cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

wtorek, 20 grudnia 2016

Łauma – edukacja przez komiks inaczej

Zastosowanie komiksów w dydaktyce jest dla mnie dość drażliwą kwestią. Z jednej strony, upowszechnianie kadrowano-dymkowanych opowieści wydaje się zawsze słuszne, z drugiej kojarzy mi się z próbą przechytrzenia młodego czytelnika. Nie chcesz czytać? Ależ to prawie same obrazki! Nie chcesz się uczyć? Przecież to prawie tylko zabawa! Co prawda wrzuciliśmy skondensowany wykład w dymki, ale nadal jest wesoło, jedynie "z nutką edukacji". Otóż moim zdaniem, pojawiające się co i rusz, ku chwale ojczyzny lub matki Ziemi, narysowane w przeciętny, a napisane w tendencyjny sposób komiksy edukacyjne (publikacje indywidualne i ukazujące się na łamach periodyków) jedynie zniechęcają dzieci do tej sztuki, a w dorosłych utrwalają pogląd, że jeśli komiks, to do nauki, a nie zabawy. Takie nudziarstwa zaniżają poziom i powinny być tępione.
"Łauma" Karola KaeReLa Kalinowskiego jest zjawiskiem z przeciwnego bieguna komiksów dla dzieci. Autor (ilustracji i scenariusza) pokazuje, że aby czytać dobre "kolorowe zeszyty" trzeba mieć coś pod sufitem, jakiś kapitał zakładowy, na przykład w postaci zdolności interpretacyjnych, obycia artystycznego i poczucia humoru. Mówiąc wprost, komiks, nawet edukacyjny, nie powinien być medium zupełnie poważnym i "walącym prosto z mostu", z gładkimi, przystępnymi dla każdego oka ilustracjami i niczego niewymagającym tekstem zadowalającym nawet półanalfabetów (choć są też bardzo dobre komiksy bez tekstu, nie przeczę). Na takie pozycje dziecko pozostaje obojętne, przejrzy, jak trzeba to odrobi z nich pracę domową, ale nie wejdzie z nimi w żaden osobisty kontakt, niczego nowego nie przeżyje. "Łauma" dobrze spisuje się jako album dla młodego czytelnika, bo czegoś od niego oczekuje i wywołuje jakieś reakcje. Jeśli ten komiks trafi na odpowiedniego odbiorcę, zabłyśnie jak najprawdziwsza perła.
Mnie i mojemu dziesięcioletniemu synowi "Łauma" spodobała się, bo lubimy czarno-białe kadry, trochę straszne, mroczne i dziwaczne klimaty, klechdy domowe i mitologię. Atmosfera takich dawnych opowieści pasuje do surowego, ale nie całkiem poważnego komiksu, co znakomicie udowodnił KaeReL. Zatem drżyjcie, bo nadciąga Łauma, przy której Buka to mały pikuś.
Scenariusz obejmuje kilka miesięcy życia Dorotki, która przeprowadza się z rodzicami z Warszawy do domu po babci w suwalskiej wsi Łojmy. Tutaj tata zmienia się z przepracowanego korporacyjnego grafika w natchnionego pracownika remontowego, a mama, dotychczas nauczycielka, obejmuje posadę w bibliotece. Dorotka natomiast nawiązuje bliskie kontakty z nieżyjącą babcią, zjawami, upiorami, bóstwami, książkami, miejscową gwarą i wierzeniami pomieszanymi z historią regionu. Wśród przyjaciół i wrogów dziewczynki, a także przemykających mimo osób postronnych, znaleźli się między innymi duch domowy, zaskroniec spod kredensu, była bogini losu Łauma (znana też jako "łojma, lisuka, mamuna, babula, odmienica, boginka, bogunka"), aktualny bóg piorunów Perkun, bóg urodzaju Kurke czy bóg jezior Żaltis. Dorotka stanie przed trudnym zadaniem zapobieżenia klątwom czy urokom sprzed wieków i, korzystając z dobrodziejstw współczesności, spróbuje sprostać misji, stłumić gniew pradawnych mocy. Co i jak będzie się działo, przekonacie się czytając, mogę tylko zapowiedzieć, że opowieść okaże się fabularnie soczysta, choć przy tym dość krwista. Aby więc zaoszczędzić autorowi kolejnych wiadomości od rodziców, których dzieci okazały się nieprzygotowane do tej lektury, uprzedzam, że "Łauma" pasuje do określonego wieku i typu (ironicznej) wrażliwości dziecka. I to bardzo dobrze, bo książki zbyt wygładzone i uniwersalne, do których teoretycznie nie ma się o co przyczepić, bo pasują każdemu, są najzwyczajniej nijakie.
Bożena Itoya

Karol KaeReL Kalinowski, Łauma, Kultura Gniewu, wydanie trzecie, Warszawa 2016.

środa, 14 grudnia 2016

Poczet psujów polskich


Jeśli wydaje się wam czasem, że w literaturze dla dzieci wszystko już było i ciągle się powtarza, to najnowsza książka Pawła Beręsewicza przywróci nadzieję w pomysłowość i nowatorstwo współczesnych polskich pisarzy (i ich bohaterów również). Konstrukcja i sam koncept tej publikacji są oryginalne, choć równocześnie niezwykle proste. Formalnie "Poczet psujów polskich" stanowi zbiór opowiadań, z których każde, niczym baśń, kończy się tym samym zdaniem, tu dodatkowo łączącym dany tekst z następnym. Klamra ta spina nawet ostatnie opowiadanie z pierwszym, tworząc pętlę opowieści, a tym samym sugerując, że poczet psujów nigdy się nie kończy. Pod względem pisarskiej materii największym zaskoczeniem jest ostatnia historyjka, napisana w czasie rzadko używanym jako główny, ba, jedyny czas narracji. Szczegółów nie zdradzę, ale żart językowy udał się przedni.
Pierwszym psujem jest pewien dziewięcioletni Maciek. Przypadki młodego pechowca zostały opisane i zilustrowane (przez Nikolę Kucharską) w sposób tak komiczny, że kilkakrotnie przerywaliśmy lekturę ze względu na zagrożenie śmiechowej zapaści.

W lśniącej tafli wyświetlacza było coś tajemniczego i kuszącego. Ponieważ tata wyraźnie zaznaczył, że mam trzymać paluszki z daleka od jego zabawek, przyparłem komórkę szklaną cukiernicą, żeby się nie odsunęła, kiedy ją będę włączać patyczkiem do szaszłyków. Wycelowałam w guziczek drewnianym ostrym czubkiem i nacisnąłem...
Przez chwilę myślałem, że nie poczuła. Leżała na wznak, jakby dźgnięcie w guzik nie zrobiło na niej wrażenia. Nagle drgnęła! Sapnęła, zamrugała ekranem, przeciągnęła się i już nie spała. Czubkiem nosa delikatnie przesunąłem obrazek kłódeczki i wyświetlacz ożył kolorami tęczy.

W kolejnych opowiadaniach poznajemy innych umiarkowanych i całkiem zaawansowanych łobuziaków udowadniających, że klan psujów jest wszechwładny. Zdolności niszczycielskie bohaterów obejmują bowiem różnorakie sprzęty, czasem takie, które dotąd wydawały się nam niemożliwe do zepsucia, a przynajmniej nie w ten sposób. Wrodzone talenty psujów pozwalają im na przykład sprawić, że obiekt zainteresowania zniknie, wyparuje (czyżby?). Może to my, czytelnicy odnajdziemy niektóre z fantów, jak sugeruje nawet sam autor. A lepkie łapki sięgają między innymi po telefon komórkowy (w wersji smart), telewizor, aparat fotograficzny ("lustrzankę"), żyrandol (a raczej żarówkę), żelazko i stetoskop.

Pierwszy padł jeden z podpodhetmanów. Złapał się za serce i bardzo widowiskowo osunął się na ziemię.
Medyka! – wycharczał. – Dostałem!
Romek rzucił się w stronę rannego i przykląkł na jedno kolano.
Odwagi, żołnierzu! – zawołał. – Wyciągniemy cię z tego!
Wetknął słuchawki w uszy, a końcówkę ze szpulką przyłożył do ugodzonej piersi. Przez chwilę słuchał z zamkniętymi oczami, aż mina mu sposępniała, a głowa zwisła bezsilnie.
To serce zamilkło na wieki! – powiedział ponuro. – Spełniłeś swoją powinność, żołnierzu.
Nie bije? – zaniepokoił się tamten.
Niestety nie – westchnął medyk. – Oto pierwsza ofiara tej wojny.
Tragiczna i piękna śmierć podpodhetmana nie uszła uwagi walczących po obu stronach i niejedno serce napełniła zazdrością. Do tego stopnia, że jeden z podhetmanów padł jak podcięte drzewo, mimo że błotna kulka minęła jego głowę co najmniej o szerokość dłoni.

Przedziwne pomysły na wykorzystanie znanych nam przedmiotów codziennego użytku to nie wszystko. Paweł Beręsewicz, jak każdy porządny autor pocztu, sięga w głąb historii – psujów i techniki. Dla opowieści ważne jest nie tylko jak dochodziło do zniszczeń, choć to stanowi podstawę humorystycznej i literackiej konstrukcji książki. Istotne jest również, kiedy i co dokładnie było psute, właśnie dlatego, że opowiadania relacjonują też rozwój techniki.
Przed wizytą w muzeum (lub bezpośrednio po niej) warto więc sięgnąć po zupełnie nienaukowy, ale całkowicie chronologiczny i prawdopodobny zarys dziejów urządzeń XIX-XXI w. Odkrywanie małych obrazkowych podtytułów informujących, o jakim wynalazku swoich czasów będzie kolejny rozdział, sprawiało mojemu synowi dużą frajdę. Po rozszyfrowaniu ikonki zabawa dopiero się rozkręca, bo miniatury literackie Pawła Beręsewicza wciągają nas w wir przygód i niszczycielskich olśnień, na które sami byśmy nie wpadli.
W krótkich utworach autor mieści tyle osób, sytuacji i miejsc, ile potrzebnych jest, by opowiadanie było wiarygodne i kompletne, nie przeładowane, nie nazbyt szczegółowe, ale zarazem nie przesadnie skrótowe. "Poczet psujów polskich" czyta się znakomicie, książka mogłaby służyć jako wzorzec humorystycznej, ale najwyższego gatunku małej formy prozatorskiej dla dzieci.
Książka przyciąga uwagę również ilustracjami. Całostronicowe obrazki i małe, następujące po sobie jak w komiksie ujęcia brojenia doskonale oddają charakter tekstu. Poszczególne starcia psujów w walce o panowanie nad sobą i przedmiotami narysowane zostały z wielkim znawstwem tematu. Nikola Kucharska ubarwiła nam lekturę stylowo, niczym artyści kolorujący czarno-białe slajdy i filmy, przy czym efekty pracy ilustratorki są zdecydowanie lepsze niż wynik eksperymentów z czarno-białym telewizorem podejmowanych przez jednego z psujów. Kolory, stroje i miny zostały dobrane umiejętnie i wesoło, a cała warstwa plastyczna (z okładką na czele) sprawia wrażenie dopracowanej, totalnej koncepcji skomponowanej z zamierzeniami autora tekstu.
Bożena Itoya

Paweł Beręsewicz, Poczet psujów polskich, ilustracje Nikola Kucharska, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016.

piątek, 9 grudnia 2016

Dzień, w którym zamieniłem się w ptaka

Hiszpańskich książek dla dzieci nie znamy chyba za dobrze. Wydawnictwo Łajka zaoferowało polskiemu czytelnikowi znakomity przykład takiej twórczości, picture book najwyższej próby: "Dzień, w którym zamieniłem się w ptaka" Ingrid Chabbert i Raúla N. Guridiego. Jest to publikacja bardzo charakterystyczna, nietypowa i przez to odważna. Niewiele w niej kolorów: dominuje szaropiaskowe tło, czerń szkiców, znajdziemy też trochę bieli, wyjątkowo pojawiają się ptasie niebieskości, żywsze (bordowo-kwiatowe) są tylko wyklejki. Za to sama opowieść niewątpliwie jest barwna. Co ciekawe, wydawać się może, że tak oszczędna w kolory, niemal surowa w formie książka obrazkowa skierowana jest raczej do dorosłych wielbicieli gatunku, tymczasem jej adresatami są rówieśnicy narratora i jego bratnie dusze wrażliwi, dorastający młodzieńcy ze szkoły podstawowej.
Bohater zakochuje się w Candeli, dziewczynce z tej samej klasy, ale z jakby nieco innego świata. Obiekt westchnień wzdycha bowiem do wszelkich ptaków, fascynuje się ornitologią, spędza czas na obserwacjach i rysowaniu skrzydlatych przyjaciół. By znaleźć się w polu widzenia Candeli, bohater postanawia zamienić się w ptaka. Jak to zrobi i co zdziała, prześledzić można na kolejnych stronach książki, umiejętnie stopniujących pączkowanie, kwitnienie i przekwitanie misternego planu.
Każdy może inaczej zareagować na tę nieprzeciętną książeczkę. Ja byłam oczarowana, mój syn chichotał, może dlatego, że i on lubi czasem zagapić się w ptaki. Przy odpowiedniej wyobraźni i / lub podkładzie muzycznym, "Dzień, w którym zamieniłem się w ptaka" staje się lekką, nieprzeintelektualizowaną poetycką opowiastką. Niezależnie od oczekiwań i sposobu postrzegania książek dla dzieci, chyba każdy czytelnik doceni staranność wydania (najlepsza okładka do głaskania ever!) i optymizm bijący z tej historii.

Bożena Itoya
Ingrid Chabbert, Guridi, Dzień, w którym zamieniłem się w ptaka, Wydawnictwo Łajka, Sopot 2016.

Pandamonium w zoo pana Pikulika


"Pandamonium w zoo Pana Pikulika" Kevina Waldrona jest książką wyjątkowo wesołą, pogodną, zaskakującą artystycznymi, miłymi dla oka zestawieniami barw i technik graficznych. Ze stronami zapełnionymi stonowanymi kolorystycznie rysunkami sąsiadują karty pełne jaskrawości, ujęć zbliżonych do 3D, fotograficznych "wklejek", napisów stylizowanych na starodawne plakaty reklamowe. Cała książka sprawia wrażenie bardzo dopracowanego dzieła retro, nawiązującego jakby do przedwojennych wydawnictw dla dzieci, choć tamte bywały bardziej pouczające, a mniej zabawne od "Pandamonium".
Po pierwszej lekturze publikacja skojarzyła mi się też z "Krecikiem" J.A. Novotnego i Z. Milera, mimo że trudno porównywać stronę plastyczną i literacką tych serii. Zbliżone są natomiast przeżycia małego czytelnika, atmosfera towarzysząca wspólnemu czytaniu i oglądaniu książek. W obu przypadkach bohaterowie, trochę pocieszni, trochę zabawni, mają jakiś przyziemny cel i przeszkody w drodze do jego osiągnięcia (przez co pojawia się dreszczyk emocji, a nawet strachu), niezwykłe pomysły na pokonanie trudności oraz niespodziewane wsparcie napotykanych ludzi i zwierząt. Poza antropomorfizacją postaci zwierzęcych, nie ma w tych książkach elementów fantastycznych.
Małe dzieci często mają ulubione zwierzę i kolekcjonują wszystko, co z nim związane – maskotki, filmy, zabawki, książki. Jeśli takimi ulubieńcami są pandy lub ogólnie niedźwiedzie wszelakie, "Pandamonium" okaże się pozycją obowiązkową, bo tytułowy Pan Pikulik jest dyrektorem zoo, do którego świeżo dołączyła Lulu, mała panda wielka. Wyjątkowe wydarzenie postanowiono uczcić paradą mieszkańców zoo. W przygotowaniach pomaga Panu Pikulikowi jego syn Janek, ostoja rozsądku, obowiązkowości i opanowania. W przeciwieństwie do małego pomocnika, dyrektor zoo biega po ogrodzie zdenerwowany, wywołując kolejne katastrofy. Jedne zwierzęta biegają poza swoimi wybiegami, inne są niebezpiecznie głodne, a widzowie czekają już u bram ogrodu.
I co będzie z paradą? Przecież ciekawski czytelnik kartkując książkę przed jej przeczytaniem nie widzi żadnego finałowego przemarszu, więc chyba do niego nie dojdzie... A jednak, autor i edytor wypełnili opowieścią każdą przestrzeń między jedną a drugą okładką, wygospodarowali nawet dodatkową, niewidoczną na pierwszy rzut oka. Zabawa pozorami sięga też głębiej, bo w tej literacko-plastycznej historii okazuje się, że nie taki lew straszny, jak go malują. A trzeba przyznać, że początkowo malują go bardzo mrocznie i groźnie.
W tym pięknym zamieszaniu młodzi i starsi czytelnicy znajdą wiele uciechy. "Pandamonium w zoo pana Pikulika" jest bardzo udanym projektem i artystycznym, i zupełnie powszednim, bo tę książkę będziecie czytać wielokrotnie, w dzień powszedni i od święta. A wydawnictwu Łajka należą się podziękowania za udostępnianie polskim czytelnikom tak znakomitych publikacji dla dzieci, dodatkowo reprezentujących wysoki poziom edytorski (mocny, wcale nie kredowy papier, twarda oprawa, ciekawy format, obwoluta kiedy ostatnio kupiliście dziecku książkę z obwolutą?).
Bożena Itoya

Kevin Waldron, Pandamonium w zoo pana Pikulika, przekład Anna Błasiak, Wydawnictwo Łajka, Gdynia 2013.

Jak się przekręca i (nie) przeklina


Tomik "Jak przekręcać i przeklinać" zawiera humorystyczne wierszyki Michała Rusinka i równie niepoważne obrazki Joanny Rusinek. Obok króciutkiego utworu zawsze znajduje się duża, całostronicowa ilustracja, formatem i wymownością przypominająca pocztówkę lub ilustrację prasową.
Przewrotny tytuł wywrócony jest mniej więcej do góry rogami (książki), bo autor tak naprawdę pokazuje, jak przekręcają małoletni (podaje przykłady, zaś nie uczy wprost) oraz radzi, jak sobie radzić, by przekleństw nie używać. Na początku wydało mi się, że nieco podstępne są również podtytuły obu części (które zwą się "Jak robić przekręty" i "Jak przeklinać"): "Poradnik dla dzieci". Pomyślałam sobie: przecież językowe szaleństwa i słowotwórcza innowacyjność najmłodszych bawią głównie dorosłych, a nie samych przekręcających i "przeklinających". Dodatkowo wesołe zamiast-przekleństwa Michała Rusinka czasem odwołują się do rzeczywistości nieznanej małemu czytelnikowi i użytkownikowi języka ("niech to synekdocha", "cięcielina pała", "o Hellada"). Teksty zgromadzone w zbiorze "Jak przekręcać i przeklinać" nawiązują do najlepszych tradycji polskiej sceny kabaretowej i innych radiowych oraz telewizyjnych audycji rozrywkowych (również współczesnych, tych z przedszkolakami interpretującymi dorosły świat). Owszem, dzieci także "podsłuchują" i oglądają te satyryczne arcydziełka, jednak nie one były zakładanym odbiorcą. W przypadku wierszyków Michała Rusinka, mimo wątpliwości rodzicielki, mój syn bawił się bardzo dobrze i musiał osobiście wypróbować, czy każde "przekleństwo" brzmi dostatecznie siarczyście.
Jako książka dla dzieci "Jak przekręcać i przeklinać" sprawdza się zwłaszcza, gdy czytana jest z rodzicem, dziadkiem, wujkiem, ciocią czy starszym rodzeństwem, którzy wczuwają się w językową zabawę i podejmują miniinscenizację. W domowym teatrzyku przekrętów znajdzie się miejsce zwłaszcza dla wierszyków "Skoro ja jestem...", "Gdy mówię, że leje jak zebra...", "Gdy się zakocha gęś w gołębiu...", "Kiedy jest się w gorączce...", "Autusy są to autobusy..." – zabawa w odgrywanie opisanych przez autora "zjawisk" lub nawet ich rysowanie może odkryć w rodzinie nieznane dotąd pokłady śmiechu. Powodzenie tych miniatur poetyckich polega na ich bliskości względem prawdziwych przeżyć rówieśników mojego syna. Sami zbadajcie reakcje dziesięciolatka (albo trochę młodszego ucznia) na "Ty, pilny uczeń..."", "Cieszy i chłopca, i dziewczynkę...", "Nauki orły (i sokoły)..." lub wreszcie nasz ulubiony wierszyk: "Na ścianie w kuchni jest kalendarz...".

Na ścianie w kuchni jest kalendarz,
a ty się wokół niego szwendasz
z miną jak jakaś Pytia grecka.
Czy pamiętają, że Dzień Dziecka
jest jutro?! Wówczas się zabiera
dziecko na lody, hamburgera,
pozwala się pić sprajt ze szklanki
i spełnia się wszystkie zachcianki,
i wręcza się – związane wstążką –
coś... Gdy się okazuje książką,
tak jak przed rokiem i przed dwoma,
to klniesz bezwiednie: O OSKOMA!

Ilustracje Joanny Rusinek rozbawią czytelników w każdym wieku, ale uwaga, mogą wywołać nałogowe oglądactwo książkowe, przy czym trudno będzie później znaleźć pozycje z równie wyrazistymi, gęsto rozmieszczonymi, celnie dopasowanymi, a równocześnie niemal plakatowo niezależnymi obrazkami. Podobnych wrażeń ze świecą szukać.

Bożena Itoya

Michał Rusinek, Jak przekręcać i przeklinać, ilustracje Joanna Rusinek, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2016.

Olimpiada biblioteczna pana Lemoncella


Kiedy zbrzydnie nam codzienność, w której liczą się wartości materialne, gdy zapragniemy jakiejś odskoczni, warto sięgnąć z dziećmi po książkę "Olimpiada pana Lemoncella" Chrisa Grabensteina, by na 279 stron przenieść się do świata rządzonego przez zabawę, przymioty umysłu i serca oraz przez... bibliotekarzy. W zawodach, jakie organizuje pan Lemoncello, liczą się doświadczenie, wiedza, inteligencja i umiejętność ich zastosowania w praktyce, nie zaś poprawne rozwiązywanie testów, oceniane zazwyczaj przez nauczycieli, czy stan posiadania, poddawany ocenie poza lekcjami, ale również w szkole. Czytając tę książkę młodzież może trochę odsapnąć i posmakować innych realiów.

Ta nowa drużyna superzdolnych miłośników bibliotek była niezwyciężona. Stali się wojownikami pana Lemoncella, naprawiającymi to, co zostało zepsute, dzielącymi się wiedzą, żeby odważnie zwyciężać nieznane.

Prawdziwe mole książkowe na kartach drugiej powieści o zwariowanym (pozytywnie) milionerze bibliofilu będą czuć się jak w domu, podobnie jak w bibliotece pana Lemoncella poczuli się uczestnicy pierwszej olimpiady bibliotecznej. A w szranki stanie 32 siódmoklasistów z różnych regionów Stanów Zjednoczonych. Dwunastobój olimpijski odbędzie się w znanej nam z pierwszego tomu nowoczesnej, pełnej gadżetów i tradycyjnych książek bibliotece publicznej w Alexandriaville.
Autor ściśle trzyma się koncepcji i mechanizmów obranych w pierwszej części serii ("Biblioteka pana Lemoncella"). Taka świadoma, wielotorowa (osoby, miejsca, wątki, sytuacje) kontynuacja z jednej strony spełnia oczekiwania wiernych czytelników, ale innych może nużyć przewidywalnością i powtarzalnością. Nie zaliczamy się do tych ostatnich, wesoły dobroczyńca moli książkowych nadal nas bawi, tym bardziej, że autor jest pełen dystansu wobec własnej twórczości, żartując między innymi na temat podobieństw między "Biblioteką Pana Lemoncella" a "Charliem i fabryką czekolady" Roalda Dahla.

Ale... eee... nie jesteśmy dorośli – zauważyła Akimi.
I całe szczęście. Dorośli bywają tacy poważni i nudni. A jak wiecie, w czytaniu i nauce nie ma nic nudnego!

Jak w "Bibliotece...", tak i w "Olimpiadzie pana Lemoncella" Kyle Keeley weźmie udział w drużynowej rywalizacji o laur mistrza, choć tym razem walka teoretycznie prowadzona będzie na polu bibliotekoznawstwa, a nie gier planszowych i komputerowych autorstwa Luigiego Lemoncella. Prędko jednak okazuje się, że by wygrać choć jeden z dwunastu medali trzeba posiadać nie tylko cechy tradycyjnego bibliotekarza, ale i sprawnego gracza. Próbie poddane zostaną między innymi bezinteresowna miłość do książek, uczciwość i solidarność młodych olimpijczyków. Otoczeni nowoczesną technologią będą podążać za bohaterami literackimi z klasycznych i całkiem nowych książek dla dzieci i młodzieży. Jedno z konkursowych zadań dotyczyć będzie literatury zakazanej, przy okazji więc możemy poznać współczesne tytuły, których nie można było (lub nadal nie można) wypożyczyć z amerykańskich bibliotek dziecięcych.
Powieść sprawdziła się u nas jako lekka lektura, przerywnik między książkami bardziej artystycznymi, skomplikowanymi fabularnie i bliższymi naszej rzeczywistości. Nie należy się spodziewać, że opowieść silnie osadzona w realiach Stanów Zjednoczonych będzie w pełni realistyczna dla polskiego czytelnika. Nawet niektóre książki będące bohaterkami tej książki nie zostały przetłumaczone na język polski. Oczywiście nie jest to wada powieści Chrisa Grabensteina, a możliwość poznania amerykańskich bestsellerów jest niewątpliwie cenna. Natomiast mankamentami "Olimpiady pana Lemoncella" były dla mnie niewystarczająca redakcja (i korekta) tekstu oraz niedopracowane graficznie (a przez to czasami nieczytelne) rebusy.
Bożena Itoya

Chris Grabenstein, Olimpiada pana Lemoncella, tłumaczenie Maciejka Mazan, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2016.

Kolejne wyzwania zwierzoduchów ("Spirit Animals", tomy 4-6)


Wydawnictwo Wilga nie poprzestało na wydaniu trzech pierwszych części cyklu fantasy "Spirit Animals", na półkach młodszych nastolatków może stanąć już niemal cała kolekcja. Ustawione obok siebie kolorowe woluminy w twardych oprawach ze złoconymi tytułami i zdobieniami prezentują się naprawdę okazale. Każda powieść jest dziełem innego pisarza (czasem dwóch pisarzy), ale wszystkie komponują się równie dobrze jak ich okładki. W tomach czwartym, piątym oraz szóstym Zwierzoduchy i ich partnerzy, nastoletni Naznaczeni, doświadczą prób ognia i lodu, staną naprzeciw falom, przeżyją wzlot i upadek.
W znanej już serii nowi autorzy zadbali o dynamiczną akcję, legendarną otoczkę i wewnętrzny świat bohaterów, zwłaszcza nurtujące ich wątpliwości i wyrzuty sumienia. Będzie też mrocznie, jak w scenie otwierającej "Ogień i lód". Trzeba przyznać, że myśli i zachowanie gigantycznej kobry, jednej z Wielkich Bestii, mrożą krew w żyłach. Dalej jednak opowieść niesie wiele dobrych uczuć i wrażeń, bo w wirze fantastycznych przygód jak zwykle bywa przyjacielsko i metafizycznie, magicznie, a może nawet romantycznie, zależy jak czytelnik chce rozumieć więzy łączące bohaterów.

Meilin odwróciła się szybko i zdała sobie sprawę, że czas wcale nie zwolnił. To aura spokoju, jaką otoczyła ją Jhi, wyostrzyła jej zmysły do tego stopnia, że świat wydawał jej się powolny.
Rollan uśmiechnął się do niej.
No co? – zapytał.
Nie widział, co się działo za jego plecami. Nie widział nadbiegającego Jaracka ani długiego, zakrzywionego noża w jego dłoni.
Rollan! – krzyknęła Meilin.
Nadal otaczała ją aura spokoju Jhi. Zanim Rollan zdążył się choćby odwrócić, Meilin dostrzegła kamień leżący na ziemi, podbiła go stopą do ręki i posłała w chudzielca. Trafiła go w ramię.
(...) Jarack ciął nisko. Meilin się wydało, ze dostrzegła w powietrzu ślad nakreślony przez ostrze zbliżające się powoli do jej szyi.

W tym tomie, jak w całej serii, nie zabraknie akcji, zasadzek, walk – indywidualnych potyczek z bandziorami oraz większych bitew. Poznamy nowe postacie, z których istotna będzie zwłaszcza jedna osoba silnie związana z przeszłością Rollana i próbująca wywrzeć na niego wpływ. Ten motyw wprowadzi do opowieści sporo dramatyzmu.
Biała niedźwiedzica Suka, Wielka Bestia, od której Zielone Płaszcze chcą pozyskać kolejny talizman potrzebny do wygrania wojny ze Zdobywcami, okaże się najmniej potulnym, pomocnym czy choćby komunikatywnym zwierzęciem z tych, które dotychczas udało się odszukać Czworgu Poległych (lamparcica Uraza, panda Jhi, sokolica Essix, wilk Briggan) i ich partnerom (Abeke, Meilin, Rollan, Conor). Mroźna kraina i jej oziębli mieszkańcy doskonale kontrastują z gorącymi uczuciami bohaterów, bo też Meilin zbliża się do Rollana, a Abeke do... no właśnie, Conora, a może Shane'a? Na pewno w drużynie pogłębia się z jednej strony przyjaźń i zrozumienie, zwłaszcza Rollan potrafi wreszcie pojąć motywacje Conora, a z drugiej podejrzliwość, bo wszyscy przypuszczają, że wśród czworga nastolatków jest zdrajca, agent Zdobywców.
Tom 4. serii "Spirit Animals" nie zawiódł nas, był równie wciągający i emocjonujący jak poprzednie. Nie znaliśmy jego autorki, Shannon Hale, bo też niewiele pozycji jej autorstwa (zwłaszcza adresowanych do czytelników powyżej 10 lat i nie tylko do dziewcząt) jest dostępnych na polskim rynku księgarskim, ale z przyjemnością przeczytamy w przyszłości inne powieści fantastyczne tej pisarki.
Nasze wrażenia nieco zmieniły się podczas lektury powieści "Naprzeciw falom". Już w "Ogniu i lodzie" pojawiały się motywy oraz sytuacje przypominające horrory o opętanych nieszczęśnikach, będących marionetkami jakiegoś demona i padających trupem na lewo i prawo. Od piątego tomu podobna atmosfera towarzyszy czytelnikowi niemal nieustannie, po raz pierwszy więc stwierdziłam, że jest to lektura dla młodzieży w wieku powyżej 11-12 lat.

Powietrze wokół Conora nagle wypełniły pióra, odbierając mu oddech i przesłaniając oczy. Szaro-białe skrzydła wściekle biły go po uszach, próbując wytrząsnąć mu mózg z czaszki. Nieprawdopodobnie ostry dziób usiłował dosięgnąć jego twarzy, oczu i gardła.
Conor krzyknął i zatoczył się w tył, ale ptak atakował dalej. Chłopiec poczuł, jak wyrywa mu włosy z głowy, więc próbował się zasłonić. Wtedy mewa sięgnęła natychmiast do jego kieszeni.

Tui T. Sutherland wprowadziła szereg urozmaiceń przenosząc akcję na ocean, poświęcając wiele uwagi zwierzętom morskim (także zwierzoduchom), a nawet przemycając co nieco ekologii. Tym razem zadziwi nas przychylność Wielkiej Bestii (ośmiornica Mulop), o której talizman zabiegają Naznaczeni. Przede wszystkim jednak autorka zadbała o bardzo zaskakujący rozwój fabuły, o ile nie został on ustalony odgórnie, ponieważ nie wiemy, w jakim stopniu scenariusz wydarzeń pisany jest przez autorów poszczególnych tomów, a na ile zależy od wcześniej przyjętych ram projektu "Spirit Animals". Zwrot akcji, do jakiego dochodzi w tej odsłonie opowieści, jest w każdym razie tak gwałtowny, że chyba każdy młody czytelnik krzyknie z wrażenia.
"Wzlot i upadek" zastaje drużynę ponownie podzieloną, wręcz w stanie rozsypki. Im dalej brniemy w opowieść, tym mniej mamy nadziei. Ocalenie, jeśli w ogóle gdzieś i kiedyś nastąpi, to nie za blisko i nie szybko, bo druga połowa serii (dotychczasowej polskiej edycji, to jest tomów 4.-6.) ma zdecydowanie pesymistyczny wydźwięk. Po raz kolejny związki ludzi, pozornie oparte na bliskości i zaufaniu, o których czytanie wywoływało poczucie ciepła i bezpieczeństwa, okazały się być podszyte podstępem, zdradą i jadem. W dążeniu do zdobycia talizmanu lwa Zielone Płaszcze natrafiają na poważne przeszkody, Zdobywcy mają coraz więcej stronników, przy czym dowiemy się o nowych i zupełnie niespodziewanych. Okaże się również, że przez sześć dotychczasowych tomów byliśmy świadkami starannie ukrywanej gry, w której karty rozdawali potężni dominanci.
Eliot Schrefer, nieznany nam dotąd autor szóstego tomu "Spirit Animals", wyróżnił wątek wyzyskiwania zwierzoduchów przez Naznaczonych, odnosząc się w ten sposób do problemów rzeczywistego świata, jak wymieranie gatunków czy łamanie praw zwierząt. Filozoficzno-etyczne akcenty narracji są zasługą zbuntowanej, potężnej, wolnej i dzikiej Wielkiej Bestii. Lew Cabaro planuje rozdzielić zwierzęta i ludzi, pozbyć się tych ostatnich i zdominować świat, w ten sposób zapobiegając dalszym wojnom. Zielonym Płaszczom i ich zwierzoduchom trudno więc porozumieć się w sprawie talizmanu złotego lwa, zwłaszcza, że Cabaro zgromadził, niczym prawdziwy król, całe stada poddanych, ślepo go słuchających, agresywnych zwierząt rozmaitych gatunków. Będziemy świadkami nie tylko starć dwóch stronnictw Naznaczonych i ich zwierzoduchów, ale też walk Naznaczonych ze zwyczajnymi zwierzętami.
"Wzlot i upadek" jest utworem mniej kameralnym od poprzednich tomów serii, inaczej mówi się w nim o uczuciach i związkach łączących ludzi. Autor postawił na relacjonowanie wydarzeń oraz oddanie punktu widzenia zwierząt, nie spogląda wnikliwie w głąb dusz nastolatków związanych z czworgiem Poległych. Wyjątkiem jest opis stosunku ojca Abeke do córki i reakcja Conora na oziębłość oraz brak zainteresowania, z jakimi jego przyjaciółka od dziecka spotykała się w domu rodzinnym. Poza krótkimi fragmentami poświęconymi wewnętrznym przeżyciom bohaterów, tekst służy zwięzłej prezentacji kolejnych wydarzeń oraz postaci (a roi się i od tego, i od tego), czytelnik ma też wrażenie, że w książce jest znacznie mniej dialogów niż w pozostałych odsłonach serii.
Podczas lektury szóstego tomu "Spirit Animals" dwukrotnie zaskoczyły nas nieścisłości. Pierwsza wynika chyba ze zwykłego przeoczenia redakcyjnego – narrator nie może zdecydować się, które zwierzę zaatakowało siostrę Shane'a. Drugi, zupełnie niewytłumaczalny fragment pojawia się w finale opowieści i dotyczy talizmanów czworga Poległych Wielkich Bestii – we wcześniejszych częściach "Spirit Animals" artefakty te wspominane były jako zaginione, nikt nie wyruszył na ich poszukiwania, aż tu nagle... Niespodziewanie pojawiają się też trzy inne talizmany, czytelnik jest zagubiony, kartkuje poprzednie tomy serii i nie znajduje nic, żadnej wskazówki. Może ją za to odkryć na amerykańskiej stronie internetowej projektu "Spirit Animals": głównej serii powieści towarzyszą liczne spin-offy, w Polsce jeszcze niewydane, prawdopodobnie więc poszukiwania talizmanów Wielkich Bestii prowadzone są również na kartach innych, nieznanych nam książek.
Jesteśmy bardzo ciekawi, jak zakończy się wielka misja Abeke, Meilin, Conora i Rollana, czy, zważywszy na wielką przewagę wroga, zdołają ocalić swój świat Erdas przed panowaniem mrocznych Wielkich Bestii. Jako zapaleni czytelnicy pałamy też ciekawością, czy finałowa opowieść utrzyma dobry poziom narracyjny, fabularny i ogólnie literacki pierwszych czterech tomów "Spirit Animals", a zwłaszcza "Zwierzoduchów" i "Więzów krwi", które według nas były najlepszymi w serii.
Bożena Itoya

Shannon Hale, Spirit Animals. Tom 4: Ogień i lód, przekład Michał Kubiak, Wilga / Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2016.
Tui T. Sutherland, Spirit Animals. Tom 5: Naprzeciw falom, przekład Michał Kubiak, Wilga / Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2016.
Eliot Schrefer, Spirit Animals. Tom 6: Wzlot i upadek, przekład Michał Kubiak, Wilga / Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2016.

Niezłe ziółko


Wśród polskich twórców książki dla dzieci stale lub okazjonalnie działa kilka zgranych tandemów ilustrator-pisarz (lub rysownik-scenarzysta), jednak im starszy odbiorca, tym mniej takich duetów doświadcza. Mój dziesięcioletni syn spotyka się często z utworami napisanymi przez Barbarę Kosmowską, a zilustrowanymi przez Emilię Dziubak. Książki będące efektem współpracy tych artystek nie stanowią serii, mają różnych bohaterów, dotykają innych tematów, ale łączy je niezwykła atmosfera oraz dyskretny, lekki sposób mówienia o ciężkich, indywidualnych lub społecznych, doświadczeniach młodego człowieka. Tak odebraliśmy "Dziewczynkę z parku" i "Tru". Tej jesieni poznaliśmy kolejny z dziecięcych mikrokosmosów w interpretacji Barbary Kosmowskiej i Emilii Dziubak, całkiem realny świat małego Eryka, bohatera "Niezłego ziółka".

Babcia Malutka pojawiała się bez zapowiedzi. I gdy tylko przekraczała próg, dom stawał na głowie. Nie na dachu, a właśnie na głowie!
Babcia wyciągała ze starej walizki dziwne prezenty. Jakieś muszle, aromatyczne przyprawy, śmieszne okulary przeciwsłoneczne albo kolorowe kamyki, które potem były ozdobą mamy klombu. Każdy wybierał z tych skarbów coś dla siebie. Tato śmieszne okulary, mama przyprawy indyjskie, Eryk ozdobne muszelki. A potem siadało się przy pachnącej herbacie i Babcia Malutka rozwiązywała języki. Naprawdę potrafiła to zrobić! Nie tak, jak się rozwiązuje sznurowadła. Właściwie nie wiadomo, jak tego dokonywała. Po prostu wszyscy zaczynali jednocześnie mówić i głośno się śmiać. A babcia słuchała tych rodzinnych opowieści z błyszczącymi oczami.

Eryk jest niskim, pozbawionym pewności siebie, ale wyposażonym w dobre serce trzecioklasistą. Mieszka z rodzicami, pomaga jako wolontariusz w schronisku dla zwierząt Hau-Miau i ma dwie babcie: jedną surową, uporządkowaną i chłodną (tę "od strony" taty), drugą cieplutką, milutką Malutką (babka macierzysta), podróżniczkę, gawędziarkę wprowadzającą w życie rodziny taki potrzebny każdemu gniazdu rozgardiasz. Babcia funkcjonuje tu też jako alternatywa dla świata proponowanego przez rodziców, świata, do którego nie pasuje za bardzo ani Eryk, ani dzieciństwo w ogóle.

Śniadanie w domu Eryka jest maratonem, który wygrywa ten, kto najmniej mówi i najszybciej wkłada swój talerz do zmywarki. Eryk nigdy nie wygrywa, ponieważ nie znosi maratonów. Udaje tylko, że bierze w nich udział, aby zrobić rodzicom przyjemność.

W toku dalszych wydarzeń rodzice nie są już tacy źli, ale jednak nie ze wszystkiego można się im zwierzyć. Bohaterowi wydaje się, że babcia Malutka jest jego jedynym przyjacielem, bo też chłopiec nie radzi sobie z nawiązywaniem relacji z kolegami i koleżankami ze szkoły oraz podwórka. Z pomocą seniorki rodu powoli pokonuje własne wewnętrzne bariery, uczy się wykorzystywać swoje atuty i trzeźwo rozglądać wokół, dzięki czemu dostrzega, że jego życie nie jest tak ponure jak sądził.
Sytuacja jednak wciąż się zmienia, bo większe wsparcie babci, ta stała i intensywna obecność wynika z jej przeprowadzki do domu Eryka, spowodowanej pogorszeniem stanu zdrowia staruszki. Nie ma tu mowy o jakiejś konkretnej chorobie, syndromy są ledwie napomykane, bo widziane oczami dziecka. Książka po prostu oswaja czytelników (w wieku od około 7 lat) ze zmianami, jakie do życia rodziny wprowadza starość, pomaga radzić sobie ze stopniowym odchodzeniem ukochanych dziadków, choć ostatecznie to zniknięcie zawsze okazuje się nagłe i przedwczesne.
Mimo poważnego tematu, historia opowiedziana przez Barbarę Kosmowską jest pogodna, pełna nadziei i optymizmu, zdarzają się też fragmenty humorystyczne. Eryk posiada bowiem wspaniałą umiejętność przekręcania i dosłownego rozumienia niektórych powiedzeń i sformułowań, a humor językowy dzieci zawsze rozchmurzy czytelnika w każdym wieku. Poza tym chłopiec jest właścicielem zabawnej świnki morskiej, której zachowania (choć może częściej to, jak odnoszą się do niej ludzie) i komiczne portrety wprowadzają do książki wesołe, lekkie akcenty.
W przeżywaniu smutków i uniesień bohatera "Niezłego ziółka" pomagają ilustracje Emilii Dziubak, znakomicie współtworzące ciepłą, pełną woni atmosferę zielnego ogródka, przydomowego ogrodu, polany, domku na drzewie, babcinego pokoju i jej opowieści o podróżach po świecie. Warto przeczytać i obejrzeć każdą stronę tej książki nawet, jeśli nasze dzieci nie mają podobnych problemów (nie przeżywają straty babci lub dziadka) i jeśli sami nie jesteśmy już dziećmi. "Niezłe ziółko" jest wartością samą w sobie.
Bożena Itoya

Barbara Kosmowska, Niezłe ziółko, ilustracje Emilia Dziubak, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016.

czwartek, 1 grudnia 2016

Biuro Detektywistyczne nr 2 – po raz 3., 4. i 5.



Nasza kolekcja książek Jørna Liera Horsta i Hansa Jørgena Sandnesa z serii "Biuro Detektywistyczne nr 2" rozrasta się i liczy już pięć tomów. Krótkie, kolorowe, zabawne i wciągające publikacje zostały bardzo ładnie wydane, zachęcają dziecko do samodzielnego czytania, uczą spostrzegawczości oraz łączą opowieść literacką ze stylistyką filmu animowanego (ilustrator jest twórcą filmów rysunkowych). Dziecko z radością sięga co jakiś czas po następną część lubianego cyklu literackiego, a rodzicom przyjemnie patrzy się na błyskawicznie czytającą pociechę. Tych książek nie da się bowiem czytać wolno, rozdziały są krótkie, więc nie zniechęcają początkującego książkomaniaka odległością do najbliższej "przerwy", a równocześnie zostały tak pomysłowo skonstruowane, że po skończeniu jednego natychmiast chce się zacząć drugi.
"Operacja Zachód Słońca" (3. tom "Biura Detektywistycznego nr 2") zaopatrzona została w kilka motywów zapewniających książce powodzenie u młodych czytelników. Na pierwszych stronach spotykamy śmieszną babunię (używając dziecięcego słownictwa), którą główni bohaterowie ratują spod kół pędzącego auta. Tiril i Oliver prędko odkrywają, że samochód prowadzony był przez... Elvisa Presley'a? Czy może jednak przez prawdziwych zbirów mających na koncie rabunek w miejscowym banku? Młodzi detektywi podejmują śledztwo, ich pies podejmuje trop, a my uczestniczymy w obserwacji ikony popkultury, podejrzanych typów, ich śladów i budzącej strach jaskini opryszków.
Również w "Operacji Żonkil" (4. tom "Biura Detektywistycznego nr 2") gości zabawna, tym razem mniej poczciwa, a bardziej zrzędliwa staruszka, która mimo statusu postaci drugoplanowej odegra ważną rolę wykonując pierwszorzędną robotę... sąsiedzko-donosicielską. W tej części przygód detektywów z norweskiego miasteczka Elvestad (liczba mieszkańców: 937), dotychczas działających w lecie, po raz pierwszy pojawia się zimowa sceneria, inna, ciekawa kolorystyka, świeżość śniegu i niemal baśniowe światło skandynawskiej zimy. Zagadka dotyczy kradzieży cennego obrazu ("Żonkil") należącego do zamożnego biznesmena, a podczas jej rozwiązywania ujawniony zostaje prawdziwy przekręt. Książka jest ciekawa i zaskakująca, wyróżnia się na tle i tak udanego cyklu.
Tom 5. nosi tytuł "Operacja Wyspa". Ta wakacyjna opowieść, rozgrywająca się w scenerii norweskich fiordów, czytana zimą staje się jeszcze bardziej egzotyczna. Oj, można zatęsknić za latem i pływaniem w ciepłym morzu! Autor zadbał też o mroczną atmosferę (oczywiście odpowiednio złagodzoną) skandynawskich kryminałów – Tiril, Oliver i Otton (pies tropiący) znajdują porzucone łódki dryfujące od niewielkiej, wyludnionej wyspy. Miejsce to, nazywane Wyspą Wakacyjną, od ponad pół wieku nie ma stałych mieszkańców, a od jakiegoś czasu nie pełni nawet funkcji wynikającej z jej nazwy. Kiedyś w letnie miesiące tętniła kolonijnym życiem, ale ośrodek spłonął i straszy rozpadającymi się budynkami. Na jakie tajemnice i ślepe uliczki śledztwa natkną się tym razem członkowie Biura Detektywistycznego nr 2? Z wyjaśnieniem sprawy trzeba poczekać aż do finału książki, nie padnie tu żadne "wiedziałem od początku!", bo młody czytelnik nigdy nie jest pewny rozwiązania zagadki, za którą zabierają się Tiril i Oliver. Nic dziwnego, w końcu rzeczywistość pisze najlepsze i najmniej spodziewane scenariusze, a Jørn Lier Horst pracował jako policyjny detektyw, stąd "akcja (...) jest jak żywcem wyjęta z rzeczywistości. To, o czym czytasz, mogło wydarzyć się naprawdę. To mogło przytrafić się tobie..." (z informacji wydawcy o autorze).

Bożena Itoya

Jørn Lier Horst, Hans Jørgen Sandnes, Operacja Zachód Słońca, tłumaczył z norweskiego Tadeusz Wojciech Lange, Media Rodzina, Poznań 2015.
Jørn Lier Horst, Hans Jørgen Sandnes, Operacja Żonkil, tłumaczył z norweskiego Tadeusz Wojciech Lange, Media Rodzina, Poznań 2015.
Jørn Lier Horst, Hans Jørgen Sandnes, Operacja Wyspa, tłumaczyła z norweskiego Katarzyna Tunkiel, Media Rodzina, Poznań 2016.

Teraz tu jest nasz dom





Barbara Gawryluk napisała niedawno bardzo mocną, sugestywną i pasjonującą książkę dla dzieci pod tytułem "Teraz tu jest nasz dom". Przekaz publikacji jest tym silniejszy, że zawiera niepowtarzalne ilustracje Macieja Szymanowicza, obrazy-metafory, zbliżone do plakatów, komunikujące, a nie jedynie komentujące. Już po okładce książki można ocenić, że będzie ciekawie: widzimy okno mieszkania przechodzące płynnie w ekran telewizora, a za szkłem pociski spadające na budynek mieszkalny w spokojną noc. Autorka przygotowała literacki reportaż, rozbudowaną i pogłębioną wersję relacji, jakie widujemy w programach telewizyjnych i które zazwyczaj nudzą nas po kilku dniach lub tygodniach. Będzie to więc opowieść z prawdziwego życia, jakby wyciągnięta z serwisu informacyjnego, którego może już nie przełączymy tak łatwo?
Akcja tej wyjątkowej książki zawiązuje się podczas wojny u naszych sąsiadów. Oczywiście nie chodzi o nasz blok czy ulicę, ale warto sięgać wzrokiem i sercem nieco dalej. W naszej współczesności, nawet za życia naszych małych dzieci, w graniczącym z Polską kraju zaatakowani zostali zwykli ludzie, ich codzienność legła w gruzach, a wielu bliskich poległo. Bohaterowie opowieści Barbary Gawryluk pochodzą z ukraińskiego miasta Donieck, są dziećmi małżeństwa polsko-ukraińskiego i wnukami małżeństwa rosyjsko-ukraińskiego. Romek jest uczniem trzeciej klasy, Mikołaj chodzi do zerówki, a najmłodsza Natalia do przedszkola. To właśnie proste, szczere i prawdziwe słowa, uczucia oraz spostrzeżenia rodzeństwa sprawiają, że książka jest wiarygodna, piękna i wzruszająca. Zwróciliśmy uwagę także na postać mamy i taty, najbardziej rodzicielskich z rodziców. Ich postawa i wypowiedzi zostały opisane wręcz po mistrzowsku, autorka nie nadużywa słów i zdrobnień, ale w niezwykły, reportażowo surowy i rodzinnie łagodny sposób przekazuje wielkie emocje. Czytelnik naprawdę angażuje się w lekturę, książka zmienia go, czyni lepszym, wrażliwszym, bardziej otwartym.
"Teraz tu jest nasz dom" przedstawia Polskę z nieznanego nam punktu widzenia. Nasz kraj jawi się rodzinie o polskich korzeniach jako bezpieczna przystań, ale nie ziemia obiecana, bo Romek, jego rodzeństwo i kuzyni byli bardzo przywiązani do Doniecka, własnych pokojów, rowerów, zabawek. Ziemią obiecaną była i pozostała Ukraina, jednak musieli z niej wyjechać (w pośpiechu i z małymi plecakami), bo szkoła została zbombardowana, bo po ulicach jeżdżą czołgi, nie ma prądu, jedzenia, nie można wychodzić z domu... W książce co jakiś czas pojawia się pytanie nie o przyczynę ucieczki, ale o powrót do rodzinnego miasta i dziadków, którzy w nim zostali. Dzieci nie drążą tematu rosyjskiej agresji na Ukrainę, sensu wojny, one tylko chcą wiedzieć, kiedy ta wojna się skończy i kiedy będą mogły wrócić do domu. A rodzice nie mogą odpowiedzieć inaczej niż "Teraz tu jest nasz dom".
Książka Barbary Gawryluk nie jest w pełni optymistyczna, ale tak trudnego tematu nie można przedstawić w jaśniejszych barwach. Trudno mi nawet uwierzyć, że autorka zdołała uformować tak pozytywny przekaz. Z "Teraz tu jest nasz dom" bije moc rodziny, wiara w solidarność ludzi oraz niezwykła siła człowieka. Romek, główny bohater i narrator, pokonuje bowiem niechęć i drwiny rówieśników, potrafi się "postawić", pomaga też młodszemu bratu w nawiązaniu kontaktu z kolegami. Autorka znakomicie pokazuje, że im jesteśmy młodsi, tym więcej w nas empatii i otwartości – dzieci z zerówki właściwie nie są uprzedzone do Mikołaja, to on się od nich separuje, a mała Natalia już na początku pobytu w ośrodku dla uchodźców uczy się biegle mówić po polsku (choć przed wyjazdem jako jedyna w domu nie znała nawet słowa po polsku) i szybko się aklimatyzuje. Jednak to właśnie najmłodszy członek rodziny wzbudza nie tylko największy podziw, ale i najsilniejsze wzruszenie, choćby pytając, czy może zabrać ze sobą chociaż ukochanego pluszaka lub czy w nowym mieszkaniu będzie pokój dla dziadków z Doniecka (wyznających zasadę "starych drzew się nie przesadza"). Rodzina Romka dostaje bowiem mieszkanie od fundacji Anny Dymnej. Jeśli wcześniej nie domyśliliśmy się, że historia opisana w książce "Teraz tu jest nasz dom" wydarzyła się naprawdę, to uświadomią nas słowa prezes fundacji "Mimo wszystko" zacytowane na okładce oraz posłowie autorki. Ciąg dalszy losów tej i innych rodzin poszkodowanych w wojnie na Ukrainie zależy między innymi od nas, naszej świadomości, zrozumienia, chęci, gestów. Przecież nie wszyscy musimy i możemy dawać komuś mieszkanie czy jego wyposażenie, ale każdego z nas stać na ofiarowanie poczucia bezpieczeństwa ludziom wygnanym z domu przez wojnę. Są to naprawdę istniejące osoby, mające różne osobowości i nastawienie, jak rodzice Romka marzący od lat o przeniesieniu się do Polski, jak on i jego rodzeństwo – nielubiący zmian, zagubieni w nowej rzeczywistości, ale starający się do niej przystosować, czy wreszcie jak nastoletnia kuzynka, buntująca się przeciwko wyjazdowi z Ukrainy i planująca jak najrychlejszy powrót, choćby wiązał się z ucieczką z nowego polskiego "teraz tu domu".
Bożena Itoya

Barbara Gawryluk, Teraz tu jest nasz dom, ilustracje Maciej Szymanowicz, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016.

Jørna Horsta operacje na książce dla dzieci

Norweskie kryminały dla dorosłych są w Polsce bardzo popularne, a autor tych najpoczytniejszych – Jørn Lier Horst, postanowił spróbować również pisarstwa dla dzieci. Jak operuje gatunkiem opowieści detektywistycznej dla młodszych (od około 6 lat) czytelników, możemy przekonać się w książkach należących do serii "Biuro Detektywistyczne nr 2". Dwie pierwsze odsłony cyklu: "Operacja Burzowa Chmura" i "Operacja Człowiek w Czerni", sprawdziły się jako lekka, ciekawa lektura i według nas znacznie przewyższają podobną serię innego skandynawskiego (dokładnie: szwedzkiego) pisarza. Trudno uniknąć porównania, bo tu także para dzieci – Tiril i Oliver – zakłada własne biuro detektywistyczne zajmujące się zagadkami małego miasteczka.
Operacje norweskich bohaterów są rzeczywiście zagadkowe, dodatkowo zostały barwnie opisane i zilustrowane. Warstwa plastyczna jest istotnym elementem książek, co stanowi zasługę ich współautora, twórcy filmów animowanych i ilustratora Hansa Jørgena Sandnesa. Obrazki, od których wprost roi się na stronach każdej z opowieści, przypominają właśnie kadry kreskówki. Ta formuła się sprawdza, przynajmniej w przypadku serialu książkowego "Biuro Detektywistyczne nr 2", bo nietypowe ilustracje wyróżniają go na półkach księgarskich bibliotecznych czy domowych, czynią jasnym, oryginalnym i atrakcyjnym dla najmłodszych. Atutem są również rysunkowe zagadki, na końcu każdej książki znajduje się bowiem lista przedmiotów i szczegółów do wyszukania. Ich odnalezienie wcale nie jest takie proste, kartkowanie i odnajdywanie zadanych drobiazgów (ze stoperem w ręku) zajęło nam czasem 5, 10 czy 15 sekund, ale kiedy indziej ponad minutę.
"Operacja Burzowa Chmura" zawiera relację ze śledztwa w sprawie kilku kradzieży, do jakich doszło w miasteczku Elvestad. Mieszkańcy tej nadmorskiej miejscowości próbują połączyć ze sobą kolejne przestępstwa, przepytują sąsiadów, badają ślady, w czym pomaga im wybitny pies tropiący Otto. Wsparcia udziela również mama Tiril, racząca młodych detektywów pysznymi wypiekami. Wciągająca, chwilami nieco dramatyczna akcja utrzymuje uwagę czytelnika do ostatniej strony. A pod koniec pierwszej historii już całkiem nieźle znamy głównych bohaterów, choć ich przygoda zajmuje tylko 97 stron zadrukowanych wyraźnym pismem oraz dużymi ilustracjami (oba rozwiązania sprzyjają początkującym czytelnikom).

Myślisz, że bułeczki z kremem waniliowym twojej mamy są już gotowe? – zapytał.
Znowu jesteś głodny?
Lepiej myślę po jedzeniu – wyjaśnił. – Wiemy już, po co im te wszystkie łupy. Teraz musimy tylko się dowiedzieć, gdzie są.
I myślisz, że ci się to uda po zjedzeniu bułeczki?
Oliver wzruszył ramionami.
Nie zaszkodzi spróbować – odpowiedział i poszedł do drzwi.
"Operacja Człowiek w Czerni" przybliża z kolei tajemnicę sprzed lat dotyczącą miejscowej Równiny – terenu, na którym w czasach młodości dziadka Olivera obozowali włóczędzy. Dzieci odkrywają tajemnicze wykopy, później znajdują też starą mapę, na której zaznaczone zostały nieistniejące już obiekty. Tiril i Oliver muszą więc pogrzebać w przeszłości, a nieocenioną pomoc niesie wspomniany dziadek Franz. W drugiej historii z cyklu "Biuro Detektywistyczne nr 2" poznajemy również pierwszego detektywa w mieście.

Tirli rozejrzała się dookoła. Już chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Na skraju lasu po drugiej stronie łąki stał mężczyzna w płaszczu i wielkim, czarnym kapeluszu zasłaniającym oczy.
Popatrz – szepnęła, wskazując głową mężczyznę.
Oliver wyprostował się, ale w tej samej chwili człowiek się odwrócił. Czarny płaszcz omiótł mu ciało, po czym mężczyzna zniknął między wysokimi drzewami.

Seria książek Jørna Liera Horsta i Hansa Jørgena Sandnesa liczy dotąd siedem tomów wydanych w Polsce. Dwie pierwsze opowieści bardzo zachęcają do przeczytania dalszych. Prawdziwi, ale niezbyt groźni złoczyńcy, samodzielne dochodzenie dwojga zapalonych detektywów, akcja umieszczona w ciekawej lokalizacji (aż czuć te plenery, letnie przestrzenie...), dawka humoru, a do tego psi asystent – te składniki tworzą znakomitą kompozycję zabawy i dreszczyku emocji. Właśnie tego oczekują młodzi czytelnicy, rodzice zaś będą usatysfakcjonowani poziomem literackim, językowym i graficznym książki.
Bożena Itoya

Jørn Lier Horst, Hans Jørgen Sandnes, Operacja Burzowa Chmura, tłumaczyła z norweskiego Katarzyna Tunkiel, Media Rodzina, Poznań 2015.
Jørn Lier Horst, Hans Jørgen Sandnes, Operacja Człowiek w Czerni, tłumaczyła z norweskiego Katarzyna Tunkiel, Media Rodzina, Poznań 2015.