cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 30 listopada 2015

Kolorowy archipelag



Zachęcony „Tajemnym Ogrodem” postanowiłem przyjrzeć się innym książkom do kolorowania dla dorosłych. Wybór padł na „Wyspy” Anity Graboś z wydawnictwa Nasza Księgarnia.
Kolorowanie dla dorosłych opiera się na bezmiarze szczegółów i niebanalnej tematyce. Byłem bardzo ciekawy, jaką koncepcję zaproponowała nasza rodzima artystka. Wykorzystała ona od dawna występujący w literaturze i sztuce, niezwykle pojemny topos wyspy, który pozwala zarówno autorce, jak i kolorującemu rozwinąć skrzydła wyobraźni. Każda ilustracja przedstawia fragment archipelagu: przyrodę, domy, ulice oraz życie mieszkańców tego dziwnego miejsca.
Wyspy mają bardzo różne oblicza. Czasami jest to sieć ulic z domami, a innym razem widać tylko malutki skrawek lądu i ogrom wypełnionego rybami morza. Archipelag jest pokazywany z bliska i daleka. Na jednej stronie mamy kilka wysp jednocześnie, a na innej oglądamy wnętrza domów. Bardzo często można odkryć małe, ale wyróżniające się po pokolorowaniu szczególiki. Tu rybak w malutkiej łódce wśród fal, tam ptaki wśród gałęzi czy króliki na dywanie. 

Ciekawym pomysłem jest pokazanie co jakiś czas drzewa zmieniającego się wraz z upływem czasu. Na wiosnę widzimy w nim całe chmary ptaków poukrywanych wśród gałęzi, jesienią spadają liście, a zimą pojawiają się lampki i ozdoby bożonarodzeniowe. To tylko trzy przykłady, ale myślę, że dobrze obrazują prostotę i jednocześnie urok tego pomysłu. Jako osoba kolorująca uwypuklam proces zmian i jednocześnie go odkrywam. Bardzo mnie to zachęca do jak najszybszego zajęcia się kolejną ilustracją, bo chciałbym się dowiedzieć co będzie dalej, jak zmieni się to, co przed chwilą uzupełniałem kolorami. 
 
Bardzo praktycznym rozwiązaniem jest gruby karton na końcu książki. Jest to może drobna rzecz, ale znacznie ułatwiająca pracę. Całość się nie wygina, trudniej jest przypadkowo wyrwać którąś z kartek i można ze spokojem kolorować na stabilnej powierzchni. Jedyny mój zarzut to pewna powtarzalność, którą można odczuć po dłuższym obcowaniu z kolorowanką. Tego samego rodzaju domy, drzewa i ryby znajdziemy w wielu miejscach. Ta jednolita stylistyka bywa czasem męcząca. Brak też fragmentów wymagających od kolorującego kreatywności i samodzielnego uzupełniania ilustracji. Dla niektórych może to być wadą, ale mnie taka forma bardzo odpowiada. Muszę przyznać, że z każdym kolejnym tomem kolorowanki dla dorosłych wciągają mnie coraz bardziej.
Marcin Szulik

Anita Graboś,  Wyspy, Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
 Wiek:6-100 Nostalgiczna, pełna tajemnic książka do kolorowania dla marzycieli w każdym wieku.

sobota, 28 listopada 2015

Przybysz, przybysza, przybyszowi, przybysza, z przybyszem, o "Przybyszu"


Obrazy, kadry, twarze, smutek, melancholia, stare pocztówki, sepia, obłoki, obcy, mechanizmy – takie były moje pierwsze skojarzenia, hasła wywołane gdzieś z głębi mnie przez "Przybysza", czyli graficzną opowieść Shauna Tana wydaną staraniem Kultury Gniewu. W miarę zagłębiania się w historię, dołączały pojęcia konkretniejsze, bardziej realistyczne, jak emigracja, ucieczka, prześladowanie, ojczyzna. Kolejne ujęcia namalowane przez autora są jakby fotografiami, ale tylko jednymi z wielu, jakie można wywołać z negatywów samotności, wyobcowania i tęsknoty.
Czytelnik, czy raczej degustator "Przybysza" może sobie wyobrazić, że to oparta na faktach historia dziewiętnasto- lub dwudziestowiecznych europejskich emigrantów podróżujących za ocean, albo dzieje kogoś z rodziny, wędrującego daleko, za chlebem lub przeciw systemowi politycznemu, i to całkiem niedawno, na przykład po wojnie. Przybysze z kart tego albumu bywają równocześnie uciekinierami, wygnańcami, na pewno ich losy dają się porównać z wieloma doświadczeniami imigrantów politycznych, wyznaniowych, ekonomicznych... Tak, możemy doszukiwać się również najbardziej bieżących analogii. 
 
Z drugiej strony, ja rozmyślając nad podróżą bohatera, tym, jak obcy wydawał mu się "nowy świat", a więc tamtejsze istoty, język, alfabet, pożywienie, budynki, zawędrowałam w czasie daleko wstecz, i to nie tylko do tych, którzy przybywali (choćby ze swoich praojczyzn, jak my, Słowianie), ale i do których przybywano. Przecież ten, kto wchodzi do nieznanego środowiska ze swoją walizką (o tym, jak różnie można rozumieć taki "bagaż", świadczy kadr "Przybysza" przedstawiający otwieranie walizki), aklimatyzując się wprowadza mniejsze lub większe zmiany. Niektórzy chcą się włączyć do zastanego zwyczajnego życia, inni starają się włączać do niego przybyszów, jakimi czasem sami byli – tak właśnie toczy niekończącą się opowieść Shaun Tan.
 
Album jest piękny, duży, nastrojowy, sprawdzi się jako prezent dla dorosłych miłośników komiksów, ale proszę się nie obawiać, "czy to aby dla dzieci?". Mój syn sięgnął po tę publikację sam z siebie, nie pytał, o co chodzi, choć wiem, że na początku nie wszystko rozumiał. Oglądał, czasem powoli, kiedy indziej szybko przerzucając strony, chwilami się uśmiechał (te stwory!), bo wbrew pozorom nie jest to historia ponura, przeciwnie, według mnie niesie pokrzepienie i nadzieję. A dzieci naprawdę nie zawsze wymagają prostych, dosłownych komunikatów, czasem lubią pobłądzić w metaforach i obłokach, jak my. Moim ulubionym fragmentem tej opowieści są właśnie portrety chmur. Jeden z kadrów zadziwiająco przypomina obłok sfotografowany przeze mnie kilka miesięcy temu, przez co jeszcze bardziej poczuliśmy się elementem tej opowieści.
 
"Przybysz" został dość dokładnie opisany przez autora i wydawcę w notach na ostatniej stronie i okładce. Te omówienia trochę za bardzo sprowadziły mnie na ziemię, w pewnym stopniu blokując własne interpretacje i swobodnie płynące skojarzenia. Tak było po pierwszej "lekturze" albumu, ale teraz, kiedy minęło kilka dni, obrazy w mojej głowie wyzwoliły się ze słownych komentarzy, ożyły i dalej działają. Ten niemy, "malarski" komiks pozostaje dla mnie uniwersalną, wywołującą ciarki przypowieścią o podróży i domu, jakkolwiek by je interpretować.
Bożena Itoya
Przybysz + Mężczyzna po raz ostatni czule całuję swoją żonę i córkę, by za chwilę wejść na pokład statku, którym przemierzy ocean. To bolesne rozstanie jest początkiem najważniejszej podróży w jego życiu – opuszcza dom w poszukiwaniu nowego, lepszego miejsca

czwartek, 26 listopada 2015

"Norka zagłady" – koktajl z komiksu dla dzieci, fantasy i atlasu przyrody

Jednym ze smutnych aspektów dorastania dzieci jest ich wyrastanie z książek, które rodzice chcieliby nadal czytywać – wspólnie z pociechami lub "po nich". Mamie nastolatka chyba nie wypada kupować książek, choćby najpiękniejszych, dla kilkulatków... Na szczęście te wątpliwości / kontrowersje dopiero przede mną, póki co mogę cieszyć się, że na dzieciństwo mojego syna przypadł boom na dobrą polską literaturę i komiksy dla dzieci. I że załapaliśmy się na wznowienie "Norki zagłady" Tomasza Samojlika, zanim nasz domowy fanklub "Ryjówki przeznaczenia" (pierwszy tom komiksowej sagi) wyrósł z tych historii.
"Norkę zagłady" określiłabym jako przyrodnicze fantasy, w którym przyroda jest tak nieprawdopodobnie ciekawa, że fascynuje dzieci bardziej od wątków fantastycznych. Młody czytelnik zapamiętuje wiele faktów z życia polskich zwierząt (i roślin), dociera do niego, jak wielkie szkody może wyrządzić naturze "ludź", ale przede wszystkim czytając znakomicie się bawi. Komiksy Tomasza Samojlika są tak wesołe, wciągające i ładne, że dziecko wraca do nich wielokrotnie, a potem pożycza kolegom, zaszczepiając dalej samojlikowego bakcyla. Przynajmniej tak było z naszymi wygłaskanymi egzemplarzami "Ostatniego żubra", "Bartnika Ignata" i "Ryjówki przeznaczenia".
 
 
 
 Długo mogłabym wyliczać, co podobało mi się w "Norce zagłady", wymienię choć kilka ulubionych elementów tego albumu, w większości będących stałymi cechami komiksów Tomasza Samojlika. Po pierwsze, te historyjki czyta się i ogląda bardzo... "żywo", młody czytelnik nie tylko często się śmieje, ale też coś sobie wykrzykuje, naśladuje zwierzęta. Ta dynamika, ruch i przeżywanie leśnych przygód wywoływane są między innymi przez okienka z fragmentami zwierzątek: tu widzimy same nogi, gdzie indziej tylko kawałek twarzy, jakby bohaterowie wybiegali z kadru. No to ich gonimy.
"Norka zagłady" zdobyła nas lekkim i pociesznym poczuciem humoru, w tym żartami słownymi ("mocium pocium" powtarzamy po kilka razy dziennie), kolorystyką, ciekawie poprowadzonymi postaciami, jak ryjówka z kompleksem Piotrusia Pana czy hipnotyzujące kukułcze pisklę przygarnięte przez kruki (loża szyderców!). Bawią też charakterystyczne (wielokrotnie) podkrążone oczy, ale najbardziej sposób przedstawiania schwarzcharakterów: mamy tu norki-zakapiory, czarne postacie w tle, jak w teatrze cieni, Odylca, którego prezencja nasuwa skojarzenie z osiłkiem spod bloku, i jeszcze rozbiegany wzrok jego matki, nieco przypominającej wiewióra z "Epoki lodowcowej".
Czytelnik będzie usatysfakcjonowany barwną i porywającą akcją, my obok głównego wątku – próby zapobieżenia zagładzie, jaką na dolinę ryjówek mają sprowadzić norki amerykańskie, bacznie obserwowaliśmy owadzie postacie trzecioplanowe, to jest wracające raz po raz biedronki, dżdżownice, a nawet larwy muchówki. Scenariusz wykorzystuje pewne popularne motywy literackie i filmowe, choć nawiązania nie są dla dziecka tak oczywiste, jak w "Ryjówce przeznaczenia", gdzie autor bawił nas ryjówkową wersją "Władcy Pierścieni". Dzieje się dużo, są nagłe zwroty akcji, po prostu nie wyobrażam sobie, by ten komiks mógł kogoś znudzić.
Tekst "Norki zagłady" jest wesoły i prosty, ale nigdy banalny. Pewnym utrudnieniem dla niewprawionych czytelników może być stylizacja językowa, jednak stosowana w umiarkowanym stopniu (przede wszystkim w zakresie słownictwa i szyku zdania: "Słabą psychikę ma widocznie. Załamał się pod brzemieniem odpowiedzialności.") nie zaciera czytelności wypowiedzi. Kto nie zrozumie komizmu językowego, ten po prostu będzie się śmiał trochę rzadziej.
Spróbujcie tego komiksowo-popularnonaukowego koktajlu, smak sagi o ryjówkach jest niepowtarzalny!
Bożena Itoya
Tomasz Samojlik, Norka zagłady, seria Krótkie Gatki, Kultura Gniewu, Warszawa 2015.


Zobacz:

Norka zagłady
Ryjówki to niewielkie, ruchliwe i wiecznie głodne ssaki. Niemal bez przerwy polują – nie pogardzą owadem, dżdżownicą, ślimakiem czy małą rybką. Mało kto jednak wie, że ryjówkom przydarzają się też mrożące krew w żyłach przygody.
Ryjówka przeznaczenia
Ryjówki to niewielkie, ruchliwe i wiecznie głodne ssaki. Niemal bez przerwy polują – nie pogardzą owadem, dżdżownicą, ślimakiem czy małą rybką. Mało kto jednak wie, że ryjówkom przydarzają się też mrożące krew w żyłach przygody.
Powrót rzęsorka
W tej historii prawdziwe życie ryjówek, rzęsorków, zębiełków i innych leśnych gatunków splata się z niezwykłymi przygodami, tajemnymi znakami na niebie i ziemi, awanturami i niebezpiecznymi wyprawami.

piątek, 20 listopada 2015

Ron krzywonosy, Kieł opadłouchy i wciąż ten sam Harry Potter

Mamy ją! Najpierw niecierpliwie zdzieramy folię. Pod efektowną obwolutą znajdujemy twardą okładkę z urokliwą sową, a dalej doświadczamy już zapachu "świeżego" druku i prawdziwych czarów. Teraz czeka nas uroczyste pierwsze oglądanie i czytanie na wyrywki "Harry'ego Pottera i Kamienia Filozoficznego" J.K. Rowling, z ilustracjami Jima Kaya, w przekładzie Andrzeja Polkowskiego.
Moim pierwszym skojarzeniem była "Niekończąca się historia", w wydaniu z 1986 roku zilustrowanym przez Antoniego Boratyńskiego. Porównanie to wynikało nie tylko z dużego formatu, obwoluty, malarskich wariacji i fantastycznego charakteru powieści, ale też z wrażenia, jakie obie lektury wywołują – "Niekończąca się historia" słowem, a "Harry Potter i Kamień Filozoficzny" obrazem. Postacie ze świata Pottera sportretowane zostały bowiem w sposób nie do końca realistyczny, są nieco karykaturalne, ale sprawiają wrażenie, jakby wpatrywały się w czytelnika i wciągały go do książki.
 
Oddziaływanie ilustracji wynika w dużym stopniu ze sposobu ich prezentacji: na papierze wysokiej jakości, przy zachowaniu odpowiednich proporcji względem tekstu i "współpracy" z nim. Fantastyczna powieść dla młodzieży zyskała kolekcjonerskie, albumowe wydanie. Jeśli chodzi o styl ilustracji, nie jest to typ obrazu bliski polskim młodym czytelnikom, trudno powiedzieć, na ile dzieci go docenią, ale też nie każdemu przypadnie do gustu oferta muzeów sztuki. Jednak wizyta w takiej książkowej "galerii" poświęconej Harremu Potterowi może być doskonałą okazją do nawiązania bliskiego kontaktu ze sztukami plastycznymi, a może nawet stałej z nimi przyjaźni. Muzeum prezentujące obrazy Jima Kaya na pewno byłoby hitem*, a póki co warto sprawdzić, jak dziecko zareaguje na ilustracje, które "prawie naprawdę" jaśnieją, dymią, krzyczą, biegną i śnią, choć cały czas widzimy i wiemy, że są dziełem ołówka i pędzla, a nie filmowym kadrem czy trójwymiarową iluzją fotograficzną.
 
A jak zareagował na książkę jej prawdziwy adresat, czyli mój syn? Jego uwagę zwróciły już pierwsze obrazki, przedstawiające zdjęcia spokrewnionego z Harrym potworkowatego Dudley'a. Pulchny, skrzywiony od płaczu, dziwnie poprzebierany, antypatyczny, a jednak wzbudził śmiech. Jako wyjątkowo fajne ilustracje syn ocenił ćmy, których skrzydła przypominały mu twarze potworów, ujęcie turbanu z oczami, a najbardziej podobały mu się duchy, zwłaszcza taki rozmazujący się, "jakby komputerowy, choć wiem, że nie". Razem zauważyliśmy, że tiara przydziału zerka na nas oczami, które sami sobie wymyślamy – jedno jest narysowane na skrawku materiału, drugie właściwie nie istnieje (ale i tak je widzimy!), jest tylko dziura w materiale. A czym przemawia to leciwe nakrycie głowy? Rozdarciem, szparą, z której wystaje fragment jednego ze skrawków materiału, czerwony, zupełnie jak jęzor. Długo oglądaliśmy obrazkowe "wstawki" z innych, fikcyjnych książek: "Przewodnik po trollach", "Smocze jaja" i "Kolczastego norweskiego". Rozbawiły nas szczegóły w rozdziale czwartym – breloczek przy kluczach, metka na spodniach Dadley'a. Może znajdziecie w tej książce inne zabawne drobiazgi? Jest ich bardzo dużo.
To oswajanie ilustrowanej edycji Harry'ego Pottera przebiegało u syna tak dynamicznie, jak "połykanie" długo wyczekiwanego, ulubionego komiksu. Były i okrzyki przy rozpoznawaniu kolejnych bohaterów książki: "Ron ma krzywy nos!", "Kłowi opada ucho!"... W towarzystwie tak sportretowanych postaci aż chce się czytać na nowo całe fragmenty, choćby znało się je niemal na pamięć.
Uprzedzam jednak, że dzieci, które oglądały filmy o Harrym, będą porównywały ilustracje Jima Kaya do kreacji aktorskich. Nie wszyscy wyglądają tak samo, a tego prawdopodobnie będą oczekiwali młodzi widzowie. W książce nie znajdziemy też strasznych, mrocznych ujęć, jakie zapamiętałam z ekranizacji pierwszego tomu serii o uczniach Hogwartu, również kolorystyka i cała koncepcja edytorska wskazują raczej na młodszego odbiorcę. Rzeczywiście, słyszałam, że "Kamień Filozoficzny" czytują już siedmiolatki (niezależnie od przynależności książki do kanonu lektur klas znacznie starszych), a wczesnemu zaszczepianiu potteryzmu taka edycja na pewno sprzyja – wydawca zadbał o wyraźną czcionkę i przyciągające wzrok ilustracje. Moim zdaniem filmy z tego cyklu nie powinny być oglądane przez dzieci poniżej siedmiu lat, natomiast ograniczenia wieku nie trzeba stosować do omawianego wydania pierwszej części serii. Najlepiej obdarować tą publikacją początkującego czytelnika, który rzeczywiście ją doceni – uczy się czytać i z radością podejmie pierwsze poważne wyzwanie. A czytanie książki, w odróżnieniu od "składania literek" w podręczniku, to umiejętność sprawiająca problem nawet niektórym uczniom trzeciej klasy szkoły podstawowej. Jeśli więc Wasze dziecko jest w stanie przeczytać tę powieść, to znaczy, że do niej dorosło, a potem może porównać wrażenia z lektury z filmową adaptacją.
Z drugiej strony wydaje się, że nie jest to publikacja dla młodszych czytelników, ale jedna z tych służących do podziwiania, hołubienia, wzdychania i stawiania w gablotce. Albumowe wydanie oraz kredowy papier nie sprzyjają lekturze w typowo dziecięcych warunkach – na przerwie między lekcjami, w autobusie, podczas posiłku. Choć właściwie nie powinniśmy się obawiać plam i zagnieceń, te i tak zostały (zapobiegawczo?) namalowane na niektórych stronach... jako chlapnięcia atramentu z hogwarckiego pióra czy faktura kart starej księgi.
Książkę w tej edycji czyta się przyjemnie i płynnie, za co pochwały należą się nie tylko autorce oryginalnego (angielskiego) tekstu, ale i Andrzejowi Polkowskiemu, który przygotował przekład na język polski, na potrzeby najnowszego wydania dokonując również przeglądu i poprawek.
Nie wiem, jak na ilustrowaną wersję "Kamienia Filozoficznego" zareagują dorośli czytelnicy, którzy wychowali się na Harrym Potterze, ale mam nadzieję, że różnie. Ja się do nich nie zaliczam, szczerze mówiąc w ogóle nie należę do wielbicieli cyklu J.K. Rowling, ale przecież to powieść dla dzieci, nie dla mnie. Dobrze, że zdarzają się jeszcze wznowienia książek dla młodszych czytelników (poza oczywistymi wydaniami klasyki), że ta literatura nie obumiera, jest interpretowana, dyskutowana, nawet krytykowana. I choć w tym roku Harry Potter raczej nie przebije popularnością Gwiezdnych Wojen, to coś się dzieje, a poruszenie w tej materii podobno ma wracać co roku, wraz z kolejnymi częściami ilustrowanej serii J.K. Rowling.
Jak dalej potoczy się przygoda mojego syna z tą książką, czy będzie do niej wracał, pokazywał ją i polecał kolegom – to się okaże. Myślę jednak, że "Harry Potter i Kamień Filozoficzny" z ilustracjami Jima Kaya stanie się zaczątkiem nowej kolekcji, dla której już rezerwujemy osobną półkę. Mam nadzieję, że edycja ta będzie dorastała wraz z czytelnikiem, a zatem sprosta wymaganiom młodych koneserów ilustracji, którzy z każdym tomem będą oczekiwali czegoś więcej.
Bożena Itoya

* Akurat kiedy napisałam to zdanie, na stronie edycji ilustrowanej Harry'ego Pottera opublikowana została informacja: "W Gillian Dickinson Gallery w Newcastle aż do kwietnia [2016 roku] potrwa wystawa prac Jima Kaya związanych z "Harrym Potterem"!".

J.K. Rowling, Harry Potter i Kamień Filozoficzny, ilustrował Jim Kay, tłumaczył Andrzej Polkowski, Media Rodzina, Poznań 2015.

nasKolorowe kredki



Kolorowanki dla dorosłych to bez wątpienia jeden z najciekawszych nowych trendów na rynku wydawniczym. Rozpisuje się o nich prasa, powstały dedykowane sklepy internetowe, a publikacje tego typu można już znaleźć wszędzie - od księgarń po dyskonty. O co w tym wszystkim chodzi?
By odpowiedzieć sobie na to pytanie, musimy cofnąć się na chwilę do czasów dzieciństwa i tych, nierzadkich wtedy chwil, kiedy potrafiliśmy zatracić się bez reszty w jakiejś czynności czy projekcie. Przypomnijmy sobie, jak kojący potrafi to być stan. Łatwiej wtedy zrozumieć fascynację dzieci kolorowankami. Pamiętam jak dziś te piękne chwile z kredką w ręku nad kolejnymi stronami do pokolorowania. Uwielbiałem momenty, kiedy po dodaniu kolorów ukazywały się niewidoczne wcześniej szczegóły, niewielkie, ale istotne elementy całości. Rysunek zaczynał nabierać charakteru, odpowiednio dobrane barwy sprawiały, że człowiek z przyjemnością wpatrywał się w ukończone dzieło. Zdarzało się też czasem, że kolory dobrałem wręcz fatalnie i potem ze wstydem przewracałem te strony, byle tylko przejść dalej. Nie to było jednak ważne. Ważna była radość, która pojawiała się, kiedy z chaosu kresek wyłaniał się kolorowy obraz.
Czy dorosły, siadając nad kolorowanką, jest jeszcze w stanie wskrzesić ten dziecięcy zachwyt i ukoić skołatane nerwy? Próbą odpowiedzi na to pytanie był rewolucyjny skądinąd pomysł szkockiej ilustratorki Johanny Basford, która w 2013 roku stworzyła "Tajemny ogród", pierwszą kolorowankę dla dorosłych, i  zapoczątkowała tym samym trend, który obserwujemy dziś.
Po pierwszym kontakcie z tą pozycją, wprowadzoną na polski rynek przez wydawnictwo Nasza Księgarnia, miałem mieszane uczucia. Same rysunki, utrzymane w tematyce tytułowego tajemnego ogrodu, robią niesamowite wrażenie. Ogromna ilość szczegółów, wśród liści, gałęzi  i kwiatów poukrywane owady, ptaki i inne niespodzianki, jak klucze czy listy w butelce. Całość jest spójna i po prostu piękna. Tym, co mnie jednak nieprzyjemnie zdziwiło, były fragmenty, w których użytkownik musi sam dorysować elementy ilustracji. Tu brakuje ciem dookoła latarni, tam znów trzmieli, a gdzie indziej płatków kwiatów czy liści. Rozumiem oczywiście intencje, i pewnie niejednej osobie taki pomysł przypadnie do gustu, ale ja nie po to sięgnąłem po tę książkę. Chciałem mieć gotowe szkice do leniwego kolorowania, a nie coś, co muszę z mozołem uzupełniać.
W pewnym momencie zorientowałem się też, że o ile nie zacznę tworzyć obrazów abstrakcyjnych, większość kredek, jakie będą mi potrzebne, to odcienie zielonego. Chociaż na początku wydawało mi się, że to może być wada, potem doszedłem do wniosku, że dobrze wykonana ilustracja oparta na odcieniach jednego koloru wygląda bajecznie. Potrzebnych jest tylko dużo kredek, o czym warto pomyśleć już przy zakupie kolorowanki - nie zapominając też o cienkopisach koniecznych do wspomnianego uzupełniania gotowych motywów.
 
Muszę przyznać, że taki sentymentalny powrót do przyjemności dzieciństwa to wspaniały sposób na relaks. Systematyczne zakrywanie kolorem kolejnych powierzchni odpręża i pozwala na chwilę wyłączyć myślenie. Do czasu, kiedy trzeba wybrać kolejną barwę. Tu może pojawić się czasem problem, bo nieruszana od lat wyobraźnia nie potrafi podpowiedzieć, co dalej, ale po jakimś czasie wracamy do swobodnej ekspresji z czasów dzieciństwa. Do tego dochodzi zapach świeżo temperowanych kredek i można odpłynąć na długi czas.
Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby kupić „Tajemny ogród” dziecku. Złożoność rysunków może wprawdzie przekraczać możliwości manualne maluchów, ale krawędzie są przecież po to, by za nie wyjeżdżać, a nigdy nie jest za wcześnie na bliski kontakt ze sztuką.
Marcin Szulik


Johanna Basford, "Tajemny ogród. Rysuj, koloruj, przeżywaj przygody"

Wiek:6-99Kolorowanki dla dorosłych to bez wątpienia jeden z najciekawszych nowych trendów na rynku wydawniczym. Rozpisuje się o nich prasa, powstały dedykowane sklepy internetowe....

czwartek, 19 listopada 2015

Julek i Maja. Lata 1–4.


Pierwszy tom serii Ałbeny Grabowskiej-Grzyb, "Julek i Maja w labiryncie", poznaliśmy w formie audiobooka. Zainteresował nas, choć motyw wejścia do gry komputerowej znaliśmy już z literatury dziecięcej, między innymi z książki "Matka Polka" Zuzanny Orlińskiej, wydanej również przez Akapit Press. W powieści Ałbeny Grabowskiej-Grzyb nowością jest przeniesienie "komputerowej" akcji do labiryntu ludzkiego mózgu. Takie rozwiązanie wpłynęło na wprowadzenie licznych specjalistycznych terminów, definicji i opisów funkcjonowania elementów ludzkiego mózgu. Pierwsza odsłona przygód Julka, Mai i ich mamy skojarzyła nam się z serialem "Było sobie życie", ale, według mojego dziewięcioletniego syna, trochę za bardzo przypominała też szkolny podręcznik.
Aktorce czytającej "Julka i Maję w labiryncie" nie mogę nic zarzucić, jednak przeszkadzały nam powtórzenia w tekście, zwłaszcza ciągle powracające sformułowanie "mama Kasia", sugerujące, jakoby bohaterowie mogli mieć też jakąś inną mamę. Korzystanie z płyty (format MP3) jest utrudnione z powodu braku spisu rozdziałów oraz informacji o długości nagrania na pudełku.
Część druga – "Julek i Maja. Powrót do gry", nie do końca odpowiada realiom znanym mojemu synowi, ponieważ nie gra on w sieci, wspólnie z innymi graczami, obojętnie, znanymi czy nieznanymi z "realu". Co prawda używa do gier domowego komputera, podobnie jak bohaterowie, ale większość kolegów syna gra jednak na konsolach różnego typu. Wydaje mi się, że pod względem okoliczności, w jakich bohaterowie wchodzą do wirtualnego świata, powieści Ałbeny Grabowskiej-Grzyb mogą się szybko zdezaktualizować. Jednak nie wykluczam, że się mylę, być może właśnie w ten sposób grają dzieci starsze od mojego i młodzież.
Poza niewielkimi wątpliwościami technicznymi, książka nie wywołała we mnie żadnych negatywnych wrażeń. Czyta się ją dobrze, jest znacznie lepiej napisana, ciekawsza i bardziej młodzieżowa od pierwszej, a wydźwięk dydaktyczny określiłabym jako o kilka tonów subtelniejszy. "Powrót do gry" jest idealnym materiałem na lekcje wychowawcze, dobrym sposobem na zagajenie rozmów o bezpieczeństwie w Internecie, odpowiedzialności, asertywności i niepodleganiu wpływom środowiska rówieśniczego. Naprawdę warto polecić tę książkę swojemu dziecku lub przeczytać ją z nim, nawet niezależnie od pozostałych tomów serii.
Podczas lektury kolejnych części cyklu zdarzało mi się zastanawiać, jaki dokładnie związek istnieje między światem realnym a wirtualnym. Ta ważna strona fabuły wydawała mi się niedopracowana, trochę niewiarygodna dla wnikliwego czytelnika. Raz jest tak, raz siak – to najkrótsze podsumowanie tego zagadnienia, jakie przyszło mi na myśl po zakończeniu "Powrotu do gry", czyli części drugiej. W dalszych tomach możliwości wędrowania między światami zostają lepiej wyjaśnione, bo poznajemy osobę (nie wiemy, czy człowieka) łączącą "real" z grą. Zasady kreowania wirtualnych rozgrywek przez realnych bohaterów pozostają jednak trochę nieczytelne – czasem wolno im wszystko, kiedy indziej nie mogą zrobić niemal nic.
Autorka dobrze rozumie problemy i sposób myślenia młodszej młodzieży, jak wynika z dedykacji w poszczególnych tomach, pierwowzorami czy inspiracją dla stworzenia postaci były jej własne dzieci. Może dlatego potrafi tak przekonująco oddać wzajemne relacje rodzeństwa czy subtelność nastoletnich miłosnych szarpanin. Od trzeciego tomu, "Podróży w nieznane", czytelnik nieświadomie zaczyna nie tylko przeżywać z bohaterami wędrówki ze świata rzeczywistego do wirtualnego, ale też z równym zaangażowaniem śledzić to, co rozgrywa się między postaciami.
Akcja części trzeciej zawiązuje się w okolicznościach, jakie spotkać mogą wielu nastolatków, nawet w mediach często słyszy się o podobnych przypadkach: niepowodzenia w szkole, bójka, wezwanie rodziców do dyrektora, domowa kłótnia, kara, poczucie niespełniania oczekiwań rodziców, gniew, ucieczka z domu. Po raz kolejny podkreślę więc, że warto porozmawiać z dzieckiem o tym, co i dlaczego przeżywają bohaterowie Ałbeny Grabowskiej-Grzyb.

"Na dole trwała jeszcze rozmowa. Julek słyszał, jak mama tłumaczyła tacie, że musi iść do szkoły w sprawie Julka. Co tata powiedział, Julek nie był w stanie usłyszeć, ale miał pewność, że rodzice zastanawiali się, czego by mu tu nie dać pod choinkę.
I dobrze (...). W ogóle sobie stąd pójdę. Dla wszystkich będzie lepiej. Spędzą sobie święta w spokoju, bez synka, który sprawia kłopoty."

Ostatnia jak dotychczas odsłona przygód Julka i Mai, "Misja w czasie", zaskoczyła mnie, bo jest jeszcze lepsza od poprzednich. Autorka umiejętnie buduje napięcie, zarówno to międzyludzkie, jak i związane z wątkami sensacyjnymi czy przygodowymi. Nie wiadomo, kto pochodzi z którego świata, gdzie tym razem pojawi się portal wprowadzający do gry komputerowej. Pierwsze wspomniane w powieści "zagięcie czasu" wywołuje piorunujące wrażenie, niczym dobra, zaskakująca scena w filmowym thrillerze. Kolejne wątki i motywy kojarzyły mi się z kinem innego typu: Matrixem, a nawet Gwiezdnymi Wojnami (tu ostrzegę wrażliwych czytelników przed scenami walk), w każdym razie fantastyczno-naukowa atmosfera została utrzymana. Do walorów tej książki zaliczam dynamiczną akcję, rzeczywiście odpowiadającą tempu gry, oraz umiarkowane, ciekawe odniesienia do struktury i działania ludzkiego mózgu. "Misja w czasie" zawiera także nowy składnik – humor, może nie w wielkich proporcjach, ale za to dobrej jakości. To zdecydowanie najdojrzalsza i najlepiej dopracowana powieść z tego cyklu, zresztą wszystkie tomy czyta się jednym tchem, a to, który spodoba się najbardziej, zapewne zależy od doświadczeń (z przyjaciółmi, rodziną i komputerem) czytelnika oraz jego wieku.
Oprawa graficzna serii czytelnie nawiązuje do stylistyki gry komputerowej, zwłaszcza takiej starszego typu – mamy tu rozmywające się piksele, oprawę każdej strony przypominającą krawędzie ekranu (z numerem rozdziału na wzór aktualnego poziomu gry), inny krój i kolor czcionki przy komunikatach wyświetlanych przez użytkowników gry podczas jej trwania, numerację stron z użyciem cyfr niczym z zegara elektronicznego. Nieliczne ilustracje komentujące przebieg gry jakby wypływają ze wspomnianych ramek, są w tym samym kolorze, natomiast portrety osób występujących w rzeczywistym świecie wyróżniają się – nie zostały połączone z "komputerowym" obramowaniem, mają nieco inne barwy i nie znajdziemy w nich grasujących po książce pikseli.
Okładki powieści nawiązują do krainy, w jakiej toczy się gra opisywana w danym tomie, na przykład w części drugiej jest do zielona Dolina, w trzeciej – świat Królowej Śniegu (bardzo udana i nietypowa okładka!). Całość pod względem graficznym i edytorskim jest bardzo ciekawa, choć półtwarde oprawy szybko się zagniatają (przynajmniej tak było z naszymi egzemplarzami).
Seria o Julku i Mai jest wyjątkowo interesującą pozycją wśród polskich powieści dla starszych dzieci, dobrą alternatywą dla prostszych i "szybszych" książek o magicznym drzewie, ewentualnie kolejnym etapem literackiego wtajemniczenia dla czytelnika, który już wyrósł z cyklu Andrzeja Maleszki. Mam nadzieję, że doczekamy się kontynuacji przygód Julka, Mai i ich przyjaciół.
Bożena Itoya

tom 1: Ałbena Grabowska-Grzyb,  Julek i Maja w labiryncie, książka do słuchania, czyta Anna Dereszowska, projekt okładki Zuzanna Orlińska, Akapit Press.
tom 2: Ałbena Grabowska-Grzyb, Julek i Maja. Powrót do gry, okładka i ilustracje Zuzanna Orlińska, Mikołaj Kamler, Akapit Press, Łódź 2012.
tom 3: Ałbena Grabowska-Grzyb, Julek i Maja. Podróż w nieznane, okładka i ilustracje Zuzanna Orlińska, Akapit Press, Łódź 2013.
tom 4: Ałbena Grabowska-Grzyb, Julek i Maja. Misja w czasie, okładka i ilustracje Zuzanna Orlińska, Akapit Press, Łódź 2014.



wtorek, 17 listopada 2015

"Wyobraźnia Państwa córki rozwija się w niewłaściwym kierunku"

Starsze dzieci lubią czytać książki złożone z serii humorystycznych opowiadań o swoich rówieśnikach, uzupełniane zwariowanymi rysunkami z elementami komiksu. "Znowu kręcisz, Zuźka!" jest jedną z takich publikacji, co prawda nie całkiem nową, bo tekst Doroty Suwalskiej ukazał się staraniem wydawnictwa Nasza Księgarnia po raz pierwszy w roku 2004, ale teraz został zilustrowany przez Nikolę Kucharską. Z mojego punktu widzenia książkę warto było wznowić zarówno ze względu na nową szatę, jak i wyjątkową treść. "Zuźka" stała się jedną z
ulubionych (dobrowolnych) lektur mojego syna, nawet opisał ją w szkolnym zeszycie.
Książka Doroty Suwalskiej oraz ilustracje Nikoli Kucharskiej roją się od zabawnych sytuacji, motywów i szczegółów. O ataki śmiechu przyprawiły nas i wypowiedzi brata bohaterki (malutkiego Kacpra), i wygląd babci Tereski czy wychowawczyni, a także portret Jaszka, historia rodzinnego pupila – królika Niuśki oraz innego "domowego zwierzęcia" – Hedwigi... Istnieje wiele powodów, dla których można polecić tę publikację, właśnie w oprawie graficznej Nikoli Kucharskiej, która idealnie dopasowała się do charakteru opowieści o Zuźce. Całość skrzy się ironią, łobuzerstwem, ale też ciepłem i koleżeństwem. Bohaterka należy do dziewcząt nazywanych niegdyś chłopczycami, swoją pozycję wśród rówieśników zyskuje tłukąc kolegów i opowiadając (lub inicjując) nieprawdopodobne przygody, które, wbrew wierze dorosłych, okazują się prawdziwe.

"Chociaż mama, muszę przyznać, ma co do wiosny zmieszane uczucia. A to dlatego, że kiedy tylko robi się ciepło, zaczyna się sezon na guzy, zwany inaczej sezonem na chirurga, bo w naszym domu to ulubiona specjalność lekarska, nie licząc weterynarza.
Kacper ma taki sezon dopiero drugi raz, bo wcześniej nie umiał chodzić, a ja już wyrastam, ale jak byłam młodsza, rodzice wciąż musieli mnie wozić na ostry dyżur chirurgiczny, aż panie rejestratorki w szpitalu mówiły:
To znowu pani?! Zgroza! Czy to dziecko w ogóle nie ma opieki?! I to dziewczynka?! Jestem w stanie zrozumieć, że nie można upilnować chłopca. Ale dziewczynka?! Pierwszy raz coś takiego widzę!"




Jak widać, autorka "Znowu kręcisz, Zuźka!" drwi ze stereotypu dziewczęcej bohaterki czy ogólnie literatury. Jednak Zuźka miewa też kłopoty, jakie spotykają tylko jej płeć – na przykład chciałaby podobać się chłopcom, ale ci nawet nie zauważają, że jest dziewczynką. Może więc trzeba się umalować? Przygody pączkujące z tego niewinnego pomysłu są chyba naszym ulubionym fragmentem książki, którą gorąco polecamy wszystkim czytelnikom pragnącym się rozerwać. Niezależnie od wieku i płci. 
Bożena Itoya
Dorota Suwalska, Znowu kręcisz, Zuźka, zilustrowała Nikola Kucharska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2015. Wiek:6-10 Zuźka chodzi do trzeciej klasy i mieszka w Brzezinie. Początkowo nie przeszkadzała jej wymarzona przez rodziców ucieczka z miasta na wieś. Dzięki przeprowadzce na Leśną 8 zyskali przecież więcej przestrzeni dla całej rodziny...

Historia Polski w wersji przygodowo-komiksowej

Książka "Mieszko, ty wikingu!" Grażyny Bąkiewicz i Artura Nowickiego inauguruje serię "Ale historia...", przygotowywaną przez wydawnictwo Nasza Księgarnia. Nie jest to pierwsza publikacja tego typu, do początków państwowości polskiej przenosili się niedawno choćby bohaterowie Zofii Staneckiej ("Domino i Muki. Po drugiej stronie czasu"), a lekkie historyjki z dziejów naszego kraju przytaczał Paweł Wakuła w książce "Jagiełło pod prysznicem". Wplatanie przygód bohaterów w wydarzenia historyczne jest stałym motywem literatury, cieszy mnie, że ostatnio odświeżanym przez polskich autorów piszących dla dzieci. Obok książek opartych na podróży w czasie, jak "Mieszko, ty wikingu!" i "Domino i Muki", pojawiają się też bardziej tradycyjne, a jednak nowe i przystępne ujęcia najdawniejszej historii Polski, jak wspomniane opowiadania Pawła Wakuły czy seria "Tu powstała Polska" wydawnictwa Media Rodzina. Od kilku lat wzrasta też liczba publikacji poświęconych wierzeniom dawnych Słowian, dziwożony, wodniki, mamuny, południce, płanetnicy oraz inne "słowiańskie" stwory goszczą w powieściach, wierszykach, komiksach, często obok postaci historycznych. Zróżnicowanie publikacji o tematyce historycznej oraz rozwój tego segmentu polskiego rynku książki dla dzieci i młodzieży to ciekawe zagadnienia, oby wkrótce mogły stać się podstawą do szerszych, analitycznych rozważań. Kto wie, może podobne wydawnictwa zyskają grono zagorzałych czytelników, własne kategorie w konkursach literackich i staną się specyfiką polskiej literatury dziecięcej? 
  
 
Tymczasem możemy przyjrzeć się udanemu przedsięwzięciu tandemu Bąkiewicz i Nowicki. "Przyjrzeć", a nie tylko je przeczytać, ponieważ książka "Mieszko, ty wikingu!" nie mogłaby pełnić swojej funkcji bez ilustracji i komiksowych wstawek. A zadaniem publikacji jest zainteresowanie dzieci dziejami Polski oraz metodami pracy historyków (w tym archeologów). To w dymkach przekazywanych jest chyba najwięcej danych historycznych. Właściwy tekst służy zrelacjonowaniu podróży w czasie, jaką odbywają bohaterowie ("Jeśli nie wiecie, o czym mówię, znaczy, że żyjecie trochę dawniej niż ja. Pewnie jesteście z pokolenia moich dziadków i myślicie, że podróże w czasie nie są możliwe."), by rozwiązać jedną z tez omawianych przez nauczyciela podczas lekcji historii. Jest to rzeczywiście rozpatrywany i poruszany we współczesnych szkołach problem, czy książę Mieszko mógł pochodzić z Półwyspu Skandynawskiego.
Książka okazała się wciągająca i zabawna zarówno dla mojego syna, jak i dla mnie. Nie jest to rozbudowana narracja z bardzo wyrazistymi postaciami, ale zrównoważone połączenie przyjemnego z pożytecznym: ilustracji / komiksu z tekstem (przeważnie bardzo prostym) oraz powieści przygodowej (ze skromnym udziałem science fiction) z wiedzą historyczną, przyprawioną dużą dawką humoru.
Po tej lekturze mój syn był w stanie podjąć z nauczycielem dyskusję na temat pochodzenia Mieszka, a więc forma podania wiadomości o dziejach Polski okazała się bardzo skuteczna. Książka posiada dużą wartość merytoryczną, ponadto oswaja dziecko z wieloma terminami i samym procesem uczenia się historii. Wysoko oceniam również pracę ilustratora, którego dotąd znaliśmy tylko z barwnych projektów adresowanych do dzieci w wieku przedszkolnym. Tutaj poznaliśmy inne, czarno-białe, "doroślejsze" oraz (w pewnym stopniu) komiczne oblicze Artura Nowickiego, bardzo się nam ono spodobało i mamy nadzieję na kolejne podobne spotkania w ramach serii "Ale historia...".
Bożena Itoya
Grażyna Bąkiewicz, Mieszko, ty wikingu!, ilustrował Artur Nowicki, konsultacja historyczna Leszek Lewkowicz, seria Ale historia..., Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Wiek:10-14Jak wydostać się z łap handlarzy niewolników, do kogo udać się po zatruciu wodą z rzeki, dlaczego żona Mieszka nie chciała jeść, jak Polanie wysyłali sobie esemesy i wielu innych rzeczy.

sobota, 7 listopada 2015

Księciów dwóch




               
 "Małego Księcia" chyba nie trzeba nikomu przedstawiać – książka jest od lat obowiązkową pozycją w każdej domowej biblioteczce. Sam posiadam kilka jej wydań, z polsko-francuskim włącznie. Obecnie opowieść Antoine'a Saint-Exupery'ego przeżywa drugą młodość za sprawą ciepło przyjętej ekranizacji, wyróżniającej się niebanalną grafiką, łączącą animację komputerową i poklatkową. Jeśli więc dziecko wyjdzie z seansu zachwycone historią chłopca i róży, z pewnością dobrym pomysłem będzie zakup książki. Naprzeciw tym potrzebom wyszło wydawnictwo Znak Emotikon, wydając serię książek ilustrowanych kadrami z filmu – wśród nich zarówno oryginalnego "Małego Księcia" w wersji pełnej oraz skróconej, jak i historyjki powstałe na kanwie opowieści filmowej. Dziś skupię się na klasyce.
                Jak wspomniałem, nowe wydanie "Małego Księcia" wyróżnia przede wszystkim szata graficzna. Prawie na każdej stronie możemy podziwiać kadry z filmu, uzupełnione o te spośród oryginalnych ilustracji autora, bez których chyba nikt nie wyobraża sobie tej opowieści – jak choćby rysunek kapelusza... przepraszam, węża, który zjadł słonia. Przyznam, że nigdy nie byłem fanem książek z ilustracjami filmowymi. Połączenie kadrów i tekstu często tworzy nieprzyjemny dysonans, w dodatku sprawia wrażenie stworzonego naprędce tylko na potrzeby zagospodarowania chwilowej popularności. Na szczęście tego wszystkiego nie można powiedzieć o nowym "Małym Księciu". Filmowe ilustracje zachwycają wykonaniem i kompozycją – papierowe modele postaci są wykonane z niezwykłą dbałością o szczegóły. Te ciekawsze możemy podziwiać na pojawiających się co kilka stron rozkładówkach, pozostałe albo zajmują część kartki, albo stanowią wycięte fragmenty kadru, wkomponowane w tekst. Może jedna czy dwie nie przypadły mi do gustu ze względu na widoczne lekkie rozmycie postaci (co na dużej fotografii nie wygląda dobrze), ale ogólne wrażenie jest bardzo pozytywne.
                Jedną z moich ulubionych ilustracji jest ta przedstawiająca księcia i lisa siedzących obok siebie na trawie i patrzących w dal. I właśnie ten kadr został wybrany na okładkę uproszczonej i mocno skróconej wersji książki przeznaczonej dla młodszych czytelników. Szata graficzna – jak można się domyślić – niczym nie odbiega od poprzedniej pozycji (brak tu jedynie oryginałów Exupery'ego). Niestety wśród podróży małego bohatera zabrakło między innymi mojego ulubionego spotkania z Pijakiem – być może uznano ten fragment za niestosowny i niezrozumiały dla najmłodszych. Na szczęście sedno opowieści zostało zachowane. Jako rodzic dwuipółlatki z tą pozycją wiążę największe nadzieje. Być może już niedługo będziemy mogli wspólnie odkrywać historię "Małego Księcia" i zastanawiać się nad sensem przywiązania, przyjaźni i rozstania. Piękniejszego wyjaśnienia tych wartości nie spotkałem jeszcze nigdzie, więc sądzę, że warto zapoznać dzieci z tą w gruncie rzeczy smutną historią.
Marcin Szulik

Antoine de Saint-Exupéry, "Mały Książę" i "Mały Książę dla dzieci" na podstawie dzieła Antoine'a de Saint- Exupéry'ego
Wiek:3-6 Kto z nas nie zna Małego Księcia? Jego wymagającej róży i planety o trzech wulkanach? Czas, by także najmłodsi odkryli go dla siebie.