cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 31 października 2013

polubiłam mamę Basi!

Właściwie to niewielką miałam już szansę spotkać się z Basią. Moje dziewczyny wyrosły z wieku, w którym szaleje się za książkami Zofii Staneckiej o bohaterce obdarzonej tym imieniem. Ale pracując w bibliotece mam nieraz okazję przerzucić najnowsze książki na dziecięcych półkach. Seria o Basi wyróżnia się kolorem i charakterną, zadziorną kreską Marianny Oklejak.
Zajrzałam zatem do kilku z nich…
I, po pierwsze, bardzo polubiłam … mamę Basi! Od razu pomyślałam, że mogłabym się z nią zaprzyjaźnić. Jest to cudownie normalna osoba, której przytrafia się denerwować, spieszyć, złościć, nie znać odpowiedzi na pytania. A jednocześnie jest ciepła, kocha swoją rodzinę, ma ambicję, fantazję, cierpliwość, jest mądrym

i ciekawym człowiekiem. Idealny portret Wystarczająco Dobrej Mamy ku pokrzepieniu serc rozlicznych kobiet obarczonych społeczną presją bycia idealną na każdym kroku. Drogie Mamy! Poczytajcie sobie (i swoim dzieciom) „Basię”, a humor i samoocena z pewnością Wam skoczą.
Zarówno tata, jak i reszta rodziny, w tym tytułowa bohaterka, również wpisują się w nurt odczarowania idealnej rzeczywistości. Tak, Basi psują się zęby i bywa nieszczęśliwa z powodu zazdrości, denerwuje ją młodszy brat, nie radzi sobie z bałaganem, ani z mamą, która idzie do pracy. Problemy te, rzecz jasna, nie znikają w czarodziejski sposób, rozwiązanie trzeba wypracować wspólnie, czasem w zupełnie nieoczekiwany sposób. A na koniec jeszcze pójść z rodziną na ciastka albo odwiedzić księgarnię, by życie stało się odrobinę słodsze i przyjemniejsze. Ot, sekret małego, codziennego szczęścia.
W wydawnictwie Egmont ukazało się już kilkanaście książek o Basi, poruszających rozmaite tematy. Nie do wszystkich dotarłam, ale myślę, że można je polecać w ciemno. Bohaterka jest sympatyczna, a jej szeroki, rozbrajający uśmiech z rysunków Marianny Oklejak podbije zapewne niejedno serce. Tak, oprawa plastyczna jest tu niezwykle ważna. Nie dajmy się zwieść szaleństwu i rozmaitości kolorowych okładek, prace artystki (nota bene, docenianej i nagradzanej) nie mają nic wspólnego z jaskrawym kiczem, jaki wciskają nam niektóre wydawnictwa, wychodząc pewnie z założenia, że im więcej pstrokacizny i bezguścia, tym lepiej. Zajrzyjmy do środka i doceńmy festiwal pomysłowości artystki, a przede wszystkim, humor i ciepło jej prac. Tu nic nie zostało pozostawione przypadkowi, nawet taki szczegół, jak zaokrąglone brzegi kart i okładek, podobnie, jak to się robi w książkach dla bardzo małych dzieci. Taki drobiazg, a jak przyjemnie się taką książeczkę czyta!
Wydawnictwo, ciesząc się zasłużonym sukcesem popularności serii, poszło za ciosem i wypuściło na rynek także i małe, tekturowe książeczki, które również „Basia” firmuje. Przeznaczone są dla zupełnie małych dzieci i opisują zwykłe, codzienne czynności, jak ubieranie się, jedzenie, zasypianie. Doskonały i już sprawdzony pomysł w nowej odsłonie. Moje dziewczynki wychowały się na francuskim „Kamyczku”, popularnym dobrych kilka lat temu, tym bardziej więc cieszy mnie, że mamy teraz swoją „Basię”, zwłaszcza, że naprawdę jest się czym pochwalić!
Agnieszka Jeż
Od wydawcy:Każdy rodzic w swoim dziecku odnajdzie cząstkę Basi. Na podstawie jej przygód będzie mógł pokazać, jak poradzić sobie w trudnych sytuacjach i pomóc mu zrozumieć otaczający go świat.

czwartek, 24 października 2013

Biały klaun

Gdy zapytałam dwie z moich córek o wrażenia po lekturze „Białego klauna” chorwackiego pisarza
Damira Miloša, jedna z nich wyraziła swój zachwyt. Przeczytaj, mamo, bardzo ładne, usłyszałam na zachętę. Druga z córek zastanowiła się chwilę i powiedziała, że owszem, ciekawa książka, ale… ja chyba nie wszystko zrozumiałam, mamo. Przyznam, że ta druga uwaga zachęciła mnie bardziej do lektury. Czasem można mieć dosyć kawy na ławę i prostodusznych opowiastek z morałem wielkim jak słoń. Sięgnęłam więc po „Białego klauna”, niedużą książkę wydaną niedawno przez Media Rodzinę.
Chorwacki autor za głównego bohatera wybrał sobie małego chłopca obdarzonego dużą wrażliwością i filozoficzną ciekawością świata, syna cyrkowych klaunów wędrujących po świecie. Świat widziany oczami chłopca nie jest jednak taki, jakim go widzą inni ludzie: nie rozróżnia on kolorów, tracąc w ten sposób bogactwo nie tylko doznań estetycznych, lecz także części ogólnoludzkich doświadczeń. Język, którym mówimy na co dzień, podobnie jak inne kody kulturowe, są przecież także bardzo związane ze światem barw. Chłopiec lawiruje więc między kolejnymi wyzwaniami, jakie stawia przed nim kolorowa (a dla niego tylko szara) codzienność, próbując sobie pomóc pamięcią, czy sprytem, lecz ciągłe udawanie coraz bardziej alienuje go z otoczenia. Bardzo trudno mu się do tej ułomności przyznać nawet przed bliską przyjaciółką. I tak ma już niełatwo: jako dziecko cyrkowców jest nomadą, a w jego życie wpisana jest ciągła zmiana. Nigdy nie miał domu, tylko namiot, szkołę zmienia kilka razy w roku… Ze środowiskiem cyrku również trudno mu się utożsamić, a jego perspektywy na stanie się w przyszłości klaunem przekreśla daltonizm. Najtrudniejszym jednak momentem dla niego będzie odkrycie, że sztuki cyrkowe nie są tak naprawdę śmieszne. Dlaczego więc ludzie chcą je oglądać, co ich tak cieszy i ciągnie wciąż do cyrku? Czego im w życiu brakuje? Być może wcale nie stawiają sobie takich pytań. Chłopiec natomiast pyta się cały czas, niczym Mały Książę. I szczęśliwie trafia na niewidomego Staruszka, który chce z nim rozmawiać. Nie ma dla niego łatwych odpowiedzi, czasem ważniejsze okazuje się właściwe postawienie pytania, czas i cierpliwość. Ale dzięki temu bohater ma szansę odnaleźć swoje miejsce w życiu. Zarówno figura mądrego starca, jak i pojawiającego się w powieści smoka, bohatera snów chłopca, odwołują się do Jungowskiej wizji człowieka. Niezwykle ciekawy z tej perspektywy jest conocny dialog ze smokiem – reprezentującym nieokiełznaną podświadomość. Może te dzieci, które boją się wieczorem zasnąć, zainspiruje odważna konfrontacja bohatera ze zjawą, wcale nie tak straszną przy bliższym poznaniu, jak moglibyśmy się spodziewać.
Książka ta ma wiele uroku, chociaż być może nie wszystkie dzieci ją polubią – nie jest to dzieło dla niecierpliwych, czy tych wszystkich, którzy aktualnie są na innym, bardziej dynamicznym „na zewnątrz” etapie. Ci, którzy pokochają Białego Klauna, znajdą w lekturze wiernego przyjaciela na długie lata, do którego wraca się, by chociaż przez chwilę spojrzeć na życie inaczej, z perspektywy mądrości, ciszy, refleksji.
Na koniec krótko wspomnę o ilustratorze, bez którego „Biały Klaun” nie byłby do końca sobą. Chorwacki artysta Lovro Artuković jest w swoim kraju bardzo ceniony, dobrze się stało zatem, że i polscy czytelnicy będą mogli poznać jego prace. Delikatne, czarno-białe rysunki z pogranicza jawy i snu ukazują świat takim, jakim widzi go bohater książki: bez barw, lecz wcale przez to nie uboższy.
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Bialy klaun, Damira Miloša jest jedną z najlepszych chorwackich powieści dziecięcych często porównywaną do Małego Księcia. Symboliczne czarno-białe ilustracje idą w parze z pełną znaczeń fabułą opowieści.

poniedziałek, 21 października 2013

Magiczne fotostory.

Nie mam pojęcia o czym jest ta książka. Czy jest fajnie napisana, czy dialogi są żywe,a  postaci wielowymiarowe. Nie czytałam też poprzednich tomów, choć je mamy, bowiem zakupiła moim chłopcom (8 i 5 lat) babcia i czytała im, kiedy zostawała z nimi wieczorami.
Powinno więc być trudno mi napisać recenzje, pomyślicie. A tu niespodzianka. To najłatwiejsza recenzja w moim życiu. Kimi (8) zobaczył "Grę" w szatni szkoły i w tym samym momencie któraś mama ostrzegła nas, że tam są straszne potwory. To zadziałało jak iskra zapalna. Kimi zaczął czytać.
 Chwile porozmawiałam z innymi mamami i prawie siłą zgoniłam syna do auta. W aucie czytał dalej. Czytał cały wieczór, podobno czytał też w nocy, czytał rano i w drodze do szkoły.

Z samochodu wysiadł lekko blady i narzekał na zawroty głowy i nudności. Musiałam zabronić czytać w aucie. A, zapomniałam dodać, że mój syn do tej pory był w stanie przeczytać z wielkim bólem czytankę na polski. O lekturach nie wspominając.
Tym wiekopomnym wydarzeniem z naszego życia podzieliłam się na facebooku i okazało się, że w podobny sposób książka zawładnęła umysłami innych chłopców. Jedna z moich koleżanek spuentowała to w ten sposób: "są dwie książki, które chłopcy chcą czytać. "Magiczne drzewo" i "Harry Potter".
 Karolina Suchenek-Dobrzyńska

Od wydawcy: Piąty tom bestsellerowej serii Magiczne drzewo. Klon Kukiego powrócił i szuka tajemniczej kostki do gry. Wraz ze służącymi mu robotami włamuje się do Galerii Globo. O włamanie zostaje oskarżony Kuki i musi uciekać z domu.

O Mariannie - rzecz nie całkiem sentymentalna


Gdy wzięłam do ręki książkę zupełnie mi nieznanej do tej pory pisarki Ann Turnbull, stylistyka okładki podpowiedziała mi, że mam do czynienia z tzw. powieścią dla panienek z dobrego domu w starym stylu. Co ten gatunek charakteryzuje? Ano przede wszystkim to, że zajmuje się wyłącznie tematyką związaną z … panienkami z dobrych domów. A więc tiule, jedwabie, haleczki, loki, służące w fartuszkach i lekcje francuskiego na pensji. Pod tym szyldem wydrukowano niezliczone powiastki umoralniające, trącące sentymentalnym pięknoduchostwem, lecz także kawał dobrej literatury, nie tylko dla dorastających dziewcząt. Na co trafiłam tym razem? Z okładki spogląda na mnie mała dziewczynka w stroju i fryzurze z XVIII wieku, o poważnym, zamyślonym spojrzeniu. Oprócz tego jest jeszcze staroświecki klawikord, portrecik grającego chłopczyka podsadzonego na poduszkach (błyskawiczne i słuszne skojarzenie z Mozartem), a także fotografia frontu okazałej kamienicy w stylu georgiańskim i data: 1764. Tytuł powieści, „Marianna i panna Mozart” (wydawnictwo Akapit Press) od razu podsuwa mi na pamięć kolejne skojarzenia. Tak, to był ten rok, gdy mały Wolfgang Amadeusz wraz ze swoją siostrą Nannerl pojawili się z koncertami w Anglii, przywiezieni tam przez ojca jako cudowne i genialne dzieci. A kim jest w takim razie Marianna, co to za szczególny dom?
Już za chwilę odnajduję się w sytuacji. Marianna jest córką bogatego kupca obdarzonego żyłką hazardu, która kolejno przynosi mu zyski i ogromne straty. Mieszka w Londynie, i w chwili, gdy ją poznajemy, ma właśnie wyjechać na renomowaną pensję na Chelsea Walk 6. Ten właśnie budynek przedstawiony jest na okładce. W nowym miejscu dziewczynka dobrze się odnajduje, zawiera nowe przyjaźnie, lecz najbardziej cieszą ją lekcje muzyki, a zwłaszcza śpiewu. Przejawia do tego wybitny talent, czego, co ciekawe, jest w pełni świadoma. Miała okazję wysłuchać koncertu młodych Mozartów i pozostała pod ogromnym wrażeniem. Jej marzeniem jest stać się w przyszłości gwiazdą opery, fascynuje ją bowiem nie tylko sama muzyka, lecz także i scena, sława i cała artystyczna otoczka zawodu, który w tamtych czasach wcale nie wiązał się z prestiżem. Przynajmniej w pewnych sferach i szczególnie dla kobiety, dodajmy. Bo mimo sielankowego początku opowieści Autorka przemyca w niej, jak gorzki migdał w cieście, smutną prawdę o losie kobiet w tamtych czasach. Ich pasje nikogo nie obchodziły, miały mieścić się w normie oczekiwań społecznych, które w dziewczynce Mariannie widziały jedynie nieprzepoczwarzoną jeszcze Mariannę – żonę, estetyczny dodatek do męża. Sprawa małżeństwa dla posagu, pierwszeństwa potrzeb męskich w każdej niemal dziedzinie nie raz jeszcze powróci na kartach tej książki, a to za sprawą dramatycznych zmian, które w życiu rodziny spowodował krach finansowy ojca. Nagle książeczka przestała być tym, czego się spodziewałam – trochę ckliwym i sentymentalnym obrazkiem z epoki. Główna bohaterka, mimo młodego wieku i rozpaczliwej (nie bójmy się tego słowa) pozycji społecznej próbuje zawalczyć o swoje szczęście, o szansę dalszej nauki i występu na koncercie, który mógłby być dla niej pierwszym krokiem do spełnienia marzenia. Plan, który wciela w życie, by zarobić niebagatelną sumę ośmiu gwinei na dalszą naukę, jest absolutnie nie w stylu panienki z dobrego domu. Dla autorki stał się również pretekstem, by pokazać nam inny Londyn, jego nędzę i patologię, a także złożoność ludzkiej natury w osobie służącej Jenny, dziewczyny dobrej, odważnej, nawet na swój sposób heroicznej, a jednocześnie złodziejki. Współczujemy Mariannie ciężkich doświadczeń, lecz zarazem dowiadujemy się, że interesy jej ojca polegały m.in. na pośrednictwie w handlu niewolnikami. Wszystko to, chociaż delikatnie zamarkowane i przeznaczone do czytania przez całkiem młode wrażliwe dziewczynki, daje do myślenia. I chociaż historia kończy się szczęśliwie, wiemy, że zarówno Marianna, jak i czytelnik o pewnych sprawach nigdy już nie będą myśleć tak samo.
Agnieszka Jeż
Od wydawcy:  Marianna, córka kupca-ryzykanta, skrycie marzy o karierze śpiewaczki. Los jej sprzyja. Renomowana pensja, do której trafia, zatrudnia świetnych nauczycieli muzyki - ale finansowy krach ojca i uprzedzenia najbliższych mogą udaremnić plany młodziutkiej sopranistki.

piątek, 18 października 2013

Tutlandia

Nie jest łatwo być młodszą siostrą. Zaświadczyć o tym może wielu, a literatura zdecydowanie potwierdza to ogólnoludzkie doświadczenie. Rola młodszego rodzeństwa w książkach dla dzieci bywa niewdzięczna, polega, co tu dużo mówić, głównie na przeszkadzaniu starszym. Pół biedy, jeśli mamy do czynienia ze sprytnymi bohaterkami w przemądrzałym wieku przedszkolnym, jak na przykład wspominana tu niejednokrotnie Klara z książeczek Marcina Wiechy. Tym większe zaskoczenie, że znalazła się autorka, która postawiła na zupełnie innego konia, a mianowicie, swoją bohaterką uczyniła małą dziewczynkę, Tutkę. Bardzo małą, uściślimy, która nie potrafi jeszcze dobrze mówić, będąc na etapie zaledwie powtarzania niektórych słów i budowania niegramatycznych zdań. Jej brat zaś, Tutek, jest takim właśnie trochę przemądrzałym, lecz sprytnym przedszkolakiem, budzącym z miejsca sympatię. I właśnie to odwrócenie ról poprzez przyjęcie perspektywy bardzo małego dziecka jest szczególnie ujmujące.
Autorka książki „Tutlandia”, Agnieszka Ginko, jest nie tylko pisarką, jest, przede wszystkim, poetką. I w tym chyba tkwi sekret tej książki: w szczególnym wczuciu piszącej w duszę dziecka, w językowym słuchu absolutnym, który pozwala kilkoma zaledwie nieporadnymi słowami małej dziewczynki oddać świat małego dziecka, bezpieczny i szczęśliwy, choć nie pozbawiony trosk. Tytułowa Tutlandia to dom rodzinny Tutków, zwykła rodzina z mamą i tatą. Zwykła i niezwykła zarazem, bo wszyscy się w niej kochają. Miłość rodziców pozwala przetrwać trudne momenty, nawet taki, gdy tatuś wyjeżdża „za chlebem” za granicę, zostawiając na kilka miesięcy mamę samą z dziećmi. Jest w „Tutlandii” miejsce na smutek i złość, lecz także na doświadczanie ich w sposób nie dewastujący młodej psychiki, w bezpiecznym środowisku bezwarunkowej akceptacji, z iskrą humoru, który jest dużym walorem tej książki. Dawno już nie było mi tak miło na sercu, jak po przeczytaniu „Tutlandii”, jednej z tych lektur, które niewątpliwą przyjemność sprawiają nie tylko małym słuchaczom, lecz także dorosłym „lektorom” na cowieczornym etacie.

Ilustracje do książeczki wykonała Ewa Poklewska-Koziełło, łącząc komiksową stylistykę postaci z barwnymi płaszczyznami tła. Wykorzystała też motywy zaczerpnięte z dziecinnych rysunków, mieszając techniki. Upodabnia to trochę „Tutlandię” do dziecięcego szkicownika. Swoiste deformacje przedstawionych postaci ukazują nam świat z perspektywy mniej więcej metra od podłogi. W sensie dosłownym i przenośnym. I okazuje się, że jest to miejsce, z którego wiele rzeczy widać w całkiem zaskakujący sposób. Kto już jest za duży i zapomniał, jak to jest, niech sięgnie po książkę Agnieszki Ginko…
Agnieszka Jeż

Od wydawcy:Tutka jest mała, Tutek trochę większy. Mają jeszcze mamę i tatę. Cała czwórka to Tutlandia w komplecie. Ich życie jest normalne: trochę wesołe, trochę smutne, a czasem kolorowe. Kiedy tatuś musi wyjechać, żeby zarobić pieniążki...

czwartek, 17 października 2013

Prezentowe szaleństwo


Pojawienie się na świecie dziecka to wielka radość i święto dla całej rodziny. Maluszka wyglądają rodzice, dziadkowie, wujkowie, rodzeństwo, przyjaciele, a często nawet sąsiedzi. Gdy wreszcie pojawi się mały człowiek  odwiedzinom nie ma końca, są bowiem nieodzownym elementem rytuału powitania. Lecz jeśli wizyta, to także i prezent. Każdy chce świeżutkiemu członkowi rodziny przynieść coś cennego, pięknego, nietuzinkowego. Co zatem kupić? Kolejna parę śpiochów, super body z napisem "Będę duży jak mój tata"? Może paczkę pieluch lub magiczny eliksir na kolkę? Potrzeb taki niespełna sześćdziesięciocentymetrowy obywatel ma sporo, a i wymagania odnośnie jakości, wyjątkowo duże. Lubi rzeczy antyalergiczne, naturalne, delikatne, a dodatkowo na jego preferencje ma wpływ gust mamy. Oczekiwania co do prezentu rosną. Musi być ładny, oryginalny, ekologiczny, niedrogi  i byłoby świetnie, gdyby był także polski. Brzmi karkołomnie.
Ale czy wybór prezentu dla noworodka musi być aż tak trudny?  Z punktu widzenia świeżo upieczonej mamy - nie, ona wie, czego potrzeba jej dziecku. Co jednak ma zrobić rodzina, teściowie, przyjaciele i znajomi królika, by nie pojawić się w drzwiach z kolejną parą uroczych, acz niepotrzebnych, niemowlęcych trampeczek?
Dobrze jest mieć sklep z zabawkami i książkami dla dzieci lub pracować w takowym.;) Wtedy, łącząc przyjemne z pożytecznym, można w ciągu godzin pracy testować różne przedmioty. Sprawdzać gusta klientów i wyłonić kilka na prawdę trafionych prezentów dla nowo narodzonego dziecka.
I w ten właśnie magiczny, kupiecki sposób wyłoniliśmy nasz sprzedażowy hit, bestseller, prezent dla każdego dziecka.
Kocyk. Dlaczego? Kocyk to świetny prezent z kilku powodów. Towarzyszy dziecku praktycznie w każdej sytuacji już od momentu narodzin. Nie wyrasta się z niego jak z przysłowiowej pary śpiochów. Może stać się pamiątką na lata, jest praktyczny. Otula, grzeje zmarznięte ciało, koi smutki, uspokaja i tłumi lęki. Spełnia wiele nie tylko praktycznych, ale także emocjonalnych potrzeb. Jest kocysiem, gugą, szmacią, czasem magicznymi wrotami do zaczarowanego świata.
Na marginesie polecamy ciepłą komedię familijną "Wyobraź sobie", film z Eddiem Murphym, w którym główną rolę gra właśnie kocyk. Evan (Eyddie Murphy) to finansista giełdowy odkrywa, że jego córka rozmawia pod kocykiem z wyimaginowanymi koleżankami, które świetnie znają się na tym co robi Evan. Dzięki informacjom wyciągniętym ze zmyślonego świata Evan  podejmuje same finansowo dobre decyzje...

Wracając do naszego prezentu... By kocyk mógł stać się z powodzeniem tygrysim ogonem smoka, nie wijąc się za dzieckiem jak brudny tren, musi pozytywnie przejść kilka prób. Wykazać się  doskonałą jakością w tzw. praniu. Powinien być sprężysty, mocny i wytrzymały na zużycie. Jak te kocyki, które otulały naszych rodziców, a które nieraz gdzieś trzymają w szafach nasz babcie...
 Naprzeciw wszystkim tym naszym oczekiwaniom wychodzi łódzka rodzinna firma Martello. To właśnie bawełniane kocyki jej produkcji testowaliśmy w praniu, przytulaniu, owijaniu i miętoszeniu. Wypadły rewelacyjnie. Są mięsiste i delikatne zarazem, ciepłe i bardzo przyjemne w dotyku. Znoszą świetnie pranie i wspaniale otulają dziecko do snu nie przegrzewając jego ciała, jak inne naturalne kocyki z ropy naftowej. Dodatkowo są polskie i produkowane z bawełny w 100% organicznej, co potwierdzają renomowane certyfikaty. GOTS, EU ECO LABEL oraz bioRE., przyznawane zostają tylko, jeśli utrzymane są rygorystyczne warunki uprawy bawełny, i jeśli podczas całego procesu jej produkcji eliminuje się użycie szkodliwych chemikaliów.
Kocyki bawełniane Martello oprócz wysokiej jakości mają też świetny design. Szczególnie podobają nam się te z imieniem obdarowanego dziecka, i odpowiednio z samochodami dla chłopaków i kwiatami  dla dziewczyn. Dzięki możliwości zamówienia kocyka z wybranym przez siebie imieniem staje się on oryginalnym prezentem dla konkretnej osóbki. Nie ogranicza nas już tylko wybór producenta. Wybierając fason, kolor i imię dziecka sami możemy zaprojektować swój indywidualny kocyk. Kocyk, który przetrwa lata. Mamy na to dowody!

Na potwierdzenie tych słów zrobiliśmy test. Poniżej prezentujemy zdjęcia trzech produktów. Kocyk w biedronki przeżywa swoją drugą młodość. Ma 35 lat. Drugi, bawełniany, można kupić w każdym sklepie dla dzieci. Ma kilkanaście prań za sobą. Trzeci to kocyk firmy Martello, który od pół roku jest w ciągłym, intensywnym użyciu.

Kocyk w biedronki:

 
 
Kocyk w owieczki:
  

Kocyk Martello w auta:

 Wyniki testu: Kocyk  w biedronki, weteran przytulania i miętoszenia, nadal jest w świetnej formie. To dzięki dobrej bawełnie z jakiej został  przed laty wykonany. W czasach, w których chińskie były tylko piórniki, ołówki i tenisówki, bawełniane kocyki dla niemowląt spełniały najwyższe światowe standardy.
Drugi z przedstawionych na zdjęciu, bawełniany kocyk w owieczki, okazał się chińskim produktem, który, owszem, do snu utulał, ale próby czasu nie wytrzymał. Po kilku praniach stał się zmechaconym, sfilcowanym sztywnym pledem.


I wreszcie produkt  polskiej firmy Martello, który po kilkunastu praniach nie stracił nic ze swojej jakości. Nadal jest mięsisty, ciepły i delikatny. Sploty bawełniane pozostały nadal zwarte i sprężyste.
Wnioski z testu: Kocyk Martello jest, według nas, na najlepszej drodze, by stać się ponadczasowym, kultowym super kocykiem! Wspaniałym prezentem dla każdego świeżutkiego dziecięcia. A po okresie swej intensywnej służby,schowany do pudełka, za 30 lat tak samo będzie cieszyć i zadziwiać doskonałą jakością, otulając kolejne dzieci...

Uwagi testera: "Osobiście jestem zachwycona. Świetny kocyk. Jest duży pomieści sporego niemowlaka ale też otuli zmarzniętego przedszkolaka. Można go spersonalizować. Wybrać wzór, kolor, imię na kocyku. Cieszy oko, jest delikatny, ciepły, bawełniany, ekologiczny i polski. Dla mnie bomba."

Jednym słowem polecamy kocyki firmy Martello jako świetny pomysł na prezent!

Od producenta: Prezentowe szaleństwo Ciężarówki, osobowe, autobusy… Auta ciągną się w szeregu przez cały kocyk. W samym środku jest imię właściciela.  Kocyk Auta polecamy dla  dzieci między 1- 7 rokiem. Świetny na domową drzemkę, jako kocyk do przedszkola oraz jako do zakrycia pościeli w łóżeczku na dzień.
O firmie: Martello to rodzinna firma. Tak naprawdę, szycie zaczęło się od pasji Prababci Andzi. Na maszynie Singer szyła zaprojektowane przez siebie stroje dla żon lekarzy w Sankt Petersburgu przed I Wojną Światową. www.martello.pl

niedziela, 13 października 2013

Cztery strony czasu

Habent sua fata libelli… Książka Iwony ChmielewskiejCztery strony czasu” być może nie powstała by nigdy, gdyby nie koreańskie zamówienie na ilustrowaną opowieść o średniowiecznym europejskim mieście. Zadania podjęła się autorka znana już w świecie ze znakomitej klasy książek obrazkowych (m.in. wielokrotnie nagradzany „Pamiętnik Blumki”). Powstało więc najpierw koreańskie wydanie, a dopiero niedawno, nakładem wydawnictwa Media Rodzina, ukazała się polska wersja książki. A cieszyć się możemy podwójnie – nasza polska książka wygląda bowiem zdecydowanie lepiej! Szlachetny, nieco surowy w dotyku papier (w miejsce kredowego) zdecydowanie lepiej pasuje do stylu artystki, podobnie, jak nowa okładka i eleganckie wyklejki, co zawdzięczamy doskonałemu projektowi i opracowaniu graficznemu Doroty Nowackiej. Jeśli diabeł tkwi w szczegółach, jak się zwykło mawiać, to tu sporo namieszał … Brawo!
 
„Cztery strony czasu” to część historii Torunia, opowieść o mieście, w którym tak, jak wszędzie, płynie czas, rodzą się i umierają ludzie, chorują dzieci, młodzi zakochują się w sobie, a w kuchni gotuje się obiad. Na rynku stoi wieża ratuszowa z czterema zegarami, które widać z czterech różnych okien. W każdym z tych pokoi przez wieki toczyło się zwykłe – niezwykłe ludzkie życie. Autorka uchyla firanki i oto zaglądamy do środka, poznając mieszkańców, ich radości i smutki. W sukurs naszej wyobraźni przychodzą kolażowe prace artystki, rzadkiej urody, subtelne i tajemnicze. Nie wystarczy raz przeczytać taką książkę, trzeba ją także prze-oglądać wiele, wiele razy, by zauważyć i docenić szczegóły (bogactwo wzorów, tkanin, typografii, starych druków i zdjęć, prześliczne „zielnikowe” motywy – można z ta książką spędzać całe godziny!). Układ ilustracji i tekstu na stronach sprzyja niespiesznemu czytaniu. Są elementy porządkujące (chronologia i topografia w opisach, ikonki przedstawianych pokojów w lewym dolnym rogu), lecz jest także swoboda w rozmieszczeniu ilustracji, pozwalająca oczom błądzić od obrazka do obrazka, podążając za rytmem skojarzeń.
Młody czytelnik „Czterech stron czasu” ma okazję nie tylko poznać fragmenty historii jednego z ciekawszych miast w Polsce, lecz, być może, postawić sobie kilka pytań. Kartkując książkę zaczyna dostrzegać, że, paradoksalnie, chociaż czas wciąż płynie, to my mijamy (trawestując Jachowicza). Rozpadają się w pył domy, marzenia, interesy i meble, gubią się klucze, papugi i ludzkie serca. Co pozostaje? Czy wszystkim rządzi tylko przypadek, co chcielibyśmy, by pozostało po nas?
 
Może taki zegar za oknem przydałby się każdemu z nas? Chociażby po to, by docenić upływające chwile, których czasem nawet nie zauważamy, a one przecież są – migawkami wieczności…
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Opowiada o barwnej, lecz zawiłej historii Torunia, jednego z najstarszych miast w Polsce. Radości i smutki jego mieszkańców są takie same jak ludzi na całym świecie, jest to więc opowieść uniwersalna.

piątek, 4 października 2013

Opowieści z zaczarowanego lasu - do posłuchania

Pisałam już w tym miejscu o mitach greckich. Z przyjemnością chciałabym zaprezentować je dzisiaj w innej odsłonie: od jakiegoś czasu jestem szczęśliwą właścicielką audiobooka wydanego przez Akademię Rozwoju Wyobraźni alias Buka, niszowe wydawnictwo działające na naszym rynku od kilku lat. Już od pewnego czasu zwracały moją uwagę ich kolejne tytuły, starannie wydane i w wyśmienitej obsadzie. Zaczęłam trochę od końca, od najnowszej pozycji, piątej części cyklu mitów greckich zaczerpniętych z „Opowieści z zaczarowanego lasuNathaniela Hawthorne’a. Teraz wiem, że postaram się wysłuchać wszystkich, bo rzecz jest naprawdę piękna.
Opowiedzieć mity greckie to zawsze zinterpretować je i stworzyć na nowo. W dawnych czasach były to właśnie historie opowiadane słuchaczom, zasiedlające pojemny skarbiec zbiorowej pamięci. Były tym spoiwem, które sprawia, że zamiast „ja” jest – „my”, źródłem wiedzy i mądrości, dumy i poczucia wspólnoty, poezją… Z tezaurusa greckiego czerpiemy do dzisiaj, chociaż nie każdy sobie uświadamia, ile z antycznego sposobu myślenia, widzenia świata, nazywania rzeczy przetrwało do naszych
czasów. Kiedyś to powiązanie było znacznie mocniejsze – w szkołach uczono języków i kultury starożytnej, czytano więcej pełnowartościowych tekstów (także w oryginale), niż internetowych bryków. Bardzo bym chciała, by moje córki rozumiały, jakim skarbem jest kultura antyczna, dlatego właśnie szczególnie mnie cieszy inicjatywa Buki – wznowienie od lat już nieobecnych „Opowieści z zaczarowanego lasu” Hawthorne’a, i to właśnie w wersji do słuchania! Zwłaszcza, że do powstania płyty przyczyniło się kilku wybitnych artystów: historię czyta dla nas Krzysztof Tyniec, towarzyszy mu zaś dyskretnie Maciej Rychły, muzyk z Kwartetu Jorgi, którego pasją są poszukiwania starożytnych brzmień (wystąpił, między innymi, jako członek Orkiestry Antycznej w przedstawieniu Metamorfozy Ośrodka Teatralnego Gardzienice). Projekt graficzny bookletu opracowała Grażka Lange, a autorem ilustracji zgodził się zostać Józef Wilkoń. Jego oniryczne akwarelowe obrazy doskonale oddają klimat opowieści.
Cudowny dzban”, historia o Filemonie i Baucis, to jedna z piękniejszych historii przekazanych nam przez starożytnych Greków. Kim byli bohaterowie? Biednymi i starymi mieszkańcami wioski, za to obdarzonymi wielkim, otwartym sercem i darem gościnności. Los chciał, że żyli wśród złych ludzi, którzy szczuli psami wędrowców, a dzieciom swoim kazali obrzucać ich błotem. Opatrzność, spodziewam się, umieściła mnie tu między innymi i dlatego, żebym mógł wedle moich sił wynagradzać niegościnność sąsiadów – tłumaczył Filemon swoim kolejnym gościom, uratowanym z opresji. A nie byli to lada jacy przybysze, co się okazało później… Znów pochylić się możemy nad wędrującymi przez wieki i kontynenty wątkami. Cudowny dzban – czy nie przypomina nam chociażby historii wdowy z Sarepty i proroka Eliasza? A sama wizyta tajemniczych nieznajomych – gościny Abrahama?
I jeszcze jedno. Nagranie zrealizowano na wysokiej jakości płycie CD. W dobie spłaszczania wszystkiego i pakowania w pojemne wielogodzinne pakiety MP3 - to odważny i dobry pomysł. Pozwala na zatrzymanie się nad jedną tylko historią, zauroczenie dźwiękiem fletu, czy dostrzeżenie odcieni starego złota na ilustracjach. W tym wypadku zdecydowanie ważniejsza jest jakość, niż ilość.
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Dawno, dawno temu w urokliwej dolinie mieszkali Filemon i Baucis. Kochali się ogromnie i dla każdego zawsze mieli dobre słowo. Pewnego dnia w progi ich ubogiej chatki zawitali dwaj wędrowcy, na zawsze odmieniając życie staruszków. Kim byli? Co takiego stało się po ich odejściu? Posłuchajcie opowieści pt. "Cudowny dzban".