cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

wtorek, 28 kwietnia 2015

Umarła klasa Korczaka

"Ostatnie przedstawienie panny Esterki" jest publikacją ciężką, ze względu na twarde oprawy, solidny papier, trudny temat, wagę pamięci o historii przedstawionej w książce i grubość muru w Domu Sierot. Przez te ściany przenika do środka całe zło i lęk świata, ale działa to tylko w jedną stronę, jakby cegły stanowiły blokadę, która nie przepuszcza na zewnątrz bólu. Ta książka jest domem Janusza Korczaka, panny Esterki, pani Stefy i około dwustu dzieci. Możemy zajrzeć, jeśli mamy odwagę.
Ostatnio któreś z dzieci tłumaczyło Mendelkowi, co to jest szyszka, bo jeszcze nikt biedaczka nie zabrał do lasu...
Można powiedzieć, że praca Adama Jaromira i Gabrieli Cichowskiej to poetycki reportaż z jądra ciemności. Na sto dwadzieścia trzy strony swoje okna i drzwi otwiera przed nami posępny budynek w warszawskim getcie, pełen biedy, beznadziei i żydowskich dzieci, osieroconych podczas wojny, skazanych na rychłą zagładę w obozie koncentracyjnym (czego domyślamy się z tytułu książki i daty otwierającej jej akcję – 13 maja 1942 r.). Czy może istnieć miejsce lepiej obrazujące bezsens i destrukcyjną moc wojny?
Książka "Ostatnie przedstawienie panny Esterki" wydała mi się bardzo cielesna. Tekst jest prosty, suchy, przyziemny, często opisuje lekkość i głód ciał. Na ilustracjach spotykamy (tak, ta publikacja to spotkanie) poważne, szare twarze, czasem całe postacie przypominające białe cienie. Tytułowa opiekunka zawsze ma zamknięte oczy, zamarła bez wyrazu, spoglądamy najwyraźniej na pośmiertną fotografię. Obrazy przesuwają się w rytmie i atmosferze "Umarłej klasy", jakby Tadeusz Kantor zyskał nowych aktorów.
Niedzielny spacer... Ja z Tatą za rękę. Mój brat Aron. Mój pamiętnik. I ona...
Mamy tu też ciszę, gęstą, niemal namacalną, jak po wyniszczającym wybuchu, czy raczej przed burzą, którą była śmierć bohaterów "Dnia 5 sierpnia 1942 roku – trzy tygodnie po wystawieniu Poczty Tagorego", czyli tytułowego ostatniego przedstawienia. To milczenie jakby wypływa do nas z ponurych ilustracji, na których mocniejsze barwy pojawiają się jedynie jako odzwierciedlenie świata "na zewnątrz" – poza gettem (kwiat), poza rzeczywistością wojny (poemat indyjski).

Szkice, kolaże i obrazy Gabrieli Cichowskiej powinny spodobać się wielbicielom twórczości Iwony Chmielewskiej. Ja i mój syn do nich nie należymy, ale rozpoznaję i cenię tę stylistykę, będącą ważnym elementem mozaiki współczesnej ilustracji polskiej. Moje skojarzenie warstwy graficznej "Ostatniego przedstawienia panny Esterki" z pracami Iwony Chmielewskiej znalazło potwierdzenie w zamieszczonym na końcu publikacji podziękowaniu, wyrażonym tej ilustratorce przez Adama Jaromira: "za to, że trzy razy na rok karmi świat mądrą i piękną książką, ucząc i inspirując innych...".
Treść książki nie była dla mnie niczym nowym, dość dokładnie odpowiada filmowi "Korczak" Andrzeja Wajdy (również wspominanego w podziękowaniach). Oczywiście młodzi czytelnicy mogą nie znać historii dobrego doktora, widzę jednak pewien problem w możliwościach odbioru "Ostatniego przedstawienia panny Esterki" właśnie przez dzieci i młodzież. Otóż jest to opowieść, do której zrozumienia potrzebna jest pewna wiedza historyczna, bo wplatanie komentarzy rodzica czy nauczyciela może zaszkodzić poetyckiemu, sennemu charakterowi książki. Odpowiedni dla tej publikacji poziom świadomości historycznej, empatii oraz wrażliwości (ale i odporności) czytelniczej zyskują chyba dopiero nastolatki, i to bliżej liceum niż gimnazjum. Młodszym odbiorcom książka ta może się wydać po prostu nieciekawa, niezrozumiała i "dołująca".
Okna Domu Sierot, wycięte w rozkładówce książki (jakby żyletką, jak w zabawach z mojego dzieciństwa), pokazują nam kilka smutnych bezbarwnych twarzy. Poznajemy też nieliczne postacie opisane przez autora. Pozostałe szyby są zaciemnione, innych bohaterów możemy sobie tylko wyobrazić. Może właśnie to, że nasze dzieci o nich pomyślą – jacy byli? co lubili robić? za czym tęsknili? jak czułbym się na jej/jego miejscu? – będzie najważniejszym pomnikiem w kraju, który dosięga już marzeń doktora Goldszmita / Korczaka. Żyjemy w szacunku dla dziecka, niezależnie od jego pochodzenia społecznego i narodowego, a właśnie to było celem Janusza Korczaka. Myślę, że zrealizowaliśmy jego receptę.

Ile pochylonych ramion mógłby ten dom jeszcze wyprostować, gdyby nie nadszedł ów wrzesień 1939 roku, a wraz z nim... drut kolczasty, odłamki szkła, groźby i karabiny... A wszystko po to, aby rozdzielić ich raz na zawsze. Mośków, Jośków i Srulów – Józków, Jaśków i Franków. Dzieci jednej ziemi...

Bożena Itoya

Ostatnie przedstawienie panny Esterki. Opowieść z getta warszawskiego, tekst* i scenorys Adam Jaromir, ilustracje Gabriela Cichowska, opracowanie graficzne Dorota Nowacka, Media Rodzina, Poznań 2014.

Klasyka nie trąci myszką!

W okładkach zbioru "Klasycy dzieciom" zamknięty jest najdawniejszy kanon polskiej poezji dla dzieci oraz kilka tekstów prozą, również współtworzących trzon literatury dziecięcej. Wydaje mi się, że jeszcze dwadzieścia-trzydzieści lat temu wszystkie dzieci znały utwory Stanisława Jachowicza, Marii Konopnickiej, Ignacego Krasickego, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, na pewno było tak w dzieciństwie mojej mamy i babci, a jak jest teraz? My, nasi rodzice i dziadkowie czytaliśmy te wiersze w elementarzach, czasem też w osobnych książeczkach, których nie było w księgarniach zbyt wiele.
W dwudziestym pierwszym wieku wspomnianych autorów raczej nie znajdziemy w podręcznikach szkolnych (wyjątek stanowią romantyczne ballady i poematy oraz opowieść "O krasnoludkach i sierotce Marysi", tu zamieszczona we fragmentach). Rynek polskiej literatury dziecięcej podlega "dynamicznemu rozwojowi", przeżywa swój "złoty wiek", najmłodsi mogą czytać, co chcą (oni lub rodzice). Czy warto, mając tak wielki wybór, sięgnąć po "Co słonko widziało", "Szkolne przygody Pimpusia Sadełko", "Obchodź się łagodnie ze zwierzętami" albo "Ptaszka w klatce"? Czy dzieci zrozumieją archaiczną polszczyznę i zainteresują się krótkimi, rymowanymi historyjkami z morałem?
Wiele wierszy zamieszczonych w tym zbiorze znalazło się w biblioteczce mojego syna już gdy miał rok, dwa, trzy lata. Słuchał ich od początku, od kiedy pamięta, mając dziewięć lat nie pyta więc "co to znaczy?" ani "o co chodzi?", kiedy czytamy na przykład "Komara i muchy" (Ignacy Krasicki):

"Mamy latać, latajmyż nie górnie, nie nisko!
Komar, muchy tonącej mając widowisko,
Że nie wyżej leciała, nad nią się użalił.
Gdy to mówił, wpadł w świecę i w ogniu się spalił."

Zbiór "Klasycy dzieciom" jest jednak publikacją bardzo obszerną i adresowaną do czytelników w różnym wieku. O ile pamiętam, niektóre utwory "przerabiałam" około trzeciej klasy szkoły podstawowej ("O krasnoludkach i sierotce Marysi"), a inne, jak "Świtezianka", pojawiły się w programie bliżej trzeciej klasy liceum. Nie ma jednak powodu, by nie skosztować tych literackich smakołyków wcześniej.

Kiedy już zaopatrzymy się w omawiany tom, należący do kolekcjonerskiej serii "Z biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia. 90 lat NK", możemy czytać i niemowlakom, i przedszkolakom, i uczniom (lub z uczniami). Znajdziemy tu utwory króciutkie, w sam raz na dobranoc, są też stronicowe i dłuższe. Większe dzieci, kiedy nauczą się czytać, same sięgną po wiersze nieco trudniejsze i surowsze, jak "Łakomy i zazdrosny" Ignacego Krasickiego czy fragmenty "Kordiana" Juliusza Słowackiego. Ludzkie przywary i śmiesznostki społeczeństwa nie zmieniły się od XVIII, XIX i XX wieku, pewnie pozostaną takie same i w kolejnym stuleciu. Dlaczego więc nie czytać utworów tak znakomicie kwitujących to, co w nas złe i głupie? Bo to nudy ze szkoły? Rodzice mogą być zdziwieni, jak przyjemne jest czytanie klasyki, gdy nie zna się pojęcia "klasyka", poznawanie lektur, kiedy jeszcze się nie wie, co to lektura obowiązkowa.
Ta nieobowiązkowa lektura przyciąga uwagę młodego czytelnika, bo bywa, przejmując określenie z języka młodzieżowego, "mocna". Dotyczy to zarówno treści, pochodzącej z czasów, gdy nikt się z dziećmi "nie patyczkował" (czy zrozumie? czy metafora nie jest zbyt rozbudowana? nie nazbyt drastycznie?), jak i współczesnych ilustracji Emilii Dziubak. Co prawda w książce tej nie ma nic do klikania, przesuwania, kolorowania, a pogłaskać można najwyżej (bardzo przyjemną) okładkę, ale niektóre rysunki posiadają dynamikę, siłę wyrazu czy wymowność charakterystyczne dla komiksu. Ilustracje przy wierszach (poematach, balladach...) "Dziad i baba", "Wyrok", "Kałamarz i pióro", "Łakomy i zazdrosny", "Golono, strzyżono", "Pani Twardowska", "Świteź", "Świtezianka", "Nie wiadomo co, czyli romantyczność", "O czterech podróżnych" i "Wiatr i noc" są tak trafne – zabawne, ironiczne, poetyckie lub proste, świetliste lub mroczne, że mogą przekonać do lektury niezdecydowanego bywalca biblioteki czy księgarni. Warto sięgnąć po to wydanie, nawet jeśli mamy już w domu inne edycje klasyków polskiej literatury piszących dla dzieci. Szczerze mówiąc, warto mieć tę książkę, choćbyśmy zgromadzone w niej utwory znali na pamięć (a nuż kiedyś zapomnimy?) i mieli tylko oglądać ilustracje.

Bożena Itoya

Klasycy dzieciom, ilustracje Emilia Dziubak, Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Komiksowe danie główne: Fistaszki

Krótkie, zamykające się w kilku kadrach historyjki komiksowe o Snoopym, Woodstocku, Charliem Brownie i innych "Fistaszkach" są lekturą na długie dni i tygodnie, lekturą otwierającą wiele przegródek. Po pierwsze, mogą sprawić, że zaczniemy inaczej, w nieco bardziej zdystansowany (ale i "filozoficzny") sposób myśleć o codzienności. Po drugie, te paski znoszą podział na komiksy / literaturę / ilustrację dla dzieci i dla dorosłych, a nawet filozofię dla najmłodszych (bo są serie książek o tej tematyce adresowane nawet do kilkulatków) oraz młodzieży i dorosłych. Co prawda, współcześnie nikt się tymi podziałami za bardzo nie przejmuje, bo dorośli zaczytują się w książkach obrazkowych "dla dzieci", a uczniowie szkół podstawowych i gimnazjów w wyborach książek typują do zakupu przez bibliotekę szkolną "Pięćdziesiąt twarzy Grey'a", jednak etykietki przydziału wiekowego nadal funkcjonują. Wyłażą na wierzch, jak robale po deszczu, w książkach naiwnych, dziecinnych, nudnych, banalnych, niemądrych lub przeciwnie – przemądrzałych. Najpopularniejsze pozycje dla młodzieży przeważnie wymagają od czytelnika bardzo niewiele, mają "zachęcać do czytania", odciągnąć od komputera, toczyć się "w tempie gry", jakby były kierowane do wtórnych analfabetów. Tego typu literatury dorośli (rodzice) już zazwyczaj nie czytują i nie kontrolują, bo czyta się raczej z małym dzieckiem, a nie z nastolatkiem, i to pozycje dla maluchów bywają od wspomnianych "topowych" powieści ambitniejsze, okraszone ciekawszą symboliką czy poczuciem humoru.
  

"Fistaszki zebrane" wymykają się księgarnianym regałom, można je postawić i na półce z książkami obrazkowymi dla najmłodszych (obleganej przez dorosłych), i na tej dla dorosłych (kuszącej młodszą młodzież), i na każdej innej. Próby zaszufladkowania komiksów Schulza jako kultowych, ironicznych przypowiastek o życiu i świecie nie powiodły się. W naszym domu to mój dziewięcioletni syn jest pierwszym i najwierniejszym czytelnikiem kolejnych tomów "Fistaszków zebranych", nie interesuje go kontekst kulturowy, filozofia życia, nie potrzebuje do szczęścia ani rozpraw naukowych, ani gadżetów ze Snoopym, ani innych świadectw fistaszkologii i fistaszkomanii. Na pewno nie wszystko rozumie, ale kiedyś przeczyta jeszcze raz i już zrozumie. 
Ja, mój starszy brat (to kiedyś) i nasza mama też lubimy te komiksy, ale może bardziej czytamy z sentymentu, bo pamiętamy je jako jeden z przecieków zachodniej popkultury, docierających do nas w latach 80. XX wieku? Edycja "Naszej Księgarni" została przygotowana chyba właśnie dla dorosłych wielbicieli Fistaszków i ogólnie kolekcjonerów komiksów – nasz (siódmy) tom ma twardą oprawę, ładne wklejki, "dorosły" wstęp Wojciecha Manna, indeks, dużą objętość (321 stron) i wagę oraz dość wysoką cenę. Nie jest to typowa publikacja kupowana dziecku i noszona w szkolnym tornistrze w celu czytania na przerwach, a jednak właśnie tak funkcjonuje u nas. Dziewięciolatek może pochłaniać "Fistaszki zebrane" jednym tchem, śmiejąc się, czytając na głos najciekawsze dymki, nie analizując jak dorosły, ale po prostu dobrze się bawiąc. Wspaniałe wrażenia z lektury są w dużym stopniu zasługą tłumacza (Michał Rusinek), który włożył w usta, czy raczej dziób Woodstocka takie kwestie, jak "Drogi przyjacielu nad przyjacioły..." i "Kwęku, kwęku, gderu, kwęku, gderu." (choć moją ulubioną pozostaje "(...) ' ' ' ' ' ' ' ' ' ' ").
Niezwykłe wcielenia Snoopy'ego śledzi już trzecie pokolenie naszej rodziny, a w "Fistaszkach zebranych z gazet codziennych i weekendowych 1971-1972" znaleźliśmy kilka wspólnych ulubionych cytatów, które wplatamy w zwyczajne rozmowy i dni. Życie staje się bardziej przystępne, kiedy wyobrażamy sobie, że to już nie ja co tydzień czekam pod szkołą na syna wracającego z basenu, wypatrując jego autobusu, tylko "Joe Luzak kręci się pod akademikiem i gapi się na auta". Czytamy o nieszczęśliwych miłościach, poradach psychiatrycznych za 5 centów, wróblu pisującym listy ze szkół dla robali i obozów dla orłów, niespełnionym pisarzu rasy beagle, próbach sprostania zadaniom szkolnym i sportom, poznajemy kolejne twarze malowane prostą, niepowtarzalną kreską, lub też ich nie poznajemy, bo są zawsze odwrócone i mówią tylko "Zamknij się i zostaw mnie w spokoju". Nie wszystko u Fistaszków jest urocze i sensowne, sporo tu złośliwości i absurdu. Nie każdy "poczuje" te kadry, ale jeśli ktoś do nich pasuje (tak tak, człowiek do książki, a nie książka do człowieka) – humorem, podejściem do życia, to na pewno nie poprzestanie na jednym tomie i kilku godzinach fistaszkowej lektury.
Bożena Itoya


Charles M. Schulz, Fistaszki zebrane 1971-1972, przełożył Michał Rusinek, Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 2014.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Wawel jak malowany

Anna Chachulska, "Legenda o głowie wawelskiej"
 Zawsze lubiłem legendy. Mając te kilka lat, uważałem je za lepsze od bajek, które były przecież dla dzieci – a ja byłem już taki duży! Legendy to element naszej historii, sposób, w jaki niegdyś przekazywano wiedzę o świecie, wyjaśniano zjawiska i zastaną rzeczywistość. Często brutalne, niewygładzone, ukazujące specyficzną moralność minionych czasów. Dziś są dodatkowo czynnikiem zachęcającym do wyjścia z domu i zwiedzania. O ile przyjemniej jest pójść na miejski rynek, kiedy się wcześniej czytało o historii jednej z kamienic. Młody czytelnik może wręcz nalegać na taką wycieczkę i przypomnienie legendy już na miejscu. Dlatego, wybierając się na wakacje, zawsze szukam związanych z danym miastem historii.
Jednym z najbogatszych w legendy miejsc na naszej polskiej ziemi jest chyba krakowski Wawel. O nim też, a właściwie o jednej z komnat, opowiada Anna Chachulska w doskonale wizualnie zrealizowanej książce „Legenda o głowie wawelskiej”, należącej do serii "Legendy wawelskie".
Początek intryguje zagadką. Skąd się wzięła nazwa komnaty Pod głowami? Przyznać trzeba, że jest dosyć niezwykła. Niecierpliwi rozwiązanie znajdą już na kolejnej stronie, ale to dopiero początek historii, którą poznamy na kolejnych kartach. Przeniosą nas one do Krakowa z czasów Zygmunta Augusta, gdzie dowiemy się więcej o jednej z głów ze wspomnianej na początku książki komnaty.
                W tym momencie możemy się przygotować na grad pytań: „A co to są ciżmy?”, „Co robi pasamonik?”, „Czym są galony?”. Jeśli sami nie wiemy, będzie to oczywiście doskonała okazja do poszerzenia wiedzy wraz z dzieckiem. Książka nie rozpieszcza młodego czytelnika, konfrontuje go z typowym dla legend słownictwem i lekko archaizowaną składnią.
                Tekstowi towarzyszy szata graficzna w wykonaniu Marianny Sztymy, jednej z laureatek konkursu ilustratorskiego zorganizowanego przez Zamek Królewski na Wawelu i objętego patronatem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ilustracje są proste, stonowane, nawiązujące stylistyką do rycin średniowiecznych. Postaci rysowane są cienką, schematyczną kreską, niektóre barwne, inne czarno-białe, jeszcze inne w jednym tylko odcieniu błękitu lub czerwieni. Warto przyjrzeć im się z bliska: każda ma na sobie inny strój z epoki. Pełno tu czapek z piórami, bufiastych rękawów, pasiastych tunik i wzorzystych sukien. Ilustratorka dużo uwagi poświęca również budowlom: w tle opowieści przewijają się drobiazgowo odwzorowane sukiennice, krużganki, kościół mariacki - i oczywiście sam Zamek Królewski z pełnymi przepychu wnętrzami. Współczesnym akcentem są komiksowe dymki, za pomocą których wypowiadają się postaci z ilustracji. Dzięki temu po kilku czytaniach możemy (jeśli taka forma nam odpowiada) zrezygnować ze śledzenia tekstu i sprawdzić się w roli bajarza, przekazując historię własnymi słowami.
                Legendy bywają dosyć brutalne, a nawet krwawe. Na szczęście w tym wypadku tak nie jest. Historia oskarżonej o kradzież wdowy Ofki kończy się dobrze i sprawiedliwość zwycięża. Żal tylko trochę głowy, która odezwała się w obronie słusznej sprawy i została za to ukarana. Z takim przekazem nie spotkamy się we współczesnych książkach dla dzieci - i to być może kolejna zaleta legend: konfrontacja z dawniejszą moralnością, zasadami, sposobami myślenia. Oto poznajemy świat - nie tak znowu odległy - gdzie posłuszeństwo władcy było wartością absolutną. Co myślą na ten temat dzisiejsi młodzi czytelnicy? Warto zapytać, podyskutować.
                „Legenda o głowie wawelskiej” to znakomita, pięknie wydana pozycja. Ilustracje świetnie się prezentują na dużych, kwadratowych kartach, spiętych twardą, lekko szorstką w dotyku okładką (choć przyznać trzeba uczciwie, że ten nietypowy format utrudnia ułożenie książki na półce). Sama legenda opisana jest barwnie i zwięźle, jak to z legendami bywa, trzymając w napięciu do samego końca. A po jej przeczytaniu nie pozostaje nic innego, jak wybrać się z dziećmi na Wawel.


Od wydawcy: Opowieść „Legenda o głowie wawelskiej” autorstwa Anny Chachulskiej z ilustracjami Marianny Sztymy, absolwentki poznańskiej ASP, zaprasza Czytelników na Wawel w czasach króla Zygmunta Augusta. Dzięki tej historii dowiemy się dlaczego jedna z wawelskich głów, umieszczonych na stropie Sali Poselskiej ma zawiązane usta, zaś piękne ilustracje przybliżą mu barwne życie miasta i królewskiego dworu.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Ilustrowane biografie dla dzieci mają się dobrze – "Którędy do gwiazd?" i "Bałtycka Syrena"


Książki biograficzne dla dzieci mnożą się na polskim rynku wydawniczym jak muchomory po deszczu. Autorką większości takich publikacji, które dotąd widywałam tylko w księgarniach i katalogach wydawniczych, jest Anna Czerwińska-Rydel. Nie czytywałam biografii z synem, ponieważ po prostu wolimy beletrystykę, poezję i komiksy, a typ literatury reprezentowany przez książki Anny Czerwińskiej-Rydel najzwyczajniej nas nie pociągał. Moje podejście zmieniło się nieco pod wpływem dwóch perełek wydanych przez Muchomor: "Którędy do gwiazd? Historia Elżbiety Heweliusz, pierwszej kobiety astronom" oraz "Bałtycka Syrena. Historia Konstancji Czirenberg".
Zainteresowało mnie przede wszystkim tło historyczne obu książek, opowiadających dzieje siedemnastowiecznych mieszczan gdańskich, bo historii Gdańska poświęconych jest pewna część mojej biblioteczki. Byłam też ciekawa, w jaki sposób można połączyć historyczną opowieść Anny Czerwińskiej-Rydel z jak najbardziej współczesnymi, kojarzącymi się z plakatem grafikami Marty Ignerskiej. Nie zawiodłam się ani utworami literackimi, choć o historii i "indywidualności" Gdańska mówią niewiele, ani ilustracjami. Forma "odważnie" ilustrowanej biografii dla dzieci była dla mnie nowością i przedsięwzięcie uważam za udane.
Zwracam jednak uwagę, że recenzję zaczęłam od "my", a kontynuuję jako "ja". Otóż, po pierwsze, po omawiane publikacje dziecko nie sięgnie samo, jakby postąpiło z powieścią przygodową czy komiksem. W tym wypadku ważna jest podpowiedź albo decyzja rodzica. Nie są to też książki, które zafascynują ośmio- czy dziewięcioletniego chłopca, na co dzień zanurzonego w świecie fantasy czy kryminalnych zagadek, dlatego czytałam je sama, a z synem tylko... oglądałam.
"Którędy do gwiazd?" i "Bałtycka Syrena" najbardziej spodobają się chyba dwunasto-/trzynastoletnim czytelniczkom, zwłaszcza tym zainteresowanym historią Europy, dawnymi obyczajami, rozwojem poglądów na miejsce kobiety w świecie nauki i sztuki, ale także wszystkim miłośnikom nowej polskiej ilustracji. Zarówno przy lekturze tekstu, jak i grafik, dominowało we mnie wrażenie zderzenia delikatnej, rozkwitającej (w dalszych częściach opowieści już dojrzałej), niemal falującej i ciepłej kobiecości z zimnymi liniami uprzedzeń oraz przesądów, potwornymi gębami obyczajów i funkcji społecznych.
Anna Czerwińska-Rydel opowiedziała ciekawe historie dwóch młodych kobiet, które związały się (lub zostały związane) ze znacznie starszymi mężami. Wiele tu o wychowaniu dziewcząt, oczekiwaniach, jakie im stawiano, obyczajowej niewoli. Książki są do siebie bardzo podobne, jeśli rozważać sposób snucia gawędy o tym, jak to onegdaj na salonach i stołach, w bibliotekach i alkowach, a także w umysłach ludzkich bywało. Pod tym względem autorka nie zachęciła mnie do lektury kolejnych jej biografii, znam już zakres i sposób, w jaki przedstawia młodym czytelnikom poszczególne postacie. Pomijając ten stały szkielet czy model narracji, omawiane gdańskie (żeńskie) biografie różnią się od siebie w kilku kwestiach.
"Którędy do gwiazd?" wydaje mi się opowieścią bardziej optymistyczną, choć przytaczaną w cieniu śmierci, smutku, tęsknoty, ale jednak mówiącą o spełnieniu, miłości i sukcesie. Biografia ta zbudowana została na retrospekcji, dawnym wydarzeniom z życia Elżbiety Heweliusz przydzielono nawet inny, bladożółty kolor stron, podczas gdy narracji "nieretrospektywnej" odpowiada intensywna biel. Po opowieści wyrażonej słowami następuje ta rysunkowa, autorstwa Marty Ignerskiej. Uważam, że nie jest to autonomiczna "narracja obrazowa" (jak sugeruje opis na okładce książki), ponieważ dla osoby nieznającej historii Elżbiety Heweliusz ilustracje nie byłyby tak ujmujące, ani nawet zrozumiałe.
"Bałtycka Syrena" przepełniona jest natomiast smutkiem, niespełnieniem, bohaterka zdaje się żyć nieszczęśliwie, skazana na więzienie swoich czasów. Tutaj historia rysunkowa została przytoczona przed tekstem i oparta nie tylko na właściwej biografii (autorstwa Anny Czerwińskiej-Rydel), ale i na towarzyszących jej cytatach z dawnych opowieści o syrenach. Ilustracje te bardzo się nam spodobały, czytaliśmy je jak komiks, zachwycając się zwłaszcza potwornymi mieszczkami, których plotki przypominają ostrza noży, oraz syrenim głosem, przyciągającym słuchacza wielkimi łapami. Dobre wrażenie estetyczne, podobnie jak w "Którędy do gwiazd?", wywarły na mnie grube stronice, tu w ulotnym, bladoróżowym kolorze.
Książka wywołuje melancholię, smutek, może poetyckie uniesienia, ale też pozostawia wrażenie niedopowiedzenia. Dziesięciolatka (książka adresowana jest do dzieci 10+), która świeżo wyszła z fascynacji Arielkami i innymi księżniczkami, może (nawet po zakończeniu lektury) zastanawiać się, czy Konstancja była, czy nie była syreną. Cóż, nie jest to książka dla wszystkich, co należy uznać za jej walor. Krótkie cytaty umieszczone pod każdym rozdziałem nie zostały opatrzone komentarzem innym, niż nazwisko autora. Młoda czytelniczka prawdopodobnie nie domyśli się, że cytowane są stare kroniki żeglarskie, choć Andersena z pewnością rozpozna.
Nie wszystkie dziesięciolatki są na tyle dojrzałe, by zrozumieć konwencję tych publikacji i je "przeżyć", jednak pokazanie dziecku "Bałtyckiej Syreny" oraz "Którędy do gwiazd" to rozwiązanie zdecydowanie lepsze, niż ograniczanie informacji biograficznych do notek w encyklopedii internetowej. Te książki o przeszłości to inwestycja w przyszłość młodych czytelników, mogą wykształcić w nich umiejętność korzystania z lepszych, niejednoznacznych źródeł wiedzy oraz miłość do zróżnicowanych typów literatury i grafiki.
Bożena Itoya

Anna Czerwińska-Rydel, Którędy do gwiazd? Historia Elżbiety Heweliusz, pierwszej kobiety astronom, rys. Marta Ignerska, Muchomor 2014.
Anna Czerwińska-Rydel, Bałtycka Syrena. Historia Konstancji Czirenberg, rys. Marta Ignerska, Muchomor 2014.