cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

czwartek, 30 czerwca 2016

Zbigniew Bilecki vel Binio Bill – polski kowboj z dzikich lat osiemdziesiątych


Wznowienie komiksu o polskim kowboju stało się dużym wydarzeniem branżowym. Jerzy Wróblewski, autor albumu "Binio Bill kręci western i... w kosmos!", jest wszak legendą polskiego komiksu, twórcą między innymi "Kapitana Żbika". Jego pracom poświęca się wiele uwagi w naukowych analizach rodzimej twórczości komiksowej (tak tak, kolorowymi zeszytami zajmują się nie tylko maluchy stroniące od poważniejszych lektur i mamy-blogerki, ale i całkiem poważni badacze), czego najlepszym dowodem jest rzeczowy, opatrzony fotografiami i kopiami dokumentów artykuł "Nasz szeryf z Dzikiego Zachodu" Macieja Jasińskiego, zamieszczony na końcu albumu "Binio Bill kręci western i... w kosmos!".
Skoro wydawca załącza takie fachowe posłowie, to może kieruje tę publikację do dorosłych czytelników? Cóż, na pewno ci, którzy pamiętają Binio Billa ze swojej (pierwszej) młodości, z sentymentem i zapałem pogalopują do księgarni, ale jednak jest to komiks dla dzieci i młodzieży, stąd też mnie interesuje jako propozycja lektury dla współczesnego dziecka, na przykład mojego dziesięcioletniego syna. Jak więc Binio Billa przyjmie dzisiejszy świat młodych, pogrążony raczej w grach komputerowych niż zabawach w kowbojów, rewolwerowców i Indian?
Dobry komiks na zawsze pozostanie dobrym komiksem. Może częściowo przez swój rozrywkowy, popularny charakter – język i humor, którym posługują się bohaterowie komiksów, nie starzeją się tak szybko, jak literacka polszczyzna czy idee obecne w literaturze, choćby tej młodzieżowej z lat 80. XX wieku, kiedy to powstał cykl o Binio Billu. Kolorowe zeszyty są bardziej uniwersalne i ponadczasowe. Tak, jak mój syn pochłania dziadzia "Tintina", tak też szybciutko wyczytał wszystkie dymki z wujaszka "Binio Billa". Nie porównywał polskiego szeryfa z Lucky Lukiem, bo też nie pamiętał, że 2-3 lata temu czytywał tę serię. Za Binio Billa zabrał się więc mając czyste konto, bez uprzedzeń, że może to jakaś podróba innego komiksu, ale też bez sentymentalnego obciążenia rodzinnego – nikt nie mówił mojemu dziecku, że musi sięgnąć po ten komiks, bo jest kultowy i mama / tata / wujek czytali w jego wieku. Z tego zwyczajnego, świeżego i dziecięcego punktu widzenia Binio Bill jest wesołą, przyjemną lekturą, podobającą się ogólnie i w szczegółach – syn zwrócił uwagę na motyw obcej, bardziej rozwiniętej cywilizacji i krótki komiks na końcu albumu.
Polski rynek komiksowy różnicuje się coraz bardziej, ma już do zaoferowania młodemu czytelnikowi nie tylko odpowiedniki bohaterów ze wspaniałego Zachodu, ale na szczęście nie rezygnuje się z wydawania też tych dawnych komiksów. Historyjki o Binio Billu, podobnie jak na przykład te o Tytusie, okazały się na tyle dobre, że współczesny czytelnik nie postrzega ich jako przeterminowanej produkcji PRL, która miała być namiastką świata zza żelaznej kurtyny.
Jest w "Binio Billu" moc, ruch, przygoda i humor, jakich szukamy w kadrowanych historiach, są klasyczne portrety cwaniaków, zbirów, przystojniaków i ślicznotek, ujęcia z "cieniowymi" postaciami, okienka z typowymi "bam! bam", "bęc! bęc!", "dang!", "flop!" czy "ziiip!", zbliżenia i oddalenia, sceny walki i pejzaże – te zwyczajne obok kosmicznych. Także dialogi nas nie zawiodły: są krótkie, czytelne i dynamiczne. Po prostu Binio Bill przemawia do nas wszystkimi środkami komiksowego przekazu.
Pierwszy album o polskim szeryfie wydany przez Kulturę Gniewu nie jest zwyczajnym przedrukiem. Nad publikacją pracował cały sztab specjalistów: redaktorem i autorem wspominanego już posłowia jest Maciej Jasiński, znany nam między innymi jako scenarzysta "Misia Zbysia na tropie", renowacją skanów ze "Świata Młodych" i projektem okładki zajął się Arkadiusz Salomoński, a opracowaniem graficznym i kolorami "Cioci Patty" – Jarosław Składanek (korekta: Łukasz Babiel). Mamy nadzieję, że zespół ten przygotuje dla nas jeszcze dużo zeszytów o Zbigniewie Bileckim.
Bożena Itoya

Jerzy Wróblewski, Binio Bill kręci western i... w kosmos!, Krótkie Gatki, Warszawa 2016.

Pan Kuleczka – na marzenia dziecka




Seria książek o Panu Kuleczce ma już wiernych fanów, którzy wyczekują na jej kolejne tomy. My dołączyliśmy do tego czytelniczego, nieoficjalnego fanklubu dopiero teraz, gdy mój syn ma już dziesięć lat. Przeczytaliśmy razem najpierw "Radość", a zaraz potem "Marzenia" – dwie ostatnie odsłony cyklu (wcześniej ukazały się: "Pan Kuleczka", "Skrzydła", "Spotkanie", "Światło", "Dom"). Okazało się, że opowiadania o Panu Kuleczce, kaczce Katastrofie, psie Pypciu i musze Bzyk-Bzyk można czytać i zupełnym maluchom (niemowlętom, dwulatkom, przedszkolakom), i wykorzystywać do nauki samodzielnego czytania (wiem, że były to pierwsze lektury niektórych dzieci z klasy syna), a także, jak my, spędzać z nimi wspólne wieczory ze starszymi dziećmi.

Nie pokazywał w kierunku, w którym odleciały ptaki, ale tuż przed siebie. Spod źdźbła trawy, które teraz łaskotał, wysunął się mały pajączek. Snuł nitkę delikatną jak dym. Dmuchnął wiatr. Nitka oderwała się od trawy, a pajączek uleciał razem z nią w tę samą stronę co ptaki. Może gdzieś tam, daleko się z nimi spotka? I może my też tam kiedyś odlecimy którejś jesieni? Tak w każdym razie pomyślał Pypeć.

Styl pisarstwa Wojciecha Widłaka i malarstwa Elżbiety Wasiuczyńskiej ujmują świat dzieciństwa właśnie takim, jakim jest lub jakim powinien być dla każdego dziecka. To po prostu magia. Te dwa wielkie talenty połączone ze sobą tworzą ulotne impresje, wesołe sytuacje, celne obserwacje świata, bardzo przyjazną atmosferę i dużo, dużo ciepła. Książka "Marzenia" jest wdzięcznym, pięknym przedmiotem z bogatym wnętrzem, ilustracje można oglądać w nieskończoność, a treść napawa pogodą i otuchą nawet po najcięższym dniu.


A może w ogóle nic nie warto, co? Najlepiej usiąść sobie gdzieś w kąciku, z kołem ratunkowym na szyi na wszelki wypadek! Przecież wtedy nie tylko do końca, ale w ogóle nigdzie byśmy nie doszli, prawda? Chodź!

Historyjki o Panu Kuleczce i gromadce jego przyjaciół wydają się spokojne i nieco filozoficzne, ale jest w nich także wiele ruchu. W tym dosłownym znaczeniu – bo w książce "Marzenia" bohaterowie ciągle spacerują, pokazując małemu czytelnikowi najprostszy ze zdrowych i inspirujących sposobów na spędzanie czasu z rodziną czy kolegami. Opowiadaniami drogi, czy raczej dróżki, są "Deszczowy spacer", "Rower", "Piórko", "Ślady". W książce znajdują się też historyjki rozgrywające się w domu (na przykład "Skarb piratów"), które są nie tylko źródłem pomysłów na zabawy, ale i zwierciadłem domowego życia: każdy czasem ma humorki, nudzi się, kłóci, wątpi w sens. Autor zachęca też do gimnastyki umysłu: dużo tu prostych sytuacji i relacji, ale też wiele refleksji, przystępnych dla najmłodszych, kształtujących wyobraźnię i postrzeganie świata.

A jeżeli nie dojdziemy do końca? – zapytał Pypeć i się zatrzymał.
Katastrofa, mimo szumu fal, usłyszała jego pytanie i też się zatrzymała. Pan Kuleczka przez chwilę nie odpowiadał. Stali wszyscy w milczeniu, tylko Bzyk-Bzyk pobzykiwała z cicha, jak to ona.
Nie zawsze dociera się do końca... – zaczął Pan Kuleczka. – A już na pewno nie zawsze od razu...

Trudno opisać ilustracje Elżbiety Wasiuczyńskiej, tak by nic na tym opisie nie straciły. Uwielbiamy malutki akcent pojawiający się na niektórych stronach "Marzeń" – naszą faworytkę Bzyk-Bzyk, uroczą, niezbyt rozmowną towarzyszkę Pana Kuleczki. Zawsze jej szukamy. Poszczególne ilustracje są jakby obrazami w naszej prywatnej galerii. Każdą z nich można sobie wyobrazić jako pocztówkę lub plakat. Odzwierciedlają różne nastroje – spokój domowego pichcenia, eksplozję barw i humorów podczas deszczowego spaceru, stonowane chwile na pikniku w parku, rozleniwienie na letniej łące czy oczarowanie i oczekiwanie towarzyszące nam w zimowe, przedgwiazdkowe wieczory. Takie obrazki zostają w pamięci na długo, w przyszłości mogą być dla naszych dzieci synonimem dzieciństwa, pierwszym skojarzeniem z książką i plastyką. A scena mycia szyby jest niemal interaktywna, znając mojego syna – gdyby był o kilka lat młodszy, zacząłby machać Panu Kuleczce i próbowałby zetrzeć resztę płynu z szyby, żeby w pełni zobaczyć Katastrofę.
Do dzieci uwielbiających "Pana Kuleczkę" przemawiają chyba przede wszystkim prostota tekstu i barwny świat przedstawiony – zarówno zróżnicowane, mocne kolory ilustracji, jak odmienne charaktery bohaterów. "Marzenia" są książką łagodną, autorzy nie poszukują na siłę nowoczesności formy, treści i wyrazu, nie eksperymentują, a jednak skutecznie przyciągają tłumy czytelników i z pewnością kiedyś zostaną uznani za klasykę polskiej literatury i ilustracji dla dzieci.

Bożena Itoya

Wojciech Widłak, Pan Kuleczka. Marzenia, ilustrowała Elżbieta Wasiuczyńska, Media Rodzina, Poznań 2016.

środa, 22 czerwca 2016

Łamigłówki w duchu "Świerszczyka"

Dzieci lubią odkrywać, że ich ulubieni bohaterowie i rozrywki przybierają nowe formy istnienia – rynek spin-offów kwitnie, ale zjawisko nie dotyczy tylko kultury masowej, zdarzają się i bardziej ambitne produkcje. Choćby taki Kotek Mamrotek, na co dzień "właściciel" rubryki w magazynie "Świerszczyk", niedawno stał się również bohaterem książki, tak jak sam Bajetan Hops, występujący zazwyczaj w świerszczykowych minikomiksach, kilka lat temu przedrukowanych w ładnym albumie. Jako czasopismo wspierające rozwój dzieci (nauka czytania, zadania logiczne, matematyczne i inne), "Świerszczyk" jest też doskonałą bazą dla publikacji edukacyjnych. I rzeczywiście, łamigłówki podobne do tych ze "Świerszczyka" lub wprost z niego pochodzące co jakiś czas publikowane są przez wydawnictwo Nasza Księgarnia w formie książek lub bloków. Całkiem niedawno początkujący uczniowie mogli przeżywać matematyczne przygody z Natalią Usenko i Elżbietą Kidacką ("Bractwo-piractwo" – wkrótce drugi, przyrodniczy tom!), tym razem mają szansę pokonać niejeden labirynt językowy z Moniką Hałuchą (tekst) i Anitą Graboś (rysunki), autorkami bloku "Cyrk na kółkach czyli język polski na wesoło", a także zmienić się w wyszukiwarki szczegółów zatajonych przez Magdę Wosik w książce z ćwiczeniami zatytułowanej "Wytęż wzrok! czyli ukryte obrazki".
Zabawy językowo-graficzne są ciekawym sposobem na równoczesne rozwijanie różnych kompetencji sześcio- czy siedmiolatka. Autorki "Cyrku na kółkach" w żartobliwym tonie przybliżają znaczenia niektórych frazeologizmów polskich. Obrazki są proste i wesołe, dominują na nich linie faliste, wśród których z przyjemnością będą błądzić ołówki, kredki oraz spojrzenia małych uczniów. Solidne, odrywane kartki i kartonowy podkład (pod tylną okładką) bloku również sprawiają, że korzystanie z "Cyrku na kółkach" jest łatwe i sprawia dziecku dużo frajdy.
Zadania są ciekawe, a składają się na nie czytelne kolorowanki, krzyżówki, "wyszukiwanki" i labirynty o różnym poziomie trudności. Chociaż kolorowanki kojarzą się raczej z edukacją przedszkolną, a krzyżówki z rysunkowymi objaśnieniami – z zerówką, to trafiliśmy tu również na zadania z zakresu rysunku symetrycznego, jakiego syn uczył się w trzeciej klasie, a także na ćwiczenie polegające na łączeniu kropek ponumerowanych od 1 do 346 (o ile dobrze wypatrzyłam ostatni numerek). Między wiedzą językową pierwszo- a trzecioklasisty istnieje jednak olbrzymia przepaść.
Większość zadań graficznych odpowiada umiejętnościom najmłodszych uczniów (zerówka i pierwsza klasa), dla których kolorowanki i "wyszukiwanki" należą do codzienności, ale z kolei pojęcia tak abstrakcyjne, jak metafora, są dla nich za trudne. Istnieje obawa, że dzieci w tym wieku, niepotrafiące jeszcze bawić się znaczeniami słów i sformułowań, mogą przyswoić sobie dosłowne powiązania między frazeologizmem a ćwiczeniem z "Cyrku na kółkach": skoro rysowałem kota w worku zapamiętując frazeologizm "kupować kota w worku", to właśnie to znaczy to powiedzenie, a "chować głowę w piasek" lubi struś, "pracować jak mrówka" mówi się o tych właśnie owadach krążących w mrowisku, "iść w paszczę lwu" lubi ta mała treserka w cyrku, a "jak kamień w wodę" wpadły kamyki do akwarium.
Mimo ogólnie pozytywnych wrażeń z publikacji, zauważam zatem pewne niebezpieczeństwo tkwiące w koncepcji tej książeczki: jej celem jest przybliżenie znaczenia powiedzeń opartych na metaforze, a jednak zadania przeważnie dotyczą znaczeń dosłownych, tych nieistniejących, językowych ślepych uliczek. Mam wątpliwości, czy dziecko, które przeczyta i wykona polecenie brzmiące: "Co to? Gruszki na wierzbie! Pokoloruj obrazek" (kolorowanka przedstawia wierzbę, a na gałęziach krasnale, jabłka, czereśnie i gruszki), zainteresuje się również drobnym druczkiem na dole strony, głoszącym: "Obiecać komuś gruszki na wierzbie – złożyć obietnicę, której nie można dotrzymać". Ten, kluczowy przecież, komunikat może umknąć małemu adresatowi publikacji. Lepiej więc, by rodzic lub nauczyciel rozwiązywał zadania razem z dzieckiem, blok "Cyrk na kółkach" wydaje się też świetną pomocą w nauczaniu języka polskiego jako obcego.
Tak pomyślane zabawy językowe mogą się znakomicie sprawdzić w przypadku dzieci posiadających już odpowiednie kompetencje językowe, umiejących czytać (co przyda się do przyswojenia tekstu nad i pod zadaniami graficznymi) i pisać (krzyżówki). Młodsi mogą się pogubić, niczym ta szpulka szukająca igły w stogu siana (jeden z labiryntów w bloku) w zawiłościach polskiej frazeologii. Po prostu aby śmiać się z żartów na temat powiedzeń, trzeba te powiedzenia rozumieć, podobnie jak do zrozumienia kawału potrzebna jest znajomość rzeczywistości, do której odnosi się tenże dowcip.
Metoda utrwalania wiadomości przez podkreślanie błędów językowych (bo dosłowne rozumienie metafory jest typem błędu) bywa stosowana na przykład w nauce zasad ortografii, jednak ja ćwicząc z synem pisownię trudnych słów nigdy nie kazałam przepisywać form błędnych (na przykład: napisz 10 razy, że nie pisze się "kókółka") i jak dotąd wyszło mu to na dobre.
Część zadań w "Cyrku na kółkach" nie opiera się na dosłownym, żartobliwym znaczeniu frazeologizmów, ale obrazuje po prostu użycie danego powiedzenia (wazy nadgryzione zębem czasu, porywać się z motyką na słońce), co jest chyba najkorzystniejszym rozwiązaniem w nauce frazeologii. W nielicznych przypadkach powiązania między frazeologizmem a ćwiczeniem wydają się przypadkowe (chrabąszcze a oczy dookoła głowy, "Niektórzy szukają dziury w całym, a ty poszukaj 15 różnic między obrazkami").





Publikacja "Wytęż wzrok! czyli ukryte obrazki" jest spójnym, utrzymanym w określonej konwencji zbiorem zabaw edukacyjnych, przeznaczonym dla dzieci w konkretnym wieku (5-7 lat). Ta bardzo charakterystyczna książka wyróżnia się nie tylko dużymi rysunkami (my zareagowaliśmy na nie jak dalekowidze – którymi nie jesteśmy – bez okularów) i wielkimi drukowanymi literami, ale też rozpoznawalną już kreską Magdy Wosik, zabawną typografią oraz pewnym pokrewieństwem ze sztuką plakatu i komiksem. Popularna zabawa w wyszukiwanie ukrytych elementów w tym przypadku jest nietypowa, bardzo ciekawa, stanowi jakby artystyczną wariację na temat ćwiczeń na spostrzegawczość. Książka dedykowana rękawiczce musi być nieco abstrakcyjna.
Ćwiczenia mają dwa poziomy. Po pierwsze, polegają na odnalezieniu określonego przedmiotu (-ów) na sąsiednim obrazku, będącym centrum jednego z 20 działów książeczki (m.in.: na majówce, na balu, u dentysty, na koncercie, w wannie). Po drugie, należy szukać kilkudziesięciu rzeczy (lista znajduje się na początku książeczki, przed pierwszym rozdziałem) na wszystkich stronach. Obrazki zostały opatrzone wesołymi rymowanymi komentarzami. Poszukiwania stają się dużo łatwiejsze, gdy stopniowo kolorujemy zagubione przedmioty (i stworzenia), ewentualnie całe ilustracje. Dla zupełnie zagubionych przeznaczone są podpowiedzi na końcu publikacji – znajdziemy tam miniatury dwudziestu obrazków z oznaczonymi przedmiotami poszukiwań.
Z przyjemnością uzupełniliśmy półkę z książkami ilustrowanymi przez Magdę Wosik o "Wytęż wzrok". Ta część naszej domowej biblioteczki cieszy różnorodnością – zupełnie inaczej postrzegamy i czytamy serię "Bzik i Makówka", cykl "Czarownica piętro niżej" i ukryte obrazki, których ciąg dalszy nastąpi, jak informuje autorka na ostatniej stronie "Wytęż wzrok!".
Bożena Itoya

Monika Hałucha (tekst), Anita Graboś (ilustracje), Cyrk na kółkach czyli język polski na wesoło, Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Magda Wosik, Wytęż wzrok! czyli ukryte obrazki, Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Kazimierzu, skąd ta forsa?


Tytułowe pytanie jest tematem ćwiczeń, a właściwie badań terenowych, na jakie nauczyciel historii wysyła grupę nastolatków. Nie doświadczyliśmy jeszcze reformy edukacji, w skład której wchodziłby podobny program, bo akcja zawiązuje się w odległej (bliżej nieokreślonej) przyszłości, skąd przenosi się do czternastowiecznej Polski rządzonej przez Kazimierza Wielkiego. Książka Grażyny Bąkiewicz i Artura Nowickiego łączy zatem opowiadanie historyczne z science fiction, powieścią przygodową, a nawet komiksem (w potocznym, nieścisłym znaczeniu), którego elementy pojawiają się raz po raz obok "tradycyjnych" ilustracji. Komiksowe wstawki są bardzo zwięzłe, ale trafne i znakomicie sprawdzają się w funkcji kulturowo-historycznych dygresji.

Cebula jest łysawym facetem w średnim wieku, w miarę miłym, w miarę uprzejmym i w miarę zabawnym. I na tyle uodpornionym na jęki uczniów, by nic sobie z nich nie robić.
Wiem, że wolicie śledzić przeszłość na podglądzie, z przyspieszeniem sto lat na minutę, ale dzięki wyprawom możecie natknąć się na niespodzianki pomijane przez podręczniki – przekonywał. – Metoda badawcza, którą wam proponuję, pozwoli obejrzeć wszystko dokładniej i tajemnice historii wkrótce przestaną być tajemnicami.

Profesor Cebula wysyła swoich uczniów w przeszłość, żeby dowiedzieli się, skąd Kazimierz Wielki miał fundusze na to, by, zastaną jako drewnianą, uczynić Polskę murowaną. W ekspedycji detektywistyczno-etnograficzno-historycznej biorą udział między innymi Alek, znany z książki "Mieszko, ty wikingu!" (pierwsza część serii "Ale historia..."), oraz Zuzka, tam postać drugoplanowa, tu – główna bohaterka (przy narracji pierwszoosobowej). Opowieść snuta jest z przymrużeniem oka, rzeczowo, ale lekko i bardzo wesoło.

Jolka to moja koleżanka. Taka lepsza koleżanka. Można powiedzieć: przyjaciółka. Ma hopla na punkcie papierowych książek. Jest jedyną znaną mi osobą, która zbiera takie starocie i je czyta. To jeden z powodów, dla których ją lubię.

Uczestnicy tej nietypowej zielonej szkoły zostają podzieleni na grupy (chłopcy kontra dziewczęta) ścigające się, kto pierwszy odkryje tajemnicę króla Kazimierza. W toku przygód młodzi eksploratorzy czasu mogą powrócić do dali lekcyjnej wypowiadając ustalone hasło i rzeczywiście wielu z nich wykorzystuje tę możliwość, bo robi się strasznie. Rywalizacja toczy się bowiem w co najmniej trudnych warunkach: zbójcy, przywileje niektórych stanów i płci (a ucisk i dyskryminacja innych), tajemnice alchemii, zaraza, podatki – to tylko niektóre z charakterystycznych motywów średniowiecza, które bohaterowie muszą pokonać lub... obejść.

Widziadło musiało być skutkiem oszołomienia snem albo czarami. Przecież wczoraj nie było tu psa z kulawą nogą, a dzisiaj wszędzie jak okiem sięgnąć pełno wozów, namiotów, straganów. Dochodziły nas krzyki handlarzy zachwalających podpłomyki, czerwone korale, garnki gliniane, drewno na opał, buty, oskubane kury, gęsie jaja, czapki, ostre noże i kolorowe wstążki. Bogatsi głośnym nawoływaniem zachęcali do wizyt w namiotach, gdzie wystawiali suknie, wełniane portki, miedziane rondle, malowane skrzynie, grzebienie z kości słoniowej, zwierciadła, a nawet krucyfiksy ze złota.
Kupcy mówili różnymi językami. Rozpoznałam niemiecki, jidysz, czeski i węgierski.

Książka została bardzo dobrze napisana, opracowana pod względem merytorycznym i zilustrowana. Dla mojego syna była świetną zabawą, polecano ją nam w bibliotece, jestem przekonana, że podobne pochwały padną z ust tych nauczycieli, którzy choćby zajrzą do "Kazimierza". Hasło "nauka przez zabawę" może dotyczyć różnych metod, dziedzin i etapów edukacji, w przypadku nauczania historii w trzeciej, czwartej, a nawet piątej klasie szkoły podstawowej najlepszym sposobem na uprzyjemnienie, utrwalenie, ubarwienie (mimo czarno-białych ilustracji) i "uprzygodowienie" podręcznikowych danych jest seria "Ale historia..." Grażyny Bąkiewicz i Artura Nowickiego.
Bożena Itoya

Grażyna Bąkiewicz, Kazimierzu, skąd ta forsa?, ilustrował Artur Nowicki, seria Ale historia..., Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

poniedziałek, 6 czerwca 2016

O dwóch Edwardach



Wydawnictwo Adamada od 2015 roku proponuje przedruki zagranicznych książek dla młodszych dzieci. Nas zainteresowały w pierwszej kolejności historyjki o Edwardach: "Ostatnie drzewo w mieście" Petera Carnavasa i "Edward i jego wielkie odkrycie" Rebeki McRitchie (tekst) oraz Celeste Hulme (ilustracje). Obie publikacje wywodzą się z Australii, a w Polsce zostały wydane tak, jak tylko można oczekiwać, gdy szuka się atrakcyjnej (może nawet pierwszej w życiu dziecka) książki na prezent: z twardą oprawą, w dużym formacie, z czytelną czcionką i wieloma bajkowymi ilustracjami.
Opowieści o Edwardach różnią się od siebie, choć nietrudno odnaleźć i podobieństwa. Dla mnie i syna pierwszym wspólnym mianownikiem "Ostatniego drzewa w mieście" oraz "Edwarda i jego wielkiego odkrycia" był nasz emocjonalny stosunek do przeżyć bohaterów, bo sytuacja każdego z Edwardów jest nam bliska. Mamy w rodzinie małżeństwo archeologów (i małego może-w-przyszłości-adepta) i bardzo przeżywamy zniknięcie każdego drzewa, w każdym z "naszych" miejsc miasta.
Archeologiem chciałby zostać Edward, marzący o dokonaniu wielkiego odkrycia, na wzór tych, jakie należą do pracy rodziców i były udziałem dalszych przodków. Chłopiec przekopuje okolicę, ale nie może znaleźć żadnego skarbu, jedynym osiągnięciem okazuje się wydobycie wielkiego jaja, kryjącego dość nieporadne, jakby "nieudane" stworzenie. Istota ta staje się jednak towarzyszem zabaw, a także kimś więcej, o czym uprzedza przecież już tytuł książki.
Wiele mówi nam również tytuł drugiej książki: "Ostatnie drzewo w mieście". Tu bohaterem jest mały odludek, chłopiec, którego towarzyszem jest drzewo, a placem zabaw miejska dżungla. I on dokonuje wreszcie pewnego budującego (a nawet "socjalizującego") odkrycia, ale wcześniej doświadcza kolejno pełni szczęścia i smutku. Każdy Edward musi przejść swoją drogę.
Obie historyjki opowiadają pośrednio o zniszczeniach, jakie w naturalnym środowisku sieje człowiek oraz o możliwości "siania" w odwrotnym kierunku i znaczeniu, tym dosłownym i twórczym. Wycięliśmy drzewa w miastach, ale gdzie indziej posadziliśmy nowe – w Warszawie co dzień obserwujemy wiele takich szybko rosnących maluchów. Zjedliśmy ptaki dodo, ale przyczyniliśmy się (nieco upraszczając) do "zmartwychwstania" polskich żubrów. I śmierć, i życie zwierząt oraz roślin zależą od człowieka, i choć "Edward i jego wielkie odkrycie" nie porusza przyczyn wymarcia gatunku, o którym mowa w książce, a historyjce daleko do realizmu, jednak większość młodych czytelników zechce zbadać, jak to było naprawdę. W ten sposób ostatecznie opowieść może zyskać ten sam moralno-ekologiczny wymiar, który jest tak czytelny w "Ostatnim drzewie w mieście".
Książki reprezentują różne formy artystycznego wyrazu, zarówno na poziomie tekstu, jak i ilustracji. Skrótowe, proste obrazki z "Ostatniego drzewa w mieście" przypominają mi nieco prace Marcina Strzembosza, trochę też Marcina Bruchnalskiego. Rozbroił mnie Edward w muchomorkowym kasku, towarzyszący chłopcu kaczor i silna obecność drzewa, podobnie jak motyw roweru jako nieodłącznego atrybutu bohatera – rzeczywiście, bywają miejskie dzieci niemal nierozstające się ze swoim pojazdem. Co ciekawe, ani kask, ani kaczka nie są wspominane w tekście (rower pojawia się w nim tylko raz, a na ilustracjach – 7 razy), a więc treść i obraz tworzą luźną kompozycję, jedno interpretuje drugie i właściwie nie wiadomo, która warstwa książki jest istotniejsza.

Ilustracje do "Edwarda i jego wielkiego odkrycia" są bardziej dosłowne, komentują opowieść, ale też trochę nad nią dominują – są wielkie, całostronicowe, a według mnie też ciekawsze od samego tekstu. Ich urok i pogoda sprawiają, że spodobają się zwłaszcza maluchom, które lubią godzinami wpatrywać się w obrazki. Wprawni badacze znajdą na kolejnych stronach dużo zabawnych drobiazgów: a to pościel w skamieniałości, to znowu portrety przodków-archeologów. Najmłodsi mogą też skompletować własny rynsztunek poszukiwacza na wzór zestawu Edwarda zaprezentowanego na wklejce książki. A po odbyciu kilku wypraw wykopaliskowych – szukać inspiracji w kolejnych publikacjach wydawnictwa Adamada.
Bożena Itoya

Peter Carnavas, Ostatnie drzewo w mieście, przekład Magda Szpyrko-Ankiewicz, Wydawnictwo Adamada, Gdańsk 2015.
Rebecca McRitchie, Edward i jego wielkie odkrycie, ilustracje Celeste Hulme, przekład Ewa Chmielewska-Tomczak, Wydawnictwo Adamada, Gdańsk 2016.

Nienia z Zielonego Marzenia


Kim jest Nienia, bohaterka najnowszej powieści Agnieszki Tyszki? Siostrą Ronji, bratnią duszą Ani z Zielonego Wzgórza (na co wskazuje nawet tytuł książki), sąsiadką Lisy, uczennicą Pippi, kompanią dla Włóczykija, a równocześnie "wygląda jak ze słowiańskich bajek", jak już po okładce ocenił mój syn. "Nienia z Zielonego Wzgórza" to książka-towarzyszka dla każdego, komu wydaje się, że tylko on (ona) woli spacery, rozmowy i rozmyślania od najnowszego sezonu któregoś serialu albo przełomowego modelu jakiegoś sprzętu czy "wyjątkowej" gry o potworach wyskakujących zza każdego rogu.

Widziałam to u mojej koleżanki z klasy, Laury. Jak rodzice mi pozwolą mieć Majnkrafta, też urządzę sobie dom – tak jak Laura. Będę mieć dynie w ogródku i własnego pieska, i ogień na kominku. Może namówię też Dziadka do wspólnej zabawy? Jak zaczyna się szkoła, bardzo za sobą tęsknimy. Rozmowy przez telefon to nie to samo... Ale odwiedzanie się w naszych majnkraftowych światach nie byłoby złe. Dziewczyny się odwiedzają – Laura i Maja. Więc my też byśmy mogli.

Dziadek i babcia Nieni są jakby odpowiednikami Mateusza i Maryli Cuthbertów, lektura ta sprawi więc przyjemność osobom po prostu przyjaźniącym się z członkami swojej rodziny, niezależnie od wieku. Pozwoli też odkryć nowe zakamarki w miejscach na pozór nudnych, jak wieś czy działka dziadków, przez starsze dzieci postrzegane czasem jako wakacyjne zesłanie. O dzieciństwie i towarzyszących mu emocjach Agnieszka Tyszka pisze przekonująco i namacalnie, niczym Joanna Papuzińska w swoich utworach wspomnieniowych, choć autorka "Nieni z Zielonego Marzenia", "Zosi z ulicy Kociej" i "Koników z Szumińskich Łąk" dodaje do literackich mikstur więcej marzycielstwa i przyrody.
Książka może też wzbogacić świat potencjalnych czytelników preferujących rozrywki płynące z małych, średnich i wielkich ekranów, choć nie jestem pewna, czy przeniknie przez mur, którym odgradzają się od świata. Na szczęście są jeszcze autorzy piszący dla osób lubiących czytać, a nie tylko dla bojących się rozbudowanego tekstu, zdystansowanych, ciągle walczących z zadrukowanymi kartkami dziesięciolatków (i starszych nieczytelników).
Siedzę sobie spokojnie na werandzie i nadsłuchuję rechotu żab, dobiegającego znad jeziora. To najpiękniejsze wieczorne koncerty w Leśniczówce Marzenie. Jak tylko żaby milkną, by nabrać oddechu, na ich miejsce natychmiast odzywają się świerszcze z łąki, a w tle słychać od czasu do czasu pokrzykiwania nocnych ptaków. Są tajemnicze, mroczne i złowieszcze – niepodobne do żadnych innych dźwięków, jakie słyszy się za dnia, więc ja uważam, że to muszą być nocne ptaki. Do tego wszystkiego chłodne wieczorne powietrze miesza się z falami ciepłego wiatru, który przyczajony na Babcinym klombie, posyła mi uśmiechy o słodkim, maciejkowym zapachu.

Przygody Nieni zainteresują przede wszystkim wrażliwe dziewczęta, choć mój syn też polubił tę bohaterkę i książkę. Nienia nie chce na siłę dorastać, cieszy się swoim dzieciństwem, lubi bawić się wyobraźnią, lasem, współczuć z przyrodą i siłami natury. Nie jest już maluchem, ale ma nierzeczywistą (czy na pewno?) koleżankę, z którą spotyka się w niepokojącym miejscu...

I wtedy zrywa się silny Nocny Wiatr. Taki groźniejszy, który zna wszystkie sowy i nietoperze w okolicy, a uwielbia przesiadywać na starym, zarośniętym cmentarzu. To przedziwne miejsce – pokryte gęstymi niezapominajkami, konwaliami i pióropuszami paproci, otoczone wysokimi drzewami i rozpadającym się kamiennym ogrodzeniem. Bardzo trudno dostrzec nagrobki – są całe zielone od mchów i porostów, pochylone na różne strony albo nadłamane.

Bliskość przyrody, jej personifikacja i uczucia, jakimi obdarza naturę Nienia, czynią z tej książki niemal eko-powieść z elementami zielnika (dokładne opisy licznych roślin). Podczas lektury nasuwa się jednak interpretacja wakacji w leśniczówce Zielone Marzenie jako ucieczki od rzeczywistości, zabaw z koleżanką z cmentarza jako namiastki prawdziwej przyjaźni, rekompensaty jej braku. Z autopsji wiem, że naprawdę można przyjaźnić się z wiatrem czy jeziorem, czytelnik może więc, jak ja, pozostać przy dosłownym rozumieniu powieści Agnieszki Tyszki jako sprawozdania z kolorowego dzieciństwa.

Moje życie nigdy nie jest szare. Pewnie dlatego, że wystarczająco wiele razy przebiegłam pod tęczowym łukiem i nałykałam się kolorów jak świeżego powietrza.

Dzieciństwo to nie jest idealnie szczęśliwe. Nie ma tu rodziny idealnej, każda z trzech bohaterek (pozostałe dwie przedstawią się same, gdy sięgniecie po książkę), będących w wieku około 10-12 lat, toczy beznadziejną walkę z dorosłymi sprawami, problemami i konfliktami: brakiem zrozumienia ze strony bliskich, utratą pracy przez oboje rodziców, ich rozwodem, a nawet śmiercią. Nienia wypowiada życzenie niczym księżniczka w bajce, ale nie ma tak łatwo, Agnieszka Tyszka nie stosuje oczywistych rozwiązań, naiwnych happy endów.

Zachowujesz się tak, jakbyś była zupełnie dorosła. Chora na dorosłość. Przewlekle chora – przypominam sobie fachowe określenie, które świetnie pasuje do jastrzębiej Manuelki.

Podtytuł książki sugeruje, że czeka nas więcej sezonów "Nieni". Jeśli powstaną kolejne książki, to może poznamy zakończenia pogmatwanych historii rodzinnych albo kolejne ich zawiłości. Niezależnie od ewentualnej kontynuacji, "Lato Nieni" jest piękną opowieścią o marzeniach, rodzinie i narodzinach przyjaźni w trudnych, ale naturalnych warunkach.

Lubię modrzewie. Mają takie mięciuteńkie igiełki... Najpiękniejsze są na wiosnę, kiedy na nagich gałązkach wyskakują zielone pomponiki – większe z każdym dniem. Tyle w nich życia i radości, gdy wysuwają się ku słońcu milimetr po milimetrze, by w końcu ukazać się w całej iglastej okazałości zielonych pędzelków. Mam takie miejsce w lesie, gdzie rosną młode modrzewie – tak nieduże, że mogę swobodnie pogładzić się igiełkami po policzku albo objąć pień i pozwolić wiatrowi, by mieszał moje włosy z zielonymi kosmykami modrzewiowych gałązek.

Słowa autorki same w sobie są obrazami, właściwie więc nie wymagają dodatkowej plastycznej interpretacji. Oprawa graficzna, za którą odpowiedzialna jest Ewa Beniak-Haremska, sprawiła nam jednak dużą przyjemność i niespodziankę. Poza kolorową, stonowaną, bardzo "leśną" okładką w "Nieni" goszczą sympatyczne szkice, które podczas lektury kilka razy skojarzyły nam się z ilustracjami w książkach Astrid Lindgren. To bardzo miła odmiana, w porównaniu z ukazującymi się w tym wydawnictwie młodzieżowymi powieściami autorki, których okładki zazwyczaj drażnią nasze oczy. "Nienię z Zielonego Marzenia" można też opatrzyć własnymi komentarzami i rysunkami – temu służy ostatnich dziesięć stron książki, na których autorka i ilustratorka proponują zabawy z wyobraźnią, słowem i kredkami.

Bożena Itoya

Agnieszka Tyszka, Nienia z Zielonego Marzenia. Lato Nieni, zilustrowała Ewa Beniak-Haremska, wyd. Akapit Press, Łódź 2016.