cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

piątek, 30 czerwca 2017

Psociniec

Poezja niewątpliwie pozytywnie oddziałuje na dziecko, podobnie bezcenny jest wpływ domowego zwierzaka na tegoż młodego człowieka. Właśnie taka i dokładnie o tym jest najnowsza książka Joanny Papuzińskiej, "Psociniec" – zbiór wierszy traktujących o rozmaitych psich oraz kocich charakterach, które nie mają sobie równych (i wiersze, i charakterki). Zawsze będzie nam czegoś w życiu brakowało, jeśli nie czytujemy wierszy i dorastamy bez zwierząt, najlepiej więc zaopatrzyć się i w "Psociniec", i w czworonożnego psotnika.

Opowiem wam o krainie,
co się nazywa Psociniec.
Mieszkają tu pies i kot,
najlepsi mistrzowie psot.
Ja wiem – niejeden powie,
że ma za dużo na głowie,
by choćby słuchać o tym,
co robią psy i koty.
Ja wiem – twierdzą niektórzy,
że dla nich to kłopot za duży,
bo mają wyższe cele
niż jakieś trele-morele,
jakieś podskoki i młyńce,
jakieś bez sensu Psocińce.
I nikt ich zdania nie zmieni.
Ale ostatnio uczeni
odkryli, że ludzka istota
powinna mieć psa i kota,
bo bez nich miewa się gorzej.
Więc kto naprawdę nie może
mieć – niech choć o nich poczyta
i kwita.
/Psociniec/

Uprzedzając uwagi, że przecież nie wszyscy mogą, bo alergia, bo małe lokum nadmienię, że Joanna Papuzińska pomyślała i o nich, ponieważ bohaterem jednego z wierszy jest pluszak. Poza tym wyjątkiem, na stronach "Psocińca" brykają autentyczne typy psich i kocich przyjaciół ras rozmaitych oraz kilku przedstawicieli gatunku nazywanego limerykiem, psotników wybitnie poetyckich i absurdalnych (znamy i lubimy podobne osobistości z utworów Marii Ekier czy Wandy Chotomskiej).

Pewna koteczka z Czerska
twierdziła, że jest perska.
Że łgała, stwierdzić nietrudno,
lecz nikt nie zaprzeczał, bo ludność
w Czersku jest bardzo rycerska.
/Samochwała/

Autorka znakomicie zna zwyczaje zwierząt i obcujących z nimi dzieci, stąd jej wierszyki są wyjątkowo zabawne i zabawowe – ich rytm wpisuje się w dziecięcy śmiech i podskoki, choćby przy grze w klasy, zalicza nagłe zakręty i nawroty, jak podczas gonitwy z psem, która rozpoczyna się, kiedy mały pan (lub mała pani) chce przypiąć smycz albo odebrać piłeczkę.

Czy wy znacie zabawę
pod nazwą "złaprękawek"?
Do gry tej potrzebnych jest
dwóch zawodników i pies.
Konieczne łóżko piętrowe,
strój – stare bluzy dresowe.
ZASADY: na górze gracze
leżą, machają w dół rękami,
a pies do nich skacze
i chce złapać za rękaw, a gracz rękę cofa (...).
/Gra/

Krótkie, zgrabne utwory gwarantują zainteresowanie słuchacza lub początkującego czytelnika. Również temat tomiku nie pozwala na nudę. Chyba wszystkie maluchy lubią zwierzęta, a jeśli któryś jeszcze nie ma własnego, autorka podaje kilka wskazówek, gdzie szukać i czego się spodziewać.

Musia to pies niewielki.
Nosi czerwone szelki.
Bardzo lubi swą panią.
I byłby z niej pies anioł,
gdyby nie zwyczaj brzydki
szczypania gości w łydki.
Goście się denerwują, piszczą, krzyczą nawet,
ktoś ma dziurę w rajstopach, a ktoś rozlał kawę (...).
/Muśka/

Ten optymistyczny poetycki obraz nie zawsze łatwego życia domowego z czworonogiem dopełniony został ilustracjami Joanny Rusinek. W tak barwnej i uroczej wizji jesteśmy w stanie znieść nawet podarte rajstopy i tęsknotę za kotem-włóczykijem. Na malunkach widzimy istoty zadziorne i anielskie, uliczne trzpioty i rasowe kanapowce, które rozweselają oraz koją wszelkie stresy i troski. Znamy wiele prac Joanny Rusinek, tym w "Psocińcu" dalej do plakatu, którego specyfikę dostrzegałam na przykład w "Wędrówce Nabu" (książka Jarosława Mikołajewskiego, wyd. Austeria), za to bliżej do tradycyjnej, rozbudowanej ilustracji książkowej dla dzieci, komentującej tekst wprost, ale z sercem i figlarnością, na którą stać tylko niektórych twórców.
Przepiękna jest ta lekkość wierszowania Joanny Papuzińskiej oraz rysowania Joanny Rusinek, które pozwalają dobrze się bawić i małym, i dużym czytelnikom, zresztą pewnie także pupile będą miały ubaw, jeśli tylko przeczytamy im "Psociniec" odpowiednim tonem.
Bożena Itoya

Joanna Papuzińska, Psociniec, ilustracje Joanna Rusinek, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.

niedziela, 25 czerwca 2017

Słońcem na papierze


W czasach, gdy wiele wydawnictw stawia na eksperymenty z formą książki dziecięcej, warto niekiedy oprzeć się trendom i obejrzeć na treść, docenić choćby zróżnicowanie gatunkowe polskiej literatury dla najmłodszych. Wbrew hasłom reklamowym głoszącym "tego jeszcze nie było!", było już chyba wszystko, co wcale nie musi być pesymistyczną konstatacją. Warto wiedzieć, jakie specyficzne typy książki możemy zaoferować swoim dzieciom, by poznały bogactwo polskiego pisarstwa, współczesnego i dawniejszego. Świetnym środkiem edukacyjnym jest książka "Słońcem na papierze" Anny Czerwińskiej-Rydel, ponieważ, po pierwsze, przybliża formę biografii literackiej (czyli książki biograficznej mającej postać opowieści literackiej, a nie dokumentu), a po drugie – osobę i czasy jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy, Kornela Makuszyńskiego. Oprócz charakteru informacyjnego, dzięki któremu może przydać się w szkole, publikacja ta posiada szereg cech czyniących z niej po prostu przyjemną lekturę: czyta się szybko, czasem z uśmiechem, kiedy indziej ze wzruszeniem, główny tekst został opatrzony nielicznymi i czytelnymi przypisami, zastosowano wyróżnienia kolorystyczne wskazujące, które fragmenty pochodzą z prawdziwych dokumentów, a oprawa graficzna jest wręcz zachwycająca. Wydawnictwo zadbało również o wygodny format, przyjemną, trwałą okładkę (matową, ale nieprzystępną dla odcisków palców!) i takiż papier oraz szycie.
Anna Czerwińska-Rydel od pierwszych stron książki zanurza nas w ciepłej atmosferze rodzinnego domu Kornela Makuszyńskiego. Aż sam czytelnik wyczuwa tę bliskość, miłość i wsparcie otaczające małego chłopca.

Moje słoneczko! zachwycała się nim pani Julia. Zobacz, Edwardzie, on się ciągle śmieje. Ze wszystkiego jest zadowolony.
Rzeczywiście, to nasze najpogodniejsze dziecko – mówił z dumą pan Makuszyński. – I jakieś takie... promienne, masz rację.

Dzisiejsze dzieci szybko dostrzegą, że na przełomie XIX i XX wieku dorastało się znacznie wcześniej niż teraz. Inne zabawy, wyjazdy do szkoły, samodzielne utrzymywanie się – warunki życia przyszłego pisarza wydadzą się dziś niemal egzotyczne. Po lekturze tej literackiej biografii zapewne żaden młody człowiek nie zadałby autorowi "Szatana z siódmej klasy", "Awantury o Basię" i "Szaleństw panny Ewy" pytania, skąd czerpie pomysły do swoich książek. Od najwcześniejszego dzieciństwa Kornela Makuszyńskiego działy się wokół niego rzeczy komiczne i dramatyczne, niczym z powieści: pożary, awanturnicze wyczyny, zarabianie na życie wypracowaniami i wierszami... Były i indiańskie potyczki, w których uczestniczył dziewięcioletni wojownik.

W tym momencie zapłonął ogień. Krwawy Byk próbował się oswobodzić, ale był mocno przywiązany do drzewa prawdziwym indiańskim węzłem.
Co teraz?! On się spali! – przerażeni wojownicy zaczęli uciekać w popłochu.
Zostali tylko osłupiały Czujny Bóbr i Rączy Jeleń, którzy, niewiele myśląc, rzucili się w ogień, by ratować kolegę.
Staszek! – wołał Czujny Bóbr. – Żyjesz?
Żyję – odpowiedział chłopak. – Ale już myślałem, że Wielki Duch zabiera mnie na Wieczne Łowy... – uśmiechnął się przez łzy, które rzęsiście płynęły mu po twarzy, rozmazując dym i sadzę.
Wyglądasz jak najprawdziwszy wódz – powiedział Rączy Jeleń, który też płakał.

Z czasem Makuszyński pakował się w coraz większe kłopoty, choć niewątpliwie w książce Anny Czerwiśńkiej-Rydel brzmią one wesoło i fascynująco. Po młodym Kornelu można się spodziewać właściwie wszystkiego. Jak kończy się nastoletnia miłość? Jeśli jest dostatecznie tragiczna, to wystrzałami i zmianą szkoły.

Dzień pojedynku był bardzo ponury, jak zwykle w chwilach straszliwych. Rywale stanęli naprzeciwko siebie w otoczeniu sztabu sekundantów. Skłonili się sobie lekko, a potem zaczęli się kłócić, kto weźmie pistolet, a kto rewolwer.
Najlepiej wylosujcie – uciszył wrzawę Witek. – Będzie sprawiedliwie.
W wyniku losowania Kornelowi dostał się rewolwer. Wziął go ostrożnie do ręki.
Lodowato zimny – pomyślał. – Czy taka właśnie jest śmierć? To dla ciebie, Kazimiero! – spojrzał w niebo i zamknął oczy.
Pal! – krzyknęli sekundanci.
W tym momencie huknęły dwa strzały i dwa młode ciała osunęły się na ziemię.

Książka "Słońcem na papierze" napisana jest dobrze, z pasją i sercem. Przyjemnie czyta się nawet same tytuły rozdziałów, wiele mówiące, często zabawne i nieco poetyckie: "Rozdział IV w którym poezja wschodzi, a słońce zachodzi", "Rozdział VII w którym poeta ma dziurawe buty, ale chodzi w słonecznej sławie jak w kapeluszu", "Rozdział XVIII w którym pierwszy pyłek słońca siada na białej kartce papieru", "Rozdział XXVII w którym pojawia się tajemnicza postać z brodą, a smętne miasto promienieje słońcem". Autorka umiejętnie oddała ciepłe relacje Kornela Makuszyńskiego z pierwszą żoną Emilią (a ilustratorka dodała niepowtarzalny portret młodej pary), a także głęboką, partnerską więź łączącą go z drugą małżonką.

Kornel każdego ranka czekał na listy od czytelników. Cieszył się na ten moment, gdy Janina kładła mu plik kopert na biurku, otwierał je łapczywie, czytał zachłannie i odpisywał na nie z radością. Tym razem jednak jego twarz pociemniała, a ręka z listem zawisła smętnie w niemym zaskoczeniu. W takim stanie zastała go pani Janina, która weszła do gabinetu męża zaniepokojona dziwną ciszą. Wyjęła mu z ręki kartkę i zaczęła czytać:
Warszawa, 15 XII 1950 roku
Wielce Szanowny Panie,
z przykrością zawiadamiamy Pana, że nie będziemy mogli podjąć się wydania Pańskich następnych książek, gdyż specjalna Komisja dla książek dziecięcych i młodzieżowych z Ministerstwa Kultury i Sztuki zakwalifikowała pańską twórczość jako szkodliwą.
Łączymy wyrazy szczerego poważania
Jan Gebethner

Praca pisarza cały czas pozostawała na pierwszym planie jego młodzieńczego i dorosłego życia, tak też jest przedstawiana przez Annę Czerwińską-Rydel. Utrata kontaktu z młodym czytelnikiem i zakaz publikowania zburzyły świat Makuszyńskiego i zniszczyły go jako człowieka. To bardzo mocny fragment opowieści, dający do myślenia odbiorcy, niezależnie od jego wieku. Jak jest teraz? Czy podobne przekreślenie pisarza byłoby możliwe?
Niepowtarzalną atmosferę "Słońcem na papierze" współtworzą ilustracje Doroty Wojciechowskiej. Rozedrgane słoneczne promienie, nabrzmiałe od ruchu powietrza bluzy i marynarki, nadmuchane śmiechem i okrzykami dziecięce buzie czy płomienie trawiące spokój początku opowieści na pewno zwrócą i waszą uwagę. Dzięki obrazom Doroty Wojciechowskiej ta książka żyje oraz świeci własnym blaskiem; poczuliśmy i atmosferę Muzeum Kornela Makuszyńskiego w Wilii "Opolanka" w Zakopanem, gdzie cała historia się zaczyna, i klimat międzywojennej Warszawy, ledwie zarysowany przez autorkę, a znakomicie oddany na ilustracji przedstawiającej urokliwe kamienice z restauracją "Astoria" oraz zaczytanym Makuszyńskim. Aż trudno uwierzyć, że Dorota Wojciechowska nie jest warszawianką, bo właśnie tak "czujemy" naszą warszawską przeszłość.
Książka, jak zwykle w wydawnictwie Przygotowalnia, posiada piękną opisową metrykę, w której nie zapomniano wspomnieć nawet nazwy nietypowego kroju pisma. To prawdziwa gratka dla bibliofila. Kolekcjonerzy i zwykli czytelnicy zwrócą też na pewno uwagę na towarzyszące opowieści zdjęcia: ciekawe, dobrej jakości, jakoś tak pasujące do słonecznej treści książki, a także na kalendarium życia pisarza, załącznik rzetelny, ale daleki od naukowej suchości. Ucieszyła mnie również rozbudowana notka o Ogólnopolskiej Nagrodzie Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego i niektórych jej laureatach. Cała książka jest więc skarbczykiem wiedzy, interesującym, miłym i ładnym towarzyszem czytelnika, a dodatkowo mogłaby służyć za wzór profesjonalnie wydanej publikacji.
Bożena Itoya

Anna Czerwińska-Rydel, Słońcem na papierze. Niezwykłe losy Kornela Makuszyńskiego, ilustracje Dorota Wojciechowska, Przygotowalnia, Kraków 2017.

czwartek, 22 czerwca 2017

Nieja i ja


Lubicie "Pippi Pończoszankę" i "Karlssona z Dachu"? Często żałuję, że Astrid Lindgren nie napisała więcej książek, zwłaszcza takich, których bohaterowie wydają się nierzeczywiści, z innego świata. Czytając po raz pierwszy o Karlssonie i Pippi błagałam w duchu, by nie okazało się, że są tylko zmyślonymi przyjaciółmi (a kapitan Pończocha – zmyślonym tatą). Z kolei kiedy nieco dorosłam, bardzo denerwowała mnie ewentualność, że Prot z filmu "K-PAX" może być tylko wytworem choroby Roberta. Dla mnie zawsze był i pozostanie prawdziwą osobą z innego świata (dlatego wyparłam z pamięci trylogię literacką G. Brewera), podobnie jak Nieja, bohaterka książki Antoniny Kasprzak. Gdyby Astrid Lindgren żyła we współczesnej Polsce, być może zamiast "Karlssona z Dachu" powstałaby właśnie książka "Nieja i ja".
Powieść zaczyna się dość typowo: poznajemy Irenkę, dziewczynkę odstającą od rówieśników starodawnym imieniem, domem, sytuacją finansową i rodzinną (pada nawet określenie "eurosierota", w danym kontekście brzmiące jak wyzwisko), a co za tym wszystkim idzie wykluczoną z klasowej grupki "fajnych" dziewcząt. Bardzo szybko jednak dostrzegłam wyjątkowość "Niei i mnie" w języku oraz sposobie opisu otoczenia Irenki. Autorka posługuje się prawdziwą współczesna polszczyzną, nie żadnym wydumanym slangiem młodzieżowym sprzed 20 lat (jak często i ciężko bywa), postaci konstruują swoje wypowiedzi tak, jak rówieśnicy mojego syna. Bez znieczulenia podane zostają także realia wielkomiejskiej szkoły. Dokładnie tak to bywa, małe diabełki, dla których nie ma usprawiedliwienia, grasują w każdej albo prawie każdej klasie, przeważnie niewidzialne dla nauczycieli i rodziców. Czytając z dzieckiem pomyślcie o tym, że może być ono równie dobrze dokuczającym jak tym, któremu się dokucza.

Pewnie się bardzo nudzisz, kiedy jesteś tak długo sama w domu? Może zaprosisz kiedyś jakąś koleżankę?
Wcale nie wiedziałam, czy ktoś chciałby do mnie przyjść. Ostatnio z dziewczynami w szkole było gorzej. Zośka na przerwie zapytała, czy oglądałam finał "Małych Gigantów". Kiedy powiedziałam, że nie, parsknęła śmiechem, a Amelka na to, z taką udawaną troską:
Wiesz, że to brzydko śmiać się z biednych ludzi.
Najpierw nie byłam pewna, czy naprawdę tak o mnie powiedziała. Mówiła w końcu szeptem. Może mi się tylko wydawało? Może one się śmiały z czegoś innego?
Ale nie, śmiały się ze mnie. Potem Amelia dorzuciła jeszcze:
Biedna, nawet na telewizor jej nie stać. Mama mówi, ze to eurosierota.
Co to znaczy? – spytała Nadia.
Że jej tata sobie pojechał, a ona musi mieszkać w tej starej chacie babuni – zachichotała Amelka.
Śmiały się wszystkie trzy, Zosia Masłoń też, bo teraz była w ich grupce.
A tu mama mówi: Zaproś koleżankę.
Może kiedyś – wykręciłam się. Mamie byłoby strasznie przykro, gdyby wiedziała, że one mi tak dokuczają.

Irenka nie koncentruje się na problemach szkolnych, bo dużo ciekawych rzeczy dzieje się wokół jej domu i rodziny. Zabytkowy budynek staje się obiektem zainteresowania lokalnego antykwariusza – przynajmniej tak głosi wizytówka imć Panka. Mężczyzna kręci się w okolicy od dnia, w którym na strychu Irenki pojawia się Nieja.

Była to... nie wiem. Dziewczynka? Mała wróżka? Krasnoludek? W każdym razie mała istotka człowiekopodobna. Czarno-biała! Chuda, blada, z włosami w koczku, z długim nosem. Ubrana w kusą sukieneczkę i rajstopy w paski – oczywiście czarno-białe. Siedziała z bardzo znudzoną miną, z nogą na nodze, i powiedziała:
No, jestem. – Jakbym na nią czekała.

Malutka panienka przybywa na harce i przekąski (z musztardą i śliwkami w occie na czele) zawsze wtedy, gdy Irenka zostaje w domu sama i zdecyduje się przywołać Nieję stukając w starą maszynę do pisania. Pamiętacie jeszcze ten niepowtarzalny dźwięk? Magia sama w sobie! Nie tylko dla tych, którzy z maszyną do pisania wiążą ciepłe wspomnienia (ja – piszącej po nocach babci). Mój syn kilka lat temu wkroczywszy do naszej biblioteki za każdym razem kierował się najpierw właśnie do stojącej w kącie maszyny do pisania i coś tam sobie wystukiwał. Może gdyby każde dziecko miało dostęp do takich eksponatów, wszystkim towarzyszyłyby przyjazne istoty z innego wymiaru?
Mimo wprowadzenia motywu magicznego, w książce Antoniny Kasprzak stale pozostajemy w kontakcie z rzeczywistością. Irenka poznaje także kogoś z własnego świata i Nieja wcale w tym momencie nie znika. Bardzo spodobał mi się się opis naturalnego nawiązywania relacji między rówieśnikami (trzecioklasistami), bo mniej więcej takie tematy i oceny towarzyszą rzeczywistym próbom "zakolegowania się". Prawdopodobne, wyważone oraz celne wydało mi się również rozwiązanie problemu wyśmiewania przez szkolne koleżanki. Autorka dobrze zna psychikę oraz sposób zachowywania się dziesięciolatków i umiejętnie przeniosła je na karty książki.

Chłopak przyszedł w sobotę po południu. Był w moim wieku. Rudy i w okularach.
Cześć, jestem Franek. Panek. Możesz do mnie mówić Fran.
Franek Panek? Ale głupio – pomyślałam.
Irenka. – Podałam mu rękę i widziałam, że on też sobie pomyślał, że mam głupie imię.
Usiedliśmy wszyscy przy stole. Franek i ja siedzieliśmy sztywni i znudzeni. Mama i dziwny Szymon rozmawiali głównie o tym, jakie wszystko u nas w domu jest piękne, co w ogóle nie było prawdą. I o tym, jak to cudownie, że pan Szymon zajmuje się bratankiem.

Ilustracje Katarzyny Bukiert bardzo dobrze komponują się z tekstem, właściwie trudno sobie wyobrazić, że mogłyby być inne. Kojarzą mi się z pewną harmonijkową książeczką z mojego dzieciństwa, w której występowała podobna do Irenki ciemnowłosa dziewczynka w czapce (i paru innych ubraniach, które nieumiejętnie przywdziewała – Irenka w pewnym momencie robi zresztą to samo). Nieja jest istotą czarno-białą (stąd w świecie Irenki występuje dużo kontrastowych barw, czasem zaskakująco zestawionych: róż z czerwienią, stroje bladoróżowe obok ciemnozielonych), ostrą w znaczeniu rysów twarzy i wyrazistości, co widać zwłaszcza na tle nieco zamglonych portretów innych postaci na końcu książki. Pod względem plastycznym książka wyróżnia się spośród pozycji, które widuję w księgarniach i bibliotekach, podobnie jak nietypowo poprowadzona jest sama opowieść. Czy także zakończenie będzie niestandardowe, jak u Astrid Lindgren? A może autorka sprowadzi historię do naszego wymiaru i Nieja okaże się wytworem wyobraźni i samotności, wyimaginowaną terapeutką? Sprawdźcie, może książka "Nieja i ja" będzie odpowiadała akurat poziomowi magii waszych dzieci, a nawet jeśli dotąd nie gustowały w podobnych tematach, powinny być oczarowane akcją, tajemnicą i czarnym charakterem.
Bożena Itoya

Antonina Kasprzak, Nieja i ja, ilustracje Katarzyna Bukiert, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2017.

Ani słowa o Zosi!


Kiedy ostatnio uczestniczyłam z synem w festiwalu filmów dla dzieci i młodzieży "Kino w Trampkach", oglądaliśmy film za filmem, wszystkie z jakimś dziecięcym lub nastoletnim problemem w tle, a ja rozmyślałam, jak wielki potencjał tkwi w polskiej literaturze obyczajowej. Historie, które stały się podstawą produkcji filmowych, ambitnych, dobrych, nagradzanych i wyświetlanych na festiwalach, nie umywają się do niektórych współczesnych powieści dla młodzieży, jakie ukazują się choćby nakładem wydawnictwa Literatura w ramach serii "Plus minus 16". Najlepszym przykładem prozy, która aż prosi się o przeniesienie na ekran i międzynarodową popularność jest "Ani słowa o Zosi!" Zuzanny Orlińskiej.
Nie jest to typowe dziewczęce czytadło, czy, jak mówi Jasiek, jeden z bohaterów powieści, "literatura dla pensjonarek", ale błyskotliwa proza dla młodzieży, i to niekoniecznie tylko dziewcząt, po prostu dla nastolatków lubiących książki ciekawe, inteligentne, zabawne, ale nie głupkowate. "Dystans" jest w tej powieści słowem kluczem i sama Zuzanna Orlińska potrafi spojrzeć z boku na twórczość własną czy innych autorów piszących dla dzieci, a także na życie pisarza. W "Ani słowa o Zosi!" pojawia się bowiem ciekawy zestaw postaci i motywów: tytułowa Zosia jest bohaterką książek dla młodzieży pisanych przez Joannę Ciszewską-Chrobot, mamę Tosi, bohaterki tej właśnie powieści. Popularną pisarkę podziwiają wszystkie dziewczęta, tylko nie Antonina, która nie chce słuchać o literackiej Zosi i nie podziela opinii, jakoby jej mama była prawdziwą znawczynią nastoletnich dusz oraz serc. Czternastolatka jest osóbką bystrą i ironiczną, próbującą zachować zdrowy stosunek (i odległość) do rodziców. A kim jest tata Tosi? Także kimś "ze środowiska", wydawałoby się, mało rozpoznawalnym dla młodych ludzi ("poetą wielkim, acz niekomercyjnym"), ale do czasu.

Zabiegł mi drogę (wyglądało to groteskowo, bo teka cały czas obijała mu się o chude kolana) i wyciągnął rękę:
Jan Dereń jestem.
Nie miałam wyjścia.
Antonina Chrobot – mruknęłam niechętnie.
Wytrzeszczył na mnie oczy:
Chrobot? Nazywasz się Chrobot? Super! A wiesz, że jest taki poeta – Marcin Chrobot?
Wiem – stwierdziłam lakonicznie.
Naprawdę? – ucieszył się. – Interesujesz się poezją? Może znasz jego wiersze?
Nie – powiedziałam ponuro. – To mój ojciec.
Zapadła cisza. Chłopak wpatrywał się we mnie z otwartymi ustami.
Zamknij buzię – poleciłam. – Wyglądasz jak przygłup.
Posłusznie zwarł szczęki.
Ty... mówisz poważnie? – spytał po chwili.
Niestety tak. Ale nie przejmuj się, z taką miną nikomu nie jest do twarzy – pocieszyłam go.
Nie, nie chodziło mi o przygłupa... Pytałem, czy to prawda z tym Chrobotem?
Że jest moim ojcem? Pewnie, że prawda.
O rany! – jęknął. – To niemożliwe! Czy ty wiesz, że Marcin Chrobot to mój ulubiony poeta? Jego "Napowietrzne jazdy" zawsze noszę przy sobie!
Mówił z takim żarem, że aż żal mi było z niego szydzić.

Na początku września oboje rodzice ruszają w pisarskie trasy, mama na Zamojszczyznę, a tata do Niemiec. Tosia zostaje zmuszona do towarzyszenia matce, opuszcza więc pierwsze dni szkoły w Warszawie, by zwiedzać niewielkie miejscowości i bywać na salonach literackich... w bibliotekach organizujących spotkania autorskie z uczniami. W tej niespodziewanej i niechcianej podróży poznaje dwóch chłopców, co działa niezwykle ożywczo, choć płeć przeciwna dotąd jej nie interesowała i, przynajmniej w jednym z dwóch wspomnianych przypadków, nadal nie interesuje. Jasiek Dereń jest chudzielcem szkicującym plenery na wyjeździe organizowanym przez jego liceum plastyczne, nieco irytującym, ale miłym kompanem wycieczek, no, nic specjalnego, natomiast David... Amerykański przystojniak co prawda dość późno zamienia z Antoniną choćby słowo, ale za to jak wygląda! I w dodatku jest wplątany w małą aferę kryminalną, która wykwita wraz z pojawieniem się na Zamojszczyźnie panny Chrobot, pani Ciszewskiej-Chrobot oraz Leny, będącej wydawcą i przyjaciółką tej ostatniej. Rodzina Tosi pochodzi właśnie z tego regionu, dom przodków, jak się okazuje odziedziczony kilka lat wcześniej przez mamę-pisarkę, znajduje się właśnie tutaj, jego współwłaścicielką jest bardzo energiczna ciocia-babcia Hala, a wokół budynku węszą podejrzane typy. Czyżby skarb? Przestępcy? Podstępni podrywacze? I porywacze? Nie zdradzę, jak rozwinie się ta przygoda, ale jest świetnie opowiedziana i po mistrzowsku doprawiona historią. Autorka zapewnia również świeży i autentyczny ogląd relacji rodzinnych, na pewno przyda się on i młodszym, i starszym czytelnikom, to znaczy rodzicom, którzy mogli gdzieś po drodze stracić dystans do siebie.
Książka jest współczesna i lekka, ale wyczuwa się w niej obecność "duchów światowej literatury", nie tylko z powodu nawiązań, ale też przez nastrój, trochę przypominający twórczość Kornela Makuszyńskiego (w końcu Zuzanna Orlińska jest laureatką nagrody literackiej jego imienia!), czy to dogłębne i szczere spojrzenie na młodego człowieka, jakie miała Astrid Lindgren (powieść "Ani słowa o Zosi!" otrzymała drugą nagrodę w ogólnopolskim konkursie imienia Astrid Lindgren). Jeśli podobało się wam tropienie skarbów polskiej historii w "Panu Samochodziku", ale nie mogliście do tej serii przekonać swoich dzieci, bo wydawała się im starociem lub lekturą tylko dla harcerzy (i to płci męskiej), spróbujcie z "Ani słowa o Zosi!". Tak dziś pisze się dla młodzieży o młodzieży i historii – rodzinnej, regionalnej i powszechnej.
Bożena Itoya

Zuzanna Orlińska, Ani słowa o Zosi!, okładka Katarzyna Kołodziej, wydanie II, Literatura, Łódź 2014.

niedziela, 18 czerwca 2017

Alojzy@kot_w_podróży.com



Najnowsza książka Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel opublikowana została przez wydawnictwo Media Rodzina i opatrzona intrygującym tytułem: "Alojzy@kot_w_podróży.com". Po kilku stronach opowieści dowiadujemy się, że ten tytuł jest równocześnie jedynym adresem, jaki posiada kot Alojzy. Nie chodzi jednak o to, że bohater jest odrealnionym "nolifem", o nie. Alojzy to kot czynu, wytrawny globtroter, istota romantyczna, pozytywna, towarzyska, nieszablonowa i działająca pod wpływem impulsu.

Był sobie raz pewien kot, który miał na imię Alojzy. Oprócz imienia Alojzy miał jeszcze... walizkę na kółkach, a w niej: paczkę suszonych myszy... poczucie humoru... całe mnóstwo energii... i jeszcze więcej ciekawości...
I to właśnie ta ciekawość pchała go wciąż przed siebie. Coraz dalej i dalej.
Kiedy wybierał w atlasie jakąś nieznaną miejscowość o dziwnej nazwie, czuł miłe mrowienie w ogonie i swędzenie w łapach. Wąsiki zaczynały mu drżeć ze wzruszenia, że za chwilę znów ruszy w drogę w zupełnie, ale to zupełnie nowe miejsce.

Bohater wpisuje się więc w marzenie o "wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet", żyjące w wielu z nas, ale rzadko spełniane. Ciekawe, jakbyśmy potraktowali ze swojego dorosłego, odpowiedzialnego punktu widzenia kogoś, kto podobne marzenie realizuje nawet nie od czasu do czasu, ale stale? Mniej więcej o tym jest "Alojzy@kot_w_podróży.com": o próbie wpisania każdego człowieka (o, przepraszam, kota) w schemat życia codziennego, jednakowego dla wszystkich, stabilnego, o piętnowaniu indywidualności oraz o przygnębieniu rodzącym się w nonkonformiście, który jest wykluczany z powodu swojej oryginalności.

I tak było do czasu, gdy pewnego razu Ktoś zapytał go:
Gdzie ty właściwie mieszkasz?
Gdzie mieszkam? – zastanowił się Alojzy. – No... teraz jestem tutaj.
Ale gdzie jest twoje miejsce na świecie? Gdzie masz swoje łóżko, swój stół, swój adres.
A! Adres! – ucieszył się Alojzy.
Alojzy@kot_w_podróży.com
Nie taki, inny – z nazwą ulicy i numerem – z dezaprobatą pokręcił głową Ktoś.
Ojej – zmartwił się Alojzy. – Takiego to ja nie mam...
Jak to "nie masz"? Każdy ma – pouczył stanowczo Ktoś.

Tak oto Alojzy, "obywatel świata" i znawca charakterów, zaczyna szukać "swojego miejsca na świecie", pouczony przez przygodnego mądralę. Ale czy powinniśmy mieć za złe Ktosiowi, że wrzucił kota Alojzego w absurdalną sytuację szukania czegoś, co mu niepotrzebne? Któż z nas nie lubi niczym Ktoś wylewać na wszystkich wokół swoich oczekiwanń, poglądów o tym, co właściwe?
Podjęte przez Alojzego poszukiwania swojego miejsca, właściwego domu, przebiegają właściwie podobnie, jak wcześniejsze podróże, choć nie ma w nich tego lekkiego ducha przygody i niezależności, czystości badawczego spojrzenia. Co ciekawe, do wniosku, który może być uznany za jeden z morałów tej opowieści, Alojzy dochodzi jeszcze przed przykrym zwrotem akcji, czyli przed rozmową z Ktosiem. Oczywiście, będzie i mądrość na zakończenie, ale tak naprawdę tkwiła ona w Alojzym cały czas i bardzo możliwe, że czytelnik dostrzegł ją przed samym zainteresowanym.
Dziecko, które sięgnie po tę książkę, dostrzeże przede wszystkim jej niezwykłą formę. Pierwszym określeniem jakie przyszło mi do głowy po przekartkowaniu publikacji, był "książkowy performance". Zamiast tradycyjnych ilustracji, "Alojzy@kot_w_podróży.com" zawiera (foto)graficzną opowieść Agnieszki Żelewskiej, Anity Andrzejewskiej i Andrzeja Pilichowskiego-Ragny, nie tylko uzupełniającą tekst autorki, ale będącą jego równoległą realizacją. Alojzy jest kotem szmacianym, guzikookim, ma długie, przezabawne kończyny w paseczki, wyszywany, nitkowy uśmiech i takież wąsy. Jego historię poznajemy w formie fotografii, na których obok bohatera goszczą i inne, niezwykle efektowne, zróżnicowane, barwne koty, pozujące przeważnie w pięknych plenerach, czasem też wśród roślinności i kartonowych dekoracji. Takie obrazy robią niezwykłe wrażenie, można się w nie wpatrywać w nieskończoność, są po prostu ładne, radosne, cieszą oko niezależnie od wieku czytelnika. Chętnie pognalibyśmy z walizką w obłoczki do pięknych miejsc widocznych na fotografiach (a są to najprawdziwsze perły architektury, cywilizacji i przyrody!), poprzytulalibyśmy te materiałowe kotki i odtańczyli jakiegoś oberka ich długaśnymi kończynami. Na pewno taka chętka dopadnie wielu innych czytelników. A bohaterowie kolażowych ilustracji istnieją naprawdę, miałam przyjemność osobiście poznać kilku z nich podczas Warszawskich Targów Książki (mam nadzieję, że Alojzy wyleczył już łapę). Globtroter posiada też, a jakże, stronę na Facebooku i czasem nawet spotyka się z dziećmi na żywo.
Kolaż jest pojęciem opisującym nie tylko stronę graficzną, ale każdą z płaszczyzn tej wspaniałej publikacji, bo taką zróżnicowaną mieszanką jest koci świat w ujęciu Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel, mistrzyni twórczej kompilacji opowiadania oraz bajki terapeutycznej.
Bożena Itoya

Roksana Jędrzejewska-Wróbel, Alojzy@kot_w_podróży.com, ilustracje Agnieszka Żelewska, Anita Andrzejewska, Andrzej Pilichowski-Ragno, Media Rodzina, Poznań 2017.

Mity greckie dla dzieci w obrazkach


Od kilku, a może już kilkunastu lat mitologia grecka adaptowana jest na wszelkie sposoby przez autorów książek dla dzieci. Nie wiem, czy nadal mieści się w programie szkół średnich, za to na pewno przerabiają ją drugo- / trzecioklasiści, i nie chodzi o gimnazjum, ale o szkołę podstawową. Poza delikatniejszymi i niepozbawionymi humoru (a więc dość daleko odbiegającymi od kanonicznych) wersjami mitów greckich, na rynku dostępne są na przykład mitologiczne kolorowanki, komiksy i literatura popularna dla młodszej oraz starszej młodzieży, sprowadzająca świat bogów i herosów z Olimpu do współczesnych, najczęściej amerykańskich realiów. Szczerze mówiąc, wolę te wszystkie młodzieżowe wariacje od dziecinnych adaptacji, których autorzy nie zawsze potrafią pogodzić wiek czytelnika (poniżej 10 lat) z motywami pożerania swojego potomstwa, płodzenia go z siostrą / bratem / zwierzętami oraz z, mówiąc wprost, nieuczciwością bogów.
Ku mojemu miłemu zaskoczeniu, pozycja "Mity greckie dla dzieci w obrazkach" mieści się w tej pierwszej kategorii, ponieważ jej autorka –Nikola Kucharska, postawiła na zabawę elementami mitologii greckiej, a nie na spłaszczony, zinfantylizowany przekaz edukacyjny. Owszem, wydawnictwo Nasza Księgarnia dodało streszczenia opowieści (tekst: Joanna Kończak), które wzięła na warsztat autorka, ale głównym zadaniem czytelnika jest dobra zabawa, a nie nauka.
Przygoda z tą książką może trwać wiele godzin, przy czym mimo kartonowo-obrazkowej formy nie jest to publikacja dla maluszków. Mój syn przeczytał i przejrzał "Mity greckie dla dzieci w obrazkach" przynajmniej trzy razy, zanim książka wreszcie trafiła w moje ręce, a ma on już 11 lat i dość dobrze zna mitologię grecką. Za każdym razem znalazł coś nowego, ciekawego, śmiesznego, potwornego. Nawet monstra są w wydaniu Nikoli Kucharskiej zabawne, bo też ilustratorka ma wesoły, rozpoznawalny styl, który w zestawieniu z odpowiednim poczuciem humoru dziecka i jego komiksowym zacięciem daje świetny efekt czytelniczy: "Rysowała Nikola Kucharska? To ja chcę!". I nieważne, czy dziecko kwalifikuje się wiekiem do grupy docelowej, po prostu wszystko, co wyszło spod ręki tej artystki jest fajne i trzeba to mieć.
Książka "Mity greckie dla dzieci w obrazkach" zawiera 7 dwustronnicowych rozkładówek (4 w poziomie, 3 w pionie), z których każda opatrzona jest tytułem i stanowi autorskie opracowanie jakiejś mitologicznej historii (Prometeusz, Demeter i Kora, Puszka Pandory, Dedal i Ikar, 12 prac Heraklesa) lub tylko tematu (Stworzenie świata, Bogowie greccy). Poszczególne plansze różnią się od siebie kolorystyką i konstrukcją fabularną. Te graficzne opowieści łączy humor, ale miewają odmienną atmosferę, w różnym stopniu wykorzystują słowo (wpisane w komiksowe dymki lub występujące tylko w formie podpisów), czasem jest gęsto od postaci i numerków odsyłających do kolejnych etapów historii, a kiedy indziej znajdziemy między nimi więcej powietrza – zwłaszcza w niebiańskiej i niebieskiej przygodzie Dedala i Ikara. Nie zawsze łatwo jest znaleźć następny numerek i obrazek, ale taka zabawa w wyszukiwanie sprawi przyjemność, a nie problem, małemu wielbicielowi komiksów. Śledzenie skomplikowanej ścieżki losu bohaterów – bogów, herosów, ludzi i stworzeń – jest frajdą samą w sobie, niezależnie od przesłania czy archetypicznego wymiaru greckich mitów.
Nikola Kucharska zadbała o każdy drobiazg na każdym centymetrze kwadratowym książki. Śmiejemy się obserwując spojrzenia, uśmiechy, nosy (też te greckie), rysunkowe wypowiedzi w dymkach, szczerzącego się sępa, podobnych do siebie bogów i boginie, wygląd i potrójną kwestię Cerbera. Zafascynowani przyglądamy się po kilka razy Eryniom, koniom Hadesa, Nyks, Eris, klaczom Diomedesa, dzikowi erymantejskiemu, sturękim, zawartości puszki Pandory – mroczne wizje Nikoli Kucharskiej podobają się nam chyba jeszcze bardziej niż te komiczne. Chociaż trudno jest czemukolwiek konkurować z Reją wyglądającą, a nawet mówiącą, niczym bohaterka telenoweli ("Witaj, Zeusie! Muszę powiedzieć ci coś ważnego... To ja jestem twoją matką..."), z centaurem zagadującym klacz, pogaduszkami Heraklesa z Prometeuszem czy z Zeusem w typie prezesa spółdzielni mieszkaniowej z serialu "Alternatywy 4" (Demeter: "Zeusie! Powiedz mu, żeby mi ją oddał!" Zeus: "Co ja mogę... Nie moja sprawa..."). A ja nie mogę się doczekać, co Nikola Kucharska zmaluje następnym razem. Może współczesną historię Polski (albo chociaż Europy) dla dzieci w obrazkach? To mogłoby być lepsze nawet od kultowej telewizyjnej szopki noworocznej z początku lat 90-tych.
Bożena Itoya

Nikola Kucharska, Mity greckie dla dzieci w obrazkach, streszczenia mitów: Joanna Kończak, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

czwartek, 15 czerwca 2017

Zosia z ulicy Kociej. W ciekawych czasach


Zosia z ulicy Kociej jest bohaterką 9 książek i jednego "Sekretnika", szóstoklasistką, siostrą pierwszoklasistki Mani i raczkującego Wilusia, córką psychologa i ilustratorki, siostrą cioteczną dwóch oryginalnych chłopców, siostrzenicą, wnuczką dwóch zupełnie różnych babć i jednego "rozwiedzionego" dziadka, przyjaciółką kilku rówieśniczek, wesołą i tolerancyjną (mimo wszystko) sąsiadką, dziewczyną Krisa, panią świnki morskiej, kocura i (w pewnym topniu) paru ogrodowych "kuweciarzy". Piękny dorobek rodzinno-towarzyski, prawda?
Świat Zosi nie jest bajkowo idealny, zakrada się do niego dużo codzienności naszego polskiego piekiełka, od systemu szkolnictwa, przez kulturę sąsiedzką, aż po politykę. Agnieszka Tyszka nie każe swojej bohaterce dorastać w literackiej bańce, dlatego Zosia znajduje się "w ciekawych czasach", konkretnych, dzisiejszych, w których tkwią czytelnicy tej serii. Dzieci są bystre, nie umknie im, co dzieje się wokół, o czym rozmawiają na co dzień dorośli, co potrafi poróżnić najzgodniejsze dotychczas osoby. Dodatkowo polityczne przepychanki dotyczą bezpośrednio najmłodszego pokolenia, i to nie tylko jego przyszłości, ale i "najaktualniejszej teraźniejszości".

Wszystko z powodu szkoły! Naprawdę w głowie się nie mieści, ilu dramatom jest ona winna... Tak szkodliwa instytucję powinno się już dawno zastąpić czymś zdrowszym! Aż dziwne, że ci niegdyś nieszczęśliwi uczniowie zapominają o swoich przeżyciach, jak tylko dorosną. Może nie całkiem, ale przynajmniej na tyle, by nie podjąć żadnych konkretnych działań – na przykład mądrej reformy szkolnictwa. I sprawy toczą się po staremu... Chociaż nie mam racji tak do końca, bo przecież powstają różne prywatne albo społeczne szkoły, gdzie życie wygląda zupełnie inaczej. Są nawet i tacy, którzy uczą się w domach – to się nazywa nauczanie domowe – i muszą tylko zdawać specjalne egzaminy.
Tak to bym chyba nie chciała...
Miałam nawet upatrzone bardzo przyjemne społeczne gimnazjum, ale... Potknęłam się o jeszcze jedną kłodę – czyli wielką zmianę szkolnych zasad – zniesienie testu szóstoklasisty! Kiedy zostało to oficjalnie potwierdzone, na początku strasznie się ucieszyłam, bo najbardziej na świecie nie lubię testów. Są stresujące, głupie i niczego nie sprawdzają. Cała moja klasa skakała z radości!
Ale z czasem nasz entuzjazm ostygł. Okazało się, że najprawdopodobniej zostaniemy w swoich podstawówkach... jako siódmoklasiści!

Autorce należą się wielkie brawa za to, że przekroczyła pewien pułap bezpiecznego pisarstwa dla dzieci, zaryzykowała, wychodząc poza typowy świat przedstawiony. Komentarze czy ogólnie światopogląd (a raczej: polskopogląd) Zosi nie są uniwersalne, nie wszyscy w naszym kraju tak uważają, ale na pewno jest to stanowisko popularne: w Polsce dzieje się źle, aktualny rząd wywraca nasze życie do góry nogami, sytuacja polityczna wpływa na życie osób z naszego otoczenia, bo na przykład wujek Zosi zostaje zwolniony z pracy w radiu, które kochał. Te "ciekawe czasy" w powieści Agnieszki Tyszki bywają opisywane słowami "dyktatura" czy "dyktator". Ja skonstatuję przekornie: dobrze, że żyjemy w czasach, w których osoba zwolniona z pracy może sobie znaleźć nowy zawód, zgodny z jej zainteresowaniami (a nie trafia na żaden indeks i do prac fizycznych narzuconych przez państwo), a taka książka dla dzieci może się ukazać.
Nie wiem, jak do poglądów, które znalazły się w nowej "Zosi", ustosunkują się młodzi czytelnicy, na pewno inteligentni, miejmy nadzieję świadomi obywatelsko. Na pewno należy się cieszyć, że książka dla dzieci prowokuje do myślenia i kształtowania własnych opinii. Własnych, bo sądząc po moim synu, dzieci w wieku około 11 lat nie przyswajają bezwzględnie i bezkrytycznie ocen pojawiających się w literaturze, to, co twierdzi autor nie musi być uznane za prawdę absolutną. Nie trzeba się więc obawiać tej lektury. Niezależnie jakie jest nasze zdanie o polskiej rzeczywistości, warto polecić dzieciom "Zosię z ulicy Kociej. W ciekawych czasach", bo, choć w najnowszej odsłonie czytelnik otrzymuje większą dawkę dojrzałości, jednak nadal jest to ta sama, co zawsze "Zosia" – świetna seria przygodowo-obyczajowa,.
Co tym razem przytrafia się naszej ulubionej bohaterce? Otóż, między innymi, Zosia zmaga się z przeciwnościami losu szóstoklasistki, z obowiązkami starszej siostry, cierpi jako sąsiadka, której dom wciśnięty jest między dwie grillujące oraz rozbudowujące się rodziny, a także odbywa interesującą (i językoznawczą!) podróż do Krakowa, gdzie również nastały niepokojące czasy.
Nie oglądając się na ciekawe czy nieciekawe czasy, radosną lekturę zapewnia Mania, wspomniana już młodsza siostra głównej bohaterki, początkująca uczennica wprawiająca się w sztuce pamiętnikarstwa (i ortografii), ale doświadczona w zakresie "kreatywnego słowotwórstwa" oraz interpretowania dorosłej rzeczywistości na własny, dziecięcy sposób.

W końcu tata – wiecznie zaspany psycholog – zdecydował, że na chwilę eksmitujemy braciszka do pokoju Mani.
Tylko na noce, żeby się nauczył spać osobno – wyjaśnił, a my obie pokiwałyśmy smętnie głowami.
Tak, tak... Żaneta mówiła, że właśnie tak to się zaczyna... – westchnęła Mania zbolałym głosem.
Ale co? – nie zrozumiałam.
Coś podobnego do FLUORYZACJI, tylko nie chodzi o zęby. No wiesz, DZIECIORYZACJA. Rodzice wybierają sobie jedno dziecko do lubienia. A reszta może sobie iść precz, zupełnie jak sieroty z bajki...
Mania! Co ty pleciesz?!
Ja tylko dzielę się z Tobą wiedzą zdobytą z książek. A nie pamiętasz Kopciuszka? Albo Mądrej Wasylisy? I Królewny Śnieżki nie pamiętasz?
Ej, coś ci się chyba poplątało...
Zosia, Zosia! – Szarpanie za kołdrę wyrywa mnie ze wspomnień.
Tak?
No przecież zadałam pytanie!
A!
I co?
No... Jak się czegoś bardzo chce... To zawsze znajdzie się jakiś sposób...
Trala-la-la! Wymyśl mi lepiej ZAKLEŃSTWO!
Przecież wiesz, ze już tego nie robię.
Ze starości? Już nie potrafisz?
Z jakiej starości?
Mózgowej, OCZEWIŚCIE! Dziadek Żanety ma początki czegoś na "a"... Jak to się nazywa...
Alkoholizm!
Nie obrażaj Zbysia! On pije tylko wodę mineralną niegazowaną. Może to jakiś ARYTMETYZM czy coś podobnego? – zastanawia się Mania.

Przyznam, że zakończenie poprzedniego tomu ("Zosia z ulicy Kociej. W podróży") zaniepokoiło nas – czyżby autorka planowała zmienić "Zosię z ulicy Kociej" na "Manię z ulicy Kociej"? Mimo całej sympatii dla młodszej z sióstr Wierzbowskich, wolimy jednak ton narracji tej starszej. Występy siostrzanego tandemu zapewniają świetną rozrywkę (wyjątkiem jest okres przygnębienia Mani, wywołanego przytłaczającymi jej indywidualność ramami szkoły...), ale to charakter, wyobraźnia oraz wrażliwość Zosi sprawiają, że ta seria dorasta wraz z moim synem i nadal go interesuje. Najnowszy tom jest chyba naszym ulubionym, ale aby to stwierdzić z całą pewnością, znowu zabieramy się za czytanie wszystkich po kolei, od pierwszego do dziewiątego. Oby do kolejnej "Zosi"!
Bożena Itoya

Agnieszka Tyszka, Zosia z ulicy Kociej. W ciekawych czasach, ilustrowała Agata Raczyńska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

Marcelka i czterolistna koniczynka


Szukając książki dla konkretnego dziecka dobrze jest znać jego możliwości czytelnicze i typ wrażliwości, dopasować lekturę do czytelnika, sięgnąć głębiej niż na dobrze wyeksponowaną półkę z hitami sprzedaży. Serię Marcina Pałasza o Marcelce polecam uczniom początkowych klas szkoły podstawowej, zwłaszcza dziewczynkom, które niedawno nauczyły się czytać i lubią książki proste, krótkie, w jasny sposób odnoszące się do problemów czyhających na dzieci w tym wieku. Nie są to bajki terapeutyczne, ale z życia wzięte historyjki, które pokazują jak zachować się w konkretnych sytuacjach, uczą pewności siebie, empatii, a także odpowiedzialności za pupila.
"Marcelka i czterolistna koniczynka" jest niewielkich rozmiarów książeczką zadrukowaną dużą czcionką, z sympatycznymi dla małego czytelnika czarno-białymi rysunkami, czy raczej szkicami. Równie wyraźnie naszkicowane są problemy, z jakimi tym razem mierzy się bohaterka. Całkiem już duża, bo chodząca do trzeciej klasy Marcelka doświadcza strachu związanego z chorobą babci. Dziewczynka rozmawia z koleżanką, rodziną i zaprzyjaźnionymi bibliotekarkami o swoim niepokoju, a w tle pozostaje niewypowiedziana diagnoza oraz kwestia oswajania dziecka z myślą, że każdy kiedyś odejdzie.
Bardzo spodobał mi się wątek opieki nad starszym zwierzakiem osoby chorej, zresztą w pewnym stopniu bliski mojej rodzinie. Gdy babcia Marcelki trafia do szpitala, ktoś musi zająć się jej leciwym (ale młodym duchem i pyszczkiem – na ilustracjach) kotem Filipkiem, nie tylko dlatego, że tak po prostu trzeba. Starsza pani rozważa bowiem rezygnację z leczenia szpitalnego, by tylko ukochany domownik nie został sam. W tej sytuacji rodzice Marcelki zabierają babcinego pupila do siebie, choć mają psa Rozrabiaka, znanego czytelnikom z dwóch poprzednich części cyklu. Oswajanie zwierząt ze sobą przebiega pomyślnie, co ucieszy młodych czytelników, jednak z punktu widzenia rodzica najistotniejszy jest sam przekaz, jaki zamieścił w tej książce autor: gdy ktoś bliski choruje, trzeba zadbać o jego spokój, nawet jeśli wiąże się to z naszym dyskomfortem; należy zająć się zwierzęciem chorego, bo pupil ten jest członkiem rodziny (czasem z większym stażem niż dziecko) i nie można go opuścić. Zbliżają się wakacje, zazwyczaj to rodzice z dziećmi zostawiają dziadkom psa czy kota na czas wyjazdu, a Marcin Pałasz pokazuje, że powinno też bywać odwrotnie.
Warto proponować dzieciom książki, w których starość jest zaletą i skarbem, a nie przeszkodą, brzydotą czy obciachem, bo niestety taki obraz przeważnie oferują nam media, a nawet kultura (w tym popularna) dla najmłodszych: albo kult młodości, albo samotny starzec-mędrzec, powiernik, nauczyciel, często przekazujący wielką wiedzę, taki łącznik z innym światem. Marcin Pałasz napisał o wielkiej przestrzeni między tymi dwoma skrajnościami, o zwyczajnych, dlatego "niewidzialnych" dziadkach i trosce o nich. Nie tylko my powinniśmy oczekiwać od najstarszego pokolenia pomocy, wsparcia, czasu, to działa w dwie strony, a jeśli dzieci nie zrozumieją tego odpowiednio wcześnie, prawdopodobnie my sami, dzisiejsi rodzice, staniemy się takimi samotnymi w rodzinie dziadkami, których rola polega na gotowaniu, całodziennej bezpłatnej opiece nad dziećmi i wakacyjnych usługach hotelowych dla zwierząt.
Ciekawym elementem świata przedstawionego jest w "Marcelce i czterolistnej koniczynce" biblioteka. Uwielbiam utwory celebrujące wizyty w tych cudownych miejscach, zwyczaj wypożyczania książek oraz rozmów z bibliotekarzami. Miło poczytać o placówce będącej miejscem pełnym ciepłych, pomocnych ludzi, nie tylko ośrodkiem kulturalnym czy oświatowym, choć i ta rola jest bezcenna, zwłaszcza w przypadku bibliotek w małych miejscowościach.
Marcelka doświadcza ze wszystkich stron życzliwości i wsparcia, to piękny świat, pozostaje tylko życzyć czytelnikom, by żyli w podobnym. Ja niestety mam wątpliwości, czy wszystkie rodziny tak żywo reagują na pierwsze symptomy choroby osób z najstarszego pokolenia, czy najmłodsi tak przeżywają problemy ze zdrowiem dziadków i angażują się w opiekę nad ich starymi pupilami, zwierzętami pewnie mającymi swoje wieloletnie przyzwyczajenia, mniej atrakcyjnymi od szczeniaczków i kociaków, może "pachnącymi starością". Kto się nie przejmuje chorobą dziadka czy babci, ten nie potrzebuje współczucia i nie będzie szukał czterolistnej koniczynki jak Marcelka, a kto martwi się, chciałby zadbać o starszych członków rodziny, ten odnajdzie w tej książce wsparcie, nadzieję i dowie się, jak samemu być taką "czterolistną koniczynką".
Bożena Itoya

Marcin Pałasz, Marcelka i czterolistna koniczynka, ilustracje Katarzyna Sadowska, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2017.