cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

środa, 31 sierpnia 2016

Lekka filozofia od Petera Carnavasa


Zdarza się, że chcemy odpocząć od naszej ulubionej literatury pięknej: powieści, opowiadań i poezji. Sięgamy wtedy po takie sobie książeczki dla dzieci, które składają się z krótkiego tekstu i ilustracji, spojonych ze sobą jakąś koncepcją. Czasem okazuje się, że idea autora (lub autorów) jest... nie do końca oryginalna, bo ktoś już gdzieś i kiedyś (przeważnie niezbyt daleko i dawno) napisał oraz narysował podobną historię. Może twórcy i wydawcy liczą, że nikt nie zauważy tych zbieżności, a może sami nie są świadomi kopiowania czyichś pomysłów albo po prostu stawiają na to, co sprawdzone. Grunt, że takie bliźniacze koncepcje (albo raczej odbicia w krzywym zwierciadle) co jakiś czas przemykają przez półki księgarni dziecięcych i łatwo poznać, kto, jak pewien polski pisarz, nie czytuje innych współczesnych autorów, a kto jest unoszony przez rwący nurt powtórzeń.
Australijska książka "O chłopcu, który wpadł do książki" jest przyjemnym sposobem na spędzenie czasu z małym marzycielem. Są w niej ładne zwierzęta, sympatyczni ludzie, którzy z wiekiem nie starzeją się, tylko doklejają sobie brody i dzieci (o śmierci w ogóle nie ma mowy). Na opowieść składają się migawki z życia pewnego chłopca, który, niczym postać w teatrze lalkowym, zostaje wprowadzony w jakąś historię i obiera sobie za cel... zrozumienie celu. Szuka więc odpowiedzi na wielkie pytania ludzkości: Kim jestem? Dokąd zmierzam? Po co tu jestem? Nie mamy jednak do czynienia z bajką filozoficzną, ale z łagodną, kolorową opowiastką. Niektórzy bohaterowie wydają się dość przypadkowi jak zwierzęta towarzyszące bohaterowi od pierwszej strony, innych zaś zsyła najwyraźniej przeznaczenie jak ukochaną i pozostałych bliskich ("W czyichś oczach zobaczył cały świat"), a włączanie się kolejnych ma wywoływać w czytelniku rozrzewnienie.
Surowszą, solidniejszą, dojrzalszą, mniej dosłowną i dużo bardziej wzruszającą (ba! przejmującą do szpiku kości!) wersję tej historii opublikowało w 2007 roku Wydawnictwo Hokus-Pokus (drugie wydanie w roku 2013). Powiastkę "A ja czekam" Davide Cali i Serge Bloch wydali pierwotnie w 2005 roku (tytuł oryginalny "Moi, j'attends"), Peter Carnavas nie był więc pierwszy, bo książka "The boy on the page" (tytuł polski "O chłopcu, który wpadł do książki") ukazała się po raz pierwszy w 2013 roku. Wydaje mi się, że australijski autor inspirował się również twórczością Jimmy'ego Liao ("Jak bawi się nami miłość", "Dźwięki kolorów", "Księżyc zapomniał"), starając się stworzyć analogiczne, ale prostsze i pogodniejsze obrazy oraz słowa. Cóż, dzieła Liao i Carnavasa mają się do siebie nawzajem jak poemat do jednozdaniowej wyliczanki czy impresjonistyczny obraz do dziecięcej kolorowanki. Podkreślam jednak, ze dla czytelników nieznających wymienionych wyżej książek i preferujących dosłowne opowieści, opowiadanie "O chłopcu, który wpadł do książki" może stać się książeczką lubianą, może nawet ulubioną.
Bożena Itoya

Peter Carnavas, O chłopcu, który wpadł do książki, przekład Magda Szpyrko-Ankiewicz, Wydawnictwo Adamada, Gdańsk 2015.

Świat mitologii greckiej według Piquemala


Czwarta odsłona "Bajek filozoficznych" Michela Piquemala przenosi czytelników w świat mitologii greckiej. Nawet niewyróżniający się uczeń gimnazjum czy liceum powinien skojarzyć, że te dwa wielkie wynalazki ludzkości: filozofia i mitologia, mają wspólne korzenie. Cóż więc nowego można na ten temat powiedzieć, nie nudząc młodych czytelników? W "Bajkach filozoficznych. Świecie mitologii" autor wziął na warsztat mity greckie, ale ich analiza sięga daleko poza tę jedną mitologię i, choć zwięzła, jest przekrojowa, wnikliwa oraz uniwersalna. W interpretacji poszczególnych mitów właściwie nie przywołuje się wprost poglądów filozofów, czy to staro-, czy nowożytnych. Refleksja jest zazwyczaj bardzo współczesna i dotyczy naszej codzienności.

Trzeba więc znaleźć jakąś równowagę, co wcale nie jest łatwe. Tym bardziej że nasze konsumpcyjne społeczeństwo skłania nas, żebyśmy byli indywidualistami i egoistami, którym łatwiej jest wcisnąć piękne samochody, markowe produkty i niepotrzebne kosmetyki. Widzi ono w nas jedynie konsumenta, którego trzeba uwieść, klienta-pana, któremu schlebia, któremu dogadza bez umiaru i bez skrupułów w reklamach pułapkach. Dobrze jest uświadomić to sobie i starać się nie ulegać tym syrenim śpiewom!
("Narcyz, czyli zakochany w sobie")

Podobnie jak we wcześniejszych tomach ("Bajki filozoficzne", "Bajki filozoficzne. Jak żyć razem?", "Bajki filozoficzne. Jak żyć na Ziemi?"), każdy rozdział książki składa się z tekstu "bajki" – tu są to powszechnie znane mity greckie w adaptacji Michela Piquemala – oraz autorskiego komentarza zatytułowanego "Odrobina filozofii", czasem w wariancie "Odrobina filozofii i..." ("...językoznawstwa", "...literatury", "...filmoznawstwa", "...psychologii" i inne). Właśnie te podsumowania i interpretacje stanowią największą wartość publikacji, sprawiają, że jest niepowtarzalna, prosta, mądra i nowoczesna. Tylko Michel Piquemal mógł przygotować tak wyjątkowe kompendium na temat znaczenia i obecności mitologii w światowej kulturze oraz popkulturze.

Pewien wariant tej legendy o Hydrze spotykamy w słynnej scenie z filmu Luca Bessona "Piąty element", w której kula ognia wyobrażająca Zło absolutne rozszerza się pod wpływem trafiających w nią pocisków wystrzeliwanych po to, by ją zniszczyć. Mitologia nie przestaje inspirować filmowców!
("Herakles i Hydra lernejska")

Same mity zostały sformułowane bez zawiłości i archaizmów, jakie można spotkać w polskich wydaniach mitologii greckiej. Z drugiej strony tekst pozbawiony jest infantylizmu, uproszczeń i narracyjnej fantazji, które tak często stosowane są przez autorów zbiorów mitów dla dzieci i młodzieży. Przypowieści o greckich bogach i herosach przytaczane są w czystej formie, a bohaterami kolejnych rozdziałów (zamkniętych w działach "Herosi i potwory" oraz "Miłości, podstępy i zazdrość") stali się Zeus, Prometeusz, Faeton, Herakles, Perseusz, Syzyf, Tantal, Arachne, Midas, Tezeusz, Ikar, Pegaz, Edyp, Parys, Penelopa, Demeter, Dafne, Narcyz, Io, Leda, Europa, Amfitron, Pigmalion, Atalanta, Psyche, Pyram i Tysbe oraz Orfeusz.
Popularnonaukowy charakter publikacji sięga różnych poziomów, obok oczywistej wiedzy filozoficznej, kulturoznawczej i literaturoznawczej młodzież czytając "Świat mitologii" liźnie także nieco historii, socjologii, psychologii i językoznawstwa (na przykład przytoczono frazeologizmy pochodzące z mitów greckich). Zaletą książki są liczne odniesienia do kultury popularnej, dzięki którym łatwiej zrozumieć współczesne filmy czy literaturę.

Dlatego wielu herosów literatury jest młodzieńcami. To właśnie w młodości trzeba zapanować nad buzującym w nas chaosem, po to, by stać się ludźmi zrównoważonymi. Dowodzi tego sukces powieści z gatunku heroic fantasy. Utożsamienie się z herosem pomaga nam w wewnętrznej walce.
("Pegaz i Bellerofont")

Może nie każdy umie słuchać Piquemala, ale uważnemu i otwartemu czytelnikowi ta lektura przyniesie wiele korzyści. Warto aktualizować spisy szkolnych lektur, umożliwiać uczniom dostęp do nowych źródeł i wpływać na ich spojrzenie na świat. "Bajki filozoficzne" czynią z każdego nastolatka nie tylko adepta antropologii kulturowej i filozofii, ale też dojrzałego obserwatora rzeczywistości i świadomego uczestnika kultury.
Bożena Itoya

Michel Piquemal, Bajki filozoficzne. Świat mitologii, ilustrowała Agnieszka Malmon, przełożyli Maria Braunstein, Michał Krasicki, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2016.

piątek, 26 sierpnia 2016

Lato z Pompikiem


Serię książek o żuberku Pompiku, napisaną i zilustrowaną przez przyrodnika oraz twórcę komiksów Tomasza Samojlika, można czytać już najmłodszym dzieciom, dobrze sprawdzi się także na lekcjach nauczania przedszkolnego i początkowego, a także jako przedmiot pierwszych prób samodzielnego czytania. Trzeci tom cyklu zatytułowany został "Letni zmierzch" i zawiera 12 opowiadań (plus wstęp). Jeden rozdział w sam raz starcza na tradycyjne "20 minut dziennie. Codziennie", choć nam nigdy nie udało się ograniczyć do tylko jednej przygody Pompika – zazwyczaj czytaliśmy po trzy z rzędu.
Tym razem Tomasz Samojlik zabiera dzieci na wycieczkę do letniej puszczy, choć pojawiają się i napomknięcia o innych porach roku. Autor pięknie obrazuje (ilustracjami i słowami) naturalny cykl przyrody opisując życie Pompika, jego siostry Polinki, mamy Porady i taty Pomruka, króla puszczy. Młode żubry zgłębiają tajemnice letniej nocy, zgubionego poroża, orzeszkowego bombardowania, melancholii łosia czy ryjówkowej ciuchci we mgle. Polinka i Pompik jak zwykle dużo rozmyślają i rozmawiają, na przykład o tym, czy warto być żubrem, czy lepiej, gdy ciągle pada, czy jak nieustannie świeci słońce. Poznają punkty widzenia innych mieszkańców puszczy, ich zaskakujące zwyczaje i zmiany w wyglądzie, zależne od pory roku.
"Żubr Pompik. Letni zmierzch" jest mądrą, pogodną książką i świetnym przykładem uwrażliwiania najmłodszych dzieci na życie lasu oraz relacje społeczne. Lektura ta pozwoli także otworzyć czytelnikowi oczy na to, co w sztuce ilustracji dla dzieci najbardziej wartościowe. To ważne, by jak najwcześniej pokazywać dziecku alternatywę dla wszechobecnej gadżetomanii, przeważnie promującej brzydkie wizerunki wątpliwych bohaterów. Kolory w tej książce są żywe i umiejętnie dobrane, a portreciki świetlików, małych ryjówek czy wydr na tyle urocze, że nie umywają się do nich żadne pastelowe koniki ani inne cudaki z telewizora. Nie tylko ilustracje Tomasza Samojlika reprezentują dobre wartości, tekst w niczym im nie ustępuje. Pompik uczy, jak być zwyczajnym, wrażliwym i empatycznym, ciekawym świata, szczęśliwym oraz zadowolonym ze swojego życia maluchem. Przygody żuberka są ciekawymi, lekkimi historiami, przewyższającymi pod każdym względem sztucznie pomnażane książeczki oparte na kinowych i telewizyjnych hitach.
Bożena Itoya

Tomasz Samojlik, Żubr Pompik. Letni zmierzch, Media Rodzina, Poznań 2016.

Pokoloruj świat ze starej szafy


Boom kolorowankowy (dotyczący kolorowanek dla dorosłych) jak dotąd był dla mnie zjawiskiem niezrozumiałym. Skąd bierze się czas na takie zajęcia? A jeśli już posiada się tyle wolnych chwil, czemu nie spożytkować ich na tworzenie czegoś całkiem nowego, bez wykorzystania szablonów? Albo choćby na czytanie? Ale ostatecznie i ja chwyciłam za kredki, bo oto pojawił się wyjątek od reguły: "Opowieści z Narnii" – książka do kolorowania opublikowana przez polskiego wydawcę cyklu C.S. Lewisa (Media Rodzina). W bloku wykorzystane zostały ilustracje Pauline Baynes zaczerpnięte z pierwszych edycji wszystkich siedmiu tomów serii, ukazujących się w latach 1950-1956. Jest to zatem kolorowanka retro, stylowa, bez udziwnień, chyba że my sami zadecydujemy o niekonwencjonalnej kolorystyce finalnych obrazków.
Gdy pierwszy raz kartkowałam tę publikację, przypomniałam sobie dawne czasy: jako dziecko wielokrotnie byłam kuszona przez piękne czarno-białe szkice w książkach, one same się prosiły o pokolorowanie! I wreszcie mogę! Stworzyć własną wersję Narnii – to wyzwanie i marzenie godne prawdziwego baśnioluba.
Bardzo spodobał mi się pomysł udostępnienia czytelnikom klasycznych, starodawnych ilustracji wysokiej jakości, nie zaś stworzonych na potrzeby danej publikacji szablonów. "Opowieści z Narnii" są rzeczywiście książką do kolorowania, a nie zbiorem kolorowanek o trudnym do określenia poziomie artystycznym.
Duża, ładna edycja od razu przypadła do gustu i mnie, i dziesięcioletniemu synowi, choć żadne z nas nie przepada za odtwórczymi zabawami plastycznymi. Czym prędzej wypożyczyliśmy z biblioteki komplet audiobooków "Opowieści z Narnii", włączyliśmy pierwszą płytę, wybraliśmy obrazek i... przebudziliśmy się z transu po około dwóch godzinach. W narnijskiej książce do kolorowania zamieszczone zostały sceny bitew, walk wręcz, gonitw, przemarszów, uroczystości i posiłków, mapy, emblematy, wielokrotnie powielane wizerunki ludzi i zwierząt, a także motywy roślinne. Zamarłam w zachwycie na widok planu Wędrowca do Świtu i szlaczka ułożonego z miniatur tego statku oraz motywów morskich. Mojemu synowi najbardziej spodobała się zabawa typograficzna – kolorował i stylizował wszystkie cytaty, zapisane dużymi, pustymi w środku czcionkami. Dużą przyjemnością było samo przypominanie sobie mądrości z krainy Aslana oraz istotnych fragmentów przygód córek Ewy i synów Adama. Cytaty sprawiają, że publikacja może być traktowana również jako zbiór aforyzmów, wyciąg z dziejów Narnii czy przewodnik po cyklu powieści. Ta literacko-rysunkowa książka sprawdziła się jako wielogodzinna rodzinna zabawa, bo każdą ilustrację kolorujemy wspólnie (równocześnie), ale wyobrażam ją sobie również jako pomoc dydaktyczną czy terapeutyczną.
Bożena Itoya

Opowieści z Narnii. Książka do kolorowania, C.S. Lewis, z oryginalnymi ilustracjami Pauline Baynes, Media Rodzina, Poznań 2016.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Opowiadania fantastyczne dla młodszej młodzieży


Zbiór opowiadań "Poppintrokowie" zawiera sześć obszernych tekstów Joanny Olech, dla których wspólnym mianownikiem jest magia objawiająca się nagle w życiu zwyczajnego nastolatka. Wielu młodych ludzi marzy o tym, by posiąść jakieś niewiarygodne moce, jak na przykład bohaterowie "Lamusów", i wykorzystać je w szarej codzienności. Właśnie dla takich marzących czytelników przeznaczone są opowiadania Joanny Olech, choć nie tylko – osobom bardziej przyziemnym "Poppintrokowie" pozwolą rozbudzić wyobraźnię i zapoznać się z literaturą fantastyczną.

Co jest?! – Tymon upewnił się, że nie dotknął obudową do kabla. Żarówka nie miała prawa świecić bez zasilania. Takie rzeczy to tylko w bajkach.
Wzruszył ramionami, wlazł na stołek i z pawlacza zdjął pudełko z lampkami choinkowymi.
Ledwie dotknął wtyczki, a sznur lampek rozjarzył się i zaświecił bezczelnie, wbrew zasadom fizyki.. Dopiero po dobrych kilku minutach światełka zbladły i zgasły.
Tymon nie wierzył własnym oczom. Jestem... akumulatorem? Elektrownią? Emituje prąd? To się kupy nie trzyma. Jasny gwint!
("Lamusy")

Utwory Joanny Olech reprezentują różne typy fantastycznej ingerencji w zwyczajne życie. Obok opowiadania o młodzieży, która mogłaby starać się o przyjęcie do szkoły dla X-Men'ów ("Lamusy"), w tomie "Poppintrokowie" spotkamy tytułowych upiornych staruszków, będących humorystycznymi dziedzicami Mary Poppins ("Parasolnicy"), dziecięce duchy-zombie ("Anyżkowe bliźniaki"), magiczne przedmioty ("Bombka"), kosmitów ("Mucha") oraz mistrzów dawnej magii ("Magik").

Przywarli nosami do wizjera.
Poniżej zobaczyli pokój, w którym bez trudu rozpoznali hol na parterze. Widzieli go znad sufitu – kryształowe paciorki żyrandola częściowo przesłaniały widok.
Hol był pusty, drzwi na zewnątrz otwarte, a próg oświetlony pomarańczowym blaskiem zachodzącego słońca.
Nagle... do środka wślizgnęli się dwaj chłopcy. Jeden z nich trzymał psa za pazuchą.
Widzisz to? Widzisz ich? – gorączkował się Porażka.
W chłopakach rozpoznali... SIEBIE. I Kapsla, który wystawiał nos spod kurtki Dominika. Widzieli własne miny i gesty, ale żaden dźwięk nie docierał tu, na górę. Jak gdyby pod nimi trwała projekcja niemego filmu z nieodległej przeszłości.
("Magik")

Lekturze opowiadań towarzyszy metafizyczny dreszczyk, taki miły strach, od którego uzależnieni są wielbiciele kina grozy czy analogicznych gatunków literatury. Autorka wplata też wątki obyczajowe, zwłaszcza dotyczące akceptacji (lub przeciwnie: nękania) w środowisku rówieśniczym i poszukiwania bratniej duszy, niezależnie od tego, z którego świata ta dusza pochodzi. Jako rodzic doceniam, kiedy mimo typowego w literaturze młodzieżowej przykładnego karania "tych złych", czyli szkolnych, podwórkowych lub rodzinnych (starsze rodzeństwo) gnębicieli, "ci dobrzy", czyli początkowe ofiary, nie stają się oprawcami. Nie podoba mi się, gdy ktoś uczy moje dziecko odgrywania się, niezależnie od winy osoby, której miałaby dosięgnąć zemsta. Rozsądny czytelnik w wieku powyżej dziesięciu lat ma już na tyle ukształtowany system wartości, że nie podda się podobnym sugestiom, choćby wyrażane były tylko w formie "nieszkodliwego" opowiadania, jednak nigdy nie wiadomo, czy nie trafi się bardziej podatny odbiorca, który zechce wprowadzić w życie literacką fikcję.
Joanna Olech na różne sposoby rozwiązuje starcia z młodocianymi prześladowcami. W opowiadaniu "Lamusy" kara dla złośliwego złoczyńcy (czyniącego zło w wymiarze szkolnym) jest umiarkowana, ale mojemu synowi jednak nie podobało się, że wymierza ją główna bohaterka, teoretycznie postać pozytywna. Z kolei w "Anyżkowych bliźniakach" (tekst znaliśmy już z tomu "Opowiadania z dreszczykiem", tytułowa para znalazła się nawet na okładce) młodemu dręczycielowi obrywa się porządnie, ale nie z ręki głównego bohatera, który powstrzymuje się od kpin i ogólnie od wykorzystania nowo uzyskanej przewagi.

Igor, jak dawniej, był wystrojony niczym gwiazda popu. Jego blond włosy nadal połyskiwały jak polerowany mosiądz, ale zniknęła gdzieś pewność siebie. Wyglądał, jakby uszło z niego powietrze. Uciekał wzrokiem przed Kornelem, a na uprzejme "cześć" odpowiedział czkawką:
Cze...cze...cze...cześć.
Kornela zamurowało. W tym wystraszonym jąkale zobaczył samego siebie sprzed wakacji. I ku własnemu zdumieniu nie odczuł z tego powodu żadnej satysfakcji.
("Anyżkowe bliźniaki")

Za najlżejszy i najweselszy utwór w "Poppintrokach" uznaliśmy "Muchę", trochę dlatego, że jesteśmy fanami science fiction i wszelkich technologicznych mutantów, ale może bardziej z powodu poczucia humoru, które tym razem nie opiera się na "nabijaniu się z kogoś", jak ujmuje to mój dziesięcioletni syn. Joanna Olech nie stworzyła Fly-Woman na wzór Ant-Mana, cudowne moce nastolatki są tu dyskretniejsze i nie służą ratowaniu świata, a jedynie ułatwiają przetrwanie w trudnych okolicznościach "zwyczajnego" dojrzewania.

Gdyby ktoś powiedział Franciszce Bywalczyk, że jej dobre samopoczucie jest skutkiem ubocznym kosmicznej infekcji, jaka dokonała się w jej organizmie z chwilą połknięcia Muchy, popukałaby się w czoło. Tymczasem Zwiadowca z kosmosu, rzucając cienką jak pajęcza nić cumę we wnętrznościach Franki, zaszczepił jej obce oprogramowanie, które miało zdolność modyfikowania białka i wysyłania paradoksalnych impulsów do mózgu.
("Mucha")

Dydaktyczny charakter twórczości autorki przejawia się między innymi w opowiadaniu "Bombka". Wątek magicznego przedmiotu umożliwiającego podróż w czasie staje się punktem wyjścia dla przygody bardziej przyziemnej: takiej metaforycznej wycieczki w przeszłość, polegającej na rozmowach z najstarszym pokoleniem własnej rodziny, wspólnym przeglądaniem albumów z fotografiami. Trudno powiedzieć, czy istotniejszy jest tu element obyczajowy czy motyw fantastyczny.

Kajtek paznokciem delikatnie popukał w bombkę.
Pies jakby usłyszał hałas, otworzył oczy i uniósł rudy łepek. Kłapciaste uszy stanęły dęba. Tropek zeskoczył z kanapy i podbiegł do choinki. Mizerny wzrost nie pozwalał mu dosięgnąć bombki, ale wpatrywał się w nią z zadartym łebkiem, jakby dobrze widział chłopca po drugiej stronie. Szczeknął raz i drugi, ale dźwięk nie dotarł do Kajtka. Niczym w niemym kinie patrzyli na siebie – pies sprzed pół wieku i chłopiec.
"Bombka"

Zbiór opowiadań "Poppintrokowie" zalicza się do tych książek, które mają być wiarygodne, pokazywać spojrzenie "od wewnątrz" nie tylko dzięki nastoletnim bohaterom, ale i poprzez zastosowanie młodzieżowego języka. Efektem jest rozchwianie stylistyczne, przemieszanie stylu wysokiego z potocznym, co wydaje się naturalne do chwili, gdy stylizacja językowa wykracza poza dialogi i sięga komentarza narratora. W "Poppintrokach" nie mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, więc językowe szaleństwa narratora wypadają nieco sztucznie. Zresztą sposób wypowiadania się bohaterów nie świadczy zbyt dobrze o ich kulturze i inteligencji, nie sądzę by czytelnicy tego typu tekstu identyfikowali się z postaciami stosującymi sformułowania "Spadaj, dziadu!" czy "Idź się turlać, palancie!". Taka "fajna" młodzież raczej nie sięga po książki liczące ponad 200 stron. Poza tym nastolatki nie lubią być przedrzeźniane przez dorosłych, przy takich próbach wypadamy zawsze śmiesznie, jak przebierańcy, a więc (o ironio!) niczym bohaterowie "Parasolników" – staruszkowie w miniówkach i skejtowskich portkach.

Aleks, klnąc, na czym świat stoi, próbował dźwignąć się na nogi. Ale ilekroć prostował kolana, autobus wchodził w ostry zakręt i chłopak z łomotem lądował na brudnej podłodze.
Pogięło cię, stary grzybie?! – wrzasnął chłopak, pobladły z wściekłości.
Ale nie doczekał się odpowiedzi. Starzec za kierownicą tylko wyszczerzył zęby i, przekrzykując hałas silnika, rzucił przez ramię:
Spękany, co? – a potem powrócił do śpiewu. – Cool na maksa, ful i ekstraaa!!!
"Parasolnicy"

Książkę można polecić młodszym nastolatkom, choć właściwie trudno określić wiek adresata i moja opinia różni się od wskazówek wydawnictwa Literatura. Wydawca "Poppintroków" sugeruje bowiem, że odbiorcami książki mają być uczniowie szkoły podstawowej: seria "Z parasolem" adresowana jest do dzieci w wieku 6-10 lat, a na okładce zamieszczona została żartobliwa informacja: "Nie czytajcie, jeśli jesteście bojkami i nie macie co najmniej dziewięciu lat". Tymczasem w zbiorze znajdują się opowiadania o gimnazjalistach obok tekstów, którymi zainteresowane będą dzieci około dziesięcioletnie (dla młodszych tekst może być zbyt długi i "dreszczykowaty"). Starsza młodzież rzadko sięga po tak bogato ilustrowane publikacje, chyba że są to komiksy bohaterskie lub powieści graficzne, adresowane nawet do dorosłych. Ale nie ulegajmy stereotypom, może właśnie ta książka przyczyni się do zmiany nastawienia wydawców oraz czytelników i opatrzone licznymi ilustracjami powieści czy opowiadania dla nastolatków staną się normą?
"Poppintrokowie. Opowiadania z magią i dreszczem" są bardzo ciekawą pozycją ze względu na nawiązania do różnych gatunków i wykorzystanie rozmaitych motywów znanych fantastyce literackiej, filmowej i komiksowej, a także z uwagi na wspomniane ilustracje Anny Wielbut. Duże, wyraźne i dynamiczne rysunki w czarno-czerwono-szaro-różowo-białej tonacji wyróżniają ten zbiór spośród innych nowszych utworów literackich (a więc nie książek obrazkowych) widywanych na półkach księgarni i bibliotek. Tu intryguje nie tylko okładka, jak często bywa z książkami dla młodzieży, ale i ilustracje wewnątrz: nachodzące na siebie koty, balony-giganty, tło, na jakim pojawiają się anyżkowe bliźniaki w ostatnim "ujęciu" opowiadania, światło reflektora padające na "lamuskę", cyfrowy mózg będący w symbiozie z kosmiczną muchą i rozmaite nawiązania do sztuki komiksu. Anna Wielbut wydobywa z tekstu to, co ważne i wesoło go komentuje. Oby na polskim rynku wydawniczym pojawiało się więcej dobrze zilustrowanej literatury, w końcu młodzi czytelnicy zasługują na to, by dbano o ich wyobraźnię plastyczną nie tylko w książkach obrazkowych, które zazwyczaj adresowane są do najmłodszych dzieci i posiadają niewiele tekstu.
Bożena Itoya

Joanna Olech, Poppintrokowie. Opowiadania z magią i dreszczem, ilustracje Anna Wielbut, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Zuźka w necie i w realu

Oto nadszedł tak długo wyczekiwany przez nas moment – nareszcie ukazał się drugi tom przygód Zuźki, bohaterki stworzonej przez Dorotę Suwalską, a narysowanej przez Nikolę Kucharską: "Zuźka w necie i w realu". Jest to wymarzona lektura rozrywkowa dla dzieci w wieku około 8-12 lat. Wesołe inicjatywy czwartoklasistki i jej koleżeństwa doprawiane są wyczynami dorosłych, tym razem na przykład mama bohaterki dominuje w zakresie domowej rewolucji informatycznej. I choć w tej chwili dostęp do internetu jest w Polsce czymś oczywistym, dla dzieci wręcz naturalnym, książka, w której ważnym motywem jest uzyskanie stałego łącza, wcale się nie zestarzała i nie zdezaktualizowała. Właściwie zachowania dorosłych i dzieci "w necie", opisane przez Dorotę Suwalską w 2004 roku, tylko poszerzyły swój zasięg.

Potem zaczęłam się nudzić, ponieważ wciąż nie mogłam dopchać się do klawiatury. Poza tym zrobiło się późno i poczułam się okropnie śpiąca.
Gdy obudziłam się w nocy, mama wciąż siedziała przy komputerze, gdyż, jak się później dowiedziałam, dopiero nocą zaczyna się prawdziwe życie na czacie "Psychologia".

W drugiej "Zuźce" bohaterowie nie tylko poznają internetowe zwyczaje, udzielają się na forach i prowadzą wirtualne dochodzenia, są też rozdziały zupełnie analogowe. Klasa Zuźki uczestniczy w niezapomnianym (zwłaszcza dla gościa) spotkaniu autorskim, które Dorota Suwalska opisała chyba na podstawie własnych doświadczeń.

(...) Większość z nas czuła się jednak trochę rozczarowana. W końcu do czego to podobne, żeby pisarka nic nie wiedziała o swoim zawodzie: ani ile zarabia, ani nawet o tym, że jej książka jest o Magdzie Jakubowskiej.
A ile pani ma lat? – spytała Martyna z nadzieją, że chociaż na to pytanie uzyska odpowiedź.
Niestety, bardzo się pomyliła. I już pomyśleliśmy, że znów niczego się nie dowiemy, bo słynna pisarka okropnie długo zastanawiała się nad pytaniem Martyny, a dyrka zrobiła wściekłą minę. Naprawdę, nie sposób jej dogodzić: co wymyślimy pytanie, to jej się nie podoba.
Zdaje się... trzydzieści osiem – odparł w końcu nasz gość.
Po sali rozszedł się szmer, bo to smutne, kiedy ktoś jest już tak stary. Chociaż to chyba normalne u słynnych pisarek. I zrobiło nam się jej żal. Nic dziwnego, że nie mogła sobie przypomnieć, ile ma lat, ani odpowiedzieć na poprzednie pytania, bo w tym wieku skleroza murowana.

Ponadto tata bohaterki zapada na fontoholizm, podwórkowe towarzystwo oczekuje na śmierć po zjedzeniu tajemniczych jagódek, a klasa Zuźki doszukuje się nielegalnych działań nowych nauczycieli. Oczywiście pojawia się i wątek lekarski, bo Zuźka i jej młodszy brat Kacper wyjątkowo często wymagają fachowej pomocy. Tym razem udziela jej przeważnie małżeństwo lekarzy prowadzących przydomowy gabinet całodobowej pomocy medycznej. Rodzina Zuźki wpada więc to w trakcie grilla, to znów podczas wigilijnej kolacji, co wywołuje zdziwienie i radość uczestników tych przyjęć. Nas rozbawił szczególnie pancerny Kacperek i jego przygoda z czekoladowym Mikołajem.
Zaletą "Zuźki w necie i w realu" jest również naturalny styl pisarki. Czytając nie mamy bowiem wrażenia, że narrator przebrał się za dziesięciolatkę. Opowieści Zuźki są nawet bardziej dziecięce niż te, które znamy z przygód Mikołajka, a ilustracje Nikoli Kucharskiej podkreślają tę beztroską, komiczną atmosferę. Dorota Suwalska nie stosuje przesadnej stylizacji językowej, jej bohaterowie nie wypowiadają się jak młodociani gangsterzy, co niestety często zdarza się w polskiej literaturze dla dzieci i młodzieży.

W nocy miałam okropny sen. Przyśniły mi się straszliwe pedeefy. Miały oczyska lśniące zimnym niebieskim blaskiem. Zębiska jak u tyranozaura. I serfowały po białych plamach internetu. I ja – nieustraszony odkrywca – też byłam na tych plamach. Biedny mały badacz. Zbierałam złote jabłka w kamizelce ze zlotego runa, którą zrobiła mi na drutach babcia Zosia. I chciałam nabrać trochę żywej wody ze źródełka. Ale to źródełko było zamknięte, a ja nie znałam słowa kluczowego. I noga zaplątała mi się w sieć. A największy z pedeefów otworzył pysk, żeby mnie pożreć. Zaczęłam okropnie krzyczeć.

Książkę czyta się błyskawicznie, nie odczuliśmy w niej żadnych progów zwalniających, czyli mniej udanych pomysłów czy rozdziałów. Martwi nas ogromnie inna bariera – jak dotąd nie została napisana trzecia część "Zuźki", a ponieważ dwie pierwsze pierwotnie ukazały się dwanaście lat temu (z innymi ilustracjami), nie mamy zbyt dużej nadziei na jej powstanie. A może jednak doczekamy się wielkiego powrotu Zuźki?
Bożena Itoya

Dorota Suwalska, Zuźka w necie i w realu, ilustracje Nikola Kucharska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Detektyw Miś Zbyś w kosmosie


Wybierając książki dla najmłodszych dzieci rodzice, dziadkowie i inni zainteresowani kierują się różnymi kryteriami. Dla niektórych w cenie jest to, co pewne, a więc klasyka, wznowienia naszych kultowych lektur sprzed lat, znani autorzy. Inni w wyborze koncentrują się na krótkich czytankach, bywa też, że o sięgnięciu po publikację decydują ładne ilustracje. Na szczęście do lamusa odchodzi pogląd, że komiks to nie książka i nie warto poświęcać mu uwagi. Jeśli zależy nam na prostej, detektywistycznej historii, wyjątkowych, kolorowych, wesołych i nowoczesnych ilustracjach, a przy tym chcielibyśmy zachęcić dziecko do samodzielnego czytania, to wertując księgarniane i biblioteczne regały prędzej czy później natkniemy się na serię komiksów "Detektyw Miś Zbyś na tropie". Trzy dotychczasowe albumy ("Lis, ule i miodowe kule", "Złoty Sokół Teksański", "Kosmos to za mało") stworzyli trzej artyści: scenarzysta Maciej Jasiński, rysownik Piotr Nowacki i pan od kolorów Norbert Rybarczyk.
Z komiksem "Kosmos to za mało" poradzą sobie już pięcio- i sześciolatki dopiero składające pierwsze samodzielnie czytane zdania. Historyjka będzie zrozumiała także dla młodszych dzieci, którym czytają rodzice lub starsze rodzeństwo. Oto Miś Zbyś i Borsuk Mruk prosto z przygody na Dzikim Zachodzie wpadają w kolejną złodziejską aferę. Tym razem zostają zwerbowani przez tajemniczych agentów i skuszeni wizją podróży kosmicznych przyjmują zlecenie w bazie na Księżycu.
Bohaterowie wesoło hopsają między kolorowymi konsoletami i księżycowymi norkami, wypatrując podejrzanych typów w tłumie różnorakich zwierzątek. Ich droga prowadzi w dół, w górę, a nawet do góry nogami, ku zjeżdżalniom, hangarom, teleporterom i małej mistyfikacji. Obrazki niemal fosforyzują i wyskakują z ramek, tyle w nich świstu i pogoni. Obce formy życia fascynują i niespecjalnie straszą, bawimy się świetnie przy scenach rozgrywających się w słabym świetle monitorów, księżycowej aurze (różowy piach, fioletowo-niebieskie liście palm...), a nawet przy zgaszonym świetle. Wszystkie rozstrzygnięcia graficzne i kolorystyczne zachwycają młodszych i starszych czytelników, a tych ostatnich bawią nawiązania do "Gwiezdnych wojen" oraz innych ikon kultury popularnej. Do albumu wraca się wielokrotnie, wyszukując szczegóły, które może zostały przeoczone przy poprzednich lekturach i po prostu upajając się całością.
Według wielu dorosłych "książeczka" dla dzieci powinna być po prostu kolorowa i wesoła, "Detektyw Miś Zbyś na tropie. Kosmos to za mało" mieści się w tej kategorii, ale też sięga dalej – jest publikacją wysokiej jakości, dopracowaną, oryginalną i dokładnie dopasowaną do potrzeb i możliwości konkretnej kategorii wiekowej.
Bożena Itoya

Maciej Jasiński, Piotr Nowacki, Norbert Rybarczyk, Detektyw Miś Zbyś na tropie. Kosmos to za mało, seria Krótkie Gatki, Kultura Gniewu, Warszawa 2016.

Komu zupki?


Książki o dobrych czarownicach przeważnie wywołują entuzjazm najmłodszych dzieci, a czasem pozostają ulubionymi lekturami znacznie dłużej – my wracamy do nich latami. Jedną z takich pozycji może okazać się "Komu zupki" Quitterie Simon (tekst) i Magali Le Huche (ilustracje), historia Gryzminy i zmiany jej miny. Opowiadanie to jest udaną kompozycją kilku nieco zmodyfikowanych bajek oraz prostych, humorystycznych pomysłów autorki. Dowcipne ilustracje partnerują narracji literackiej, właściwie jest to bajka tekstowo-rysunkowa.


O czym jest ta opowieść i czemu ma służyć? Przede wszystkim spodziewajmy się zabawy. Drzewa falują, zwierzęta harcują, czarownica zupkę kleci, a zakończenia nie domyślą się dzieci. Z motywów, które w oryginalnym kontekście wydawały mi się zawsze dość okrutne, jak rola wilka w "Czerwonym Kapturku" czy postępowanie rodziców w "Tomciu Paluchu", ulepiona została zgrabna komedia. "Komu zupki?" nie zawiera typowego morału, choć po tej lekturze mały odbiorca może nabrać chętki na zwykłą zupę warzywną, bo też okazuje się ona wywarem zaiste magicznym. Niezwykle zachęcający jest sam tytuł, będący zasługą polskiej tłumaczki Iwony Janczy (we francuskim oryginale "Une soupe 100% sorcière"), kojarzy się bowiem z dziecięcą zabawą, do której zapraszani są wszyscy czytelnicy.
Książka została wydana efektownie, w twardej oprawie (otwieranej "w poziomie", a nie "w pionie", jak zazwyczaj bywa), dużym formacie, z wyraźnym tytułem, ilustracją na okładce dostrzegalną z daleka oraz z apetycznym wzorem na wyklejkach. We wnętrzu przeważają ilustracje "plenerowe", co potęguje wrażenie przewiewności, lekkości i wolnej przestrzeni (interpretacyjnej, jeśli ktoś chce sięgać głębiej), wywoływane już przez sam tekst. Moją jedyną wątpliwość wzbudza wybór czcionki, zbyt ozdobnej, a przez to nieco męczącej wzrok. Zwariowana historyjka o przyjaźni i czarującej zupce jest jednak czytelna dla wszystkich i na pewno da dzieciom moc radości.
Bożena Itoya

Quitterie Simon, Magali Le Huche, Komu zupki?, przekład Iwona Janczy, Wydawnictwo Adamada, Gdańsk 2016.

Ząb akrobata i mama kontra wróżka zębuszka


W literaturze dla dzieci nie istnieją "za małe" tematy, wspaniałą historię można wysnuć z każdego szczegółu, właściwie więc nie dziwi, że Katarzyna Wasilkowska napisała książkę o czymś tak niewielkim jak ząb mleczny. Zresztą dorośli raczej nie pamiętają, jak ważna to kwestia, niejakie pojęcie o powadze sytuacji "ząb mi się rusza" mają rodzice przedszkolaków i młodszych uczniów. Właśnie z tych dwóch punktów widzenia opowiedziane zostały losy zęba akrobaty (opowiadanie "Mleczak") i starcia pewnej Mamy z wróżką zębuszką (opowiadanie "O tym, jak Mama szukała mleczaka").
Dwa teksty zawarte w książce "Mleczak" różnią się pod względem narracji, sytuacji oraz poziomu fantazji, bardzo wysokiego w drugim opowiadaniu. Pierwsza historyjka rozgrywa się w domu i opowiada o propozycjach rozwiązania problemu "ząb mi się rusza", jakie wysuwają Marcyś (właściciel wygimnastykowanego mleczaka), jego mama i tata. Zębowe przygody są komiczne, a rozwiązanie świeże i... zręczne. Nastrój przypomina nieco przygody Mikołajka.

Marcyś powiedział, że co to, to nie ma mowy, że nie jest głupi i zna się na podstępach, i na swoich prawach też się zna, i zapytał, czy Tata nie chce czasem używać przemocy wobec tego zęba, bo on, Marcyś, może zacząć wrzeszczeć. I na wszelki wypadek zaczął wrzeszczeć.

Miło czyta się to opowiadanie w rodzinnym gronie, napisane zostało bowiem w prosty sposób – według mojego syna właśnie tak wypowiadają się dzieci pod koniec przedszkola i na początku szkoły podstawowej, więc najmłodszym czytelnikom (i słuchaczom) wyda się naturalne i zabawne. Dorośli natomiast mogą się dziwić brakowi dialogów i powtórzeniom ("powiedział" / "powiedziała" niemal w każdym akapicie, "Marcyś" czasem dwa razy w zdaniu), bo taką właśnie konwencję przyjęła autorka.

Marcyś powiedział, że za nic w świecie nie zgodzi się na wyrywanie żadnych części ciała, i zapytał, czy Tata wyrwie dziadkowi głowę, bo też się mocno chwieje.

Dialogów nie brakuje za to w drugiej historyjce pod tytułem "O tym, jak Mama szukała mleczaka". Sądząc po plastycznym łączniku – dwustronicowej ilustracji ze śpiącym Marcysiem, opowiadanie dotyczy tego samego mleczaka i tej samej Mamy. Tutaj jednak wychodzimy poza granice mieszkania i realnego życia rodzinnego, bo też bohaterka nie tyle rzeczywiście szuka tytułowego zęba, co prowadzi na temat zguby bajkową rozmowę z pewnym ślimakiem.

Po co tej... tej wróżce, tej...
Zębuszce – podrzucił Ślimak.
Właśnie. Po co jej mleczaki? – zapytała Mama.
Ślimak westchnął nad ludzką niewiedzą.
Karmi nimi Księżyc – wyjaśnił. – No, nie wytrzeszczaj tak oczu. Nie mów, że nie widziałaś, że Księżyc trzeba dokarmiać? Wróżka Zębuszka zbiera mleczne ząbki dzieci z całej Ziemi i wrzuca je do Księżyca przez małe kraterki. Księżyc kręci się wokół Ziemi i do tego potrzebuje energii. Dzieci mają tak dużo energii, że nawet w wypadniętych mleczakach jest jej pełno.

Lektura drugiego opowiadania była dla nas jeszcze przyjemniejsza niż w przypadku "Mleczaka". Fantastyczna, baśniowa atmosfera i przekonanie, że także mamy trafiają czasami do jakiejś Narnii, na pewno zostaną w nas na długo. Książeczki takie jak ta sprawią radość wszystkim początkującym zbieraczom opowieści.

Każdy, kto ma w sobie choć okruszek wesołości, chodzi po plaży boso. – odezwał się Ślimak po chwili. – Nie dość, że wygodniej, to o ile przyjemniej! To prawie jak latanie. Niezupełnie, ale prawie. Ziarenka piasku przesypują się między palcami, czasem chłodne, czasem gorące. Stopy na wolności wariują ze szczęścia. Ale buty... – Ślimak spojrzał na Mamę surowo. – Buty na plaży to jak kara dla stóp!

Ilustracje Anny Gensler bardzo dobrze oddają atmosferę opowiadań Katarzyny Wasilkowskiej i punkt widzenia każdego z głównych bohaterów: w "Mleczaku" są proste, niemal naiwne, a w "O tym, jak Mama szukała mleczaka" wprost kipią barwami, zawijasami, wybuchami światła i marzeniami sennymi. Ilustratorka ma swój rozpoznawalny styl: bawią nas charakterystyczne uszy i nosy postaci, a komiksowe wstawki (nadpsuty ząb i wyrwany mleczak z krzyżykami zamiast oczu) wywołują wręcz chichot, kolorowe kleksy i fantastyczne perspektywy mogą rozruszać wyobraźnię, natomiast wielkie oczy kojarzyć się z kreskówkowymi słodziakami. Czytelnicy na pewno będą długo wpatrywać się w te jasne obrazki, na których każdy, niezależnie od wieku jest dzieckiem i zna drogę do świata baśni. To wymarzone towarzystwo dla autorki, która słowami przenosi nas do jakiegoś równoległego wymiaru, czy też po prostu pomaga nam zauważyć, że cały czas mamy do niego dostęp.

Mama szła brzegiem morza. Powietrze było cichusieńkie. I pomarańczowe. Bywają takie momenty między nocą a dniem. Słońce nie wschodzi jeszcze, tylko przewraca się na drugi bok i na pociechę wysyła za Ziemię kilka bladych promieni. Świat przypomina sorbet pomarańczowy z waniliową mgiełką.
Bożena Itoya

Katarzyna Wasilkowska, Mleczak, ilustracje Anna Gensler, seria Poduszkowce, Literatura, Łódź 2016.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Gimnazjaliści z klasy pani Czajki

Wśród licznych polskich powieści obyczajowych dla młodzieży warto zwrócić uwagę na "Klasę pani Czajki" Małgorzaty Karoliny Piekarskiej, ponieważ jest to utwór w dużym stopniu wzorcowy dla tego typu publikacji. Reprezentowani są spodziewani bohaterowie, oczekiwane sytuacje i relacje, świat przedstawiony jest realistyczny (brak elementów fantastycznych), akcja osadzona w konkretnym miejscu (Warszawa, Saska Kępa) i czasie (koniec XX / początek XXI wieku). Pierwszy rozdział zastaje bohaterów przejętych rozpoczęciem roku szkolnego w pierwszej klasie gimnazjum, a ostatni odprowadza ich na wakacyjne wyjazdy po zakończeniu klasy trzeciej. Jako czytelnicy śledzimy więc powstawanie klasowej społeczności, zacieśnianie więzów, zmiany towarzyskich układów, a wreszcie rozstanie grupy.
Książka jest długa (351 stron), ale lekka w lekturze. Autorka opisała zwyczajne sytuacje i emocje, jakich doświadcza większość nastolatków. Wydarzenia przedstawiane są z punktu widzenia różnych postaci, jednak w narracji wyczuwa się przede wszystkim dziewczęcą wrażliwość i sposób postrzegania świata, bo też główną bohaterką jest dorastająca dziewczyna, imienniczka autorki.
Małgorzata Karolina Piekarska porusza kilka istotnych problemów współczesnej młodzieży, przynajmniej tej wielkomiejskiej. Ta lektura może pomóc czytelnikowi w uświadomieniu sobie, że dana kwestia dotyczy także (ale nie tylko) jego, nauczyć dystansu do siebie, przybliżyć sposób myślenia rówieśników. Problem prawdopodobnie okaże się przejściowy, jednak czasem wymaga intensywnej pracy nad sobą lub pomocy rówieśników, rodziców i nauczycieli – takie wnioski mogą zrodzić się w głowie czytelnika.

Co mam powiedzieć? – wybuchnął. – Że mam szlaban? Że nie mogę do nikogo dzwonić, do nikogo przychodzić ani nikogo do siebie zapraszać? To chcesz usłyszeć? Ale może ucieszy cię to, że nigdy więcej nie pójdę na żadną klasową imprezę? Mam was wszystkich gdzieś! – Michał krzyknął tak głośno, że ludzie zaczęli się oglądać. Kinga poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Michał, ujrzawszy pierwsza na jej policzku, mruknął: – No tak. Stary babski numer. Będziesz płakać. Co na mnie chcesz wymusić? – spytał ostro.

Uczniowie pani Czajki różnią się pod względem urody, zamożności i "pochodzenia społecznego", zainteresowań i pasji (książki, gry planszowe i towarzyskie, sport, dogryzanie innym, chłopcy...). samooceny, ambicji, poczucia humoru, sytuacji rodzinnej (rodziny pełne, samotne matki, rodzice rozwiedzeni w drugich małżeństwach), sposobu wychowania (od bardzo surowego po całkiem luźny). Wszystkie te różnice prowadzą do nieporozumień i konfliktów, ale też uczą życia, a zdarza się, że skutkują niespodziewanymi przyjaźniami oraz związkami damsko-męskimi, wedle zasady "przeciwieństwa się przyciągają". I choć nie z wszystkimi prawdami głoszonymi w książce się zgadzam, nie pomniejsza to mojej sympatii dla niej, bo też po prostu autorka przedstawia poglądy różnych osób, przeważnie niezupełnie dojrzałych i doświadczonych w kwestiach, o których się wypowiadają.

(...) Oboje powiedzieli jej, że pomysł pójścia do innej szkoły niż Michał wcale nie jest taki zły.
To będzie sprawdzian waszych uczuć – przyznała patetycznym tonem mama, a jej wywód zakończył Kuba: – Wbij se to, siora, do głowy. Jak ludzie są w jednej klasie i się rozstaną, to klasa dzieli się na dwa obozy, a tak... będziecie wolni od niesnasek.

Klasa pani Czajki żyje głównie (spełnioną i niespełnioną) miłością, zauroczeniami i flirtem. Nie przypominam sobie, by w mojej ośmioletniej szkole podstawowej i czteroletniej szkole średniej "te sprawy" były aż tak ważne i decydujące, choć tamte czasy pamiętam bardzo dobrze i nadal widuję się z przyjaciółmi z obu szkół. W "Klasie pani Czajki" brakowało mi silnych więzi przyjaźni damsko-męskiej, bardzo ważnej dla budowania tożsamości nastolatka, niezależnie od płci. U Małgorzaty Piekarskiej tolerowanymi dalszymi znajomymi są koledzy chłopaka (w znaczeniu sympatii) lub koleżanki dziewczyny, ale wszelkie ściślejsze kontakty między osobami odmiennych płci są równoznaczne z randkowaniem. Nie ma tu tych kilkuosobowych paczek przyjaciół, w których każdy lubi się i kontaktuje z każdym, bez podtekstów – a tak właśnie bywa w rzeczywistych klasach pani Kośki, Kiełbowicz czy Dziwińskiej.
Powieść jest bardzo wciągająca i przydatna dla młodzieży, miejscami (szkoda, że nie częściej) zabawna, a chwilami ociera się o scenariusz romantycznego serialu dla dziewcząt. Lektura ta będzie dobrym wprowadzeniem do gimnazjalnej inicjacji, choć powinna się spodobać także nieco młodszym i starszym czytelnikom, po prostu nastolatkom w każdym wieku.
Bożena Itoya

Małgorzata Karolina Piekarska, Klasa pani Czajki, projekt okładki Marta Blachura, Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Humory Hipolita Kabla


Roksana Jędrzejewska-Wróbel, autorka między innymi uwielbianych przez nas książek "Kamienica i "Siedmiu wspaniałych", napisała niedawno nową, cudowną opowieść o pewnym humorzastym psie. Hipolit Kabel jest wyjątkowym jamnikiem, trochę prawdziwym, bo rzeczywiście psy miewają rozmaite nastroje, ale przede wszystkim bajkowym, ponieważ posiada dużo cech i zainteresowań typowo ludzkich. Jak każdy zantropomorfizowany bohater, może służyć jako zwierciadło słabostek i śmiesznostek czytelnika.

Potem pobiegł truchtem do makaronu, a ponieważ ten był wciąż niegotowy, a błogość w sercu nadal bulgotała nadmiarem, Kabel pomyślał, że skoro jest jej tak dużo, to obdzieli nią bliższych i dalszych (choć raczej wyłącznie dalszych) znajomych z psiego portalu Pod Budą.
Nie zaglądał na niego zbyt często, ale dużo słyszał o tym, że Pod Budą to fantastyczne miejsce. Zrobił więc sobie zdjęcie na tle czystych okien i zamieścił je na swoim profilu z podpisem: "Jestem szczęśliwy, gotuję obiad". Przy okazji zerknął na inne profile. Jednak to, co zobaczył, sprawiło, że apetyt na sos boloński zniknął, jakby go nigdy nie było. Bo oto z monitora wyskoczyły na niego puchary z wystaw, medale z pokazów oraz uśmiechy spod palm i basenów. (...) Nikt! Nikt nie sfotografował się z durszlakiem do odcedzania makaronu! Nikt! Nikt nie napisał, że jest szczęśliwy, bo umył okna.
W jednej chwili satysfakcję z miło i pożytecznie spędzonego dnia zastąpiły w sercu Hipolita Kabla zazdrość i poczucie, że jest kompletnym nieudacznikiem. Jedynym jamnikiem, który nie ma światu i znajomym z Psiej Budy absolutnie nic do zaoferowania.

W rozwiązywaniu osobistych tragedii pomaga Hipolitowi jego przyjaciel, kocieł, o, przepraszam, Kocioł. Właściwie osoba ta nazywa się Alojzy Kocioł i charakteryzuje się niezwykłym opanowaniem, cierpliwością oraz wyrozumiałością względem Hipolita, służąc jamnikowi jako balsam dla znerwicowanej duszy, kompas emocjonalny oraz lekarstwo na wszelkie smutki. Czasem też po prostu sprowadza przyjaciela na ziemię, swoim kocim dystansem pomniejszając to, co wydawało się barierą nie do pokonania.

Psia Buda? – zainteresował się Kocioł, który właśnie stanął w drzwiach. – Mówisz o tym dziwnym czymś, co założyły psy, żeby się między sobą przechwalać?
Koty nie mają swojej Budy w internecie? – zdziwił się Kabel.
Oczywiście, że nie! My, koty, nie lubimy się porównywać, jesteśmy na to zbyt wyjątkowe – prychnął Kocioł i postawił na stole butelkę deszczówki. – Świeżutka, prosto z kałuży, akurat na proszony obiadek.

Opowiadanie o marzeniach i ideałach z portali społecznościowych jest bardzo zabawne, ale i prawdziwe, wszak znamy podobne problemy zarówno z fachowych analiz na temat wpływu internetu na użytkowników (nie tylko małoletnich), jak i z autopsji. W tej (pierwszej) historyjce Roksana Jędrzejewska-Wróbel zbliża się do konwencji bajki terapeutycznej, kolejne rozdziały są bardziej uniwersalne i oderwane od rzeczywistości – zwykłemu śmiertelnikowi trudno byłoby zapędzić się w Kablowe humory.

Przeżywanie złego dnia bez widowni nie jest dostatecznie tragiczne. Wrona się nie nadawała, ale na szczęście Kabel nie musiał być skazany na nieodpowiedzialne wrony. Miał przyjaciela. "Przyjdź natychmiast. To jest najgorszy dzień w moim życiu. Jesteś mi potrzebny" – napisał SMS-a do Kocioła i wygodniej usadowił się w koszyku. Nagle kątem oka zobaczył swoje odbicie w lustrze. "Niedobrze. Wygląda, jakbym się wylegiwał. Zero dramatyzmu" – pomyślał Kabel i po raz kolejny wyskoczył z koszyka. A kiedy po paru minutach Kocioł pojawił się w drzwiach, z pyska Hipolita wystawał koniec języka, spod pachy termometr, a z głowy zwisał mu kompres z ręcznika.

Hipolit zdecydowanie wymyśla swoje przypadłości, niczym niezapomniana pani Emilia z "Nad Niemnem" Elizy Orzeszkowej. W jednym z opowiadań pada nawet słowo-klucz: hipochondryk. O ile jednak pani Emilia nigdy nie należała do moich literackich faworytów, o tyle Hipolit Kabel nie jest personą wywołującą w czytelniku irytację, wręcz przeciwnie, wzbudził naszą ogromną sympatię. Ja i syn śmialiśmy się przy każdej z ośmiu historyjek, a potem opowiadaliśmy o nowym "książkowym koledze" mojej mamie. Mamy wielką nadzieję, że Hipolit powróci w kolejnych książkach.
Na uwagę zasługuje również plastyczna część książki. Z pracami Grażyny Rigall spotkałam się po raz pierwszy (kiedyś chyba czytaliśmy "Koty, czyli historie z pewnego podwórka" Melanii Kapelusz, ale właściwie nie pamiętamy) i było to spotkanie bardzo udane. Już przy otwieraniu "Humorów Hipolita Kabla" towarzyszyły nam szerokie uśmiechy wywołane przez serdelkowe wyklejki w sepii. Dalej było równie wesoło i nastrojowo. Ilustratorka używa kolorów odpowiadających nastrojom bohatera, a więc brązów, szarości, beżów, ale że humory te są tylko do pewnego stopnia prawdziwe, więc i ilustracje trudno nazwać ponurymi zawsze znajdzie się jakiś jasny, wesoły element, a całe obrazy sprawiają wrażenie stonowanych, nie zaś smutnych. Młody czytelnik chętnie wyszukuje na kolejnych stronach szczegóły, jak numery stron, czasem umieszczone w nietypowych miejscach. Z "Humorów Hipolita Kabla" zapamiętamy też cienie, widoczne na prawie każdej ilustracji, niecodzienne pudełka i ubrania, ozdoby choinkowe oraz dywanik (lub tapetę) z krawieckiego wykroju. Współpraca Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel i Grażyny Rigall to jedna największych czytelniczych przyjemności, jakie spotkały nas w ostatnich miesiącach.
Bożena Itoya

Roksana Jędrzejewska-Wróbel, Humory Hipolita Kabla, ilustracje Grażyna Rigall, Wydawnictwo Adamada, Gdańsk 2015.

Miasto labiryntów


Odkąd mój syn nauczył się wytrwale wodzić ołówkiem od startu do mety, łakomie zerkamy na wszystkie bloki z labiryntami, bo jest to jego ulubiony typ łamigłówek. Naprawdę udane publikacje zdarzają się rzadko, jeśli w ocenie weźmiemy pod uwagę oryginalność, atrakcyjność wizualną, trudność (za łatwe labirynty są nudne!), ale i rozwiązywalność (za trudne lub błędne powodują rezygnację). Często dochodzi jeszcze jeden czynnik: historia czy koncept wiążące labirynty. W "Mieście labiryntów" Jarosława Adama Kalinowskiego elementem spajającym kolejne łamigłówki jest przestrzeń miejska, mamy też bohaterów, którym musimy pomagać w przejściu ich poplątanej ścieżki, by wykonać następne, zapowiadane przy każdym labiryncie zadania.
Publikacja przeznaczona jest raczej dla starszych dzieci niż przedszkolaków, bo najprzyjemniej korzysta się z niej samodzielnie czytając zadania. Mojemu synowi spodobał się tekst i to, że autor zwraca się bezpośrednio do czytelnika, powierzając mu kolejne misje ratunkowe: wskaż kotu Benkowi drogę przez dachówki, ślimaka Piotrka przeprowadź na górę żywopłotu, umyj grubą żyrafę Emmę błądząc między jej cętkami, pomóż Feliksowi dopłynąć do kranu w zalanej łazience, panu śmieciarzowi – zebrać bałagan z podwórka, znajdź końcówkę dystrybutora na stacji benzynowej i pieczątkę w morzu listów na poczcie, pokonaj labirynt opon, by odnaleźć klucz, przejdź przez gąszcz kabli w poszukiwaniu odpowiedniej wtyczki do gniazdka; albo zlecając inne, czysto rozrywkowe zadania: pokonaj labirynt na rzeźbie robota, by wygrać bilety do kina, a na filmie przejdź drogę narysowaną na kostiumie potwora, zbadaj strukturę próbek w laboratorium, spróbuj nie zgubić się w labiryncie spaghetti na wielkim plakacie. Każdy, kto z sukcesem ukończy misję ratowania miasta, poczuje się jak lokalny superbohater – tyle ocalonych istnień!
Pomimo bałaganiarstwa obywateli, wakacyjny pobyt w "Mieście labiryntów" bardzo się mojemu synowi podobał, z jednym wyjątkiem: nie mógł przeprowadzić gołębia przez tumany dymu wylatującego z komina fabryki. Cóż, może należy tę ślepą uliczkę traktować symbolicznie – zwierzęta nie poradzą sobie z niektórymi typami ludzkiej ingerencji w środowisko?
Ilustracje Jarosława Adama Kalinowskiego są proste i wesołe, dziecku obcowanie z nimi sprawia przyjemność, a rodzic może zastanawiać się, czy tylko jemu okładka (i niektóre prace wewnątrz) kojarzy się z Nikiforem?
Bożena Itoya

Jarosław Adam Kalinowski, Miasto labiryntów, Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.