cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

wtorek, 30 maja 2017

Smok, księżniczka i stary kałamarz


Baśń "Smok, księżniczka i stary kałamarz" wywołała we mnie przemiłe uczucie powrotu do dzieciństwa. Taka ulotna fala ciepła w sercu zdarza mi się bardzo rzadko, pamiętam kilka przypadków muzycznych, ale jeszcze nigdy podobnych wrażeń nie spowodowała książka, zwłaszcza że wspólne dzieło Marcina Brykczyńskiego (rymowany tekst) i Krystyny Michałowskiej (ilustracje) nie jest wznowieniem, ale zupełną nowością. Książka ta zachowuje jednak atmosferę najpiękniejszych, najbardziej tajemniczych opowieści z mojego dzieciństwa, może dlatego, że autor, jak zdradził mi podczas spotkania na Warszawskich Targach Książki, napisał ją 30 lat temu, a prace ilustratorki towarzyszyły mi od najmłodszych lat.
"Smoka, księżniczkę i stary kałamarz" postrzegam jak kompozycję, w której ilustrator wczuwa się w opowieść do tego stopnia, że obraz i słowo ostatecznie tworzą jedność. To utwór urokliwy, ujmujący i uniwersalny, bo spodoba się czytelnikom w każdym wieku, teraz oraz w przyszłości, więc warto zatrzymać ją dla dzieci swoich dzieci i ich dzieci.

Czasami tak się dziwnie zdarza,
że kiedy wszystko wkoło zaśnie,
z głębin starego kałamarza
wychodzą cicho piękne baśnie.

Krążą jak wielkie ćmy tęczowe
nad snami zwykłych, szarych ludzi
i sny się stają kolorowe,
i blask uśpiony w nich się budzi.

Tekst jest prosty, zrozumiały, bardzo rytmiczny, przyjemny dla ucha, jeśli czytamy dziecku, stanowi też dobry materiał do pierwszych prób samodzielnego głośnego czytania. Początkowo mieliśmy wrażenie, że to jedna z wielu podobnych opowiastek, jednak z każdą zwrotką byliśmy bardziej oczarowani i "zabaśniowani". Księżniczki wydały się nam co prawda niezbyt piękne i w ogóle raczej antypatyczne, ale potem okazało się, że nasze wrażenia były całkiem słuszne. W ostatnich latach wiele razy słyszałam lub czytałam o "przełamywaniu stereotypu królewny / księżniczki", ale nawet jeśli jest to już zjawisko masowe w literaturze dla dzieci, i tak warto sięgnąć po książkę Marcina Brykczyńskiego i Krystyny Michałowskiej, bo ten poetycki tandem stworzył najlepszą opowieść o nietypowych księżniczkach od czasu "Baśni o stalowym jeżu" Jana Brzechwy. Autor świadomie czerpie ze skarbca baśniowych motywów, z lekkością, znawstwem i humorem zestawia składniki historii. Efekt najlepiej poznawać w gronie rodzinnym, w godzinach wieczornych i w rozmarzonym nastroju.

Na wzgórzu stoi wielki zamek,
w nim mieszka król, co ciężko wzdycha,
bo los mu zesłał córki same,
na które smok okrutny czyha.

Tłumnie zbierają się przed tronem
rycerze z dumnym błyskiem w oku;
każdy księżniczkę chce za żonę,
lecz wszyscy drżą na myśl o smoku.

Publikacja skusiła mnie już barwami i estetyką okładki, tymi mniej dziś popularnymi odcieniami i zestawieniami zieleni, błękitu i czerwieni. W środku jest równie zaskakująco, bo obrazy Krystyny Michałowskiej wyraźnie różnią się od prac młodszych polskich ilustratorów. Tu nie mamy do czynienia z graficznymi wariacjami czy humorystycznymi wstawkami plastycznymi, ale ze spójną narracją artystki, która stopniuje napięcie od czerni, niejako źródła tej historii (na początku była nicość...), przez rozmaite, jednolite i spokojne tła, aż do meritum, centralnego punktu tej opowieści – wielobarwności postaci. To baśniowe stworzenia oraz ludzcy bohaterowie malowani przez doświadczoną ilustratorkę skupiają na sobie uwagę czytelnika i "oglądacza" książki, otoczenie nie jest tak istotne, bo "Smok, księżniczka i stary kałamarz" może się rozgrywać w wyobraźni czy śnie każdego z nas. Przeżywając tę baśń sami dobieramy sobie szczegóły tła.
W wydawnictwie Literatura ukazuje się bardzo dużo książek dla dzieci i młodzieży o różnych gustach czytelniczych. Wielką zasługą tego wydawcy jest stała pielęgnacja polskiej poezji dla najmłodszych – inni publikują wiersze okazjonalnie, z rzadka, trochę w ramach eksperymentu (zwłaszcza w zestawieniu klasyka poezji – nowe nurty ilustracji), a Literatura nieprzerwanie, wytrwale, przy czym przeważnie są to utwory zupełnie nowe. Chwała łódzkiemu ośrodkowi podtrzymywania życia poezji dziecięcej za trzymanie ręki na pulsie i podejmowanie tak wspaniałych projektów, jak "Smok, księżniczka i stary kałamarz"!
Oprawa plastyczna tej książki wydała mi się niecodzienna nie tylko dlatego, że odświeża pojęcie polskiej szkoły ilustracji, może być przyczynkiem do dyskusji o jej cezurach, a także o mistrzach i uczniach, kontynuatorach i rewolucjonistach, o tym, że nadmiar nowatorskich rozwiązań graficznych wywołuje tęsknotę za tradycyjną, "malarską" ilustracją. Najważniejszym aspektem ilustracji książkowej pozostaje jej odbiór przez czytelnika, a nie profesjonalnych krytyków, i właśnie na tym oddziaływaniu na całe czytelnicze rodziny opiera się mistrzostwo i czarodziejstwo Krystyny Michałowskiej. Bo skoro nawet dorosły czytelnik zrósł się z baśnią na tyle, że po zamknięciu oczu widuje tęczowe ćmy i smoki, musi tkwić w tej książce coś niesamowitego.
Bożena Itoya

Marcin Brykczyński, Smok, księżniczka i stary kałamarz, ilustracje Krystyna Michałowska, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.

Łapy do góry!

Książka obrazkowa "Łapy do góry!" jest wesołą historyjką o chomiku, który na życzenie taty-gangstera przywdziewa maskę złoczyńcy, chwyta pistolet i rusza w teren, by trenować swoją straszliwość. Ale spokojnie, nie taki chomik straszny, jak go malują. Billy bardziej przypomina krągłą wersję Zorro niż braci Daltonów, jego broń nie jest nabita, a autorka książki, Catharina Valckx, nie namawia do przemocy. Historia została opowiedziana i rozrysowana w stylistyce bliskiej dziecku: mamy sytuację obowiązku zamienianego w przygodę, wyjście z domu i podróż, w której zdobywa się przyjaciół, zabawne spotkania oraz rozmowy, a przeskok do kolejnego punktu programu dokonywany jest wraz z przewróceniem kartki, tak, by za każdym rogiem czekała na nas niespodzianka. Pierwszą stacją w wędrówce Billy'ego, postrachu okolicy, jest spotkanie z dżdżownicą Konstantym, faworytem moim i mojego syna. W naszym domu Konstanty wywołał dużo śmiechu swoim wyglądem, imieniem, wypowiedziami, ciekawością i odwagą godną prawdziwego łowcy przygód.

Niepewnym krokiem Billy rusza w drogę.
"Łapy do góry... Mam nadzieję, że nie ściągnę na siebie kłopotów".
Najostrożniej będzie zacząć od jakiegoś małego zwierzęcia...
O proszę, dżdżownica. Z dżdżownicą powinno się udać.
Billy podchodzi do dżdżownicy i celuje w nią swoją bronią.
Łapy do góry! – mówi najgroźniej, jak potrafi.
Nie mam łap – odpowiada zmartwionym głosem dżdżownica.
Rzeczywiście, to prawda – mówi Billy. – Nic nie szkodzi. W końcu tylko ćwiczę.

Autorka sama zilustrowała "Łapy do góry!", posługując się prostą, wesołą kreską, wyraźnymi konturami i jasnymi kolorami. Obrazki są duże, przeważnie zajmują całą stronę, a przedstawiają zwierzęta (chomika, jego kumpli i kumpelę, jednego wroga i okazjonalnie tatę Billy'ego) w ruchu, rozmowie, czasem też w ujęciach statycznych. Bardzo spodobał mi się jeszcze jeden bohater tej opowieści: słońce, którego domyślnym cieniem jest czas. Historia zaczyna się i kończy w domu, z tatą, ale zamknięte tą klamrą główne wydarzenia rozgrywają się w plenerze, właśnie w towarzystwie wędrującego po niebie i zmieniającego barwy słońca oraz w atmosferze samodzielności, niezależności, dziecięcego podboju świata. A na końcu jest miły pokój, i w znaczeniu wnętrza z ciepłym, wieczornym światłem lampy, i stosunków międzygatunkowych. Właściwie nie wiemy, czy to całe gangsterstwo chomików nie jest aby wyłącznie maskaradą, zabawą w zdobywanie kolejnych sprawności.
We francuskim oryginale publikacja ukazała się w 2010 roku nakładem paryskiej oficyny l'école des loisirs, wydawcy między innymi Tomiego Ungerera. Wydawnictwo Muchomor wykonało świetny ruch przedrukowując pierwszy tom przygód Billy'ego, miejmy nadzieję, że seria będzie w Polsce kontynuowana (we Francji ukazały się jeszcze 4 części) i że będziemy mogli zapoznać się z innymi, równie ciekawymi publikacjami frankofońskich autorów piszących i rysujących z myślą o najmłodszych. Taka lektura jest wesołym i wzbogacającym przeżyciem, bo chomik Billy czy krowa Zosia rozsiewają inną atmosferę niż nasi rodzimi bohaterowie. Odmienne są bowiem tradycje literatury francuskojęzycznej dla dzieci i miejsce, jakie w niej zajmują komiks oraz ilustracja, także postrzeganie tych form przez dorosłych (rodziców, nauczycieli, bibliotekarzy, redaktorów, wydawców, krytyków) jest we Francji czy Belgii nieco inne niż u nas.
Bożena Itoya

Catharina Valckx, Łapy do góry!, przełożyła Katarzyna Radziwiłł, Muchomor, Warszawa 2017.

piątek, 26 maja 2017

Książka, dzięki której pokochasz książki



Regał młodego fascynata książek powinien mieścić dział humorystyczny, podobnie jak chyba każde czasopismo dla dzieci. Taki zabawny kącik przydaje się w wypadku konieczności zainteresowania czymś nieczytających kolegów, którzy w trakcie odwiedzin rozglądają się ze zdziwieniem i pytają: "i ty to wszystko przeczytałeś?". Także sam książkożerca może w razie potrzeby sięgnąć po coś z rozweselającej półki, na przykład gdy choroba nie pozwala mu skoncentrować się na poważniejszej lekturze. Właśnie w tym ostatnim przypadku mój syn skorzystał z usług Françoize Boucher, autorki "Książki, dzięki której pokochasz książki". Bawił się dobrze, choć do czytania nie trzeba go namawiać, więc, sądząc po tytule i podtytule ("Nawet jeśli nie lubisz czytać"), nie reprezentuje grupy docelowej publikacji. A może adresatami wcale nie są nieczytające dzieci (i dorośli)? W końcu rozmaite zdjęcia, cytaty, anegdoty i memy na temat pożytku płynącego z czytania rozpowszechniają zazwyczaj osoby i instytucje lubiące książki, tak samo nastawieni są odbiorcy podobnych internetowych komunikatów.



Ilustracje oraz czcionka, stylizowane na szkolne bazgrołki, przyciągają wzrok i formą, i jaskrawymi elementami. Mój syn nie przepada za takimi rozwiązaniami graficznymi, ale tu, o dziwo, nie zgłaszał sprzeciwu, tylko chichotał. Szalone zagrywki autorki nie zniechęcają nawet najambitniejszego czytelnika. Co ciekawe, forma i tematyka tej książki kojarzy się z popularnymi publikacjami książkopodobnymi przeznaczonymi do mazania, rozdzierania oraz gniecenia, a jednak Françoize Boucher nie proponuje i nie promuje podobnych "aktywności", przeciwnie, wręcz z nich kpi. Mimo propozycji nietypowych zastosowań książki jako, na przykład, przedmiotu ratującego "kiedy ktoś nagle wejdzie do twojego pokoju, a ty będziesz kompletnie nagi / naga", tak naprawdę mamy do czynienia ze współczesną, humorystyczno-postmodernistyczną pochwałą książki i czytelnictwa. Oświecenie XXI wieku dysponuje innymi metodami oraz narzędziami niż to osiemnasto- i dziewiętnastowieczne, ale przekaz brzmi znajomo: Czytajcie, a poszerzycie swoje horyzonty! Szanujcie i hołubcie książki!
Autorka przytacza rozmaite argumenty potwierdzające, że warto czytać. Znajdziemy tu twierdzenia zupełnie zwariowane i takie całkiem potulne, a także co nieco pomysłów z szerokiego pasma między szaleństwem (na punkcie książek) a mądrością (będącą wynikiem ich czytania). Dowiemy się na przykład, że książka się nie psuje, a czytać można niezależnie od pogody i miejsca przebywania. Wśród sentencji znajdą się takie dość popularne, jak: "dzięki książce możesz poczuć tysiące emocji", absurdalne: "nigdy nie zgubisz pilota do książki", ale też podszyte nutką filozofii i poetyzmu: "Czasami książka może być lampą rozświetlającą pytania, które sobie zadajesz. Może pomóc ci zrozumieć sens życia i rozwijać się". Nie zgodzę się natomiast z twierdzeniem, że "książki nigdy nie robią hałasu" – ta wywołuje głośny śmiech, co zbadałam empirycznie.



Poeksperymentujcie z dziećmi, na pewno znajdziecie kolejne niezwykłe zastosowania oraz zalety starych dobrych i nowych niekonwencjonalnych woluminów.
Bożena Itoya

Françoize Boucher, Książka, dzięki której pokochasz książki. Nawet jeśli nie lubisz czytać, tłumaczenie Katarzyna Radziwiłł, Muchomor, Warszawa 2017.

wtorek, 16 maja 2017

Kosmos. Gwiezdna podróż


Książka Pawła Ziemnickiego "Kosmos. Gwiezdna podróż" spodobała mi się już po pierwszym przekartkowaniu, ponieważ nie ma w niej nic zbędnego. To bliska ideału publikacja popularnonaukowa dla dzieci, w sam raz na półkę młodego fascynata badań kosmicznych, ale i każdego ucznia, bo przecież elementy wiedzy o Wszechświecie, galaktykach, planetach i gwiazdach są obecne w programie wszystkich szkół podstawowych. Ta pozycja sprawdzi się jako pomoc w pisaniu pracy domowej czy tworzeniu prezentacji, ale też przyda się rodzicom – muszę przyznać, że przed lekturą w mojej głowie humanisty zamiast niektórych wiadomości podawanych przez Pawła Ziemnickiego istniały czarne dziury.

Jak już wspominaliśmy, znamy dziś ponad 60 naturalnych satelitów Jowisza. Szesnaście z nich nie zostało dotąd nazwanych, a ich orbity nie są jeszcze zbyt precyzyjnie wyznaczone. Większość z tych satelitów porusza się po torach nachylonych pod różnymi kątami do płaszczyzny równika planety. Spora część to dawne planetoidy, które zostały złapane w pole grawitacyjne tego potężnego gazowego olbrzyma i już z nią pozostały. Zasiliły w ten sposób szeregi Jowiszowych księżyców.

Autor sadza czytelnika w fotelu pojazdu kosmicznego – treść książki poznajemy niczym kosmonauci trenujący w symulatorze, bo w pierwszym planie widzimy ramkę z elementów kokpitu, a dalej, jakby zamiast szyby statku, czytelnie podzielony tekst (oraz ewentualne zdjęcia), umieszczony na tle obrazów kosmosu. Wyruszamy w gwiezdną podróż, która rozpoczyna się w naszym kosmicznym domu (tytuł rozdziału 1.), a kończy w przyszłości (rozdział 6.). Pośrednimi etapami wędrówki są planety wewnętrzne, planety zewnętrzne, pierwsze satelity i loty załogowe oraz bezzałogowe badania przestrzeni kosmicznej. Warto spędzić trochę czasu na każdym z tych kosmicznych "przystanków", ponieważ przewodnik tej wycieczki (na co dzień pracujący w planetarium) opowiada ciekawie, zwięźle, rzeczowo, ale nie nazbyt naukowo.

Na pewno nieraz słyszałeś o stacjach kosmicznych, ale czy wiesz, do czego służą? Taka stacja to sztuczny satelita Ziemi, zaprojektowany tak, aby kolejne załogi mogły go użytkować nawet przez wiele lat. Stacje kosmiczne wykorzystuje się do ważnych badań. Pozwalają sprawdzić, jak długotrwałe przebywanie w przestrzeni kosmicznej wpływa na człowieka i jego zdrowie. Prowadzi się w nich też różne eksperymenty naukowe.

Obok podstawowych wiadomości o naszej galaktyce, w tym o Ziemi, autor przygotował dla nas zarys historii badań kosmicznych. Ta część książki uważamy za szczególnie interesująca, bo brakowało nam podobnego kompendium. Informacje o dziejach oraz perspektywach gwiezdnych osiągnięć i podróży szybko ulegają dezaktualizacji, tak stało się z kilkoma publikacjami o astronomii, które mój syn ma na półce. Jakby ładne nie były zamieszczone w nich grafiki czy zdjęcia, osiągnięcia nauki poszły już o kilka kroków dalej. Przykładowo "Wow! Ilustrowana encyklopedia kosmosu" (autor Carole Stott, Wydawnictwo G+J RBA, National Geographic Society, 2011), skądinąd pozycja cenna pod względem merytorycznym i pięknie wydana, podaje, że "sonda [Stardust] ma nowy cel – w lutym 2011 przeleci przez głowę komety Tempel 1" oraz "w 2011 roku dotrze tu łazik Curiosity i stwierdzi, czy na Marsie w ogóle może lub kiedykolwiek mogło istnieć życie w postaci mikrobów". Tymczasem Paweł Ziemnicki umiejętnie porządkuje naszą wiedzę o satelitach, lotach bezzałogowych i załogowych, dostarcza nam najnowszych danych.

Lot na Marsa rozbudza ostatnio wyobraźnię wielu osób. Być może NASA wyśle pierwszych astronautów na Czerwoną Planetę jeszcze przed 2040 rokiem. Amerykanie poleca tam nowatorską kapsułą Orion, a wyniesie ich w przestrzeń kosmiczną nowa rakieta o nazwie Space Lauch System.

Na zakończenie jeszcze raz podkreślę wartość "Kosmosu. Gwiezdnej podróży" jako przejrzystej książki popularnonaukowej. Nie znajdziemy tu niepotrzebnych ozdób, przekroje i wykresy są tylko w niezbędnych miejscach. Całość podsyca lub potęguje ciekawość dziecka, zależnie od stopnia jego wtajemniczenia w sprawy kosmosu. Sam autor może stać się dla czytelnika prawdziwym autorytetem – trudno nie westchnąć z podziwem i zazdrością na widok wspólnych zdjęć upamiętniających rozmowy Pawła Ziemnickiego z odkrywcą komety 67P Klimem Czuriumowem czy z Harrisonem Schmittem, członkiem załogi Apollo 17, jednym z dwóch ostatnich (jak dotąd) ludzi na Księżycu.
Bożena Itoya

Paweł Ziemnicki, Kosmos. Gwiezdna podróż, Znak Emotikon, Kraków 2017.

poniedziałek, 15 maja 2017

Moje cudowne dzieciństwo w Aleppo


Poznajcie książkę, która wspiera działania Polskiej Akcji Humanitarnej w Syrii, mieszkańcom Aleppo pomaga być zrozumianymi, może czyni ich odrobinę mniej opuszczonymi, zapomnianymi przez świat, a nam, czytelnikom, pozwala zrozumieć, co tam się tak naprawdę dzieje (i nie chodzi o charakter konfliktów politycznych, kto jest winny i kto ma rację). "Moje cudowne dzieciństwo w Aleppo" Grzegorza Gortata możemy postrzegać jako książkę niosącą wiedzę i pomoc, ale jest i inna płaszczyzna odbioru. To powieść pełna poetyckich obrazów literackich i plastycznych (ilustracje Marianny Sztymy), intensywnie oddziaływająca na czytelnika, lektura, o której myśli się zasypiając, śpiąc, budząc się i żyjąc przez cały dzień.
Grzegorz Gortat zapoznaje nas z pięcioosobową rodziną z Aleppo i jej sąsiadami. Narratorką uczynił Jasmin, najstarsze z trojga dzieci bardzo kochających rodziców. Jej braćmi są sześcioletni Nabil i całkiem mały, trzyletni Tarik, który nie pamięta nic poza wojną, bo urodził się w jej trakcie. Jasmin niby matkuje młodszemu rodzeństwu tak, jak czyni to każda starsza siostra, jednak w warunkach "cudownego" dzieciństwa w Aleppo opieka i częściowe zastępowanie dorosłych (zajętych choćby zdobywaniem jedzenia) ma nieco inny wymiar. Trudno jest zorganizować bezpieczne zabawy w zaminowanych gruzach, pod niebem wzbudzającym lęk, kojarzącym się nie z lotem ptaka, ale z nalotami.
Rodzice Jasmin są wspaniali, ciepli, opiekuńczy, rozsądni, ludzcy. Gorąco im kibicujemy jako czytelnicy. Ważne wydało mi się, że tata Jasmin i kilka osób z jej otoczenia są byłymi nauczycielami, naukowcami, ludźmi teraz, podczas wojny, zdegradowanymi i zawodowo, i moralnie. Opis ich losu może otworzyć oczy wielu młodym (a może i starszym?) Polakom, którzy Syrię i okoliczne kraje kojarzą tylko z tabunami obszarpanych, bezimiennych uchodźców i zagrożeniem terrorystycznym dla Europy. Czwartoklasiści w szkole mojego syna nie mają pojęcia, co dzieje się w Syrii, bywa, że na przerwach bawią się w terrorystów (nie szczędząc towarzyszących detonacji okrzyków chwalących Allaha), wyzywają się od "arabów" i "islamów". Na tych uprzedzeniach kończą się skojarzenia z krajami Bliskiego Wschodu. Teoretycznie nie należy się spodziewać, by powieść "Moje cudowne dzieciństwo w Aleppo" dotarła do takich uczniów, ale, wbrew pozorom, przeważnie są to "dzieci z dobrych rodzin", w których książki są obecne i prawdopodobnie uświadamianie z użyciem literatury jest możliwe.
Powieść liczy 39 krótkich rozdziałów, na jej kartach poza głównymi bohaterami pojawia się kilka postaci, zazwyczaj silnie zarysowanych i wracających po kilkunastu lub kilkudziesięciu stronach. Czytelnikowi szczególnie doskwiera obecność stryja Jasmin, brodatego Husajna. Podejrzana działalność dalekiego krewnego, jego moc, ignorowanie i poniżanie kobiet, namawianie taty Jasmin na coś, co bardzo nie podoba się jej mamie – wszystko to tworzy wokół postaci stryja Husajna nastrój grozy, który odczuwają i dziecięcy bohaterowie, i czytelnicy. Nie trzeba nawet rozumieć, co oznacza ta broda i skąd bierze się władza brodacza, wystarczy ta niepokojąca atmosfera.
Akcją książki jest codzienność, ale taka, jakiej polskie dzieci nie znają. Mamy do czynienia z literacką fikcją, a jednak tyle tu prawdy: niesprawiedliwości, nagle urwanych rozmów, znajomości i istnień. Jasmin jest wyjątkowo dojrzałą ośmiolatką, mieliśmy nawet wrażenie, że pewne obserwacje zostały "włożone" w jej usta czy myśli, a tak naprawdę są wnioskami dorosłych, wzruszającymi szczególnie dla nas, rodziców, którym zależy, by nasze dzieci wychowywały się w pokoju i nie musiały podejmować podobnych rozważań. Cóż, nie zarzucam nic autorowi, wcale nie chciałabym się przekonać, czy zanurzone, wręcz podtopione w wojnie dziecko rzeczywiście jest tak poważne, rozważne, mądre i filozoficznie nastawione do życia.

(...) Nabil zapytał, nie przerywając wznoszenia muru z klocków:
Co to znaczy "oblężone miasto"?
Tak mówimy, kiedy wróg otacza z każdej strony i atakuje jakieś miasto. – Widziałam, że odpowiedź nie przychodzi tacie łatwo. Przyciszył radio, które puszczało teraz muzykę. – Wtedy ani mieszkańcy nie mogą się wydostać, ani żadna pomoc do takiego miasta nie może dotrzeć.
A kto właściwie jest naszym wrogiem?
Tata poczerwieniał jak mały chłopiec przyłapany na braku pracy domowej. Przypomniało mi się, co tak niedawno z tego samego miejsca mówił pan Safik – i wcale się tacie nie dziwiłam. Bo rzeczywiście, na jakiej podstawie z tej długiej listy wybrać tych, którzy przelali najwięcej syryjskiej krwi? Komu powinien przypaść tytuł naszego największego wroga? Wojskom rządowym? Islamistom? Powstańcom? Rosjanom? Amerykanom? Gdyby stał tu teraz pan Safik, powiedziałby pewnie, że los zwykłych Syryjczyków tak naprawdę nikogo już nie obchodzi. Po pięciu latach wojny naszym wrogom i przyjaciołom zależy już tylko na jednym: chcą całemu światu udowodnić, że oni i tylko oni mieli od samego początku rację.
(33. Trudne pytanie)

Jaka jest historia tej rodziny? Uciekną z Aleppo? Dotrą do obozu dla uchodźców? Trafią do Polski lub innej spokojnej przystani, gdzie idąc ulicą nie trzeba bać się ostrzału? Przeczytajcie, ja zdradzę tylko, że w tej książce chyba nic nie jest typowe, zresztą to widać nawet na pierwszy rzut oka. Jedni oceniają książkę po okładce, inni nie, ale w przypadku "Mojego cudownego dzieciństwa w Aleppo" już patrząc na okładkę można wiele stwierdzić: to pozycja dla dzieci i dorosłych (lub po prostu: dla rodzin), nie będzie zbyt kolorowo, ale mimo wszystko delikatnie i jasno. Autor i ilustratorka nie próbują przypodobać się dziecięcemu odbiorcy, nie udają, nie przybierają literackich czy artystycznych póz, mówią szczerze, po swojemu, świetnie się do siebie dopasowując. Obrazów nie ma w tej książce zbyt wiele, ale nie można ich pominąć ani zapomnieć. Zapadały w nas stopniowo, a zaczęło się od małego Tarika narysowanego na stronie 13, ale widocznego i na odwrocie, na białej części strony 14, pod tekstem. To wrażenie było chyba niezamierzone przez wydawcę, przez co wydało się nam magiczne i takie zupełnie nasze, osobiste. Zaczęliśmy zastanawiać się, czemu Tarik tak prześwituje? Czy w tej czerwonej koszulce nie ma stanowić celu ostrzału, bombardowania albo całej opowieści? Potem były jeszcze prześcieradła prasowane przez mamę Jasmin, wyfruwające przez okno jako chmury i tata chmurę przytulający, a także inne niezapomniane ilustracje (broda stryja!). Gdyby te obrazy krążyły po Internecie zamiast memów o uchodźcach, czy świat nie byłby lepszy?
Oczywiście wiele osób czytających dzieciom woli ten wspólny czas przeznaczyć na opowiastki rozrywkowe, dodatkowo też starszym dzieciom, które książkę zrozumieją, rodzice rzadko czytają. Warto jednak zmienić zwyczaje dla "Mojego cudownego dzieciństwa w Aleppo", bo tę powieść najlepiej przeżywać i omawiać wspólnie. My czytaliśmy ją właśnie w ten sposób: rodzinnie, na głos, na życzenie syna odłożywszy na później inne lektury, w tym lubianą przez niego serię science fiction dla młodzieży. Jeśli jedenastolatek rozmiłowany w literaturze przygodowej, książkach humorystycznych i wszelkich komiksach z taką uwagą słucha rodzica czytającego "Moje cudowne dzieciństwo w Aleppo", z takim zaangażowaniem domaga się kolejnych rozdziałów, nie może to być tylko przygnębiająca powieść o wojnie. Oczywiście nie jest też wesoła, więc jaka?

Kiedy po kolacji mama ułożyła nas do snu, tata zaczął nam czytać książkę przy zapalonej lampie.
Kiedy skończył, miałam kluchę w gardle. Spytałam:
Dlaczego jest taka smutna?
Czy na pewno smutna?
Prawie się popłakałam.
Ja też – wsparł mnie Nabil. – Temu niby Szczęśliwemu Księciu pęka serce, a jaskółka ginie na mrozie. To ma być wesoła bajka?
Nie powiedziałem, że jest wesoła. Nie zgadzam się tylko ze stwierdzeniem, że jest smutna.
Jaka to różnica? – Podniosłam się na łokciu.
Niesie optymistyczne przesłanie. Uczy, ze prawdziwa miłość wymaga poświęceń. I że jeśli kogoś kochamy, gotowi jesteśmy zrobić dla niego wszystko. To chyba dobre zakończenie?
(32. Prezent od Nabila)

Nie odpowiem na to pytanie, bo książka Grzegorza Gortata dla każdego może okazać się czymś innym, wywołać przebudzenie, oburzenie, wzruszenie, ból, oczyszczenie, nadzieję, ale zakładam, że przypadkowych młodych czytelników, zwłaszcza takich skoncentrowanych na swoim codziennym tu i teraz, może pozostawić niewzruszonymi, niezainteresowanymi, obojętnymi. Nie wszyscy lubią rozmyślać, nie każdy chce być świadomy, przeważnie niewiedza jest łatwiejsza. Podobnie jak wiele osób przejeżdżając samochodem lub przechodząc obok człowieka leżącego na ulicy nie sprawdzi, co się stało, nie wezwie pogotowia, tylko uspokoi swoje sumienie stwierdzając, że to pewnie pijak albo narkoman, a jeśli w dodatku jest z nami dziecko, trzeba zadbać, by nie zobaczyło sinego odcienia twarzy czy krwi, odgrodzić jego dzieciństwo od przykrych widoków i faktów – tak też nie każdy zwróci uwagę (swoją i dziecka) na losy Aleppo.

Dorośli są naiwni. Wydaje im się, że jak rozmawiają szeptem, dzieci nic nie usłyszą. Jest dokładnie na odwrót.
(37. Rzeczy, które nie powinny się wydarzyć)
Bożena Itoya

Grzegorz Gortat, Moje cudowne dzieciństwo w Aleppo, ilustracje Marianna Sztyma, Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2017.

czwartek, 11 maja 2017

Baśnie Barda Beedle'a i Quidditch przez wieki


Zbiór "Baśnie Barda Beedle'a" jest moim ulubionym literackim dodatkiem do serii powieści "Harry Potter". Momenty, w których bohaterowie "Insygniów śmierci" czytają te baśnie, analizują je i sami ich doświadczają, są też moimi ulubionymi fragmentami całej twórczości J.K. Rowling. To przesycenie baśniowością, ożywanie legend, jest według mnie wielkim atutem i najciekawszym aspektem konstrukcji świata przedstawionego w "Harrym Potterze".
Książka "Baśnie Barda Beedle'a" zawiera pięć krótkich utworów ("Czarodziej i skaczący garnek", "Fontanna Szczęśliwego Losu", "Włochate serce czarodzieja", "Czara Mara i jej gdaczący pieniek", "Opowieść o trzech braciach"), faktycznie napisanych przez J.K. Rowling, a w ramach uniwersum Harry'ego Pottera – przez niejakiego Barda Beedle'a. W najnowszej edycji każdą baśń skomentował sam Albus Dumbledore, dyrektor Hogwartu, który swój egzemplarz książki przekazał w testamencie prymusce Szkoły Magii i Czarodziejstwa, Hermionie Granger, a ona z kolei dokonała przekładu z języka run na angielski (zaś o polską wersję zadbał Andrzej Polkowski). Jak widać, w książce roi się od mistyfikacji.
Publikacja jest obiektywnie ciekawa, bo choć osadzona w świecie Harry'ego Pottera i niepozbawiona nawiązań do konkretnych przygód bohaterów powieści J.K. Rowling, to można ją czytać i czerpać przyjemność z lektury nawet nie znając "podstawowych" książek autorki. Mamy tu do czynienia z udaną stylizacja na tradycyjne ludowe baśnie, tyle że zamiast lisów, wilków, niedźwiedzi, wiejskiej młodzieży i staruszków, na kartach tej książki spotkamy istoty i przedmioty magiczne oraz związanych z nimi czarodziejów. Opowiastki czyta się błyskawicznie, nie są zbyt dziecinne (co wydaje się ważne z uwagi na wiek czytelników serii "Harry Potter", zazwyczaj starszych nastolatków), mają swój "klimat", a chwilami okazują się wręcz nieco drastyczne – zupełnie jak wzorcowe dla tego gatunku baśnie Grimmów, Andersena czy zwykłe ludowe podania.

Trzecią publikacją do kompletu nowo wydanych podręczników ze świata Harry'ego Pottera jest "Quidditch przez wieki" (autor fikcyjny: Kennilworthy Whisp, rzeczywisty – J.K. Rowling). Ta książka najpełniej realizuje plan połączenia ciekawostki, żartu i daleko posuniętej mistyfikacji. Mamy więc sport, który istnieje tylko w książkach z cyklu "Harry Potter": quidditch. Mecze rozgrywane są z użyciem przedmiotów magicznych: latających mioteł i piłek różnego rodzaju, zaprogramowanych poprzez czary. Każda dyscyplina sportowa musi mieć swoje zasady, czempionów, historię oraz anegdoty. Właśnie to wszystko znajdujemy w "Quidditchu przez wieki", przy czym narracja jak zwykle prowadzona jest w nieoficjalnym, często żartobliwym tomie. Wśród szkiców przedstawiających elementy wyposażenia gracza, boisko do quidditcha czy herby różnych drużyn, znajdziemy też starodawne ryciny upamiętniające na przykład piętnastowieczne zawody lub historyczny strój sportowca. Czarodzieje mieszkają też poza Wielką Brytanią (skąd pochodzi Harry Potter i gdzie mieści się jego szkoła) i nie tylko tam grywa się w quidditcha, książka zawiera więc notatki o obecności tego sportu oraz jego specyfice na różnych kontynentach. Lektura ta z pewnością rozbawi fanów powieściowego cyklu o nastoletnim czarodzieju, ale jest też ciekawą karykaturą książek sportowych. Publikacja została wydana starannie, ma cieniowaną, czerwoną okładkę z subtelnymi, przyciągającymi wzrok złotymi elementami i twardą oprawę, format i wygląd pasują oczywiście do dwóch pozostałych podręczników magicznych: granatowych (niemal czarnych) "Baśni Barda Beedle'a" i ciemnozielonych "Fantastycznych zwierząt". W sam raz na półkę potteromaniaka.
Bożena Itoya

J.K. Rowling, Baśnie Barda Beedle'a, ilustracje Tomislav Tomić, okładka Olly Moss, przekład Andrzej Polkowski, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2017.
J.K. Rowling, Quidditch przez wieki, ilustracje Tomislav Tomić, okładka Olly Moss, przekład Andrzej Polkowski, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2017.

wtorek, 9 maja 2017

Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć



Publikacja "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" jest jedną z trzech fikcyjnych książek ze świata czarodziejów stworzonego przez J.K. Rowling, które bohater jej powieści, Harry Potter i inni uczniowie Hogwartu wykorzystują jako podręczniki lub przewodniki. Ta popularna encyklopedia magicznych stworzeń stanowi właśnie rodzaj podręcznika, napisanego przystępnym językiem, trochę żartobliwego. Autorka, ukrywająca się pod nazwiskiem Newta Skamandera (ale wymieniona na okładce i stronie tytułowej, w przeciwieństwie do poprzedniego wydania książki), opisuje istoty występujące w książkach o Harrym Potterze, ale też dodaje co nieco nawiązań do najnowszego filmu z tego uniwersum, zatytułowanego również "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć". Jest to drugie, wzbogacone stylowymi rycinami i wstępem wydanie tej książeczki, poprzednio opublikowanej w Polsce w 2002 roku i dotychczas unikatowej, trudno dostępnej nawet w bibliotekach – wiem, bo podjęłam poszukiwania mniej więcej dwa lata temu, gdy syn usłyszał o niej na księgarnianej imprezie "Magiczna noc z Harrym Potterem". Nowa edycja robi dobre wrażenie, zwłaszcza w zestawieniu z wcześniejszą (bardzo mały format, broszurowa oprawa). Tym razem dostaliśmy ładną, solidnie oprawioną książeczkę, gratkę dla potteromaniaków.
Pozycja "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" adresowana jest właśnie do smakoszy cyklu "Harry Potter" i właściwie tylko do nich. Kto nie zna wszystkich tomów, a najlepiej też scenariuszy filmowych czy teatralnych (mających wydania papierowe) J.K. Rowling, tego nie rozbawią ani nie zainteresują badania Newta Skamandera. O ile film "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" można ewentualnie traktować jako samodzielną historię, w miarę przystępną dla niewtajemniczonych w potteromanię, o tyle książka jest jedynie uzupełnieniem serii powieści oraz sposobem na objaśnienie niektórych poruszonych tam wątków.
Autorka podjęła zabawę z czytelnikiem: opracowanie Newta Skamandera miało być i pozostaje stylizacją. Zarówno temat, jak i sposób jego prezentacji nie pozwalają uwierzyć, że to poważne dzieło, a jedynie nawiązują do konwencji starodawnego słownika. Sama klasyfikacja istot (wymienianych w porządku alfabetycznym) sugeruje umiarkowanie naukowe podejście do sprawy, np. "XXXXX" to oznaczenie kategorii stworzeń "znany morderca czarodziejów / nie nadaje się do udomowienia ani tresury", a "X" odpowiada grupie "nudne". Nie o wszystkich stworzeniach słyszymy po raz pierwszy, nie każde zostało też wymyślone przez autorkę, niektórymi ludzkość fascynuje się od wieków. Mamy tu piękne i powabne, straszne i godne podziwu istoty mitologiczne, jak feniks, chimera, centaur (transfer danego stwora z mitologii do bestiariusza J.K. Rowling określany jest po prostu słowami "pochodzi z Grecji" lub np.: "egipski sfinks") oraz twory znane tylko w świecie Harry'ego Pottera, pocieszne i śmieszne obok groźnych i przerażających, czasem bliższe ludziom, kiedy indziej demonom, a nawet roślinom (np. chorbotek).
Mojemu jedenastoletniemu synowi spodobała się ta lektura. Lubi wynajdywać podobne "smaczki" związane z wszelkimi fantastycznymi seriami, ale jednak oboje wolimy "pełne", autonomiczne utwory beletrystyczne, książki, które przyciągają swoją własną mocą, a nie popularnością poprzedników, te świecące własnym światłem, a nie odbijające blask większych obiektów literackich. Tu jednak cel wydania produktu ubocznego jest zacny, bo dochód ze sprzedaży "Fantastycznych zwierząt" przeznaczono na działalność organizacji charytatywnych pomagających młodym ludziom w potrzebie.
Newt Skamander opisał 81 fantastycznych zwierząt, ale zrobił to dawno i sam sugerował, że wiele pozostaje do odkrycia. Kto wie, może ci czytelnicy "Harry'ego Pottera", którzy kiedyś wierzyli, że w dniu 11. urodzin dostaną list z Hogwartu, teraz, jako dojrzali i doświadczeni czarodzieje, zajmą się pracą pracą badawczą: systematyzacją, badaniami terenowymi i poszukiwaniem nowych gatunków magicznych istot?
Bożena Itoya

J.K. Rowling, Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. Newt Skamander, przełożyli Joanna Lipińska i Andrzej Polkowski, Media Rodzina, Poznań 2017.

Słoń na Księżycu


"Słoń na Księżycu" jest wyjątkowo kosmicznym projektem wydawniczym, za który odpowiadają Gosia Herba (rysunki i tekst), Mikołaj Pasiński (tekst) oraz komiksowe wydawnictwo Centrala. Duża, kwadratowa książka zachwyca nietypowym podejściem do tematu spełniania marzeń i przezwyciężania uprzedzeń. Po pierwsze, wydaje się, że ta publikacja jest spełnieniem marzeń samych autorów. "Słoń na księżycu" to przemyślana i dopracowana pod każdym względem koncepcja, lektura intensywna, nawiązująca do odczuć, jakie mogą towarzyszyć każdemu dorastającemu człowiekowi (niezależnie od etapu dorastania), choć równocześnie jakby pozbawiona realistycznej grawitacji. To, co najbardziej przyziemne kontrastuje z niemożliwymi podróżami i odkryciami ze snów. Wyjście poza mniej więcej ustalony i stale powielany scenariusz książeczki dla dzieci traktującej o dążeniu do spełnienia marzeń wcale nie jest łatwe, ale udało się Gosi Herbie i Mikołajowi Pasińskiemu. Warto podsuwać dzieciom takie oryginalne, nieprzewidywalne opowieści, by nie sądziły, że książki służą tylko do sprowadzania na ziemię (przykładowo fantastyczność "Akademii Pana Kleksa" jest zabijana podczas szkolnych omówień, które koncentrują się na analizie wyglądu Pana Kleksa i przepytywaniu uczniów z cech jego ubioru, stąd dzieci preferują wydania z realistycznymi ilustracjami). Ta ciągnie nas w przeciwną stronę.
Nietypowość ujęcia problemu walki ze stereotypami czy brakiem wiary w czyjeś możliwości polega na równowadze między dziecięctwem i dojrzałością tej książki. Bunt przeciwko zastanemu porządkowi i chęć udowodnienia światu, że się myli, cechują raczej wczesną młodość, podobnie dla najmłodszych czytelników tworzy się zazwyczaj bogato ilustrowane publikacje. Obrazki ze "Słonia na Księżycu" są jednak bardzo dojrzałe, pełne artyzmu i intelektualnej zabawy, choćby z twórczością Picassa. Można je podziwiać godzinami, niezależnie czy jest się dzieckiem, czy rodzicem. Gosia Herba zachowała moc wyobraźni kilkulatka, ale ujęła ją w obrazy dorosłe, choć niezupełnie poważne. Do tego dochodzi modna obecnie kolorystyka i "geometryczna" stylistyka.
Bohaterką historii jest astronomka badająca Księżyc, na początku z Ziemi, przez teleskop, a później osobiście, z całkiem bliska. Ambitna specjalistka dokonuje niezwykłego odkrycia: na powierzchni Księżyca czasem można dostrzec słonia! Inni naukowcy, członkowie Towarzystwa Księżycowego, nie dają wiary tej fantastycznej tezie, nawet gdy widzą słonia (?) na własne oczy. Podczas naukowej narady teleskop zostaje rozbity, autorytet astronomki podważony, a w końcu staje się ona pośmiewiskiem całego miasteczka. Te dwie sceny najpełniej oddają charakter ciemnej strony Ziemi – powykrzywiany, karykaturalne piękny i jednolity tłum oraz potłuczone marzenia, za których rozbicie nikt nawet nie przeprosi. W tym momencie lektury ogarnęła mnie prawdziwa złość. Podobnie astronomka miota piorunami, jednak ona przekuwa niepowodzenie i urazę w coś nowego, twórczego, buduje bowiem rakietę i wyrusza na księżycowe badania terenowe. Okazuje się, że na Księżycu nawet najciemniejsza (niewidoczna z Ziemi) strona przynosi same dobre niespodzianki w porównaniu z ziemskimi, widocznymi na co dzień porządkami. Jak bardzo przywykliśmy do tej naszej "normalności", której produktami ubocznymi są między innymi niedotrzymane obietnice, zmarnowany czas i zmarnowane talenty? Ciekawe, czy ta książka, "trochę jakby ekologiczna", jak określił to mój syn, sprawi, że rodzice i inni dorośli przestaną marnotrawić marzenia i potencjał dzieci, czy tylko przeczytamy ją i zapomnimy, a mały czytelnik i tak zostanie prędko wrzucony w ramki oraz trybiki społeczne, by postępował i żył jak wszyscy, w żadnym razie nie widując słoni na Księżycu.
Bożena Itoya

Gosia Herba (tekst i rysunki), Mikołaj Pasiński (tekst), Słoń na Księżycu, Centrala – Mądre komiksy, Poznań 2016.

Do kroćset! (pisze i rysuje Olga Wróbel)


Gdy pierwszy raz zobaczyłam okładkę "Do kroćset!" Olgi Wróbel (wyd. Centrala), nie potrafiłam zgadnąć, jakiego typu to książka, do kogo i o czym może mówić. Komiks to, opowieść graficzna, czy picturebook? I cóż oznacza okładkowy opis "książka dla dzieci, głównie tych około trzydziestego roku życia" – zaczepkę, żart? W każdym razie mojego jedenastolatka ta okładka zniechęciła, ale kiedy zajrzał mi przez ramię, i zobaczył, co zostało schowane w środku książki, szybko zabrał się za lekturę.
Książka spodobała nam się właśnie dzięki tej zabawnej konwencji, dla nas trochę trochę tajemniczej, bo chyba nie czytaliśmy (i nie oglądaliśmy) niczego podobnego. Do końca nie wiedzieliśmy, ku czemu zmierza ta opowiastka, czy autorka na końcu uraczy nas jakimś morałem albo stałym w literaturze dla dzieci stwierdzeniem-odkryciem, że to wszystko był sen? Na szczęście nie, zabawa z "Do kroćset!" polega na czym innym i jest przednia. Twardo ciosana, pozornie dość ponura polska rzeczywistość, w której dzieci spędzają wakacje wśród parującego asfaltu wielkich miast, okazuje się tu tylko powłoką, pod którą kryje się wesołe, fantastyczne dzieciństwo. Nie chodzi nawet o dobudowywanie innego świata z wykorzystaniem wyobraźni, po prostu te szare blokowiska nie są takie złe, gdy ma się dziesięć lat i trochę pogody ducha.
O swojej niepowszedniej codzienności opowiada nam tu dziesięcioletnia dziewczynka. Książka pełna jest dziecięcych wrażeń, skojarzeń i interpretacji. Olga Wróbel prezentuje nam między innymi niepowtarzalne portrety salmonelli (tak, właśnie tej), kranówki latem, spieczonych trawników, chłodnej i ciemnej klatki schodowej, baniek mydlanych, ukwiałów, ale i ludzi, wśród których najbardziej polubiłam ulicznego sprzedawcę siemienia i, a jakże, siostrę piratkę. No właśnie, o co chodzi z tymi domorosłymi piratami, którymi najwyraźniej są przebierańcy z okładki? Zbadajcie sami, ja nic nie powiem, bo też sama nie wszystko wiem.
Rysunki autorki są po prostu fajne, czasem realistyczne (wygląd papugi, plan mieszkania, sprzedawca siemienia i jego stoisko, pan Antek z warzywniaka na swoim terenie), kiedy indziej szalone (klatka schodowa zmieniająca się w akwarium, "rysunek o tym, jak mój nos widzi lato"), a przeważnie 2 w 1. Spokojne, zamglone, płynnie się rozwijające kolory wprawiają czytelnika w rozmarzony, nieco leniwy nastrój, ale nikt tu nie przyśnie, w książce jest na to za dużo ruchu między granicami tradycyjnej ilustracji książkowej (czy taka jeszcze istnieje?), książki obrazkowej, opowieści czy impresji graficznej i komiksu. Niektóre strony są dla mnie takimi kadrami komiksowymi widzianymi pod lupą, z niewidocznym obramowaniem. Olga Wróbel przeskakuje od brzydkich buziek przedszkolaków do fal włosów i tych morskich, zmieniając nastroje postaci oraz czytelników, przekuwając dostosowanie do świata w rozbuchaną hardość i kwiecisty brak pokory.
I ja byłam kiedyś piratką, tym i owym, może dlatego tak dobrze mi się czytało i oglądało "Do kroćset!". Mam nadzieję, że autorka nie poprzestanie na tej publikacji, bo dawno nikt mnie tak nie oczarował rzeczywistością.
Bożena Itoya

Olga Wróbel, Do kroćset!, Centrala – Mądre komiksy, Poznań 2016.

Żubr Pompik. Kolory jesieni


Czwarta książka Tomasza Samojlika (autor tekstu i rysunków) z serii o żubrze Pompiku kusi i zachwyca tytułowymi kolorami. Nie wszystkie z trzynastu zamieszczonych w tym zbiorze opowiadań rozgrywają się jesienią, ale piękne, intensywne barwy obrazków (z okładką na czele) kojarzą się właśnie z tą porą roku. Mamy tu zabawne portrety uśmiechniętych i rozgadanych żubrów różnej płci, maści oraz wielkości, z przodu, boku i od tyłu, z bliska i daleka. Są trawy, drzewa, zwierzęta i niebo w rozmaitych odcieniach i nasyceniach zieleni, żółci, fioletu i błękitu, napatrzymy się tez na żubrze, ropusze i bajorkowate brązy (dwa ostatnie z udziałem zgniłej zieleni), pomarańcze liści i... zimorodka. Zresztą w wydaniu Tomasza Samojlika i szarości wyglądają pogodnie, zwłaszcza że przywdziewają je rozbrykane kuniątka, porządny borsuk i jego dziki (ale w miarę grzeczny, mówi "dzień dobry"!) lokator szop oraz "absolutnie wyjątkowe" kukułki. I jeszcze księżyc, zupełnie kosmiczny! Kolory w tej książce zostały przepięknie dobrane, tym bardziej że ilustrator przeważnie odwzorowuje prawdziwe barwy przyrody. Dzięki "Kolorom jesieni" dzieci na pewno zapamiętają wygląd poszczególnych zwierząt i pokochają książki, bo to jedna z najładniejszych i najsympatyczniejszych polskich publikacji dla dzieci.

Pompiku, pilnuj siostry, ona potrafi mieć takie szalone pomysły. I bądź bardzo ostrożny. I...
Dobrze, już dobrze, tato – uśmiechnął się Pompik. – Wszystko będzie w porządku, nie denerwuj się.
Pomruk westchnął. Oba dorosłe żubry odprowadziły wzrokiem odchodzące w las dzieci, po czym zajęły się zwykłymi żubrzymi sprawami – jedzeniem trawy i ziół, odpoczynkiem, przechadzkami w poszukiwaniu kolejnej przekąski.

Mały żubr i jego młodsza siostra Polinka jak zwykle podejmują wyprawy poszukiwawcze, których celem jest odkrycie tajemnic lasu. Opowiastki o ich przygodach są ciepłą, wesołą i zabawną rodzinną lekturą. Zwierzęta wpadają tylko w niegroźne tarapaty, a mały czytelnik przeskakuje za Pompikiem i Polinką z rozdziału na rozdział, poznając zwyczaje i miejsca występowania polskich zwierząt, tych popularnych i mniej znanych, jak choćby żółw błotny.

Szukaliśmy pana, bo zastanawiałam się dzisiaj... to znaczy... mam bardzo ważne pytanie, na które tylko pan może odpowiedzieć – wytrajkotała Polinka. – Czy życie ma jakiś sens?
Żółw milczał długą, a potem jeszcze dłuższą chwilę. Jego głowa chwiała się powoli to w jedną to w drugą stronę.
Tak, ma – odpowiedział wreszcie.
Żubrzyczka czekała cierpliwie na dalszy ciąg, ale żółw już się nie odzywał. Usnął, wyczerpany rozmową.

"Żubr Pompik. Kolory jesieni" nie jest wyłącznie książką przyrodniczą, nie każde zdanie i nie wszystkie wątki mają być pouczające. Autor dba nie tylko o przekaz popularnonaukowy i jakość obrazu plastycznego, ale też o poziom literacki oraz scenariusz, w końcu jest też twórcą komiksów dla dzieci i młodzieży. Historyjki poprowadzone są w taki sposób, by nie zasypywać czytelnika nadmiarem informacji, zachować odpowiednie tempo, charakterystyczne dla wszystkich części przygód żubra Pompika. Zawsze znajdziemy tu trochę spokoju żubrzej polany, wsparcie rodziców (Porady i Pomruka), emocje i ciekawość dzieciństwa, zaskakujące (dla małych żubrów) spotkanie z innym zwierzęciem i wesoło-filozoficzną pointę.

To już jesień? – Tym razem Polinka szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia. – Ale ja się jeszcze nie zdążyłam nacieszyć latem...
Spokojnie, żuberku, jeszcze sporo czasu minie, nim nadejdzie prawdziwa jesień – uspokoił ją bocian. – Ale przed nami długa droga, nad lasami, polami, rzekami i morzami... Musimy wylecieć odpowiednio wcześnie żeby po drodze móc znaleźć jeszcze coś do zjedzenia.


Czwarta książka o Pompiku właściwie jest w równym stopniu historią o Polince, z lektury powinny być więc wyjątkowo zadowolone dziewczęta, zwłaszcza te pełne energii i ciekawości świata, jak siostra głównego bohatera. "Kolory jesieni" wnoszą dużo wiedzy i radości do życia młodego czytelnika, a w dodatku po przeczytaniu i obejrzeniu całości można stwierdzić, że chyba jednak wszystkie te barwy pasują do tytułu, bo jesień ma wiele twarzy, w pewnych zakątkach lasu trwa dłużej lub dla niektórych zwierząt przychodzi szybciej. Po zbadaniu kolorów jesieni w lesie Pompika, zabieramy się ponownie za śledzenie z nim tropów na śniegu, poszukiwanie zapachu wiosny i kontemplację letniego zmierzchu, czyli za lekturę wcześniejszych tomów. I tak w kółko, dopóki nie powstanie kolejna książka o Pompiku – oby autor miał takie plany!
Bożena Itoya

Tomasz Samojlik, Żubr Pompik. Kolory jesieni, Media Rodzina, Poznań 2016.