cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

piątek, 20 listopada 2020

Einstein na wiązce światła


Dobrze trafić na dobrą i dobrze wydaną, beletryzowaną publikację popularnonaukową dla najmłodszych. Niełatwa to sztuka spełnić wszystkie oczekiwania wobec podobnych wydawnictw: napisać historyjkę o trudnych sprawach, która będzie zajmująca dla dzieci nieumiejących jeszcze koncentrować uwagi na wywodach o E=mc², zaprawić ją humorem lub przynajmniej pogodą ducha, zachowując wartość informacyjną, a do tego dodać ilustracje i miłe dla oka, i artystyczne, i zrozumiałe dla szkrabów. Taka właśnie jest książka o Albercie Einsteinie autorstwa Jennifer Berne, popularnej amerykańskiej pisarki dla dzieci, polskim czytelnikom znanej być może z serii o szpaku Kajtku (wyd. Prószyński i S-ka) oraz opowieści o Jacques'u Cousteau (wyd. Tekturka). Za estetyczne i klimatyczne ilustracje odpowiada Vladimir Radunsky, a oryginał ukazał się w Stanach Zjednoczonych w 2013 roku.

Bohater w całym tekście (z wyjątkiem tytułu i jednego komiksowego dymku) nazywany jest wyłącznie Albertem, co skraca dystans między małym czytelnikiem a wielkim naukowcem wszech czasów. Geniusz zostaje nam przedstawiony jako niemowlę, na kolejnych stronach spotykamy go jako niemówiącego dwulatka i niemal niemówiącego trzylatka. Krótkie, jednozdaniowe komunikaty powoli przechodzą w dłuższe partie tekstu, by stopniować zaangażowanie kilkuletniego słuchacza (lub samodzielnego czytelnika) w lekturę, coraz bardziej wciągając go w wyjątkowe losy człowieka, którego wszyscy znamy z podręczników, choć, jak się okazuje, niewiele o nim wiemy. Książka "Einstein na wiązce światła" rzeczywiście utrzymuje uwagę młodego odbiorcy, również dzięki dużym, nieco zabawnym obrazkom i pojawiającym się niekiedy w komiksowych dymkach komentarzom przy czym nie są to przypisy objaśniające, tylko uwagi lub myśli postaci. W odpowiednim momencie autorzy doprowadzają nas do fantazji o tytułowej wiązce światła i od teraz Albert nie jest już tylko "dziwnym" dzieckiem i nietypowym, "słabym uczniem". Zaczyna czytać i uczyć się po swojemu, potem pracować i marzyć, rozmyślać i rozdrabniać. W ten sposób zdobywa świat.

Jennifer Berne celnie opisuje nonkonformizm Einsteina, jego "wyluzowanie", ale także procesy myślowe, eksperymenty przeprowadzane w świecie własnych koncepcji. To piękna nauka tego, jak wcześnie rodzi się w człowieku naukowiec i że niekoniecznie musi być ułożonym społecznie, wzorowym uczniem. Taka bajka o niespełnianiu stawianych wobec młodego człowieka oczekiwań, po to, by w końcu je wszystkie przerosnąć o całe lata świetlne. Morał wynikający z książki i życia Alberta Einsteina przyda się szczególnie współczesnym uczniom polskich podstawówek, od pierwszej klasy uczestniczącym w rozmaitych konkursach i punktacjach podwyższających oceny, a rzadko związanych z rzeczywistymi fascynacjami naukowymi i umiejętnościami.

Bożena Itoya

Jennifer Berne, Einstein na wiązce światła, ilustrował Vladimir Radunsky, tłumaczenie Katarzyna Radziwiłł, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2019.

Kosmiczne święta

 Książki-kalendarze adwentowe wydawnictwa Zakamarki ukazują się co roku i mają w Polsce spore grono fanów. Te smakołyki pochodzą ze Szwecji, a składają się z 24 do 25 krótkich rozdziałów tworzących około świąteczną opowieść. Na każdy dzień adwentu przypada fragment historii i to właściwie koniec religijnych konotacji, bo treść znanych nam książek z tego cyklu można śmiało określić jako świecką, ewentualnie związaną z wiarą w istoty fantastyczne czy pozaziemskie. Piątą z siedmiu dotychczasowych odsłon serii zatytułowano bowiem "Kosmiczne święta" i właśnie pewien przybysz z daleka jest bohaterem stworzonym przez Ingelin Angerborn (tekst) oraz Pera Gustavssona (ilustracje). Grudniowe zwyczaje, w których uczestniczymy wraz Rutką, Samirem, Kosmą i innymi postaciami, częściowo będą dla polskich dzieci równie egzotyczne, co dla ufoludka. Bo też gdyby rozpatrywać bożonarodzeniowe atrybuty i obyczaje pokazywane w książce, to z polskimi zgadzają się choinka, niektóre ozdoby na niej, fakt wręczania prezentów i wysyłania kartek świątecznych, choć to ostatnie nie jest już w Polsce zbyt powszechne, zwłaszcza w najmłodszym pokoleniu. Podobnie śnieg spowijający szwedzkie święta dla nas kojarzy się już bardziej z obrazkiem w książce niż z rzeczywistością. W każdym razie niektóre elementy wystroju i wyposażenia szwedzkiego domu (chodaki!) czy ichniejsze obchody adwentu dla naszych dzieci nie będą nic oznaczać, mogą również zdziwić się zakończeniem historii świątecznej przed Świętami, bo też tu kulminacją okazuje się Wigilia, która w Polsce nie jest nawet dniem wolnym od pracy. W całej książce nie pada zresztą nazwa "Boże Narodzenie".

Początkowa scena rozgrywa się w mieszkaniu Rutki, która przygotowuje z rodzicami adwentową gwiazdę i świecę, ale nikt nie może znaleźć potrzebnych nożyc i młotka. W kolejnym rozdzialiku ginie nóż, i choć nikt nie czyni dziewczynce poważnych wyrzutów, to jednak na nią spływają podejrzenia o zapodziewanie domowych niezbędników. Tymczasem Rutka wystosowuje listę życzeń do Świętego Mikołaja: przyjaciel, prawdziwy pies, pies z wystawy w sklepie metalowym. Dużo tu tego żelastwa, prawda? A jeszcze drugą adwentową etiudę zamyka nadgryziona kłódka.

Znikają kolejne przedmioty, a zamiast nich pojawiają się małe tajemnice: głos z ciemności mówiący po cichutku "stare kalesony", spadające z parapetu doniczki (jeden kwiatek nadgryziony), a w końcu "jakaś niebieska postać" zaklinająca się po wielokroć na wspominane już stare kalesony. Po chwili okaże się, że rzeczywiście jest to zaklęcie ‒ na niewidzialność. Wypowiada je Kosma (to skrót), chłopiec z planety Koncypiusz (nie wiadomo, jak daleko), w którego języku (koncypiańskim) "Rutka" znaczy "przyjaciel".

Znajomość rozwija się i kwitnie, Kosma koncypuje, bo tym zajmują się Koncypianie nawet zamiast snu, jak wrócić do domu. Młodzież z różnych planet razem spaceruje, chodzi do szkoły, opowiada sobie o rodzimych tradycjach, występuje w czymś w rodzaju jasełek, bawi się, wspiera i buduje statek. Jednocześnie Rutka trochę wzdycha do Samira, który zostaje wtajemniczony w pobyt i chęć odlotu Kosmy. Czuć, że Gwiazdka coraz bliżej, na dodatek dzieci udają się do obserwatorium astronomicznego i znajdują tę wymarzoną ‒ Koncypiusza.

Finał historii będzie miły i ciekawy, ale warto przyjrzeć się pewnym elementom jej rozwinięcia. W międzyczasie pojawiają się bowiem przynajmniej dwa istotne problemy, poważniejsze niż wizyta kosmity i trudniejsze do oswojenia. Pierwszym jest klasowy złośliwiec Anton. Czytelnicy doświadczą dobrego sposobu na poskramianie podobnych antypatii. Drugi to niepełnosprawność Samira, nad którą nikt się w "Kosmicznych świętach" nie rozwodzi, po prostu zauważamy wózek inwalidzki na ilustracjach. Nie komentuje się też ciemniejszego koloru skóry chłopca i jego dość egzotycznego imienia, dzięki czemu dziecko czytające i oglądające książkę odkrywa, że czasem tak jest, żyjemy wśród ludzi takich i owakich, zaś wybałuszanie oczu, pokazywanie palcem oraz żądanie wyjaśnień na temat każdego nietypowego aspektu jestestwa innych osób wcale nie należy do zachowań normalnych w skandynawskiej literaturze dziecięcej i rzeczywistości. To właśnie chyba najbardziej wartościowa nauka płynąca z "Kosmicznych świąt".

Bożena Itoya

Ingelin Angerborn, Kosmiczne święta, ilustrował Per Gustavsson, przełożyła ze szwedzkiego Marta Wallin, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2018.

Opowieść starego drzewa. Darwin – opowieść o naszej wielkiej rodzinie

 

Od dobrych kilku lat nie zaglądałam do serii "Czytam sobie", na której składanie literek trenował dawno temu mój nastoletni dziś syn. Gdy nie patrzyłam, zmieniła się nazwa wydawnictwa (z Egmont Polska na HarperKids/HarperCollins Polska), poszerzył zakres trzeciego poziomu nauki czytania, bo w moje ręce trafiła jedna pozycja z podtytułem "fakty" i jedna oznaczona jako "eko", a także rozkwitł artystyczny wymiar pozornie bardzo użytkowych i metodycznych publikacji. Jak widać, lepiej ani na chwilę nie tracić z oczu książeczek, w których "wybitni polscy autorzy i ilustratorzy" prezentują "świetne, wciągające historie". Tym razem Ewa Winnicka przytoczyła "Opowieść starego drzewa" z ilustracjami Agaty Królak, a Dorota Wojciechowska-Danek narysowała Mikołajowi Golachowskiemu "Darwina. Opowieść o naszej wielkiej rodzinie".

Ewa Winnicka w "Opowieści starego drzewa" powierzyła funkcję narratora Hetmanowi, wiekowemu dębowi z warszawskiego Powsina. Gadające drzewo nie stanowi w polskiej literaturze dla dzieci szczególnego novum, ale to jest wyjątkowe, bo mimo swojej pomnikowości i charakterystycznej dla dziadziusiów skłonności do historycznych podsumowań, zachowało lekkość humoru i giętkość języka, jakich brakuje często poważnym i poważanym pisarzom, to znaczy drzewostanom. W końcu Hetman ma dopiero nieco ponad 260 lat. A Ewa Winnicka specjalizuje się w pisaniu o społeczeństwie pozostającym w bezustannym ruchu, może stąd i jej język jest tak żywy.

Losy drzewa poznajemy od kiełkującego żołędzia do szacownego statusu pomnika przyrody, który przyznano naszemu bohaterowi, gdy skończył (przypuszczalnie) 250 lat. Najciekawsza i najbardziej wciągająca jest w tej opowieści możliwość złożenia wizyty Hetmanowi, tak zacnemu świadkowi historii ludzkiej i naturalnej. Dla środowiska przyrodniczego co prawda ćwierć wieku to błahostka, ale już w skali przyrody miejskiej 250 lat znaczy bardzo wiele. Nawet większość gatunków ptaków, tłumnie towarzyszących nam na co dzień w stolicy, wprowadziła się tu za życia mojego, ewentualnie mojej mamy, kilka z nich pewnie między narodzinami a czternastymi urodzinami mojego syna. A taki dąb widział przecież, jak powstawały wsie i miasto, jak ludzie przetrzebili florę i faunę, by potem ją częściowo wskrzeszać lub łaskawie przyjąć jej samoczynną odbudowę czy rozwój całkiem nowej przyrody. Hetman wspomina o jaśniejszych i ciemniejszych chwilach, opowiada o swojej okolicy, zahaczając o wielką polską historię. Głównym bohaterem tej książki jest jednak, poza samym dębem, trwanie. Dzięki autorce dzieci mogą odczuć ten ogrom, bezmiar przyrody, jej królewskie panowanie nad czasem, naszą małość ("Przyjeżdżajcie do mnie, poznamy się, a ja opowiem o was waszym wnukom"). Nie są to jednak rozmyślania przygniatające, tylko pełne dziecięcego zachwytu, podkręcanego też przez umowne, czarno-biało-hipnotyzujące ilustracje Agaty Królak.

Dorota Wojciechowska-Danek przygotowała piękną okładkę "Darwina. Opowieści o naszej wielkiej rodzinie" Mikołaja Golachowskiego, z której przebija spojenie człowieka z naturą, bo tytułowa postać dzięki zbliżonym kolorom i kresce stapia się z roślinnością i zwierzętami. Dalej zabaw barwami będzie mniej, bo tradycyjnie w serii "Czytam sobie" obrazki są czarno- lub szaro-białe (jak w tym wypadku), z wyjątkiem ślicznych nalepek na końcu publikacji – co za geniusz je wymyślił! Ilustratorka zręcznie prowadzi nas przez kolejne etapy opowieści i jej dwie płaszczyzny: w pierwszej autor, nawet trochę podobny do Karola Darwina, rozmawia z córką, a w drugiej dzieje się temat tej rozmowy, czyli życie tytułowego naukowca. Właściwie ramy teraźniejszości cały czas są zachowane, Mikołaj Golachowski trzyma się formy opowieści w opowieści. Wstawki o domowych pupilach i rodzinne pogwarki zapewniają lekkość lektury i jej przyjemny charakter. Mimo wszystko życie badacza natury to raczej temat przyziemny, przeznaczony dla młodych ludzi twardo stojących na ziemi i przejawiających zainteresowanie naukami przyrodniczymi, bo autor nie stroni nawet od dość skomplikowanych terminów i nazw własnych w językach obcych, oczywiście objaśnionych w słowniczku na końcu książki. Przeciwwagą dla konkretnych danych biograficznych i badawczych są obrazki, na czele z tym niemal ruchomym, przedstawiającym rejs statku częściowo zakrytego gigantycznymi falami morskimi, ściganymi przez dwa jakby wynikające z nich ptaki. Przy tej ilustracji i odpłynęłam, i odleciałam. Wracając do tekstu, jego olbrzymia moc i wartość informacyjna świadczą o niezwykłym talencie Mikołaja Golachowskiego do przekazywania wiedzy nawet najmłodszym wielbicielom zwierzęcych ogonków, kuperków, dziobów i nochali, a tkwią w najdrobniejszych szczegółach, jak zwięzły wykład o najrozwleklejszej w czasie pomyłce ever: "Indianach".

Historyjki o rodzinie, pochodzeniu i ciągłości nastrajają refleksyjnie. Mnie zastanowiła natura rodzinnego czytania, kontynuowanie zwyczaju chwytania po "Czytam sobie" przez kolejne bliskie mi dzieci. Kto wie, może jako dorośli będą podsuwać te małe lektury z naklejkowymi odznakami następnym pokoleniom i mówić, że wszyscy wywodzimy się z tej książkowej rodziny?

Bożena Itoya

Ewa Winnicka, Opowieść starego drzewa, zilustrowała Agata Królak, Czytam sobie – poziom 3 – Eko, HarperKids/HarperCollins Polska, Warszawa 2020.

Mikołaj Golachowski, Darwin. Opowieść o naszej wielkiej rodzinie, zilustrowała Dorota Wojciechowska-Danek, Czytam sobie – poziom 3 – Fakty, HarperKids/HarperCollins Polska, Warszawa 2020.


Pomóż mi przetrwać: jeż europejski Eliasz i pingwin cesarski Elwira

 Seria książek "Pomóż mi przetrwać", napisanych przez Ewę Nowak, a zilustrowanych przez Annę Łazowską, przyciągnęła mnie chwytliwym, uświadamiającym i angażującym ekologicznie hasłem. To bardzo dobry pomysł, by już na okładce i wyklejce informować młodego czytelnika, że ma wpływ na świat i że jest mu potrzebny. Wstęp i treść publikacji pokazują natomiast, że ochrona zwierząt polega nie tylko na działaniu, ale też czasem na wstrzymaniu się od niego, po prostu na pozostawieniu w spokoju futrzastych, pierzastych czy iglastych słodziaków. No właśnie, w ujęciu Ewy Nowak i Anny Łazowskiej zwierzęta są trochę bliższe maskotkom i kreskówkom niż prawdziwi, nieoswojeni mieszkańcy lasów, wód lub "śnieżnych pustyń". I choć zazwyczaj krytykuję takie podejście do nauczania przyrody, to w tym wypadku wydaje się ono zrozumiałe i potrzebne.

Odbiorcą "Pomóż mi przetrwać" są kilkuletnie dzieci, które, by wczuć się w opowieść przyrodniczą, potrzebują choćby niewielkiego pierwiastka bajkowości. Dlatego pingwin cesarski nosi polskie imię (Elwirka), ma "tatusia", czasem wypowiada jakieś kwestie, a jeż europejski zwie się Eliasz, uśmiecha się, a jego mama martwi ("uśmiech w dół"). Jednocześnie przytulaśny jeż pokazany jest w trakcie spożywania gąsienicy, Elwirka natomiast przyjmuje (na obrazku i w tekście) rozdrobniony i przetrawiony pokarm podawany z dzioba i gardła mamy. Realia, nawet te zupełnie niebajkowe, zostały zatem zachowane.

Mama pochyla głowę, z czułością patrząc na swoją prześliczną córeczkę. Otwiera dziób, z wola wyciska rozdrobnione i przetrawione ryby i kryl. Jakie pyszne! Elwirka raz po raz wkłada dziób głęboko w gardziel mamy. Na takim jedzonku będzie rosła szybko i zdrowo.

Książka o pingwinach cesarskich ("Elwirka na śnieżnej pustyni") zaskoczyła mnie rzeczowością, dużą dawką faktów, także liczb, umiejętnie wplecionych w przygody Elwirki. Jej życie pokazane jest właśnie jako przygoda, uporządkowana, dla każdego małego pingwina podobna, bo odbywająca się według rytmu wyznaczonego przez naturę i instynkt. Bezpieczeństwo i przewidywalność zostają zaburzone działaniami człowieka: pingwiny mogą wypaść z cyklu omówionego w książce wpadając w pułapkę zastawioną przez ludzkość: lodową szczelinę, powstałą z powodu globalnego ocieplenia, a zabójczą dla piskląt.




W historyjce "Porwanie jeża Eliasza" Ewa Nowak rozprawia się z kilkoma mitami dotyczącymi naszych wyobrażeń o żyjących w pobliżu człowieka, ale jednak dzikich zwierzętach, zwłaszcza jeżu europejskim. Szczęśliwie minęły już czasy przygniatania jeży wielkimi jabłkami na ilustracjach, taki obrazek nie pojawia się oczywiście wśród portretów lasu i Eliasza przygotowanych przez Annę Łazowską, choć wspominana go autorka. Najmocniejszym przekazem książki jest szkodliwość dobrych chęci ludzkich, którymi wybrukowane jest piekło dzikich zwierząt. Zdarzenie wspomniane w tytule to właśnie taka "pomoc" udzielona malutkiemu jeżowi przez chłopca. Piotrek, pouczony przez rodziców, odnosi co prawda oseska na miejsce, z którego go wziął, ale matka już nie wraca po Eliasza. Jeden dziecięcy gest, wykonany tak z dobrego serca, jak i z głębokiej niewiedzy, wpływa na całe życie zwierzęcia.

Akcja przenosi się z przydomowego ogrodu do azylu, gdzie Eliaszowi trzeba szukać przybranej mamy, zupełnie odmiennego gatunku. Przy okazji spotykamy innych wychowanków tego schroniska, również uznanych przez ludzi za "sierotki" i ledwie odratowanych. Kolejna ważna nauka płynąca z tej niewielkiej, ładnej książeczki to unikanie oswajania dzikich zwierząt, choćby były nie wiadomo jak malutkie i kochaniutkie. Nie taki obraz współżycia z dzikimi maluchami przebija z klasycznej literatury czy filmów dla dzieci, tym bardziej więc warto docenić bezpośredniość autorki, jej zdecydowanie i bezwzględność oceny. Zwierzęta nie istnieją ku naszej uciesze, mam nadzieję, że wiele dzieci zrozumie to już na etapie pierwszych prób samodzielnego czytania, którym bardzo sprzyja seria "Pomóż mi przetrwać".

Obie książki zostały wydane solidnie, w twardych oprawach, z wyraźną czcionką i interlinią wspomagającymi naukę czytania. Uwagę zwracają duże, urzekające, stonowane ilustracje. Na końcu publikacji znajdują się ciekawostki na temat gatunku będącego bohaterem danej opowiastki oraz słowniczek objaśniający wybrane słowa. Ta część bardzo mnie zdziwiła, ponieważ niektóre uwzględnione czasowniki wydają się nie wymagać tłumaczenia naturalnemu użytkownikowi języka polskiego, nawet jeśli ma on tylko kilka lat. Podobne oczywistości przydadzą się za to na pewno w nauce polszczyzny jako języka obcego.

Bożena Itoya

Ewa Nowak, Porwanie jeża Eliasza, zilustrowała Anna Łazowska, Harperkids, Warszawa 2020.

Ewa Nowak, Elwirka na śnieżnej pustyni, zilustrowała Anna Łazowska, Harperkids, Warszawa 2020.


Albercie, ty złodzieju!

Tytuł tej książki i pewne jej fragmenty mogą być dla niektórych dorosłych bardziej szokujące od publikacji poświęconych kwestiom wciąż w Polsce kontrowersyjnym, a przynajmniej niezbyt modnym, jako tematy literatury dla dzieci: seksowi, przemocy, dyskryminacji ze względu na płeć, sytuowanie czy kolor skóry. Tutaj bowiem mały chłopiec, przedszkolak czy może młodszy uczeń, żyjący w zwyczajnej, ciepłej europejskiej codzienności zderza się z oskarżeniami, zachowaniami i wyzwiskami bardzo realnymi, dosadnymi i osaczającymi, a piekło to ściągają nań rówieśnicy, inne słodkie, niewinne "bombelki". Tymczasem czytający maluchom rodzice i dziadkowie często wolą odpływać w świat pouczających i pocieszających opowiastek, stąd te dramy oraz niepokojący stan, w jaki wpada Albert, mogą być, w mniemaniu bajkowo troskliwych opiekunów, przerażające. Tylko że właśnie takie jest dzieciństwo, z głębią każdej emocji, przeżywaniem małych upadków i chwilowych wykluczeń, jakby to był koniec wszystkiego, ostateczny upadek. Obcowanie ze świetną książką, jaką jest "Albercie, ty złodzieju!" Gunilli Bergström, pozornie nie sprawi dziecku przyjemności wywoływanej przez gładkie lektury w stylu adaptacji znanych filmów animowanych, ale za jakiś czas zaowocuje: pewną odpornością na stresujące relacje między rówieśnikami, umiejętnościami społecznymi, radzeniem sobie w sytuacjach, w których nie uczestniczą dorośli. A tych powinno być jak najwięcej, jak najwcześniej.

Historia wydaje się w zasadzie prosta, ale dla wielu dzieci może okazać się kluczowa, może nawet w dorosłym życiu, jeśli nie zostanie wyjaśniona i przerodzi się w traumę. Albert i inne dzieci z podwórka mają w pobliżu blokowiska swój domek na drzewie, zamykany na kłódkę, by nie został zaanektowany przez inne drużyny małych blokersów. Pewnego dnia nie mogą znaleźć klucza do kłódki, zwyczajowo chowanego w bezpiecznej skrytce. O zabranie fantu oskarżony zostaje Albert, choć uzasadnienie tego, czemu miałby zachować klucz dla siebie, wydaje się mało logiczne. Przezywany, odsunięty od grupy, po wielokroć wraca w okolice domku i przeszukuje je, by udowodnić swoją niewinność. Sytuacja rozwiązuje się na korzyść chłopca, ale zachowanie towarzystwa odbiega od sztampowych zakończeń książek dla dzieci, oczyszczenie nie jest pełne, end nie do końca happy. Białym ludzikom z ilustracji autorki daleko do aniołków jak nam wszystkim.

Jeśli uważacie, że warto jak najwcześniej podać dziecku szczepionkę na nadwrażliwość, na którą zapadają zwłaszcza nastolatki, zadbać o dodatkowe źródło samodzielności (bo podstawowe powinno wypływać z wychowania w rodzinie), to ta odsłona serii o Albercie Albertsonie na pewno wyda się wam potrzebna i wartościowa. "Albercie, ty złodzieju!" jest książką nieoczywistą, nieproponującą spodziewanych scenariuszy (bajko)terapeutycznych, pozbawioną scenek z przepraszaniem i wybaczaniem, które często odgrywane są tylko w wyobraźni dorosłych lub przed nimi przez dzieci, które potem i tak robią co chcą, niekoniecznie uznając konflikt za rozwiązany.

Ilustracje są wymownie kontrastowe i kolażowe, dokładnie odzwierciedlają szczęście zestawione z koszmarami, kartonowe osiedla obok zielonych ostoi, tych małych dziecięcych azyli, a bajkowe rysunki z fotograficzną dosłownością. Ich forma i przekaz przemawiają do mnie dużo bardziej niż we wcześniejszych książkach o Albercie, a może po prostu teraz, kiedy moje dziecko przeżyło już na różne sposoby to, o czym rysuje i pisze Gunilla Bergström, więcej rozumiem z jej artystycznej wizji.

Bożena Itoya

Gunilla Bergström, Albercie, ty złodzieju!, przełożyła ze szwedzkiego Katarzyna Skalska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2019.