cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

sobota, 27 grudnia 2014

Sceny z życia owadów



Znany fizyk noblista Richard Feynman w swojej książce "Pan raczy żartować, panie Feynman" opowiada, jak podczas studiów zainteresował się mrówkami, które weszły przez okno do jego pokoju. Spędzał długie godziny, analizując ich zachowania, poznając zwyczaje i wykonując proste eksperymenty (oczywiście bez szkody dla mrówek). Dociekliwość i zainteresowanie, jakim obdarzał to, co inny człowiek mija obojętnie, było z pewnością jedną z cech jego geniuszu.  Jednak nie bez znaczenia musiał być wpływ ojca, który opowiadał młodemu Richardowi o tym, jak złożony i fascynujący jest świat. Nam, dorosłym, szczególnie mieszczuchom, zdarza się o tym zapominać. Wsiadamy do samochodu lub ładujemy dziecko do wózka i gnamy z punktu A do punktu B, nie zwracając uwagi na to, co nas otacza, a już szczególnie na owady pod naszymi stopami.

Być może stąd bierze się popularność serii "Opowiem ci mamo...", zapoczątkowanej przez książkę "Opowiem ci mamo, co robią mrówki". Autorzy, Katarzyna Bajerowicz i Marcin Brykczyński, wyręczają zabieganych rodziców, pochylając się nad stworzeniami kryjącymi się w trawie, pod ziemią czy w zbutwiałych pniach. Przedstawiają świat owadów w całej jego intrygującej złożoności, nie udając, że składa się on z samych mrówek, pszczół i biedronek.

Książki z tej serii są wyjątkowe pod jeszcze jednym względem: dla każdej z nich przygotowano "zeszyt ćwiczeń", czyli dopasowany tematycznie zbiór pomysłowych łamigłówek, rysowanek i kolorowanek, wzbogacony o liczne ciekawostki z życia mrówek i innych małych stworzeń.  Uzupełnieniem pierwszego tomu serii jest przygotowany przez Katarzynę Bajerowicz "Mrówkowy blok rysunkowy".

Książeczka przypomina typowy blok. Rozmiar A4, kartki sklejone dłuższą krawędzią, łatwe do wyrwania - i lekko sztywne, jak w bloku technicznym. Każda ze stron stanowi odrębną łamigłówkę, można więc korzystać z bloku na zajęciach grupowych (na przykład w przedszkolu), rozdając dzieciom pojedyncze kartki. Większość zadań zawiera elementy kreatywne: dorysuj, zaprojektuj, wymyśl, ozdób (jeśli znacie antykolorowanki, wiecie, o co chodzi). Nie zabraknie też typowych kolorowanek, instrukcji rysowania różnych małych zwierząt, puzzli, szlaczków, łączenia punktów i tym podobnych łamigłówek o poziomie trudności odpowiednim dla kilkulatka.

Po drugiej stronie każdej kartki znajduje się ciekawostka dotycząca jakiegoś owada, na przykład:

W żołędziach ukrywają się słoniki żołędziowe. To bardzo ciekawe stworzonka! Samiczki, chcąc złożyć jajeczka, nawiercają skorupkę żołędzia lub orzecha pyszczkiem, używając go jak wiertła. Wbijają się w skorupkę i... biegają wokół.

Skorek albo inaczej szczypawka. Owad wszystkożerny, ale głównie drapieżny: zjada różne małe robaczki, gąsieniczki i mszyce, a w domu rybiki cukrowe. Panie skorkowe są troskliwymi matkami i opiekują się swoimi dziećmi przez jakiś czas po wykluciu.

Prawda, że ciekawe? Kto powiedział, że przedszkolak nie może poznawać zwyczajów szczypawek? W "Mrówkowym bloku rysunkowym" znajdzie się miejsce dla turkucia podjadka, trzyszcza, fascynujących skoczogonków, a nawet przerażającego pogromcy mrówek, mrówkolwa. Dzięki temu rodzice - o ile nie są biologami - sami mogą się z niego bardzo wiele nauczyć. Od dziś, widząc na wiosennym spacerze żółtego motyla, będziemy mogli go zidentyfikować jako latolistka cytrynka, a w spacerującym leśną ścieżką chrząszczu rozpoznamy rohatyńca nosorożca.

"Mrówkowy blok rysunkowy" może funkcjonować zupełnie oddzielnie od książki "Opowiem ci mamo...", choć oczywiście stanowi jej świetne uzupełnienie. Jeśli macie dość kolorowania superbohaterów lub postaci z bajek Disneya i szukacie ciekawych, wartościowych i przemyślanych łamigłówek, które rozbudzą ciekawość świata Waszych maluchów, warto zwrócić uwagę na tę pozycję.
Joanna Pietrulewicz

Od wydawcy: Dla fanów książki „Opowiem ci, mamo, co robią mrówki” i nie tylko! Blok rysunkowy, kolorowanka oraz zbiór łamigłówek w jednym. Wspaniała, twórcza rozrywka dla małych artystów i miłośników przyrody. Dzieci łatwo i z przyjemnością nauczą się, jak narysować mrówkę, zaprojektują własny wzór na… papier toaletowy i wykonają wiele innych zabawnych zadań. Pozycja idealna do pracy indywidualnej lub w grupie. Dodatkowym walorem tej publikacji są wyszperane przez ilustratorkę ciekawostki przyrodnicze.

wtorek, 23 grudnia 2014

Czarownica piętro... młodziej

Rok temu "Czarownica piętro niżej" podbiła serca wielu młodych czytelników. Pierwszy tom przygód Majki doczekał się już kolejnego dodruku. Mój syn, podobnie jak inni niezliczeni fani książek Marcina Szczygielskiego, niecierpliwie czekał na tom drugi, o który przynajmniej trzy razy pytaliśmy wydawcę (wydawnictwo Bajka), a raz nawet samego autora. I oto jest: "Tuczarnia motyli"!
W "Czarownicy piętro niżej" spodobało mi się podejście do czytelnika – dziecka, a jednak odbiorcy na tyle dojrzałego, że może czytać coś więcej niż lektury krótkie, "szybkie" i kolorowe. Autor osiągnął w tej książce stan równowagi między zwyczajnym, trochę nudnym i chwilami smutnym życiem bohaterki, a splatającą się z tą normalnością magią, taką, o jakiej marzy każde dziecko i w którą jest w stanie uwierzyć. Czy ktoś z nas nie uważał w dzieciństwie jakiejś staruszki z sąsiedztwa za czarownicę? Albo cichego, rzadko odwiedzanego domku na ogródkach działkowych za chatkę Baby Jagi? Czyż babcie i prababcie nie wydają się współczesnym dzieciom stare jak świat, a nawet pochodzące z innego, "odłączonego od kabli" świata? Babcie, ciocie-babcie i inne staruszki nie są u Szczygielskiego nowoczesne, spełniają stereotyp istoty przedpotopowej, co trochę martwi. Zderzenie świata dzisiejszego dziecka i "przedwczorajszej" babci jest nieco przejaskrawione, trudno nam (mi i synowi) było uwierzyć na przykład, że ktoś nam współczesny może nie wiedzieć, jak się używa zwykłej szczotki do zębów (bo na co dzień stosuje elektryczną). Wraz z kolejnymi stronicami "Czarownicy" życie ciabci okazywało się coraz ciekawsze, choć pozostała ona osobą "z innej epoki". Między Majką a jej cioteczną prapraprababcią zrodziła się płaszczyzna porozumienia i sympatii, jaką chyba nazwać można przyjaźnią. Tajemnice otaczające ciabcię trochę się rozjaśniały, by za chwilę zgęstnieć ponownie. W tym momencie opowieść zamknięta w "Czarownicy piętro niżej" dobiegła końca, pozostawiając żądnego dalszych przygód czytelnika w stanie przypominającym głód narkotykowy.
Czy "Tuczarnia motyli" zaspokoi oczekiwania i podtrzyma pasję czytelniczą fanów "Czarownicy"?
Historia rozpoczyna się podobnie do poprzedniej, utrzymana jest w zbliżonej, choć bardziej fantastycznej atmosferze. Nie wiem, czy jakiś autor książek dla dzieci opisywał wcześniej (z przymrużeniem oka) trwający kilka miesięcy śniegowy kataklizm w wielkim mieście. W każdym razie mnie i mojego syna zafascynowała wizja bloków zasypanych do pierwszego piętra, autobusów i pociągów jeżdżących z grzałkami na zderzakach, mieszkańców Warszawy przemieszczających się tunelami wyżłobionymi w gigantycznej śniegowej pokrywie.
Akcja przenosi się (wraz z Majką) do Szczecina, gdzie śniegu nie ma aż tyle, natomiast panuje niezwykłe stężenie magii. Na początku tu również czujemy się tak, jakbyśmy nadal czytali "Czarownicę piętro niżej", czyli świetnie. Miejscowe czarownice – ciabcia i Monterowa – nieco się zmieniły, ale nadal są tajemnicze i zabawne, zaś Marek-niedowiarek pozostaje łobuzem. Spotkanie dziewczynki ze szczecińskimi przyjaciółmi obfituje w bardzo zabawne sytuacje:
"– To ty – powiedział wreszcie.
Ja – przytaknęła Maja.
I znowu będą się działy dziwne rzeczy...
A skądże! – Majka wzruszyła ramionami.
Już ja wiem! – krzyknął Marek. – Musiałem chodzić przez ciebie do psychologa!
Gdyby to ode mnie zależało, nigdy byś od niego nie wyszedł – mruknęła Lilka. – Idziemy!
Ty, a co to za dziewuchy? – zapytał Marek.
To... – Maja zawahała się bo przecież nie mogła powiedzieć, że jej koleżankami są ciabcia i Monterowa – ... to są takie moje friendy.
Friendy? – zamyślił się Marek. – A co one się tak dziwnie ubrały?
Bo one są z Warszawy – wyjaśniła Maja, czując się trochę nieswojo, bo bardzo nie lubiła kłamać. – W Warszawie wszyscy się tak ubierają.
Tak? – Marek wstał i otrzepał spodnie ze śniegu. – Byłem z mamą w Warszawie i nie widziałem.
Pewnie nie byłeś we właściwej dzielnicy. U nas w każdej dzielnicy inaczej się ubiera. Żeby od razu było widać, kto gdzie mieszka. A ponieważ tych dzielnic jest bardzo dużo, to... to... – Maja poczuła, że robi się jej gorąco. – No to w końcu nie wiadomo, w co się ubrać, i ludzie zakładają, co kto może".
W tej kompanii Majka podejmuje śledztwo w sprawie porwanych Zdradliwych Lilii, trafia do pobliskiej szklarni i, pomniejszona do wielkości owada, spędza w niej dwieście stron pełnych przygód.
Wszystko to, co Marcin Szczygielski zamknął w szklarni, czyli równoległym świecie motylołaków i rozumnych motyli, różni się od świata przedstawionego "Czarownicy piętro niżej". Autor, pisząc znakomity pierwszy tom, sam bardzo wysoko postawił sobie literacką poprzeczkę. "Tuczarnia" jest przede wszystkim "cięższa gatunkowo". Przez niektóre partie tekstu trudno przebrnąć czytelnikowi będącemu rówieśnikiem bohaterki. To już nie jest ta prosta, niemal codzienna magia, jakiej doświadczyliśmy w "Czarownicy piętro niżej". Dziewięciolatek nie wyznaje się jeszcze w tragediach Skakespeare'a, telenowelach brazylijskich, stereotypowych charakterystykach dawnych europejskich dynastii królewskich i innych słynnych władców czy serialach o włoskiej mafii. Przy opisie relacji i konwenansów panujących w świecie motylołaków wszystkie autorskie mrugnięcia oka skierowane są do nastoletniego lub dorosłego czytelnika. Młodsi czytają z zainteresowaniem, śmieszne zachowania są dla nich zabawne, ale nie dostrzegają wymiaru karykaturalnego postaci i nie pojmują zabawy, jaką autor prowadzi z gatunkami i motywami literackimi oraz filmowymi. Obawiam się, że rówieśnicy mojego syna (i Majki) nie zrozumieją także wspominanych na oficjalnej premierze książki nawiązań do Hitchckocka (podobnie jak nie zrozumieli samej debaty prowadzonej na tymże spotkaniu), a nawet do "Alicji w krainie czarów", choć to drugie jest już bardziej prawdopodobne. Sądząc po moim synu, opisy świata motylołaków odzwierciedlającego jakiś inny, nieznany małemu czytelnikowi, nawet obniżają wartość książki w oczach dziecka. Entuzjazm, z jakim syn zabrał się za "Tuczarnię motyli", zdecydowanie oklapł w okolicach dziewiątego rozdziału. Książkę odłożył, zabrał się za inną, potem kolejną, dopiero gdy przeczytałam mu na głos trzy czy cztery "środkowe" rozdziały "Tuczarni", zainteresował się ponownie i wrócił do samodzielnej, znów pasjonującej lektury. Jeśli chodzi o złożoność konwencji i "wyższe" poczucie humoru, nową książkę Marcina Szczygielskiego docenią więc raczej dorośli.
"Tuczarnia motyli" chwilami zmienia się w satyrę polityczną. Nie jestem pewna, na ile dzieci zrozumieją autorskie rozważania o władzy absolutnej, monarchii, wyzysku niższych warstw społecznych (połączonym z kanibalizmem), rewolucji (lutowej) i narodzinach demokracji oraz czy przyjmą jego stanowisko jako własne. Na pewno jednak za uniwersalny można uznać obraz absurdu wojny, podobnie ponadczasowe pozostaje przesłanie "make love, not war", propagowane przez Majkę:
"– Nie mam zielonego pojęcia, jak oni mogą od pokoleń toczyć wojny, skoro tak łatwo się w sobie zakochują (...)";
"– W rządzie będą Iwan, Inga, Olga, Walek, Aleksandryna i Aurelian, a wy macie ich słuchać.
Ale przecież oni są jeszcze dziećmi! – krzyknął cesarz Albrecht. – To nie do pomyślenia, żeby...
Uważam, że mają najwięcej rozumu z was wszystkich. – przerwała mu Maja. – Poza tym nie wiedzieli nic o waszych zbrodniach, a do tego są zakochani, więc najlepiej się nadają. Bo jak się ludzie kochają z wzajemnością, to nie mają głowy do podłości i są dobrzy. Widziałam w telewizji".
Powrotowi Majki do "zwyczajnego" Szczecina i "normalnego" wymiaru (ciała i rzeczywistości) towarzyszy zapowiedź kolejnych przygód. Zagadka zaginięcia prapraprababci Niny nie została "rozgryziona" (słowa mojego syna), czekamy więc na dalsze próby jej rozwiązania.
 
Rysunki Magdy Wosik po raz kolejny układają się w małe komiksy, bez nich nie wyobrażamy sobie książek o Majce. Podczas lektury ilustracje niemal ożywają w głowie czytelnika, łatwo wyobrazić sobie ich rozbudowaną wersję: odrębną publikację obrazkową lub animację. Może kiedyś powstaną?
Bożena Itoya

Marcin Szczygielski, Tuczarnia motyli, rysunki Magda Wosik, Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2014.
Od wydawcy:
Co robić, kiedy śnieg wciąż pada, pada i pada? Warszawa jest już zasypana, życie w mieście staje na głowie… W szkole Majki zostają odwołane lekcje. Można oczywiście siedzieć w domu z rodzicami i malutką Alicją i

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Pan Brumm daje zły przykład

Pan Brumm, bohater serii książek Daniela Nappa, wydawanych na polskim rynku przez Wydawnictwo Bona, jest postacią, która wywołuje w środowisku rodzicielskim spore kontrowersje. Z zainteresowaniem przejrzałam internetowe recenzje historyjek o tym niezbyt rozgarniętym niedźwiedziu. Wielu dorosłych czytelników narzeka, że przedstawione w książce postacie nie zawsze świecą przykładem - zdarza im się kłamać, oszukiwać, a nawet kraść. Czytając "Pan Brumm obchodzi urodziny", postanowiłam więc przyjrzeć się aspektowi moralnemu całej opowiastki.
Tytułowy bohater odkrywa, że są właśnie jego urodziny, a on zapomniał przygotować dla przyjaciół przyjęcie. Próbuje więc zaimprowizować coś na szybko. Przy czym (mimo licznych trudności) wcale nie okazuje się, że kłamstwo ma krótkie nogi - wręcz przeciwnie, cała mistyfikacja jest wyjątkowo udana, a goście uznają, że to najlepsze urodziny, jakie kiedykolwiek świętowali. No dobrze, a więc morału brak, Brummowi się upiekło, a rodzic pozostaje z poczuciem, że oto jego dziecko dostało właśnie lekcję nieuczciwości. I co z tym fantem zrobić?
Proponuję... odpuścić. Nie wszystko, z czym mają kontakt dzieci, musi być edukacyjne i umoralniające. Urok tych książek polega na tym, że nie opowiadają o bohaterach bez skazy, ale takich z krwi i kości, w których dziecko może odnaleźć siebie, w tym swoje wady. Ryjek to zrzęda, Borsuk obraża się, a panu Brummowi zdarza się nawet przekląć ("Chooo-inka!"). Jednocześnie są pomocni i szukają pokojowych rozwiązań konfliktów. Książka to doskonały punkt wyjścia do rozmowy z dzieckiem na temat tego, jak należałoby postąpić i jakie są skutki naszych działań.
Jeśli już miałabym się czegoś czepiać, zwróciłabym uwagę na inny aspekt, bardzo typowy dla książek dla dzieci głównego nurtu. Tak typowy, że łatwo go przeoczyć. Wszyscy bohaterowie są rodzaju męskiego. Jedyna samica, która pojawia się w historii, to pani Ryjkowa, która (niespodzianka!) podaje gościom domowe ciasto czekoladowe. Pomijając jednak kwestie genderowe, książka jest zwyczajnie zabawna, przy tym niedługa, w sam raz na wieczorne "dwadzieścia minut dziennie, codziennie" do poduszki.
Historii towarzyszą barwne, tętniące życiem ilustracje akwarelowe. Postacie przedstawione są bardzo dynamicznie, w stylistyce kreskówkowej. Pełno tu turlania, skakania i biegania. Autor przywiązuje również dużą wagę do tła: pan Brumm i jego przyjaciele żyją w sielskiej okolicy, wśród gór, lasów i rzek - odrobina nostalgii dla dorosłych i zaproszenie do świata bliższego naturze dla dzieci.

Jeśli przyjrzymy się ilustracjom z bliska, zobaczymy drobne sytuacje, które dzieją się zupełnie obok głównej historii. W trawie jest skocznia narciarska dla owadów, po niebie leci ryba (a może wieloryb?) na paralotni, a w samym środku lasu nad drzewami wznosi się konstrukcja kolejki górskiej. Widzimy, że świat pana Brumma jest pełen życia, a przygoda, którą właśnie śledzimy, to tylko jedna z wielu rozgrywających się w tym samym czasie.
Tak więc jeśli należycie do rodziców, którzy przy wyborze książek dla dziecka uważnie przyglądają się poczynaniom bohaterów, skrupulatnie analizują ich motywacje i oczekują od nich nienagannej postawy moralnej, seria o panu Brummie prawdopodobnie nie jest dla was. Dla wszystkich pozostałych książka będzie przyjemną rozrywką, miłą i lekką odskocznią od bardziej poważnych pozycji.
Joanna Pietrulewicz

Od wydawcy: Pan Brumm obudził się dziś w bardzo dobrym humorze - przed sobą miał weekend pełen błogiego lenistwa, bez pracy, bez niezapowiedzianych odwiedzin. Tylko Pan Brumm i jego hamak. Czy aby na pewno?

Słoniątko jak malowane

Opowieści Kiplinga, którymi żyłam w dzieciństwie, poznaję na nowo z synem, od kiedy skończył siedem lat. Wcześniej był za mały, by zrozumieć ich przesłanie i polubić surowość świata opisanego w książkach tego autora. Często słuchamy audiobooka "Księga dżungli" (wyd. Media Rodzina), kiedyś czytaliśmy "Kota, który zawsze chadzał własnymi drogami" (wydanie z mojego dzieciństwa: Krajowa Agencja Wydawnicza, 1986, ilustracje Bohdan Butenko), czyli opowiadanie pochodzące ze zbioru "Takie sobie bajeczki", który cały czas mojemu synowi czytuje jego babcia (wydanie z dzieciństwa mojej mamy: Nasza Księgarnia, 1957, ilustracje autora). W tej samej książeczce zamieszczony był krótki utwór "ku przestrodze" – "Słoniątko", opublikowany na nowo w 2013 roku przez Fundację Festina Lente

.


Najnowsze wydanie przypowieści o słoniowej trąbie jest gratką podwójną, ponieważ wartościowy tekst został bogato zilustrowany przez Józefa Wilkonia. Obrazy doskonale pasują do opowieści, niby adresowanej do dzieci, ale poważnej, trochę groźnej i... ciernistej. Ani u Kiplinga, ani u Wilkonia zwierzęta i dżungla nie są idealne, wesołe, łagodne i przyjacielskie. Lektura pozostawia wrażenia tak intensywne, jak barwy ilustracji, jednak przeważa tu mroczna, niepokojąca atmosfera i kolorystyka. "Słoniątko" duetu Kipling&Wilkoń może być trafionym prezentem zarówno dla małego (a może też dużego) konesera literatury oraz sztuki, jak i dziecka przyzwyczajonego raczej do przesadnie pogodnych, pastelowych, masowo wydawanych historyjek o zwierzętach (czy raczej: zwierzątkach). Książka ta może bardzo pozytywnie wpłynąć na kształtowanie gustu młodych czytelników, ich "obycie" literackie i artystyczne.

Bożena Itoya

Rudyard Kipling, Słoniątko, ilustracje Józef Wilkoń, Fundacja Festina Lente, Warszawa 2013. Od wydawcy:  Po co słoniom trąba? Czy słonie zawsze miały trąbę? Na wszystkie te pytania odpowiada bajeczka Rudyarda Kiplinga w pięknej nowej oprawie graficznej autorstwa Józefa Wilkonia, nestora i legendy polskiej ilustracji dziecięcej.

piątek, 19 grudnia 2014

Kolorowy świat Tuwima


Wydawnictwo Bajka nie od dziś walczy z zalewem książkowej pastelozy, przykładając szczególną wagę do oprawy graficznej swoich pozycji. Seria "Cacko z dziurką"  to oddanie należnej czci klasykom polskiej literatury dziecięcej, których choroba ta dotknęła w sposób szczególny (pisałam już o tym przy okazji znakomitej "Kaczki-dziwaczki"). Powstała z myślą o tych czytelnikach, którzy cenią wiersze znanych i lubianych autorów, ale nie zadowolą się hurtowo produkowanymi ilustracjami.


W "Rzepce" na warsztat wzięto Tuwima. Antologia zawiera klasyczne wiersze: "Słoń Trąbalski", "Idzie Grześ", "Rzepka", "Okulary", "Dwa Michały" i inne. W sumie dziesięć utworów. Stroną graficzną zajęła się Jona Jung. Jej styl to zdecydowane kształty i intensywne, kontrastujące plamy koloru, wyrażające niemal dziecięcą radość ekspresji. Ilustratorka tworzy w swoich obrazach spójny świat, w którym historie z wierszy wzajemnie się przenikają. A więc w zabałaganionym pokoju pana Hilarego leży worek z piaskiem, a na płocie z ilustracji do wiersza o Grzesiu wisi ogłoszenie "Zginęły okulary". Z kolei w wierszu o Słoniu Trąbalskim pojawia się ogłoszenie: "Znaleziono 8 kg piasku, pytać u Hilarego". I tak dalej, i tak dalej. Odniesień jest sporo i wyszukiwanie ich może być dla czytelnika przyjemną rozrywką. Jung odważnie zderza świat Tuwima ze współczesnością: dzieci Trąbalskiego siedzą przed komputerami, tu i ówdzie pojawiają się inne nowoczesne sprzęty: a to telefon komórkowy, a to antena satelitarna czy telewizor (oczywiście plazmowy). Ciekawe, czy dzisiejsze dzieci odróżnią je od elementów z epoki.
Całość jest przyjemna w odbiorze, nawet jeśli chwilami dość pstrokata - no ale taki już urok przyjętej konwencji, która skądinąd współgra z absurdem przedstawionych w wierszach historii. Dla miłośników Tuwima - pozycja obowiązkowa.
Joanna Pietrulewicz
Od wydawcy: Trudno wyobrazić sobie świat dzieciństwa bez wierszy Juliana Tuwima – mistrza poetyckiej zabawy, żartu i satyry, króla dziecięcych serc. Zebraliśmy w tym tomiku ulubione wiersze kilku pokoleń Polaków.



Kolorowe kredki


Świat, w którym żyją nasze dzieci, różni się diametralnie od tego, który pamiętamy z własnego dzieciństwa. Dorośli chętnie wymieniają nostalgiczne wspomnienia fikołków na trzepaku i wielogodzinnych zabaw na podwórku. Ach, te dzisiejsze dzieci - mówimy. Nic, tylko siedzą przed tym ekranem. Jak nie grają, to oglądają. Technologie na dobre zawładnęły życiem naszych pociech - i to od pierwszych lat życia. Roczniak szybciej uczy się odblokowywać smartfona niż trzymać ołówek, słowo "pisanie" oznacza dziś wyłącznie stukanie w klawiaturę (nie jestem pewna, czy moja córka kiedykolwiek widziała mnie piszącą długopisem, nawet lista zakupów trafia do smartfona), a pierwsze kroki w rysowaniu dziecko robi w odpowiedniej aplikacji na tablet, która pozwala tworzyć palcem kolorowe smugi, a do tego gra i śpiewa. Czy w takiej sytuacji uda się przekonać najmłodszych, by chwycili za kredki i spróbowali stworzyć coś "analogowo"?
Z pomocą przychodzi piórnik. Tajemniczy przedmiot pełen skarbów. Zakreślacze, flamastry, gumki, temperówki, ołówki, linijki, ekierki - każde daje inne możliwości twórcze, w dodatku są zawsze gotowe do użycia, na wyciągnięcie ręki. Dobrze, więc kupujemy piórnik lub wyciągamy z szuflady własny, nieco sfatygowany, jeszcze z czasów szkolnych. Gdyby tylko istniał sposób na to, by zainteresować nim zapatrzone w ekran dziecko...
I tu przyda się wydana przez Naszą Księgarnię książka "Co się zdarzyło w piórniku". W środku znajdziemy wiersz Izabeli Mikrut, opowiadający o ukrytym życiu przyborów szkolnych, które, gdy nikogo nie ma w pokoju, odstawiają szalone harce i pokrywają wszystkie powierzchnie plamkami, szlaczkami i zygzakami. Tekstowi towarzyszą barwne ilustracje Marty Kurczewskiej, pełne uśmiechniętych kredkowych buziek. Jest lekko, miło i wesoło. Historyjkę uzupełnia kilka kolorowych łamigłówek dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym (wskaż różnice, przyporządkuj, znajdź drogę w labiryncie), jest ich jednak zbyt mało, by można było traktować tę pozycję jako zeszyt ćwiczeń dla najmłodszych. Książka (także strony z łamigłówkami) wykonana jest z grubych kartonowych kartek,  co oczywiście prezentuje się bardzo dobrze, ale sprawia, że trochę szkoda po niej pisać. Być może lepiej sprawdziłaby się tu formuła znana z popularnej serii tego samego wydawnictwa "Opowiem ci mamo, co robią...": zestaw złożony z kolorowej książeczki i czarno-białego "zeszytu ćwiczeń", po którym można rysować bez wyrzutów sumienia. Pozwoliłoby to też dołączyć większą ilość łamigłówek. Lekkie uczucie niedosytu nie wpływa jednak negatywnie na odbiór książki. Wiersz, ilustracje i łamigłówki stanowią spójną całość i z pewnością spodobają się dzieciom, przy okazji przemycając wiedzę o przyborach szkolnych i zachęcając nasze pociechy, by choć na chwilę zamieniły smartfona na starą dobrą kartkę papieru. A więc  - kredki w dłoń i do dzieła!
Joanna Pietrulewicz
Od wydawcy: Kiedy nie patrzycie, w piórniku dzieją się niesłychane rzeczy. Przybory, które w nim mieszkają, mają swoje własne, bardzo ciekawe życie.

czwartek, 18 grudnia 2014

Pałaszomania po raz wtóry: "Licencja na zakochanie"

Bardzo lubię książki, w których występują prawdziwe babcie. Nie te przesadnie staroświeckie staruszki, których rola ogranicza się do gotowania, zaparzania herbaty i wsuwania sweterka w dziecięce spodnie, ale takie przyjaźniące się z bohaterami, znające problemy i "język" młodych ludzi. Życie babć (rzeczywistych i literackich) nie ogranicza się do bujanych foteli i wełnianych chust. Moja miała co prawda i jedno, i drugie, a jednak nie to pamiętam z dzieciństwa najlepiej i nie za tym najbardziej tęsknię. Osobistym wspomnieniom bardziej odpowiada atmosfera tworzona przez babcie z książek Marcina Pałasza: poczucie bezpieczeństwa i bezwzględnego wsparcia. Są to panie miłe i ciepłe, ale też mądre, dowcipne, rozumiejące nawet problemy miłosne młodzieży I nieważne, że czasem mylą "glany" z "glonami". Taka osoba pewnie nie wpadłaby w gniew ani panikę na przykład widząc irokeza na głowie wzorowo dotąd wyglądającej wnuczki... Postać babci przenikliwej, pomocnej i energicznej spotkałam już w książkach "Wszystko zaczyna się od marzeń" oraz "Elf i pierwsza Gwiazdka". Mogę nawet wyobrazić sobie studium naukowe "Mit babci w prozie Marcina Pałasza".
"Licencja na zakochanie" jest pogodną powieścią o przyjaźni, perypetiach rodzinnych oraz miłosnych trojga trzynastolatków. Po raz kolejny doceniam naturalność, z jaką autor opisuje relacje między bohaterami i ich sposób widzenia świata. Tak właśnie pamiętam siebie w tym wieku, wszystkie zawirowania, wątpliwości, radości, nadzieje, zapatrzenie w pierwszą (?) miłość. Książkę czyta się bardzo przyjemnie i szybko, a młodszym czytelnikom (od około 9 lat) może nawet służyć za poradnik (z przymrużeniem oka). Realia życia "tej dzisiejszej młodzieży" zdecydowanie lepiej opisywane są w książkach, na przykład omawianej, niż w "kalendarzach nastolatki" czy kolorowych magazynach z poradami i komiksami miłosnymi. I choć Marcin Pałasz nie nauczy czytelniczek, jak zrobić modny makijaż, dobrać brylantową kieckę i ogólnie jak wyglądać na o pięć lat starszą (w "Licencji..." postarzają się tylko młodociane wyrzutki, palące papierosy, napadające na ludzi i ostatecznie zabierane przez policję), to może podpowiedzieć czym kierować się w ocenie ludzi (przyjaciół, sympatii, dorosłych, samego siebie).
W "Licencji na zakochanie" pojawia się również (w "roli drugoplanowej") postać z innej książki Marcina Pałasza – Bartek zwany Bąblem, bohater "Wakacji w wielkim mieście" (wznowienie Wydawnictwo BIS 2014). To dobry zabieg przyciągający uwagę czytelnika, przynajmniej w przypadku mojego syna zawsze się sprawdza. Spotkaniu z dobrym literackim znajomym towarzyszyło zaskoczenie i radość, a tempo czytania przyspieszyło. Bąbel pojawia się sporadycznie, ale dla Gucia, bohatera "Licencji...", jest kimś w rodzaju mentora – ma już dziewczynę, wszystko rozumie i potrafi doradzić. Wszelkie porady i starania opisane zostały bez patosu, lekko i humorystycznie, jak to u Marcina Pałasza. Poruszane problemy są jednak bardzo poważne. Książkę tę powinny przeczytać przede wszystkim młode osoby, które z trudem akceptują siebie. Lektura z pewnością przyda się też rodzicom (ewentualnie dziadkom wychowującym nastolatki). Warto sobie przypomnieć, jak to z nami było w okresie dorastania i uświadomić, że dwunasto- / trzynastolatek to już nie "tylko" dziecko, a nastolatek, przynajmniej w jego własnym mniemaniu.
Bożena Itoya
Marcin Pałasz, Licencja na zakochanie, ilustracje: Katarzyna Kołodziej, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2014.
Od wydawcy:
Trzynastoletni pulchny i ciapowaty Gucio nie wyróżnia się z tłumu. Ma swoją przyjaciółkę Lutkę i to mu wystarcza do szczęścia.

Themersonów zabawy kolorami

Themersonowie nie tylko byli zgranym duetem autorskim, ale i nadal modną marką, mającą rosnącą grupę wyznawców i kolekcjonerów, zwłaszcza wśród... dorosłych. Po wielokrotnej lekturze i wygłaskaniu uniwersalnych pod względem wieku czytelnika książek Stefana Themersona z rysunkami Franciszki Themerson – "Pan Tom buduje dom" (Wydawnictwo Bajki-Grajki 2007) i "Był gdzieś haj taki kraj. Była gdzieś taka wieś" (Wydawnictwo Widnokrąg 2013), tym razem sięgnęliśmy z synem po publikację adresowaną zdecydowanie do dzieci: "Żółte, zielone, czerwone, niebieskie, niezwykłe przygody" (Wydawnictwo Festina Lente 2013). Ale i dorośli czytelnicy znajdą w niej coś dla siebie – po pierwsze, życiorysy autorów, po drugie, fascynującą historię pierwszej kolorowej książki Themersonów, której projekt (z początku lat 30. XX wieku) odnaleziono w 1988 roku. Autorką notki jest Jasia Reichardt. Po trzecie wreszcie, książka została wydana z dbałością o każdy szczegół, na papierze dobrej jakości, w twardej oprawie i atrakcyjnym dla dziecka dużym formacie. Proste kolory (żywe, ale ani zbyt jaskrawe, ani pastelowe, bez jakże modnego łososiowego i wszechobecnego mdło-miętowego), ilustracje, czcionka, układ tekstu – wszystko odpowiada zamierzeniom autorów, co można stwierdzić na podstawie zamieszczonych w zakończeniu skanów oryginalnego projektu książki. Zbyt duże i natarczywe wydają się jedynie informacje o aplikacjach online, wydrukowane na tylnej okładce, oraz duża naklejka z reklamą wydawcy i informacją: "Ta książka jest prezentem od Fundacji Festina Lente", zamieszczona na wklejce. Obok znajdziemy foliową kopertę z płytą zawierającą audiobooka i animowaną prezentację.
 
"Żółte, zielone, czerwone, niebieskie, niezwykłe przygody" to przyjemna, pogodna historyjka o wyobraźni plastycznej dziecka pobudzanej przez ojca malarza. Tytułowe przygody rozpoczynają się w pracowni artystycznej, kiedy dochodzi do buntu szkicowanej przez chłopca materii: "Narysował Janek słonko. A ono twarz w dłoniach chowa. Co ci się, słoneczko, stało? Niebo nie jest kolorowe. Narysował Jaś słonecznik, a on w lewo zwraca głowę. Co się stało, słoneczniku? Słonko nie jest kolorowe". Zwykłe kredki pozwalają pomalować świat Janka na żółto i niebiesko (zupełnie jak w piosence), fioletowo (choć według nas "fioletowemu" tekstowi towarzyszą różowe ilustracje), czarno (atramentowa noc), czerwono i zielono.
Rysunki Franciszki Themerson i wierszowany tekst Stefana Themersona jak zwykle przypominają dziecięcą zabawę, ale nie są dziecinne w negatywnym znaczeniu. Lektura wciągnęła i mnie, i mojego ośmioletniego syna, który też chętnie podjął się pokolorowania historyjki na nowo, w odrębnej książeczce (chociaż zazwyczaj, delikatnie mówiąc, nie rwie się do kolorowanek).
Na podstawie książki powstał bowiem zeszyt zabaw "Kolory. Rysuj + słuchaj + oglądaj". Licząca szesnaście stron publikacja została wydana na papierze dobrej jakości, zawiera powiększone ilustracje zaczerpnięte z pierwowzoru oraz fragmenty tekstu. Zadaniem małego twórcy jest na przykład pokolorowanie wielkiego (format A4) motyla ("Narysował Jaś Marysię z piękną siatką muślinową. – Nie polecę za motylem, bo on nie jest kolorowy"), zasiedlenie pustego wagonu ("To jest wagon. W tym wagonie jadą dwa wielkie słonie"), narysowanie skrytego niedźwiedzia ("To jest góra lodowa. Za tą górą miś się schował", połączenie kropek (ze wskazaniem koloru), dorysowanie statku ("To są fale. Za falami płynie okręt ze skarbami") czy kwiatów na drzewie ("Szu szu szu szu śpiewa smutno czarny las"), przeprowadzenie labiryntowej gonitwy za królikiem ("Jedzie, jedzie Marysia, mija drzewa, wielkie drzewa, – Gdzie też król się podziewa, muszę złapać go dzisiaj"), połączenie w pary kleksów w różnych kształtach ("A atrament z kałamarza popłynął na biały papier"), pokolorowanie tylko zielonych elementów na danej stronie ("Zie zie zie zie zieloona... Zielona! Tra tra tra tra traawko... Trawko! Zie zie zie zie zieloona kapusto! Sa sa sa sa sałaato! Kapusto! Sałato! Sałatko! Kapusto! Zielo... o... o... na!"). Same ćwiczenia graficzne przypominają inne niekonwencjonalne kolorowanki dostępne na rynku: książki Hervé Tulleta, "Wytwórnik domowy" Agaty Królak (wyd. Wytwórnia), "Zeszyt do zabaw – Lokomotywa" Anety Lewandowskiej (wyd. Papierówka) czy "mazanki" Magdy Wosik i Piotra Rychla publikowane przez wydawnictwo Bajka. "Kolory" są jednak wyjątkowe, ponieważ opierają się na lekkim wierszowanym tekście i zgrabnych, prostych ilustracjach mistrzowskiego duetu. Na wewnętrznej okładce wydawca zaleca: "Podczas rysowania, wysłuchaj na swoim smartfonie lub tablecie, historii o kolorach!" (wydaje mi się, że w zdaniu tym jest za dużo przecinków). Nawet jeśli odpowiedniego sprzętu nie posiadamy (jak my), możemy wykorzystać wspomniany wyżej audiobook. I to rzeczywiście jest fajna zabawa dźwiękowo-plastyczna.
Bożena Itoya
Franciszka i Stefan Themerson, Żółte, zielone, czerwone, niebieskie, niezwykłe przygody, Fundacja Festina Lente, Warszawa 2013.
Kolory. Rysuj + słuchaj + oglądaj, Fundacja Festina Lente, Warszawa 2014.

Pałaszomania po raz pierwszy: "Wszystko zaczyna się od marzeń"

Książki Marcina Pałasza mogą być dobrym wprowadzeniem w świat literatury. Przeważnie krótkie, zawsze zabawne i zarazem mądre, pisane naturalnym, lekkim, ale poprawnym językiem, znakomicie sprawdzają się jako pierwsze (i drugie, i trzecie...) samodzielne lektury dla dzieci w wieku od około 7-8 lat. Pasują też do serii "To lubię" Wydawnictwa Literatura, w której ostatnio ukazały się dwie (wznowione) pozycje tego autora.
"Wszystko zaczyna się od marzeń" jest równocześnie tytułem książki i jednego z czterech zawartych w niej opowiadań (pozostałe to: "Diabeł Leśne Oczko", "Drzwi, których nie ma" i "Amarylis"), których bohaterami są siedmioletnia Asia i ośmioletni Maciek. Zwyczajne dzieci przeżywają fantastyczne przygody, przypominające mi nieco opowiadania z czasopisma "Fantazja" – takiej "Fantastyki" dla dzieci, wydawanej, niestety tylko przez dwa lata, na początku lat 90. XX wieku. Żałuję, że jako dziecko nie miałam okazji czytać też utworów Marcina Pałasza, ale na szczęście ma do nich dostęp mój syn.
Opowiadania o Asi i Maćku są dobrze skonstruowane, oryginalne, bardzo wciągające i zaskakujące dla młodego czytelnika, a na dodatek odnoszą się do podstawowych wartości moralnych, które dziś nie zawsze są "w cenie". Zauważyłam, że autorzy książek dla tej kategorii wiekowej (8-12 lat) często stawiają na "przebojowość" i atrakcyjność bohaterów, obdarzając ich dowcipem opartym na złośliwości czy asertywnością wynikającą z egoizmu i bezczelności, a do tego ciętym językiem obfitującym w wyrażenia dosadne, jeśli nie wulgaryzmy. Tymczasem bohaterowie Marcina Pałasza są i "fajni", i mili, choć daleko im do wizerunku "lalusia". Przyjaźnią się ze sobą mimo różnicy płci i wieku – tak tak, proszę wierzyć, że między pierwszo- a drugoklasistami istnieje przepaść, a chłopcy w tym wieku rzadko "trzymają się" z dziewczętami. Wspierają się nawzajem, a ich dobroć i naturalna chęć pomocy promieniuje na samotne i słabsze dzieci oraz... istoty. Nie wstydzą się babci, która myli "internet" z "internatem". Potrafią przeciwstawić się dziecku terroryzującemu klasę, przyznać do własnych lęków i przywrócić (lub dać) czytelnikowi wiarę w możliwość uczynienia świata lepszym.
Książka Marcina Pałasza tchnie świeżością i oczarowuje, ale nie magią / fantastyką, przeciwnie – realizmem w opisie dziecięcego postrzegania świata, niezłomności i uczciwości, których często brakuje dorosłym. Również elementy fantastyczne zostały wprowadzone z dużym wyczuciem, pomysłowością i humorem, wskazującymi na zamiłowania literackie autora. Nie zaskakuje więc informacja, że pozycja ta została wyróżniona przez kapitułę Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego (w 2009 roku).
Bożena Itoya
Marcin Pałasz, Wszystko zaczyna się od marzeń, ilustracje Kasia Kołodziej, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2014.
Od wydawcy:
Asia i Maciek są przyjaciółmi. Razem pakują się w tarapaty, i razem ratują się z opresji. Zawsze są za sobą, czy to trzeba przejść przez ciemny tunel...

poniedziałek, 24 listopada 2014

Wiele twarzy abecadła



"Tak bym chciała, by literki zamieniły się w cukierki". Tymi słowami rozpoczyna się wydana przez Wydawnictwo Dwie Siostry książka "Słodkie abecadło", której treść stanowi wiersz Jerzego Bielunasa o tym samym tytule, wymieniający długą listę słodyczy na każdą literę alfabetu. Niech Was jednak nie zwiedzie tytuł - nie jest to tradycyjna książeczka do nauki czytania, a szata graficzna opracowana przez Grażkę Lange w niczym nie przypomina cukierkowej stylistyki tego typu pozycji.
Głównym bohaterem książki są bez wątpienia litery. Czarne, odcinające się wyraźnie od białego tła, wyeksponowane, skupiające na sobie wzrok. Książka nie wpisuje się w trend uczenia alfabetu na prostych czcionkach bezszeryfowych - wręcz przeciwnie, jest pochwałą typografii. Kroje czcionki zmieniają się tu jak w kalejdoskopie, od naśladujących surowe pismo maszynowe po pełne zawijasów litery przypominające pismo odręczne. Małe, wielkie i gigantyczne, wytłuszczone, pochylone, rozstrzelone: wygląda to trochę jak swobodne eksperymenty dziecka siedzącego pierwszy raz przed komputerowym edytorem tekstu i bawiącego się ustawieniami czcionek. Często jest to moment, w którym po raz pierwszy uświadamia ono sobie, że tekst nie musi być wyłącznie nośnikiem treści, zagadką do rozszyfrowania, ale może stanowić sam w sobie formę ekspresji. Litery w "Słodkim abecadle" są w równym stopniu do oglądania, co do czytania. Ze zdumieniem odkryłam, że książka intryguje moją półtoraroczną córkę, która niedawno poznawała alfabet z innej pozycji tego wydawnictwa. Z ogromnym zainteresowaniem przyglądała się różnym kształtom liter - przy okazji okazało się, że czcionki szeryfowe nie stanowią dla niej problemu (choć już czcionki odręcznej nie zidentyfikowała jako tekstu).
W cieniu wiersza, migające gdzieś na obrzeżach stron, sypnięte tu i tam - słodycze. Czasem już tylko wspomnienie słodyczy, jak przeżuta guma balonowa, ubrudzone tortem urodzinowym świeczki czy patyk z watą cukrową, znikający za krawędzią strony. Niektóre smakołyki poczynają sobie nieco odważniej: herbatniki ukradkiem zastąpiły kilka liter w tekście, a słowo "oranżada" wykrzywia się, zasłonięte  butelką z czerwonym płynem. Jednak ogólnie rzecz biorąc, łakocie przedstawione są niezbyt nachalnie, być może po to, aby nie kusić czytelnika. Jeśli tak, mój mózg nie dał się oszukać i dopowiedział sobie to, czego nie widział. A więc odradzam czytanie na pusty żołądek.
Uzupełnieniem książki jest seria fotografii wykonanych podczas zabawy w "żywe litery". Ich bohaterami są dzieci ubrane w namalowane na papierowych workach litery i zajadające słodycze oraz - zapewne dla równowagi - jabłka. Nie jest to pieczołowicie przygotowana sesja zdjęciowa, ze starannie dobranym tłem, oświetleniem i uśmiechniętymi buziami, raczej fotograficzna relacja z warsztatów. Zdjęcia są zdecydowanie amatorskie - twarze niektórych dzieci są rozmyte lub giną w cieniu, sfotografowane w zbyt ostrym świetle. Nie twierdzę, że to źle - dodaje to fotografiom autentyzmu i mogłoby tchnąć w książkę trochę żywego, dziecięcego entuzjazmu, gdyby nie jeden mały szkopuł: dzieciaki miny mają raczej ponure, żeby nie powiedzieć - wisielcze. Może w momencie wykonywania zdjęć były już zmęczone, w każdym razie można odnieść wrażenie, że sesja nie sprawiała im szczególnej przyjemności.
 
Rodzice szukający typowej książki do nauki alfabetu mogą być zawiedzeni. "Słodkie abecadło" nie prowadzi dziecka za rękę, lecz wrzuca je od razu na głęboką wodę. Pokazuje, w jak wielu różnych odmianach może występować każda z liter i jak można się nimi bawić. Jeśli powyższy opis Was nie przeraża, lecz intryguje, warto sięgnąć po tę pozycję. Czy spodoba się dzieciom? Na to pytanie mogą odpowiedzieć tylko one same.
Joanna Pietrulewicz

Od wydawcy: A jak Ananasy, B jak Bombonierki, C jak Ciasteczka.
W wesołym wierszu Jerzego Bielunasa, śpiewanym niegdyś przez Małe Wu Wu, abecadło staje się zaklęciem spełniającym najsłodsze dziecięce marzenia. Litery zamieniają się tu w smakołyki, ożywają na fotografiach, przymierzają różne kroje pisma i zmieniają rozmiary. Nauka alfabetu jeszcze nigdy niebyła tak słodka!