cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

wtorek, 28 lipca 2015

Książka – igraszka

Peter Brown na końcu książki "Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe", której jest autorem i ilustratorem, zdradza, że koncept publikacji wywodzi się z jego dzieciństwa. Czytając i oglądając kolejne strony mieliśmy właśnie takie wrażenie – oto dziecięca wizja, przygoda, zabawa. Takie coś mogło wydarzyć się w wyobraźni niemal każdego dziecka.
Formę książki nazwaliśmy ("na własny użytek") drewnianymi slajdami z dymkami. Atutem publikacji jest już to, że pobudza rodzinę do poszukiwania własnych nazw i interpretacji lektury, która na pewno nie należy do typowych. Role ludzi i zwierząt uległy odwróceniu, co może być pouczające, ale dopuszczam też możliwość potraktowania książeczki jako lekkiej, przewrotnej i niemoralizującej zabawki. Dla nas stała się właśnie tym ostatnim. Kiedy skończyliśmy czytać, spytałam syna, czy mu się podobało i co mam napisać w recenzji. Odpowiedział tonem akademika: "intrygująca, bardzo mądra, wciągająca", zachichotał i uciekł.
"Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe" ujmują kolorystyką, wielkością i humorem ilustracji, tłem kolejnych stron, imitującym rozmaite typy drewna, desek oraz pni, a nawet sposobem prezentacji tekstu. Czytelna, duża czcionka została umieszczona w kolorowych dymkach i paskach (niczym wycinki z gazet), czasem zawieszonych krzywo na całostronicowej ilustracji. W warstwie literackiej opowieść wydaje mi się fantazją na temat "Ktoś pił z mojego kubeczka, ktoś śpi w moim łóżeczku", a więc bajki znanej między innymi pod tytułem "Złotowłosa i trzy misie". Ale u Petera Browna wszystko jest poprzebierane za coś innego: książka za deskę, mała niedźwiedzica za dziewczynkę bawiącą się w baletnicę, a czasem za Mamę Kangurzycę (opiekującą się Prosiaczkiem udającym Maleństwo...), a świat ludzki jawi się jako "niższy", dziwaczny, niezrozumiały mikrokosmos kłopotliwych stworzonek, żyjących gdzieś blisko właściwego, prawdziwie cywilizowanego – niedźwiedziego. Warto na chwilę przyjąć inną, mniej "ugłaskaną" perspektywę postrzegania nas samych, ale i książki obrazkowej dla dzieci. I nie trzeba być koneserem gatunku (?) picture book, by się zachwycić tą publikacją. Pozy i gesty małej niedźwiedzicy, jej kwestie oraz sposoby ujmowania jednego i drugiego rozbawią rzesze czytelników w rozmaitym wieku.
Bożena Itoya
Peter Brown, Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe, przełożyła Joanna Wejs, Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.

Bajki dla opornych młodych czytelników i koneserów absurdu

Książki dla dzieci i młodzieży często czytuję synowi "na głos", ale jako absolwent drugiej klasy (szkoły podstawowej) dużo czyta też sam. Lektury przeważnie wybieramy wspólnie. Lubimy, kiedy literatura nas bawi, co nie znaczy, że preferujemy publikacje pełne głupich gagów, czy też krótkie, proste, oszczędne w słowa, fabułę i wyobraźnię wydania broszurowe. Tak niestety bywają interpretowane książki dla początkujących czytelników. Unikamy łatwizny, bo nas nie ciekawi, ale nie pociągają nas też "ciężkie" lektury: książki wyraźnie terapeutyczne, takie domowe pomoce dydaktyczne, a także "mocna" (i modna) twórczość dla młodzieży, pełna scen agresji i/lub wulgarnego języka, który zapewne ma służyć uwierzytelnieniu treści oraz bohaterów. Szukając lektur dla syna, z nim lub sama, wiele razy zaliczyłam potknięcia i błędy – książka wracała do biblioteki (lub na naszą półkę) niedoczytana. Na szczęście publikacje niektórych polskich autorów możemy "brać w ciemno". Jeszcze nigdy nie zawiedli nas Agnieszka Tyszka, Zofia Stanecka, Barbara Gawryluk, Wanda Chotomska, Zuzanna Orlińska, Joanna Wachowiak, Tomasz Samojlik oraz Marcin Pałasz. Często przeglądamy katalogi biblioteczne / wydawnicze według nazwisk i wybieramy jakąś nieznaną nam pozycję jednego z wymienionych autorów.
Ostatnio ogarnęła nas wakacyjna błogość i lekkość, mieliśmy więc ochotę na książkę utrzymaną w nastroju podobnym do naszego. Sięgnęliśmy po humorystyczne bajki, a właściwie "B@jki" Marcina Pałasza. To wesoła lektura dla dzieci, ale nie książka dziecinna. Treść jest zrozumiała dla każdego czytelnika, obfituje w zabawne sytuacje, dzięki czemu czyta się szybko i przyjemnie. "B@jki" można wręczyć dziecku ośmio- czy dziewięcioletniemu, które nie przepada za czytaniem, a prawie na pewno szum przewracanych kartek przestanie mu się kojarzyć z przymusem i nudą.

"– Dziadku, dziadku! – wrzasnęła Kasia niesamowicie podekscytowana, wpadając do pomieszczenia – Zbudź się, prędko! Posłuchaj, co się stało!
Dziadek chrapnął gwałtownie i poderwał się z kanapy.
Co to?! Kto to?! – spytał nieprzytomnie. – Czy to wojna?! Kto tak krzyczy?! Żołnierze, do okopów...!
Kasia usiadła przy nim i poklepała go uspokajająco, zostawiając na dziadkowej koszuli trochę piany.
To nie wojna! – rzekła uspokajająco, choć ciągle czuła ogromne podniecenie. – To tylko ja, Kasia! Słuchaj, Smok przyszedł!
Starszy pan spojrzał na nią nieprzytomnie i z powrotem się położył.
Smok przyszedł, powiadasz? – spytał sennie. – W takim razie daj mu coś do zjedzenia, może zaproponuj kawę, a ja jeszcze trochę się zdrzemnę. Potem z nim porozmawiam."

Marcin Pałasz nie zaproponował nowych wersji znanych bajek, ale wykorzystał niektóre ich elementy i stworzył alternatywne, zazwyczaj współczesne losy Czerwonego (tu: Zielonego) Kapturka, smoka (pod)wawelskiego, Jasia i Małgosi (Jaśka, Gośki i Baby Dżagi), złotej rybki (i Zenona Robaka) oraz królewny (Śmieszki), przypominającej nieco Śpiącą Królewnę. Są to nieco zwariowane, nieprzewidywalne historyjki, napisane w naturalny, niewymuszony sposób, bardzo oryginalne, właśnie dlatego, że autor nie trzyma się na siłę ustalonych postaci, przygód i zakończeń. Poznajemy nowych bohaterów – pewnego prezesa, sekretarkę, zwykłą Kasię i jej dziadka, a także nieznane nam z tradycyjnych bajek aspiracje, jak zbawianie świata przez złotą rybkę i robaka, występy sceniczne Baby Jagi albo promocja Polski w wykonaniu smoka wawelskiego. Nas "B@jki" ujęły właśnie takimi pomysłami, przyjazną formą (literacką, plastyczną, edytorską) oraz absurdalnym dowcipem, pokrewnym czarnemu humorowi, jaki znają wielbiciele angielskich seriali.

"– No, skończyłam! – rzekła, zacierając dłonie. – A teraz proszę patrzeć i podziwiać! Namalowałam brzeg morza o zachodzie słońca!
Po tych słowach uniosła arkusz brystolu i triumfalnie rozłożyła, by mogli podziwiać jej twórczość.
Jasiek z wrażenia stracił głos. Małgosia na moment aż zamknęła oczy. Chwilę trwało, zanim znowu doszli do siebie.
Dlaczego z morza wystaje czyjaś noga? – spytał w końcu Jasiek boleśnie.
To marynarz, który się utopił – wyjaśniła Baba Jaga, spoglądając czule na swoje dzieło. – Ale nie wypłynął całkiem, tylko częściowo. Dlatego widać tylko nogę.
A czy tam, za drzewem, leży szkielet? – spytała Małgosia słabym głosem.
Tak! – wykrzyknęła wiedźma z nagłym ożywieniem. – Przyszło mi do głowy, że to urozmaici trochę ten nudny krajobraz.
A tutaj, po lewej, jest cmentarz, tak? – przerwał jej Jasiek ponuro.
Taki śliczny, malutki cmentarzyk... – rozczuliła się starucha. – Nie zmieścił mi się większy, bo kartka była za mała."

Ilustracje Elżbiety Kidackiej dobrze komponują się z nastrojem i akcją poszczególnych bajek, są wesołe, roztańczone, kolorowe i trochę karykaturalne. Podobnie jak pisarstwo Marcina Pałasza, spodobają się i początkującym, opornym czytelnikom, i młodym molom książkowym, znającym już swoje preferencje literackie, graficzne, plastyczne – oczywiście jeśli lubią poświęcać czas na dobrą rozrywkę. Czytałam jedną negatywną recenzję "B@jek", nie zdziwiła mnie, wydaje się bowiem zrozumiałe, że wartościowa książka (w dodatku humorystyczna) nie może, a nawet nie powinna podobać się wszystkim. Jeśli ktoś ogranicza swoje rozrywki (filmowe, muzyczne, literackie) do pozycji "ambitnych", "artystycznych", "z drugim dnem", to całkiem możliwe, że nie rozbawią go skecze Monty Pythona, "Hotel Zacisze" czy omawiana książka dla dzieci. Jednak zbiór bajek Marcina Pałasza adresowany jest właśnie do najmłodszych czytelników, a ci, na szczęście, przeważnie lubią się śmiać.
Bożena Itoya
B@jki
Zabawne, przewrotne, nieco zwariowane i bardzo nowoczesne – bajki dla dzieciaków XXI wieku. Tutaj Smok Wawelski ma swój telefon komórkowy, a dziewczynka w zielonym kapturku pomaga sklerotycznemu i niedowidzącemu wilkowi.Marcin Pałasz, B@jki, ilustracje Elżbieta Kidacka, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2012.

czwartek, 16 lipca 2015

Baśniowe opowiastki z przesądami w tle

W bibliotekach i księgarniach często przeglądamy z synem zbiory baśni i bajek, ale coraz rzadziej decydujemy się na ich wypożyczenie lub zakup. Nasza biblioteczka zawiera już wszystkie najciekawsze dla nas tradycyjne pozycje, nie pociąga nas czytanie tego samego w nowej oprawie graficznej lub tłumaczeniu, a kolejne adaptacje przeważnie wydają mi się nazbyt przerysowane, przesłodzone i infantylne. Podobnie oceniam coraz liczniejsze książki "w zabawny sposób wyjaśniające..." (zazwyczaj w formie opowiadań): a to znaczenie przysłów czy frazeologizmów, a to zwyczajów ludowych. Dla syna tego typu publikacje są zazwyczaj nudne, przesadnie pouczające i trudno mu dobrnąć do ich końca. Wśród tłumu "nowych" bajek oraz książek wyjaśniających to i owo zapamiętaliśmy jedną, wypożyczoną z biblioteki, gdy syn był przedszkolakiem – "Szczęście śpi na lewym boku" Renaty Piątkowskiej. Wróciliśmy do niej ostatnio, po czterech lub pięciu latach, stwierdzając, że wcale się nie zestarzała, wręcz przeciwnie: na tle modnych dziś publikacji dla najmłodszych jest zaskakująca, fikuśna, przekorna, lekka i świeża.
Renata Piątkowska napisała dziewięć bajek obalających przesądy, między innymi o czarnym kocie, wstawaniu lewą nogą, czterolistnej koniczynie, liczbie trzynaście, odpukiwaniu w niemalowane drewno. W historyjkach pojawiają się popularne baśniowe motywy, jak miłość królewny i służącego / rzemieślnika, mściwa czarownica i jej klątwa, przepowiednie losu nowo narodzonej królewny czy walka dobrych i złych duchów o duszę człowieka. Jak to w bajkach, piętnowane bywają przywary powszechne w każdym społeczeństwie: próżność, obżarstwo, lenistwo, ciemnota. Autorka nie "przerobiła" jednak żadnej znanej bajki ani baśni, są to jej własne, zabawne, zgrabne i niepowtarzalne opowieści.
Na warsztat wzięte zostały przesądy, w które może nie wierzymy, ale są stale obecne w naszej kulturze, choćby w powiedzeniach. U Renaty Piątkowskiej występują jako humorystyczny akcent na zakończenie każdej z bajek lub w charakterze impulsu pobudzającego bohaterów do działania, czasem (w niedosłowny sposób) decydującego o ich losie. Najogólniej rzecz ujmując, historie oparte są na modelu "kiedyś komuś coś się przydarzyło, potem ludzie gadali, utworzyli wokół tych zdarzeń legendę, zaczęli wierzyć, że jeden przypadek stanowi zasadę i tak powstał przesąd".

"Szczęście śpi na lewym boku" traktujemy przede wszystkim jako zbiór naprawdę ciekawych i dobrze napisanych bajek, a nie jako wykładnię przesądów. Książkę czytaliśmy z wielką przyjemnością, do jej zalet zaliczam umiejętne snucie historii (nie za długich, nie za krótkich, lecz w sam raz), igraszki językowe na wysokim poziomie ("Bo obfite kształty wylewające się z obszernej sukni niczym strumień wody gasiły ognisty zapał rycerzy"), atrakcyjny dla dziecka format i papier (gładki, kredowy) oraz duże, barwne ilustracje Edwarda Lutczyna, który ma wielbicieli w przynajmniej dwóch pokoleniach czytelników. Na naszej półce stoi kilka lepiej dopracowanych pozycji tego ilustratora, "Szczęście śpi na lewym boku" jest natomiast naszą ulubioną książką Renaty Piątkowskiej, a ze względu na oryginalność, humor, dystans i nie zawsze optymistyczne zakończenia – jednym z lepszych zbiorów bajek, jakie czytaliśmy.
Bożena Itoya
Renata Piątkowska, Szczęście śpi na lewym boku, ilustracje Edward Lutczyn, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2007.
Tym razem Renata Piątkowska napisała najprawdziwsze bajki. Barwne, mądre i dowcipne. A każda z bajek opowiada o jakimś przesądzie. Dlaczego ludzie wierzą, że czarny kot jest pechowy, a czterolistna koniczyna przynosi szczęście?

środa, 15 lipca 2015

10 psów + właściciel = miłość


 
Nie od dziś wiadomo, że Ewa Kozyra-Pawlak jest wielką miłośniczką zwierząt, czemu daje wyraz w swoich ilustracjach. I co jak co, ale koty i psy wychodzą jej doskonale. Po uroczym "Ja Bobik" , przedstawiającym perypetie młodego kota arystokraty, przyszedł czas na najlepszego przyjaciela człowieka. Wydane przez Naszą Księgarnię "Liczypieski" to pozycja wykonana w tym samym stylu i tą samą techniką co poprzednik - czyli w formie materiałowo-zamszowych wycinanek. Psom nie można odmówić uroku, ścinki materiału we wszystkich kolorach i fakturach, czasem nieco postrzępione, nadają zwierzakom sympatycznego, typowo kundlowatego wyglądu. Bo cała historia jest właśnie o kundelkach i psach bezpańskich, z bardzo jasnym morałem, który można zawrzeć w jednym słowie: Przygarnij. Psich bohaterów książeczki, wędrujących w stronę wymarzonego domu z ogłoszenia, czeka oczywiście taki happy end. Ich historię opowiada zgrabny wiersz, również autorstwa Ewy Kozyry-Pawlak.
Do opowieści został także włączony wątek edukacyjny - wstęp do nauki liczenia do dziesięciu (bo tylu jest bohaterów książeczki). Z każdą kolejną stroną grupa psów powiększa się o jednego, a my możemy obserwować trasę ich przejazdu (tak, przejazdu - psy z "Liczypiesków" opanowały sztukę poruszania się na rowerach, rolkach i deskorolkach) na zamieszczonej po lewej stronie mapce, która jest bardzo oryginalnym pomysłem, nadającym podróży bohaterów bardziej namacalny wymiar. Uśmiech na twarzy czytelnika wywołają na pewno nazwy, zaczynając od miejscowości Psopot poprzez ulice - Psymorze, Psotników, Psyjaźni... Sam Psopot został również zgrabnie wykrojony z kawałków materiału, z obowiązkowym morzem spienionym białymi koronkami. A najlepsze chyba jest to, że jeden, dwa czy dziesięć nie są tu zwykłymi liczbami, ale symbolizują skalę miłości, jaką mogą obdarzyć właściciela wdzięczne zwierzaki. Na końcu możemy policzyć wszystkie szczęśliwe psy, śpiące błogo obok niesamotnego już starszego pana. Historia jest prosta i urocza, może nawet odrobinę zbyt cukierkowa (włączając w to ilustracje), ale psy to wdzięczny temat, trudno więc będzie znaleźć przedszkolaka, któremu "Liczypieski" nie przypadną do gustu.
Ewa Kozyra-Pawlak, "Liczypieski"
Joanna Pietrulewicz

Ewa Kozyra-Pawlak, "Liczypieski"
W tym wpadającym w ucho wierszu dla najmłodszych kryje się urocza historyjka o dziesięciu bezdomnych pieskach. Pełna niespodzianek, pięknie zilustrowana książka przygotowuje malucha do nauki liczenia, ćwiczy jego spostrzegawczość i pogłębia wrażliwość.


Książka tętniąca życiem


Ilustrowane książki dla dzieci, przedstawiające historie bez słów, cieszą się ostatnio dużą popularnością. Ich charakterystyczną kategorią są tak zwane wimmelbooks (od niemieckiego Wimmelbilderbuch), co tłumaczy się czasem jako "zatłoczone książki", choć mnie bardziej odpowiada określenie "książki tętniące życiem": duże, pełne szczegółów ilustracje przedstawiają najczęściej miasto i jego mieszkańców, podążających za swoimi sprawami. Czytelnikowi pozostaje wpatrywać się w kolejne kadry i dopowiadać sobie historię poszczególnych postaci. Na naszym rodzimym rynku pojawiło się już kilka pozycji tego typu - jak choćby "Ulica Czereśniowa" Susanne Rotraut Berner czy seria "Mamoko" Mizielińskich.
Do tej samej kategorii należy wydany przez Naszą Księgarnię "Rok w mieście" autorstwa Katarzyny Boguckiej, ale kilka elementów czyni tę pozycję wyjątkową. Po pierwsze: żaden z oglądanych przeze mnie do tej pory wimmelbooków nie miał chyba tak wielu bohaterów. Poznajemy ich we wstępie zaraz na pierwszej stronie - doliczyłam się w sumie 63 odrębnych postaci, z których każda przedstawia się czytelnikowi w jednym lub dwóch zdaniach (jest to jedyny tekstowy element książki). Poznajemy ich zainteresowania, wykonywane zawody i powiązania rodzinne. Kwiaciarka Kasia zdradza nam, że ma siostrę bliźniaczkę, ale tę spotykamy dopiero na następnej stronie - w dodatku na pierwszy rzut oka wcale nie są podobne. Pielęgniarka Jola wspomina, że ma dwóch synów, ale oni również pojawiają się gdzieś dalej. W efekcie co chwilę skaczemy wzrokiem od jednej postaci do drugiej, próbując zlokalizować członków rodziny. I do takiego poczucia wciągającego chaosu warto się przyzwyczaić, gdyż będzie nam towarzyszyć do samego końca - o ile kiedykolwiek uda nam się przebrnąć przez historie wszystkich bohaterów.
Kolejny, moim zdaniem świetny, pomysł autorki to zakotwiczenie wszystkich bohaterów w jednym miejscu, a puszczenie w ruch czasu. Zarówno w "Mamoko", jak i w "Ulicy Czereśniowej" czas zwykle stoi w miejscu, ewentualnie ogranicza się do paru godzin, co sugeruje na przykład zapadający zmierzch. Wydarzenia śledzimy, obserwując przemieszczających się i podążających za swoimi sprawami bohaterów. W naturalny sposób ogranicza to skalę wydarzeń. Z kolei w "Roku w mieście" tło się nie zmienia - to cały czas jeden i ten sam fragment miasteczka. Na kolejnych stronach widzimy natomiast mijające miesiące, co daje ogromne możliwości, jeśli chodzi o prowadzenie historii bohaterów.
Otwieram więc książkę na "styczniu" i wybieram postać, którą zamierzam śledzić. O, pan Lucjan. We wstępie mówi o sobie: "Robię dużo różnych rzeczy, bo nie chcę sam siedzieć w domu". Czym więc będzie się zajmował pan Lucjan? Wytężam wzrok, przeglądam wszystkie zakątki miasteczka: jest. Odśnieża rynek. W lutym znajduję go - również z łopatą w ręku - pod ratuszem. W miarę jak mijają kolejne miesiące, pan Lucjan zajmuje się zbieraniem złomu, sadzeniem zieleni miejskiej czy myciem podłogi w centrum handlowym. W lipcu zauważam go pod szpitalem, biegnącego na pomoc rodzącej kobiecie - Patrycji. Na następnej stronie szukam także jej - i znajduję w mieszkaniu w bloku, próbującą uśpić płaczącego noworodka, podczas gdy jej mąż Stefan zatyka uszy. W miarę upływu czasu młodzi rodzice odnajdują się w swojej roli - można ich spotkać w trakcie jesiennych spacerów po mieście, podejrzeć wigilijną kolację. Podrośnięte już dziecko bawi się z dziadkiem na dywanie.
 



Właśnie opowiedziałam wam fragment historii zaledwie trojga bohaterów - pozostało około 60, z których każde ma swoją własną opowieść. Ogromna wyobraźnia autorki i potężny nakład pracy budzą podziw. Pochwalić też trzeba ciekawy, stonowany styl ilustracji. Postacie i budynki przedstawione są dość schematycznie, dzięki czemu mimo dużej szczegółowości obrazy pozostają bardzo czytelne. Stonowane, nieco przygaszone kolory również pomagają uniknąć wrażenia bałaganu. Wprawdzie z początku miałam obawy, czy będę w stanie odróżniać od siebie poszczególnych bohaterów, ale po zapoznaniu się z nimi z bliska nie miałam już żadnych problemów.
A kiedy (o ile nam się uda) prześledzimy już historie wszystkich postaci, autorka proponuje planszę, na której mieszkańcy miasteczka występują w nietypowych dla siebie sytuacjach. Naszym zadaniem jest je zidentyfikować. Moją uwagę zwrócił natychmiast mąż Patrycji, wiozący w wózku... bliźniaki, podczas gdy Patrycja zostaje w jego miejsce pracowniczką zoo. Serdecznie gratuluję temu, komu uda się odszukać wszystkie nieścisłości i nieprawdopodobieństwa.
Jak na książkę właściwie wyłącznie ilustrowaną, "Rok w mieście" jest wyjątkowo wciągający. Czasem naprawdę nie sposób się od niego oderwać. Przypomina, że każdy, ale to każdy - nawet taki pan Lucjan wiozący wózek ze złomem - ma swoje życie i swoje miejsce na ziemi. W miasteczku każdy spotyka się z każdym, wszyscy są od siebie w jakiś sposób zależni, ich ścieżki prędzej czy później się przecinają. A przede wszystkim - wszyscy, od burmistrza po pana Lucjana - mają na ustach szerokie uśmiechy, pokazując, że nieważne, kim jesteśmy, możemy czerpać ze swojego życia ogromną satysfakcję. Bardzo pozytywny przekaz.
Joanna Pietrulewicz
Katarzyna Bogucka, "Rok w mieście"
Ta niezwykła książka pobudza wyobraźnię, rozwija spostrzegawczość, zdolność logicznego myślenia, szukania związków przyczynowo-skutkowych, umiejętność opowiadania, a przede wszystkim gwarantuje świetną zabawę.

Kto mieszka w buraku



Dawno temu na lekcjach biologii uczyłam się o składnikach odżywczych. Pamiętam do dziś tabelki z podziałem na witaminy rozpuszczalne w tłuszczach i w wodzie. Pamiętam też długą listę mikroelementów z wypunktowanym dla każdego z nich wpływem na organizm, efektem niedoboru i długą listą źródeł pokarmowych. Niestety układ tabelek to w gruncie rzeczy jedyne, co zostało mi w głowie - te najistotniejsze informacje wyparowały bardzo szybko. Za to doskonale zapamiętałam porady mojej mamy, która gdzieś przy okazji buszowania w ogródku albo jedzenia obiadu podpowiadała: "jedz marchewkę, ma dużo witaminy A, to dobre na oczy" albo "porzeczki mają najwięcej witaminy C, więcej od cytryny". W ten sposób dowiadywałam się, co i dlaczego warto jeść - bez tabelek i mądrych terminów.
Podobną rolę może spełniać wydana przez Naszą Księgarnię książka "Przekroje: owoce i warzywa" Agnieszki Sowińskiej. Składa się ona z dwunastu dużych, pięknie ilustrowanych rozkładówek przedstawiających najpopularniejsze owoce i warzywa - w przekroju. Przy czym wnętrze rośliny okazuje się o wiele ciekawsze, niż można by się spodziewać. W środku, w wydrążonych w miąższu pokoikach, aż się roi od małych, kolorowych stworków, które oddają się najróżniejszym czynnościom: gotują, kąpią się w basenie, czytają książki, naprawiają połamane meble czy po prostu śpią albo bawią się na dywanie. Kim są owe tajemnicze ludziki dowiemy się z legendy umieszczonej na początku książki - i w tym momencie zamysł autorki staje się jasny. Mieszkańcy owoców i warzyw to występujące w nich witaminy, mikro- i makroelementy. Ich wygląd nawiązuje do pełnionej przez nie w organizmie roli: a więc mocarne białka prężą muskuły, związki zasadowe (odpowiedzialne za figurę i dobre samopoczucie) ubrane są w stroje sportowe, a (moje ulubione) garbniki... się garbią. Każdy z bogatej menażerii stworów ma tu swój zwięzły opis. Dopiero zaopatrzeni w tę wiedzę możemy brać się za przeglądanie książki na poważnie. I tu przyznam bez bicia: moja pamięć zawodziła bardzo często. W efekcie przy każdej kolejnej roślinie musiałam wracać do początku książki i przypominać sobie, kim jest bladoszary ludzik z czerwonymi policzkami i czym różni się od fioletowego ludzika z czerwonym brzuszkiem. Dobrym rozwiązaniem mogłaby być osobna, wyjmowana karta z legendą, którą można by trzymać obok książki i zaglądać w razie potrzeby. Oszczędziłoby to czytelnikowi żmudnego wertowania.


Witaminki żywo zainteresowały moją dwulatkę, która po chwili bez problemu odróżniała na ilustracjach witaminę E od magnezu. Wyznaję zasadę, że nie ma głupich pytań, a żaden temat nie jest z założenia za trudny, więc cierpliwie opowiadałam o poszczególnych składnikach odżywczych (znów muszę przyznać, że bez legendy niewiele bym miała do opowiedzenia). Podejrzewam jednak, że z książki najwięcej wyniosą dzieci starsze, dla których taka wizualizacja może być bardzo skuteczną pomocą szkolną, oraz... rodzice, którzy uzyskają silne argumenty na to, dlaczego warto jeść kapustę, groszek czy buraki. Przy okazji warto się zastanowić nad urozmaiceniem domowej kuchni. Odwołanie do zasad komponowania posiłków znajdziemy w umieszczonej na końcu książki łamigłówce, której celem jest przedarcie się przez ogromny labirynt i połączenie warzyw z zawartymi w nich składnikami oraz potrawami, które można z nich przygotować. Bardzo sympatyczne zakończenie, które aż prosi się o kontynuację w postaci zeszytu ćwiczeń pozwalającego utrwalić przyswojoną wiedzę. A ta w czasach plagi otyłości i śmieciowego jedzenia jest na wagę złota.
Joanna Pietrulewicz
Agnieszka Sowińska " Przekroje: owoce i warzywa"
Warzywa i owoce są zdrowe! Czyli właściwie jakie? Żeby to zrozumieć, warto poznać ich mieszkańców. Na przykład Pektyna cały dzień uwija się i sprząta. Z kolei Białko roślinne to prawdziwy siłacz, choć czasem zdarza się mu też leniuchować.