cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 23 czerwca 2014

wyprawa do lasu, czyli dżungla w mieście

Czerwony Kapturek w wielkim mieście” to nowa odsłona klasycznej baśni. Trudno zliczyć, ile umysłów zainspirowała już do tej pory historia małej dziewczynki, wysłanej do lasu, gdzie czai się niebezpieczny wilk. Nic dziwnego, bo opowieść dotyka mocno archetypów, kluczowych symboli. Wyjście do lasu, chociażby, to inicjacja w dorosłe życie, zetknięcie ze światem mrocznych popędów, konfrontacja z lękiem, próba… Pamiętam, że gdy byłam mała, nie mogłam się nadziwić, że mama Kapturka naraża swoje dziecko na takie niebezpieczeństwo (czy nie mogła pójść do babci sama, wiedząc, że w lesie jest niebezpieczny wilk?). Teraz trochę inaczej na to patrzę: nie sposób nie zmierzyć się w końcu w życiu z „lasem”, czasem trzeba się wręcz zgubić, by odnaleźć swoją własną drogę (jak ładnie to przedstawia jedna z opowieści chasydzkich). Mama Kapturka wykazała się odwagą i mądrością, ufając córce i wierząc, że ostatecznie historia ta będzie miała dobre zakończenie. Nie sposób przecież całe życie siedzieć w domu, bojąc się wilka, prawda?
Las może wyglądać bardzo różnie. W nowej odsłonie Aarona Frisha (wydawnictwo Media Rodzina, 2014) rolę jego przejmuje miejska dżungla, jeszcze straszniejsza, niż niewinny dziki zagajnik. Powściągliwy, metaforyczny styl autora kontrapunktują niezwykłe ilustracje, których autorem jest Roberto Innocenti, bardzo mroczne, niepokojące. Nawet w miejscach, w których miasto zdaje się pokazywać nam od swojej lepszej strony, widoki są przygnębiające. Wprawne oko od razu zauważy głęboko przeżartą przez rozmaite patologie tkankę miasta: pełne nienawiści graffiti na murach, płonące śmietniki, ślady po wypadku (zabójstwie?), wszechobecny brud i zaniedbanie. Obfitość rozmaitych „dóbr” (to słowo wydaje się aż nieadekwatne w tym kontekście) w „sercu” (kolejny paradoks!) miasta, zwanym Puszczą (a które jest, po prostu, wielkim centrum handlowym) bynajmniej nie pokrzepia, lecz też w jakiś sposób przygnębia. Deszcz i chmurne niebo dopełniają narastającą atmosferę grozy. Zło jest blisko, wprost czuje się jego obecność. Czy mała dziewczynka da sobie radę w takim miejscu?

 
W różnych interpretacjach na temat Czerwonego Kapturka nieraz trafiałam na różne zakończenia, dostosowane do wieku i wrażliwości odbiorców. Spotkałam się również z polemiką na temat niepotrzebnego „wygładzania” historii, odbierającego nieraz sens głębokiemu przesłaniu baśni, nie pozwalającego przeżywać dzieciom uczuciowego katharsis, zatrzymującego je, by użyć tu metafory, w domu ze strachu przed lasem. Aaron Frish nas nie oszczędza, ale jednocześnie sugeruje inne zakończenie opowieści. Baśnie są jak niebo. Mogą się zmieniać, przynosić niespodzianki, zaskoczyć was, gdy będziecie bez płaszczy – pisze autor.
Myślę, że niezwykle cennym doświadczeniem będzie przeczytanie „Czerwonego kapturka” razem z dziećmi, nawet z tymi starszymi. Przeżyć chwile strachu, wtulając się w mamę, a potem poopowiadać sobie o realnych zagrożeniach życia w mieście, o rozsądku i odwadze. Ilustracje są tak ciekawe, że na pewno – jak zwykle u Innocentiego - nie wystarczy jeden raz, by wyśledzić wszystkie interesujące szczegóły. Do tej książki się wraca…
Agnieszka Jeż


Od wydawcy: Książka ta pokazuje, że znana wszystkim baśń o Czerwonym Kapturku jest wciąż bardzo aktualna i wywołuje dreszcz grozy i u dzieci, i u dorosłych. Przeniesiona we współczesne realia i bogato ilustrowana przez Roberto Innocentiego zyskuje nowe życie. Jak przed wiekami bracia Grimm, tak dziś Innocenti pokazuje, że las, niezależnie od tego, czy składa się z drzew, czy z betonu i stali, może być bardzo niebezpieczny i pełen drapieżników.

Koc trolla Alojzego

 
"Koc trolla Alojzego" wydawnictwa Edukacyjny Egmont to książeczka z serii do nauki czytania - poziom pierwszy, czyli coś dla zupełnie początkujących. Opowiastka Zofii Staneckiej nie jest szczególnie skomplikowana - całość to może kilkadziesiąt wyrazów, budujących krótkie, proste zdania. Troll Alojzy dostaje od kuzyna koc. Gdy pod nim zasypia, prezent zaczyna się ruszać, a spod niego wypełza... A, tego już nie zdradzę, choć muszę przyznać, że sama nie miałabym nic przeciwko podobnej niespodziance.
Warto zwrócić uwagę na dobór słów - jak już wspomniałam w tekście dotyczącym całej serii, książeczki poziomu pierwszego zawierają tylko najprostsze głoski, nie ma tu ogonków ani dwuznaków. Są za to ćwiczenia z literowania wyrazów i pytania dotyczące treści i ilustracji, schowane pod okładką.
Ważnym elementem książki są ilustracje Jony Jung. Żywe kolory i nieskomplikowane kontury postaci zachęcają do tego, by dzieci próbowały własnych sił w kopiowaniu stylu autorki, a uśmiechnięty troll z wielkim nochalem od razu budzi sympatię. W dodatku, jeśli się dobrze przyjrzymy, odkryjemy, że stworek jest bałaganiarzem - na podłodze jego pokoju leży wiertarka, garnek, pinezki, trampki, a na stoliku - ogryzek jabłka. Wyszukiwanie i nazywanie tych przedmiotów to kolejna zabawa, jaką możemy zaproponować młodym czytelnikom.
Kolejna książeczka z tej serii, "Marta i ufoludek", to wspólne dzieło pisarza Wojciecha Widłaka oraz ilustratorki Ewy Poklewskiej-Koziełło. Tomik skierowany jest do najmłodszych czytelników (poziom 1), stanowi więc raczej historyjkę obrazkową, uzupełnioną na każdej stronie krótkim opisem. Warto w związku z tym zwrócić szczególną uwagę na ilustracje, rysowane wprawdzie prostą, dziecinną kreską, ale z widoczną dbałością o szczegóły. Pierwszym elementem, który mnie urzekł, była wchodząca do pokoju mama: bosa, z rozpuszczonymi włosami, ubrana w czerwoną wzorzystą tunikę i zielone spodnie. Wreszcie! - myślę sobie - ktoś odważył się odrzucić wzór mamusi z fartuszkiem na biodrach i włosami spiętymi w kok, powtarzany do znudzenia w książeczkach dla dzieci. Swoją drogą, autorka ilustracji przywiązuje szczególną wagę do ubioru postaci: główna bohaterka na przestrzeni kilku kartek przebiera się dwukrotnie, jej strój zresztą też jest nie byle jaki - od razu rzuca się w oczy stylowy granatowy berecik. Na szczęście nigdzie nie pojawia się wszechobecny dziś róż. Natomiast tytułowy ufoludek jest przeuroczy i aż prosi się, żeby stworzyć na jego wzór szydełkową przytulankę. Zachęcam więc rodziców do wejścia z dzieckiem w świat czytelnictwa wraz z Martą i jej pozaziemskim kolegą.
"Pułapka na ktosia" Ewy Nowak to książeczka poziomu 3 z serii Edukacyjnego Egmonta. Tekst przeznaczony jest dla bardziej zaawansowanych czytelników, zawiera wszystkie głoski, a czarno-białe szkicowane ilustracje Joanny Rusinek pojawiają się raz na kilka stron - nie dominują nad tekstem, a stanowią jego uzupełnienie. Litery są jednak dość spore, co gwarantuje satysfakcję wynikającą z częstego odwracania kartek. Dodatkowo trudniejsze słowa oznaczone są gwiazdką i wyjaśnione w słowniczku na końcu tomiku (swoją drogą, nigdy nie przepadałam za tym rozwiązaniem, wolałabym przypisy umieszczane na dole strony).
Książka opowiada o wakacyjnej przygodzie dwójki rodzeństwa, Hani i Artura. Pobyt w domku nad jeziorem przybiera nieoczekiwany obrót, gdy wokoło zaczynają znikać różne rzeczy: a to jabłka, a to kapelusz, a to miotła. Oczywiście spostrzegawczy czytelnik bardzo łatwo odgadnie, kim lub czym jest tytułowy "ktoś", na którego pułapkę zastawiają dzieci. Wystarczy uważnie przyjrzeć się ilustracjom.
W historii pojawia się również postać taty, wprawnego opiekuna, który bez żadnych ceregieli smaży dla dzieci na obiad naleśniki i placki ziemniaczane. Najwyraźniej nie bez powodu nosi koszulkę z napisem: "Najlepszy tata świata". Niestety każdy rodzic, nawet ten najlepszy, miewa gorsze chwile. Kiedy wokół zaczynają się dziać dziwne rzeczy, tata zrzuca winę na Hanię i Artura i nie słucha wielokrotnych zapewnień dzieci, że nie mają z tymi wydarzeniami nic wspólnego. Nawet gdy tajemnica zostaje wyjaśniona, nie dowiadujemy się, czy przeprosił dzieci za swoje postępowanie. Ten wątek aż prosi się o nawiązanie w pytaniach do tekstu. Tymczasem jedyną osobą, której zachowanie czytelnik ma przeanalizować, to Hania, która w nerwach nazywa tajemniczego złodzieja "tchórzem".
Historia jest mimo wszystko lekka i zabawna, a zakończenie może być dla dzieci zaskakujące (punkt wyjścia, by dowiedzieć się czegoś więcej o zwierzętach gospodarskich?). Pozycja w sam raz na jedną z pierwszych dłuższych lektur.
Joanna Pietrulewicz

Chaos w boskim przedszkolu, czyli Kronos na tacierzyńskim

                Nie spodobał  mi się  pomysł  złagodzenia,  uwspółcześnienia  i  infantylizacji  mitów  greckich. Książka adresowana jest chyba przede wszystkim do dzieci w wieku przedszkolnym (do  nich  zwraca się  autorka),  jednak  nie sądzę,  by  przedszkolak  przebrnął  przez  całą,  bardzo  długą  książkę, nie jestem też pewna, czy temat go zainteresuje. Jeśli nawet, z pewnością szybko zapomni  imiona  bogów,  herosów  i  potworów (to może  zapamięta  najprędzej)  z  poprzednich rozdziałów.  Uczniowie szkoły podstawowej nie potrzebują już takiego „wygładzania” mitologii, fascynuje ich  taka,  jaką  jest.  Kiedy  mój  ośmioletni  syn  zapragnął  przeczytać  przygody  pewnego  półboga  o  imieniu Percy (pięciotomowa seria powieści dla nastolatków), okazało się,  że  dwóch  kolegów  z  klasy  (a  to  pierwsza  klasa  szkoły  podstawowej)  oglądało  już  adaptacje  filmowe,  a  trzeciemu  koledze mama czytała dwa tomy. Właśnie taki typ wariacji na temat mitologii greckiej wybierają  najczęściej młodzi odbiorcy.
                 W naszym domu mity z różnych stron świata są obecne od dawna, głównie w formie  audiobooków, ale też tradycyjnych książek, a nawet kolorowanek. Mitologię grecką syn poznawał  dzięki  Dimiterowi  Inkiowowi  i  Grzegorzowi  Kasdepke,  książka  Katarzyny  Marciniak  nie  była  więc jego pierwszą mitologią (jak głosi tytuł). Jeśli się nie mylę, mity w opracowaniu Grzegorza  Kasdepke są lekturą dla klas czwartych, przynajmniej w szkole podstawowej mojego syna. I może  tak powinno zostać – w szkole mity greckie od czwartej klasy, a w domu może i wcześniej, ale  tylko  jeśli  dziecko  jest  w  stanie  pojąć  świat  greckich  bogów  na  tyle,  by  nie  trzeba  było  mu  wmawiać, że chaos z początku istnienia to to samo, co chaos w przedszkolu, a Zeus był dobrym  tatusiem (dużo tu zdrobnień) i mężem („Wkrótce zostali szczęśliwymi rodzicami czwórki dzieci”),  który jedynie „flirtował z innymi boginiami, nimfami czy nawet kobietami śmiertelnymi”. Moim  zdaniem autorce nie udało się znaleźć złotego środka, w tym wypadku syzyfową pracą okazała się  próba  zabawnego  połączenia  tradycyjnych  mitów  ze  współczesnym  wyobrażeniem  życia  rodzinnego i społecznego („Przestraszony Kronos nie dorósł jednak do roli ojca. Zachował się po  prostu  skandalicznie!  Zamiast  cieszyć  się  z  kolejnych  potomków,  wziąć  urlop  tacierzyński  i  pomagać Rei w opiece nad dziećmi, połknął każde z nich od razu po narodzinach”).
                Nie przemawiają do mnie krótkie odniesienia do współczesności, znajdujące się na końcu  każdego  rozdziału  pod  ilustracją­drogowskazem  głoszącą  „Dziś”.  Przykłady  zastosowania  powiedzeń pochodzących z mitologii greckiej zostały wyjaśnione już wyżej, a te dodatkowe opisy  sytuacji są nienaturalne i jakoś „nie brzmią”. Powiedzmy jednak, że te fragmenty są nieszkodliwe.  Zamieszanie  w  głowie  dziecka  (przypominam  –  przedszkolaka)  wprowadzić  mogą  natomiast  partie tekstu sugerujące,  że bogowie greccy istnieją tu i teraz, gdzieś między nami, na przykład  grzmoty i błyskawice to dzieło stale nam panującego Zeusa.
                Atutem publikacji jest jej duża objętość treściowa –  czytelnik może poznać między  innymi Kronosa, Reę, Zeusa, Herę, Posejdona, Atenę, Erosa, Psyche, Demeter, Korę, Filemona,  Deukaliona,  Hermesa,  Artemidę,  Tezeusza,  Heraklesa,  Perseusza...  W  spisie  treści  znajdziemy  dwa działy: „Dzieciństwo bogów i ludzi” oraz „Przygody herosów”. Na pewno wiedza o mitologii,  choćby  jako  źródle  polskiej  frazeologii,  jest  dla  dzieci  przydatna.  Książka  ta  może  być  wykorzystana  jako  uzupełnienie  lektury  „poważniejszych”  mitów,  jako  przykład  różnorodności  konwencji  literackich,  ale  nie  polecam  jej  jako  pierwszej  mitologii.  Po  tej  poplątanej  nitce  wiadomości, podanych  żartobliwie i równocześnie w  duchu dydaktyzmu, młody  czytelnik może  nie trafić do kłębka wiedzy.

              Ilustracje Marty Kurczewskiej powinny się spodobać dzieciom, są kolorowe i zabawne.  Mój syn obejrzał  wszystkie  jeszcze  przed  lekturą.  Ponieważ  już znał opowiedziane  w książce  historie,  zrozumiał  ilustracje  bez  czytania  tekstu  i  potraktował  je  trochę  jak  osobną  książkę  obrazkową.     Bożena Itoya

Katarzyna Marciniak, ilustrowała Marta Kurczewska, "Moja pierwsza mitologia", Nasza Księgarnia,  Warszawa 2013. 
Od wydawcy: "Moja pierwsza mitologia" odkryje przed tobą starożytną magię greckich i rzymskich mitów, a także związanych z nimi wyrażeń i zwrotów do dziś używanych w języku polskim. Spotkasz tu maleńkiego Zeusa w kozim żłobku, Heraklesa na lekcji matematyki, wielu innych bogów i herosów, a także całe stada mówiących zwierząt. Apollo i telefon komórkowy? Hydra i gry komputerowe? Tak! Wystarczy odrobina wyobraźni, aby przywołać postacie i stworzenia z mitologii, które wciąż żyją pośród nas…

środa, 18 czerwca 2014

Szczęśliwi rodzice

 Książka "Szczęśliwi rodzice" wzbudziła we mnie skrajne emocje. Od początkowej  niechęci aż do zupełnego zachwytu. Jest piękna, ale nie urocza, nie ma w niej wesołych rysunków, ani przesadnie cukierkowego tekstu. Jest wyjątkowa. Duży format, drapieżne wyrafinowane ilustracje, uniwersalna historia. To opowieść o jednym z ważniejszych momentów w życiu każdego człowieka. O chwili, w której przekazywane jest życie i miłość.
Oszczędny tekst Laetitii Bourget rozpoczyna historię w momencie, w którym dziewczyna jest księżniczką, a mężczyzna jej wymarzonym księciem. Strona za stroną obserwujemy dorastanie tej książęcej pary do  bycia rodzicami. Powoli, dzień po dniu zakochana para ustępuje miejsca rodzinie. Ludzie dotąd skoncentrowani na sobie i wzajemnej miłości stają przed wyzwaniami codzienności, mocują się z własnymi oczekiwaniami i pragnieniami. W parze z radością i miłością do dziecka pojawia się zmęczenie, niepewność, nawet frustracja.  Obrazy Emmanuelle Houdart - szorstkie i piękne jednocześnie, wspaniale współtworzą opowieść. To one początkowo wzbudziły mój niepokój i ciekawość. Są dowcipne, intensywne, bogate, nowoczesne. Malowniczo obrazują rzeczywistość.  Łączą skrajności:  szaleństwo z odpowiedzialnością, przyjemność z obowiązkiem, niechęć z miłością.  Momentami emanują głęboką czułością i zrozumieniem.
Emmanuelle Houdart, laureatka Bologna Ragazzi Award, to dojrzała 47 letnia kobieta, artystka, która jak sama mówi, doświadczyła w swoim życiu wspaniałych ale też smutnych chwil. Jej osobisty styl to wyrazista kreska, dziwność granicząca z poezją.



Bycie rodzicem to to jedna z najpiękniejszych, najciekawszych, ale jednocześnie często najtrudniejszych przygód w życiu. Jest jak podróż w nieznane,  często bez przygotowania i dobrze spakowanego plecaka.
Książka "Szczęśliwi rodzice" może tę podróż pokazać, może w niej towarzyszyć lub ją przypomnieć.
Wyjątkowy ładunek emocjonalny, subtelny tekst i niesamowita ilustracja. To idealny prezent dla wszystkich rodziców, początkujących i dojrzałych. Dla jednych stanie się mapą, drogowskazem, innym pozwoli na chwilę odetchnąć, przystanąć i podelektować  się codziennością.
Anna Łukasik
Od wydawcy:Najpiękniejsza przygoda życia jest jednocześnie największym wyzwaniem. O tylu rzeczach rodzice dowiadują się dopiero wtedy, kiedy już w niej uczestniczą!

"Czytam sobie" - na dobry początek...

Pierwsza książeczka z serii "Czytam sobie" trafiła w moje ręce przez przypadek. Znajoma otrzymała ją jako dodatek do zestawu dziecięcego w restauracji typu fast food, a że sama nie ma dzieci, postanowiła przekazać ją mnie, świeżo upieczonej mamie. Tego typu gratisy nie są zwykle, delikatnie mówiąc, dziełami najwyższych lotów, uśmiechnęłam się więc sceptycznie i zerknęłam na prezent. Z okładki cienkiego tomiku w miękkiej oprawie uśmiechała się siwa babuleńka w trampkach, pędząca przez miasto na deskorolce. Na odwrocie litania partnerów i patronów, w tym patronat honorowy Biblioteki Narodowej. Zachęcona zajrzałam do środka - i po raz kolejny czekało mnie miłe zaskoczenie. Barwne, przyjemne ilustracje, niebanalna historyjka i przemyślany układ stron - z pewnością nie była to jedna z produkowanych hurtowo dziecięcych książeczek, jakich wiele na rynku.
Projekt edukacyjny "Czytam sobie", dzieło wydawnictwa Egmont (które znałam do tej pory głównie z komiksów, stąd zapewne szczególna dbałość o stronę wizualną książek), to przemyślana, kompleksowa akcja skierowana do dzieci w wieku 5-7 lat, rozpoczynających przygodę z samodzielnym czytaniem. Wydawnictwo podeszło do sprawy z zaangażowaniem - oprócz wciąż rosnącego zbioru książeczek powstała strona internetowa (http://www.czytamsobie.pl) i regularnie aktualizowana strona na Facebooku (https://www.facebook.com/CzytanieToDziala). W kampanię zaangażowali się zarówno eksperci, jak i osoby znane z mediów - Anna Komorowska, Dorota Wellman, Martyna Wojciechowska i inni. Na stronie projektu dostępne są zasoby dla nauczycieli, bibliotekarzy i rodziców, a także liczne materiały dla dzieci: słowniczek, poradnik samodzielnego czytania, zawieszki na drzwi ("Nie przeszkadzać! Czytam sobie"), kolorowanki, odznaki, zakładki, plakaty i dyplomy. Nowe technologie dają duże pole do popisu - akcję można by wzbogacić chociażby o aplikacje na urządzenia mobilne czy portal dla dzieci, ale naprawdę nie ma na co się skarżyć, twórcy wykonali kawał dobrej roboty.
A teraz co nieco o samych książeczkach. Nie są to może wychuchane autorskie dzieła w twardych okładkach i na kredowym papierze, ale pod względem zawartości mogą z nimi z powodzeniem konkurować. Dużą wagę przywiązano do ilustracji - każdy tom to dzieło innego artysty, stąd szeroki przegląd stylów i technik. Autorami tekstów są cenieni pisarze literatury dziecięcej, jak Joanna Olech czy Grzegorz Kasdepke.
Do wyboru mamy trzy poziomy, w zależności od umiejętności młodego czytelnika. Poziom pierwszy to przede wszystkim ilustracje i maksymalnie jedno zdanie na kartkę (historyjki mają w sumie 150-200 wyrazów). Poziom drugi to już kilka zdań, wciąż jednak stanowiących raczej dodatek do obrazków. Na każdej stronie znajduje się również słowo do przeliterowania lub przesylabizowania. Na poziomie trzecim mamy już do czynienia przede wszystkim z tekstem - ilustracje pojawiają się raz na kilka stron.
Przy redagowaniu tekstów przyjęto zasadę, że w książkach poziomu pierwszego i drugiego mogą występować tylko podstawowe głoski, nie znajdziemy tu więc "sz", "cz", "ch", "dz", "ę" ani "ą". Bez wątpienia ułatwia to składanie liter w słowa, jednak już po kilku zdaniach czujemy pewną sztuczność tekstu, objawiającą się w składni i doborze słów. Nie mogąc skorzystać z wielu często używanych i jakże przydatnych wyrazów, jak choćby "powiedziała", autorzy uciekają się do barwnego literackiego języka: "dumała", "wymamrotała", "wypaliła", "odparł", "zawyrokował" ("Walizka pana Hanumana", poziom 2). Trudno powiedzieć, czy w ten sposób rzeczywiście ułatwiono młodym czytelnikom zadanie, chociaż przyznam, że mnie samej słownictwo takie jak "zaaferowana" czy "strapiona" bardzo przypadło do gustu. Zadbano również o to, by dzieci poznały autorów i ilustratorów książeczek - na zagiętej części okładki zamieszczono ich zdjęcia oraz krótkie noty biograficzne. Pod spodem dociekliwy czytelnik odkryje pytania i zadania związane z tekstem. Na końcu książki znalazło się miejsce na naklejki-medale oraz dyplom z gratulacjami.
Seria "Czytam sobie" robi bardzo pozytywne wrażenie, czuje się w niej ducha niezapomnianych książeczek "Poczytaj mi mamo". Jednocześnie autorzy pamiętają, że piszą dla współczesnych dzieci, które dorastają w zupełnie innej rzeczywistości niż ich rodzice. Przykład: we wspomnianej już "Walizce pana Hanumana" główni bohaterowie komunikują się za pomocą tabletów i smartfonów, pisząc do siebie e-maile i SMS-y (brakuje tylko portalu społecznościowego). Myślę, że książki spodobają się zarówno dzieciom, jak i dorosłym wspierającym je na początku wspaniałej przygody, jaką jest czytelnictwo.
Joanna Pietrulewicz

Zapiski luzaka



Bohatera „Zapisków luzaka”, harcerza (czy raczej skauta) Natana polubimy chyba od razu. Spełnia wszelkie ku temu warunki – jest zabawny, pomysłowy, towarzyski. No, i towarzyszy mu ostatnio pech, co sprawia, że lubimy go jeszcze bardziej. Komu z nas nie zdarza się, że wszystko idzie na opak? Pocieszające, że nie tylko nam. I jak miło zobaczyć kogoś, kto radzi sobie z tym, jak umie, lepiej, czy gorzej, ale za to z jakim wdziękiem!
Autor serii „Zapisków” (w Polsce Nasza Księgarnia wydała ich, jak dotąd, cztery tomiki), Lincoln Peirce musi być człowiekiem pogodnym, z poczuciem humoru i dystansem do siebie. Taki właśnie jest jego bohater, pozytywny i szybko regenerujący siły po kolejnych porażkach. A życie dzisiaj funduje młodym ludziom wiele frustracji, począwszy od szkoły, na życiu towarzyskim skończywszy. Warto więc może zainspirować się filozoficznym spokojem, z jakim Natan podchodzi do nieoczekiwanych przeszkód. I podziwiać nieustanny festiwal szalonych pomysłów bohatera książki – im bardziej zwariowanych, tym lepiej!
Lincoln Pierce swoje książki – komiksy o Natanie zaczął publikować w 1991 roku. Od tego czasu historyjki ukazywały się w licznych czasopismach, zdobywając szturmem miłośników przygód sympatycznego chłopca. W mojej bibliotece „Luzak” bije rekordy popularności wśród dzieci, może również dlatego, że książka pomyślana została w konwencji zbliżonej do komiksu. Autor jest z wykształcenia i zamiłowania przede wszystkim artystą – plastykiem, nic więc dziwnego, że wybrał taki sposób narracji, dzieciom bardzo bliski. Zachował jednak tradycyjne książkowe łamanie stron, bez komiksowych okienek. Jego rysunki są naprawdę zabawne, humor przedni, bazujący w dużej mierze na językowych subtelnościach, co doskonale oddała w polskim przekładzie tłumaczka Magdalena Koziej. Szczególnie można polecać te książki niezbyt jeszcze wyrobionym czytelnikom, na zachętę – z pewnością wiele z nich połknie bakcyla. Moje córki, jakby nie było, wyrobione czytelniczo, też chętnie „Luzaka” przeczytały i prosiły o jeszcze – może autor napisze kolejne tomiki?
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Nadchodzi Natan, który lubi czasem coś zbroić i niewątpliwie NIE JEST ulubieńcem nauczycieli. Jest za to stworzony do wielkich rzeczy. NAPRAWDĘ wielkich.