cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 27 marca 2014

Na budowie...



Miasteczko Sprężyna Zdrój. Byliście tam? Jeśli nie, to dzięki BABARYBIE możecie tam wpaść na chwilę lub na znacznie dłużej. To wydawnictwo dba o naj-najmłodszych czytelników. W przypadków dwóch książek, o których chcę napisać adresatami mogą już być dwulatki, które w dodatku z lekturą mogą sobie poradzić prawie zupełnie same.

Tekturowe książki Stephana Lompa „Auta” i „Na budowie” mają po 4 duże rozkładówki każda, a na nich żadnej litery, za to mnóstwo rysunków wypełniających całą powierzchnię.

Na ostatniej okładce postaci występujące w książce są krótko opisane, np. Rodzice Mimika budują dom albo Lwica Formułeczka zaprasza na wyścigi. Zadaniem malucha jest wyszukanie poszczególnych bohaterów i podążanie za nimi po uliczkach Sprężyny Zdroju lub zakamarkach budowy. Dzieciaki to lubią, przy okazji ćwiczą spostrzegawczość. Dla rodziców to może być ciekawa odmiana, kiedy z lektorów przemienić mogą się w słuchaczy.

Książki są do wielokrotnego czytania: najpierw służyć mogą do rozpoznawania i nazywania rzeczy, potem do śledzenia akcji i opowiadania całych historii. Słowem dobry prezent na drugie urodziny, do przekazania młodszemu rodzeństwu po kolejnych dwóch latach.

Katarzyna Dołęgowska-Urlich
Od wydawcy: Wielkoformatowe książki obrazkowe (picture booki) z twardego kartonu - każda rozkładówka to kolorowa panorama pełna niezwykłych przygód, z której oglądania nawet najmłodsze dzieci będą czerpać radość, rozpoznawać ulubione pojazdy i postacie oraz śledzić niezliczoną ilość zmieniających się szczegółów.

środa, 26 marca 2014

Oswajenie lęków

Kiedy po raz pierwszy otworzyłam leżącą na moim biurku czerwoną książeczkę w białe kropki, poczułam znajomy dreszcz. Wspomnienie, a raczej cień wspomnienia z głębokiego dzieciństwa. Obok tomów bajek i wierszyków w naszej domowej biblioteczce stały książki dla dorosłych: powieści, podręczniki, poradniki medyczne, albumy. Pamiętam, z jaką fascynacją zdejmowałam je z półki i przeglądałam. Były tam ilustracje i zdjęcia, których znaczenia nie rozumiałam i które wzbudzały często mój lęk, a mimo to nie mogłam oderwać od nich wzroku. Zdarzały się też książki dla dzieci z ilustracjami jakby zupełnie nieprzeznaczonymi dla młodego czytelnika. Do dziś pamiętam wydanie "Pchły Szachrajki" z lat 80. z przerażającymi ilustracjami mężczyzn z głowami owadów.

"Złe sny" Oli Cieślak (wydawnictwo Bona) wyciągają na wierzch te niepokojące wspomnienia z dzieciństwa. Słowa, które z niezrozumiałych powodów budziły strach, i ilustracje, które sprawiały, że szybko przewracaliśmy tę jedną konkretną stronę w ulubionej książce - albo chowaliśmy ją głęboko na dnie szafy.

Na pierwszy plan wysuwają się ilustracje. Abstrakcyjne, oniryczne. Twarze - jedne powykrzywiane, karykaturalne, inne znów urocze, ale przez to jeszcze bardziej niepokojące. Niezgrabne litery, wypełniane pieczołowicie ołówkiem, rysunki kopiowane przez kalkę, z ich charakterystyczną, toporną kreską. Autorka chętnie sięga po techniki wprost ze szkolnej ławy: mazaki, wycinki z gazet, farby, kredki, długopis, tusz. Przeglądając książkę, odnosiłam wrażenie, że oglądam ostatnie strony zeszytu szkolnego, zapełniane w trakcie lekcji produktami znudzonego uczniowskiego umysłu. Ten zwariowany miszmasz dopełniają teksty, czasem celowo trudne do znalezienia i odczytania (jak napis ukryty w niebiesko-żółtej kratce, od której bolą oczy), czasem znów wypełniające całą stronę. Złe sny - zbudowane w oparciu o dwuznaczność pewnych słów. Jest tu mamusia, która lubiła przy sobocie zgotować swoim dzieciom piekło (kobieta z zamieszczonego zdjęcia posyła czytelnikowi demoniczny uśmieszek) albo - moja ulubiona - kasjerka, która umiała każdego trafnie podsumować (napis na paragonie).
Całość tworzy dzieło, które w pewien sposób uzależnia. Niektóre ilustracje przyciągają uwagę bardziej niż inne, sprawiają, że mamy ochotę wrócić i przyjrzeć im się jeszcze raz. Historie ze snów są absurdalne, ale przez to również nie dają o sobie zapomnieć. Trzeba przy tym powiedzieć jasno: jest to książka skierowana na pierwszym miejscu do dorosłego czytelnika. Wymaga pewnego wyrobienia, które pozwoli docenić zabawy słowne i ilustratorski talent autorki. Dla dzieci również może być ciekawym doświadczeniem, choć z pewnością na nieco innym poziomie.
Joanna Pietrulewicz

Od wydawcy: Złe sny to zabawa słowem i obrazem; zlepek absurdalnych historii podobnych sennym marom. W całości tworzą swoisty notatnik zmagań z wyobraźnią (dodajmy - dość szaloną, karmiącą się kolażem i lekkim językowym poczuciem humoru).

Gimnastyka dla ... języka!

Jako osoba na co dzień pracująca z tekstami, zawsze z przyjemnością przyglądam się wszelkiego rodzaju zabawom językowym. Agnieszka Frączek, językoznawczyni i leksykografka, a zarazem popularyzatorka poprawnej polszczyzny, porusza się na tym polu niezwykle swobodnie. Jest autorką licznych książeczek dla dzieci, obejmujących różne aspekty języka: homonimy, homofony, frazeologizmy. Tym razem na tapetę wzięła poprawną wymowę, tworząc zgrabne wiersze, które nie tylko świetnie czyta się na głos, ale które mogą też stanowić podstawę do ćwiczeń logopedycznych z najmłodszymi. W książeczce "Rymowane dranie, czyli wiersze trudne niesłychanie" zgromadzono cztery wydane wcześniej tomiki z serii "Na końcu języka": "Dranie w tranie", "Struś na cisie i inne fisie", "Kernel Kornel i inne wiersze niesforne" oraz "Muł Mądrala i innych wierszy co niemiara". Zawierają one krótkie, zabawne wierszyki, z których każdy kładzie nacisk na parę głosek, oznaczonych w tekście pogrubioną czcionką i umieszczonych w rogu strony (p-b, t-d, dz-dż, r-l, tr-dr...). Dodatkowo do książki dołączono płytę z nagraniami przygotowanymi przez studentów Szkoły Filmowej w Łodzi.
Wierszom towarzyszą pogodne, szalenie kolorowe ilustracje - dzieło Małgorzaty Flis, Magdaleny Kozieł-Nowak i Marianny Jagody-Mioduszewskiej. Prace zostały wykonane techniką mieszaną, przede wszystkim farbami i kredkami. Każda strona to nowy styl, zestaw kolorów i układ tekstów - słowem, zwariowana mieszanka, świetnie oddająca nieco absurdalny charakter tekstów.
Same wiersze mają wyraźne rymy i rytm, dzięki czemu czyta się je z przyjemnością. Weźmy chociażby rymowankę "Fafik, Felek i wafelek", trenującą wymowę f-w:
Fafik dostał dziś od Felka
trzy i pół wafelka.
Teraz piesek wcina wafle,
aż furkoczą fafle.
Jak to bywa z tekstami tworzonymi pod wpływem narzuconych z góry ograniczeń, w wierszach natkniemy się czasem na rzadkie słowa, które mogą sprawić dzieciom pewien problem. Na szczęście autorka zapobiegliwie umieściła na końcu książeczki słowniczek, w którym ze szczyptą humoru tłumaczy znaczenie co trudniejszych wyrazów. Pod hasłem "fafle" znajdziemy informację, że są to "wargi u psów. Muszą mieć jakieś niewidzialne połączenie z ogonem, bo głaskanie psa po faflach natychmiast wprawia w ruch ogon". Dobór haseł w słowniku jest całkowicie subiektywny, więc możliwe, że nie znajdziemy tam wszystkich nieznanych terminów, ale jest on wart przejrzenia sam w sobie.
Możliwości wykorzystania "Rymowanych drani" jako pomocy dydaktycznej nie kończą się oczywiście na ćwiczeniach logopedycznych. Wiersze te mogą stanowić doskonałą bazę do lekcji języka polskiego, chociażby jako punkt wyjścia do kreatywnej zabawy z językiem. Z pewnością sprawdzą się też jako trening wymowy dla uczących się polskiego; użyte przez autorkę bogate słownictwo jest dodatkowym atutem. Ale przede wszystkim powinny sprawić frajdę dzieciom i rodzicom, chcącym wspólnie pogimnastykować język.
Joanna Pietrulewicz 

Od wydawcy: Zbiór złożonym z czterech wcześniej opublikowanych tomików wierszy logopedycznych, ukazujących się w serii „Na końcu języka”. Ma ona zachęcić rodziców i dzieci do wspólnej zabawy słowem, a przez zabawę – korzystnie wpłynąć.

Klub latających ciotek

Klub latających ciotek” to pierwsza książka Rafała Witka, którą miałam okazję przeczytać. Dobrze, że niezwykle prężne wydawnictwo Literatura promuje twórczość zdolnych i trochę jednak niszowych – mimo sporego dorobku – pisarzy. Książka mi się spodobała, mimo że porusza klasyczne i ograne już po wielokroć wątki. I chociaż finał jest z grubsza przewidywalny, to Autorowi udało się wzbudzić moje zainteresowanie.
Jakie to wątki? Oczywiście, nudne wakacje, spędzane przez Emila, głównego bohatera, u starej, a jakże, i mocno oderwanej od dzisiejszej rzeczywistości ciotki, w dodatku w towarzystwie nielubianej kuzynki. Tak, będą nawet i długie, deszczowe dni, tajemnicza, stara wieża i przemądrzały lokalny element… brzmi znajomo? I już wiemy, jak się skończy? Ciotka okaże się bynajmniej nie nudną kobietą, kuzynka – dobrą kumpelką, miejscowy element jakoś się uda zintegrować, a cały wyjazd będzie jednymi z lepszych wakacji w życiu? Tak, z grubsza właśnie w ten sposób to wszystko przebiega, w sumie trudno o inny scenariusz w książce dla tej grupy wiekowej. I nie ma w tym nic złego, bo takie przesłanie jest bardzo pozytywne. Pytanie tylko, czy autor zdał egzamin i nie powielił sztampy, sprzedając nam odgrzewane danie?
I szczerze odpowiem: chyba mu się jednak udało napisać coś nowego. I chociaż kontekst historyczny i zagadka z przeszłości nie są szczególnie oryginalnym pomysłem (przed oczami przewija mi się teraz chociażby niekończący się na półce biblioteki ciąg „Panów Samochodzików”), to wątek polsko-niemiecki jest ciekawy i, jak sądzę, warty poruszenia właśnie od strony zwykłych ludzkich losów, pasji i przyjaźni. Także obrazek trzech starszych kobiet, nadal pełnych humoru i energii, wspierających się nawzajem, po prostu mnie zauroczył. Wątek kuzynki rozwiąże się niby przewidywalnie, ale jednak zdarzy się coś, co mocno zaskoczy nie tylko Emila, ale i czytelników.
Kolejnym atutem książki jest humor, obecny szczególnie w dialogach (mnie już nie wszystko śmieszyło, ale wyobrażam sobie, że młodsze dzieci go docenią). Szczególnie ciekawe jest zetknięcie mocno już archaicznego, kresowego sposobu wyrażania się ciotki z językiem młodych ludzi, rozmawiających początku głównie, jak się można domyśleć, o zdobyczach najnowszej technologii. Dwa tak różne światy mają szansę się spotkać. Bardzo sympatyczne przesłanie.
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Zero internetu.  Jedna przemądrzała kuzynka. Dwa miesiące na wsi. Trzy stare ciotki do towarzystwa. A do tego chmary komarów, rower bez przerzutek i dieta warzywno-owocowa. Brzmi jak przepis na koszmar, prawda? Emil też tak uważał… dopóki wydarzenia nie potoczyły się w zupełnie nieprzewidzianym kierunku!

czwartek, 20 marca 2014

Zielony, Nikt i Ktoś

Małgorzata Strzałkowska była mi znana przede wszystkim jako autorka doskonałych wierszy dla dzieci – dowcipnych, lekkich, elegancko rymowanych, brawurowo wykorzystujących zawiłe bogactwo naszego języka. Do tego dochodziły oryginalne kolaże, znak firmowy pisarki, doskonała, zresztą, inspiracja na wspólne robótki z dziećmi (na liście – koniecznie świeże, nie ususzone – trzeba jeszcze chwilę poczekać, ale radosne wycinanki z gazet można uprawiać w każdej porze roku!). Zawsze podobało mi się poczucie humoru Autorki i niestrudzony zapał dydaktyczny – z jej książkami można chociażby poćwiczyć wymowę trudnych słów, a w wolnych chwilach przyrządzać smakołyki, korzystając z rymowanych przepisów. Jakoś jednak umknęła mojej uwadze znakomita seria książeczek, z których dopiero niedawno wyłowiłam ostatnią: „Zielony, Nikt i Ktoś” (wydawnictwo Bajka). A szkoda, bo córki już prawie mi wyrosły i wolą czytać bardziej „dorosłe” lektury…
Tylko że problemy poruszane w trylogii o Nikcie są uniwersalne i mogą być, niestety, aktualne w każdym wieku. Samotność, wycofanie z życia na granicy depresji, rezygnacja z marzeń, budzące lęki koszmary senne – to może spotkać każdego. Zabrzmiało trochę ponuro, ale książki Strzałkowskiej ponure nie są, chociaż przyznam, że moja wyobraźnie została mocno poruszona. Pamięć przywołała prawdziwe historie, pełne cierpienia, które nie zawsze dobrze się kończyły. I małe, codzienne dramaty, kiedy mimo najlepszych chęci nie zawsze umiemy pomóc swoim dzieciom w ich problemach. Nikt, tytułowy bohater książki Strzałkowskiej, miał to szczęście, że spotkał Zielonego, przyjaciela, który umiał mu pomóc. Najskuteczniejszym lekarstwem na lęk okazała się odważna konfrontacja i spotkanie z własnym strachem. Niezwykle ważne jest tu wsparcie drugiej osoby. Zielony usłyszał przyjaciela z daleka, czy też raczej wyczuł jego wołanie o ratunek, dając dowód wielkiej empatii i zaangażowania. Wysłuchał skargi i wymyślił skuteczną radę. Psychologicznie jak najbardziej prawdziwą i cenną, dzięki czemu cała historia pięknie się kończy. Poświęcił mu swój czas – to też ważna lekcja dla tych, którzy chcą wspierać. Czas to w końcu najcenniejszy dar, którym się możemy podzielić z bliskimi nam ludźmi!


W serii o Nikcie i Zielonym nie zobaczymy charakterystycznych dla Strzałkowskiej kolaży, za to możemy rozkoszować się ilustracjami Piotra Fąfrowicza. Artysta jest niezrównany w kreowaniu baśniowego nastroju, jego obrazki oddają rzeczywistość w sposób upoetyzowany, liryczny. Operuje przy tym bardzo prostym w odbiorze plastycznym językiem, działając za pomocą prostych elementów, pustej przestrzeni i czystych, nasyconych barw. Prawdziwa uczta dla oka.
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Gdy światło nie płoszy ciemności… Każdy chciałby mieć takiego przyjaciela jak Zielony. Wrażliwego, empatycznego, gotowego na każde wezwanie. To dzięki niemu Nikt odważył się wyjść ze swej bezpiecznej, choć nudnej kryjówki w starej wyschniętej studni. Zielony nie opuścił przyjaciela, gdy przyszło Niktowi wyruszyć na poszukiwanie swego miejsca na ziemi… Teraz ich przyjaźń zostanie poddana kolejnej próbie.  Nikta paraliżuje strach, który odbiera mu sen i całą radość życia. Co zrobi Zielony...?

Księżycolud


Napisać  coś  o  „Księżycoludzie” Tomiego  Ungerera,  to  nie  lada  wyzwanie. Jest  to niewielka  (objętościowo)  książka  o  bardzo silnym  przekazie.  Tak  plastyczna,  że  trudno  o  niej mówić, łatwiej ją przeżywać. Na trzydziestu siedmiu stronach i w czterdziestu dziewięciu zdaniach zawarta  została kompletna  historia, melancholijna, może  trochę smutna,  nieco  zaskakująca  i  po prostu  mądra.  Po  jej przeczytaniu (i  obejrzeniu)  dziecko  nie staje się  jednak  posępnym  małym filozofem,  raczej  wpada  w pogodny  nastrój,  któremu,  zależnie  od  dojrzałości  czytelnika, towarzyszyć mogą refleksje na temat ziemskiego sposobu postrzegania tego i owego.
              Okładkę, a dokładniej jej pierwszą stronę, zobaczyłam w Internecie. Nie zainteresowała mnie, wydała się  trochę  blada  i  dziwna.  W  księgarni stacjonarnej  nie  można  książki  przejrzeć, ponieważ jest zafoliowana. Jednak  w  końcu  trafiła  do  nas.  Po  jej  rozplombowaniu  oszołomiły mnie upojne kolory i zapach, ten charakterystyczny, z drukarni, choć łatwo sobie wyobrazić, że to pachną  papierowe  kwiaty  na ilustracjach.  Ta  książka  działa  na  różne  zmysły.  „Księżycoluda” dostaliśmy może miesiąc temu, a został już przejrzany kilkadziesiąt i przeczytany kilka razy.
            Nie  jestem  pewna,  jaka  jest  dolna  granica  wieku  czytelnika.  Losy  Księżycoluda momentami są  dość  dramatyczne,  ale  chyba  tym  ciekawsze,  nawet  dla  trzylatka.  Na  pewno poruszą  wyobraźnię, filozoficzną  naturę  i  poczucie  humoru  nieco  starszych  czytelników. Eksperyment  został przeprowadzony na  próbie  osób  (nieznacznie)  powyżej  siódmego  i trzydziestego roku życia. Syna rozbawili ludzie gnający za sławą i zarobkiem – kto pierwszy do miejsca, w którym spadł meteoryt, kto najlepiej zarobi na niezwykłym zdarzeniu (robiąc zdjęcie lub sprzedając lody gapiom) – oraz policyjno­więzienna afera. Żołnierze jakby przybyli z moich ulubionych regionów  geograficznych, literackich i  historycznych  –  przypominają rumcajsowego cesarza pana i austro­węgierskich wojaków wesoło eskortujących Szwejka.


            Księżycolud sam nie świeci, jak to księżyc, ale odbija blask, kolory i przywary ludzkiego świata.
Widzimy  dzięki  niemu  kolorowe,  roztańczone  i  kwieciste  życie,  którego  można  nam pozazdrościć  i wzbudzającą  niechęć  ciekawość  ludzką,  chęć  zysku,  agresywne  nastawienie  do tego, co nieznane (na pewno jest groźne!), chęć poskromienia wszystkich i wszystkiego, a także wyalienowanie osób, które w jakiś sposób nie realizują się społecznie. Każdy ma swój świat, ale kto  wie,  czyj  jest  lepszy  –  nasz,  czy księżycowe  pustkowie  bohatera  książki?  Polecam  tę przypowieść  o  stopniowo  znikającym  i  co miesiąc  odradzającym  się  tłuściochu.  Z  pewnością każdy  z  Was  odkryje  nieco  inną  interpretację
 „Księżycoluda”,  a  dzieci  raczej  wcale  nie  będą analizować, tylko dobrze się bawić przy lekturze.
Bożena Itoya

Tomi Ungerer, Księżycolud, Wydawnictwo FORMAT, Kraków 2011.
Od wydawcy: W swej książce Tomi Ungerer opowiada, kto naprawdę żyje na Księżycu... Pewnego dnia Księżycolud postanawia odwiedzić naszą planetę i zakosztować ziemskiego życia.