brakuje do pełni szczęścia i tu właśnie pojawia się jakże istotne pytanie: gdzie ją można znaleźć? W takiej sytuacji nie masz to jak poradzić się zaufanego przyjaciela, dodajmy, już nieco oswojonego z tematem. I chociaż jego rady wcale się nie sprawdzą, to doświadczenie, uzyskane w wyniku daremnych prób, okaże się dla Hipacego istotne w zrozumieniu, o co tak naprawdę w związkach i relacjach może chodzić.
Dowcipny tekst i ładne rysunki Marty Kurczewskiej, wspominanej tu już przy okazji „Owocowych bajek” - i oto mamy miłą książeczkę, która zainspirować może rozmowę na całkiem poważne tematy. Trzeba to wykorzystać, bo, kto wie, gdy nasze dzieci się naprawdę zakochają, czy zechcą nam tak zaraz o tym opowiedzieć?
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Kot Hipacy ma już dość samotności – postanawia znaleźć sobie miłą kotkę na resztę życia. Okazuje się, że nie jest to takie proste, zwłaszcza, gdy spotyka wyniosłą Lukrecję, zimną jak lód Ignację i Gryzeldę, z którą przeżywa niezapomnianą randkę w Muzeum Naleśników.

poniedziałek, 4 listopada 2013

O nowych bajkach Kasdepki


Przyznam się, że z pewnymi oporami podchodziłam do książek Grzegorza Kasdepki. Czytałam niektóre z nich moim córkom, gdy były małe i od tego czasu datowała się ta moja, co tu kryć, niechęć do twórczości pisarza. Jego książki wydawały mi się często zbyt schematyczne, a humor wysilony. Generalnie więc unikaliśmy swojego towarzystwa, aż tu nagle stało się, dostałam Kasdepkę do recenzji. I cóż, oznajmiam, że zmieniłam zdanie, przynajmniej, jeśli chodzi o tę książkę. A mowa o „Opowiadaniach i bajkach”, wydanych ostatnio przez Literaturę. Może warto przy okazji zajrzeć do starszym pozycji i zastanowić się, co mnie wtedy w nich tak drażniło, pomyślałam jeszcze…
Nowa książka to zbiór opowiadań, takich bardziej wziętych z życia, oraz historii napisanych raczej w konwencji krótkich bajek, w których bohaterami są ptaki, motyle, muchy, marchewki, a także typowo bajeczne postacie, jak książęta, czy smoki. Takie opowiastki w stylu Gianniego Rodari, krótkie, zabawne, trochę ironiczne, czasem nieoczekiwanie smutne w najbardziej wesołym momencie… Zarówno opowiadania, jak i bajki są świetne, lecz przyznam, że wolę zdecydowanie te pierwsze. Po przeczytaniu otwierającego tomik „Pierwszego dnia w szkole” zwróciłam honor panu Kasdepce. Myślę, że akurat tę powiastkę należałoby dać do przeczytania nie tylko dzieciom, ale, przede wszystkich, dyrektorom szkół i różnym decydentom wyższych szczebli w dziedzinie edukacji! Może by wtedy zeszli choć trochę na ziemię? W pełni solidaryzuję się z odczuciami bohatera i cieszę się, że Autor widzi problem – bo jest to problem – podobnie, jak ja.
W kolejnych historiach spotykamy jeszcze więcej coraz bardziej abstrakcyjnego humoru opartego na absurdalnych sytuacjach, chociaż jednocześnie stoimy mocno na ziemi. W rodzinach różnie bywa, rodzice się rozwodzą, a potem, o zgrozo, w domu pojawiają się podejrzani kandydaci na „wujków”. W szkole dzieci śmieją się i dokuczają, samotność doskwiera, lecz mimo to autor pozostawia bohaterom zawsze nadzieję na zmianę. Obok tematów trudnych są tu także bardziej błahe, ot, impresje pełne zaskakujących skojarzeń i fantazji. Uwaga, uwaga, nic nie jest takie, jakim się wydaje… Taki wiadukt kolejowy, na przykład, wydawałoby się, rzecz stabilna i niezmienna, a tymczasem, tymczasem… wiecie, co może Wam zrobić taki wiadukt, gdy pod nim nieopatrznie przejdziecie? Wcale nie to, co Wam przyszło do głowy, tylko zupełnie co innego… Ale głowa do góry, znajdziemy w tej opowieści również wskazówkę, jak radzić sobie z różnymi strachami i lękami, nawet takimi, o których boimy się opowiedzieć mamie.
Opowiadaniom i bajkom towarzyszą ze swoimi sympatycznymi i barwnymi ilustracjami Ewa Poklewska-Koziełło i Magdalena Kozieł-Nowak. Dodatkowym prezentem od wydawnictwa jest płyta z nagraną książką w wykonaniu studentów łódzkiej Filmówki. I chociaż czytanie dzieciom i przez dzieci książek jest nie do przecenienia, czasami warto jednak dać się zastąpić w roli lektora. Po prostu siądźmy i posłuchajmy…
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: W tym zbiorku znajdziecie i bajki, krótkie perełki tego gatunku literackiego, i dynamiczne opowiadania, zakotwiczone w codziennym życiu. Jest tu kilka historii ku refleksji, i kilka takich, które wzruszą was do łez!

czwartek, 31 października 2013

polubiłam mamę Basi!

Właściwie to niewielką miałam już szansę spotkać się z Basią. Moje dziewczyny wyrosły z wieku, w którym szaleje się za książkami Zofii Staneckiej o bohaterce obdarzonej tym imieniem. Ale pracując w bibliotece mam nieraz okazję przerzucić najnowsze książki na dziecięcych półkach. Seria o Basi wyróżnia się kolorem i charakterną, zadziorną kreską Marianny Oklejak.
Zajrzałam zatem do kilku z nich…
I, po pierwsze, bardzo polubiłam … mamę Basi! Od razu pomyślałam, że mogłabym się z nią zaprzyjaźnić. Jest to cudownie normalna osoba, której przytrafia się denerwować, spieszyć, złościć, nie znać odpowiedzi na pytania. A jednocześnie jest ciepła, kocha swoją rodzinę, ma ambicję, fantazję, cierpliwość, jest mądrym

i ciekawym człowiekiem. Idealny portret Wystarczająco Dobrej Mamy ku pokrzepieniu serc rozlicznych kobiet obarczonych społeczną presją bycia idealną na każdym kroku. Drogie Mamy! Poczytajcie sobie (i swoim dzieciom) „Basię”, a humor i samoocena z pewnością Wam skoczą.
Zarówno tata, jak i reszta rodziny, w tym tytułowa bohaterka, również wpisują się w nurt odczarowania idealnej rzeczywistości. Tak, Basi psują się zęby i bywa nieszczęśliwa z powodu zazdrości, denerwuje ją młodszy brat, nie radzi sobie z bałaganem, ani z mamą, która idzie do pracy. Problemy te, rzecz jasna, nie znikają w czarodziejski sposób, rozwiązanie trzeba wypracować wspólnie, czasem w zupełnie nieoczekiwany sposób. A na koniec jeszcze pójść z rodziną na ciastka albo odwiedzić księgarnię, by życie stało się odrobinę słodsze i przyjemniejsze. Ot, sekret małego, codziennego szczęścia.
W wydawnictwie Egmont ukazało się już kilkanaście książek o Basi, poruszających rozmaite tematy. Nie do wszystkich dotarłam, ale myślę, że można je polecać w ciemno. Bohaterka jest sympatyczna, a jej szeroki, rozbrajający uśmiech z rysunków Marianny Oklejak podbije zapewne niejedno serce. Tak, oprawa plastyczna jest tu niezwykle ważna. Nie dajmy się zwieść szaleństwu i rozmaitości kolorowych okładek, prace artystki (nota bene, docenianej i nagradzanej) nie mają nic wspólnego z jaskrawym kiczem, jaki wciskają nam niektóre wydawnictwa, wychodząc pewnie z założenia, że im więcej pstrokacizny i bezguścia, tym lepiej. Zajrzyjmy do środka i doceńmy festiwal pomysłowości artystki, a przede wszystkim, humor i ciepło jej prac. Tu nic nie zostało pozostawione przypadkowi, nawet taki szczegół, jak zaokrąglone brzegi kart i okładek, podobnie, jak to się robi w książkach dla bardzo małych dzieci. Taki drobiazg, a jak przyjemnie się taką książeczkę czyta!
Wydawnictwo, ciesząc się zasłużonym sukcesem popularności serii, poszło za ciosem i wypuściło na rynek także i małe, tekturowe książeczki, które również „Basia” firmuje. Przeznaczone są dla zupełnie małych dzieci i opisują zwykłe, codzienne czynności, jak ubieranie się, jedzenie, zasypianie. Doskonały i już sprawdzony pomysł w nowej odsłonie. Moje dziewczynki wychowały się na francuskim „Kamyczku”, popularnym dobrych kilka lat temu, tym bardziej więc cieszy mnie, że mamy teraz swoją „Basię”, zwłaszcza, że naprawdę jest się czym pochwalić!
Agnieszka Jeż
Od wydawcy:Każdy rodzic w swoim dziecku odnajdzie cząstkę Basi. Na podstawie jej przygód będzie mógł pokazać, jak poradzić sobie w trudnych sytuacjach i pomóc mu zrozumieć otaczający go świat.

czwartek, 24 października 2013

Biały klaun

Gdy zapytałam dwie z moich córek o wrażenia po lekturze „Białego klauna” chorwackiego pisarza
Damira Miloša, jedna z nich wyraziła swój zachwyt. Przeczytaj, mamo, bardzo ładne, usłyszałam na zachętę. Druga z córek zastanowiła się chwilę i powiedziała, że owszem, ciekawa książka, ale… ja chyba nie wszystko zrozumiałam, mamo. Przyznam, że ta druga uwaga zachęciła mnie bardziej do lektury. Czasem można mieć dosyć kawy na ławę i prostodusznych opowiastek z morałem wielkim jak słoń. Sięgnęłam więc po „Białego klauna”, niedużą książkę wydaną niedawno przez Media Rodzinę.
Chorwacki autor za głównego bohatera wybrał sobie małego chłopca obdarzonego dużą wrażliwością i filozoficzną ciekawością świata, syna cyrkowych klaunów wędrujących po świecie. Świat widziany oczami chłopca nie jest jednak taki, jakim go widzą inni ludzie: nie rozróżnia on kolorów, tracąc w ten sposób bogactwo nie tylko doznań estetycznych, lecz także części ogólnoludzkich doświadczeń. Język, którym mówimy na co dzień, podobnie jak inne kody kulturowe, są przecież także bardzo związane ze światem barw. Chłopiec lawiruje więc między kolejnymi wyzwaniami, jakie stawia przed nim kolorowa (a dla niego tylko szara) codzienność, próbując sobie pomóc pamięcią, czy sprytem, lecz ciągłe udawanie coraz bardziej alienuje go z otoczenia. Bardzo trudno mu się do tej ułomności przyznać nawet przed bliską przyjaciółką. I tak ma już niełatwo: jako dziecko cyrkowców jest nomadą, a w jego życie wpisana jest ciągła zmiana. Nigdy nie miał domu, tylko namiot, szkołę zmienia kilka razy w roku… Ze środowiskiem cyrku również trudno mu się utożsamić, a jego perspektywy na stanie się w przyszłości klaunem przekreśla daltonizm. Najtrudniejszym jednak momentem dla niego będzie odkrycie, że sztuki cyrkowe nie są tak naprawdę śmieszne. Dlaczego więc ludzie chcą je oglądać, co ich tak cieszy i ciągnie wciąż do cyrku? Czego im w życiu brakuje? Być może wcale nie stawiają sobie takich pytań. Chłopiec natomiast pyta się cały czas, niczym Mały Książę. I szczęśliwie trafia na niewidomego Staruszka, który chce z nim rozmawiać. Nie ma dla niego łatwych odpowiedzi, czasem ważniejsze okazuje się właściwe postawienie pytania, czas i cierpliwość. Ale dzięki temu bohater ma szansę odnaleźć swoje miejsce w życiu. Zarówno figura mądrego starca, jak i pojawiającego się w powieści smoka, bohatera snów chłopca, odwołują się do Jungowskiej wizji człowieka. Niezwykle ciekawy z tej perspektywy jest conocny dialog ze smokiem – reprezentującym nieokiełznaną podświadomość. Może te dzieci, które boją się wieczorem zasnąć, zainspiruje odważna konfrontacja bohatera ze zjawą, wcale nie tak straszną przy bliższym poznaniu, jak moglibyśmy się spodziewać.
Książka ta ma wiele uroku, chociaż być może nie wszystkie dzieci ją polubią – nie jest to dzieło dla niecierpliwych, czy tych wszystkich, którzy aktualnie są na innym, bardziej dynamicznym „na zewnątrz” etapie. Ci, którzy pokochają Białego Klauna, znajdą w lekturze wiernego przyjaciela na długie lata, do którego wraca się, by chociaż przez chwilę spojrzeć na życie inaczej, z perspektywy mądrości, ciszy, refleksji.
Na koniec krótko wspomnę o ilustratorze, bez którego „Biały Klaun” nie byłby do końca sobą. Chorwacki artysta Lovro Artuković jest w swoim kraju bardzo ceniony, dobrze się stało zatem, że i polscy czytelnicy będą mogli poznać jego prace. Delikatne, czarno-białe rysunki z pogranicza jawy i snu ukazują świat takim, jakim widzi go bohater książki: bez barw, lecz wcale przez to nie uboższy.
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Bialy klaun, Damira Miloša jest jedną z najlepszych chorwackich powieści dziecięcych często porównywaną do Małego Księcia. Symboliczne czarno-białe ilustracje idą w parze z pełną znaczeń fabułą opowieści.