cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 31 października 2016

Masz cykora? – Jędrek i afera, że hej!


Czwarta część serii "Hej, Jędrek!", którą pisze Rafał Skarżycki, rysuje Tomasz Lew Leśniak, a wydaje Nasza Księgarnia, nosi tytuł "Masz cykora?" i rozgrywa się na wycieczce, w lesie i innych pięknych okolicznościach przyrody (co nawet pasuje do obowiązującego w szkole prawa dżungli). Właściwie akcja zawiązuje się w szkolnych i domowych murach, a jej przebieg stanowi pewne zagrożenie dla udziału Jędrka w klasowej wycieczce, ale wyćwiczona grzeczność "na zawołanie" pozwala bohaterowi odzyskać odrobinę zaufania rodziców i wyjechać na wymarzoną zieloną szkołę. Na miejscu na Jędrka i jego kompanię (Karolę, Witka i Grubego) czeka wiele niespodzianek różnego gabarytu i charakteru. Kolejne potknięcia prowadzą bohatera ku zgubie – relegacji ze szkoły.

Ktoś uważa, że miał ciężki weekend? Chętni do zamiany? Nie widzę... W każdym razie w końcu nadszedł poniedziałkowy ranek, kiedy z błogim uśmiechem na twarzy oczekiwałem w towarzystwie mamy pod szkołą na autokar, który miał mnie zabrać do pensjonatu Zameczek. Miejsca, gdzie piękna historia spotyka piękną przyrodę – tak przynajmniej głosiło hasło na ulotce reklamowej przekazanej nam przez panią Reszkę, naszą wychowawczynię.

W książce "Masz cykora?" autorzy zapewnili czytelnikom sprawdzoną już formułę rozbudowanego opowiadania połączonego z komiksem oraz wciągające wątki przygodowe i kryminalne. Wszystko to podane zostało w wyjątkowo zabawnej oprawie językowej i plastycznej, odpowiadającej rówieśnikom Jędrka. Książka utrzymuje poziom i atmosferę wcześniejszych odsłon serii, nam podobała się nawet bardziej od poprzedniej ("Kto tu rządzi?").

Dopiero teraz widzę, że Karola też jest czerwona jak burak i do tego drży. Zastanawiam się, czy z wściekłości na neandertalczyków, czy wstydu. że dała sie nabrać. Cóż, Karola jest jedynaczką, nie wie, jak to jest padać ofiarą głupawych dowcipów tak dobrze jak, nie chwaląc się, ja. Muszę przyznać, że Wyjec zadbał o to, by całkiem dobrze przygotować mnie na tego typu sytuacje. Oczywiście, siorka nigdy nie grzeszyła finezyjnym dowcipem, ale przynajmniej dzięki niej zetknięcie z takim Siwym czy Karkiem nie było dla mnie wielkim szokiem. Jak widać, rodzeństwo, nawet wredne, to nie taki głupi pomysł. Może rodzice wiedzieli, co robią?

Poza opisami wybryków i wpadek Jędrka, jego koleżeńskich i rodzinnych perturbacji oraz stających mu na drodze podejrzanych typów (jeden z nich ma pewien związek ze "złotym pociągiem"!), autor włączył do "Masz cykora?" motyw klaustrofobicznego lęku. Osoba znająca problem z autopsji czytała te partie tekstu ze ściśniętym gardłem i bladym licem. Taka wiarygodność przekazu oczywiście świadczy jak najlepiej o umiejętnościach pisarza i wciąga w lekturę najbardziej, jak to tylko możliwe. Moc literatury przygodowej spotęgowana superwyobraźnią rysunku komiksowego (w tym ujęciami "od strony czytelnika") pozwala dziecku uczestniczyć w akcji książki, śmiać się, drżeć o bohaterów. Właśnie na tym opera się powodzenie i magia komiksu – każdy, chłopiec czy dziewczyna, chce czasem poczuć się jak superbohater, uczestnik jakiejś fantastycznej wyprawy lub zwyczajny Jędrek otoczony kolegami, wrogami-neandertalczykami, rodziną i kłopotami.
Bożena Itoya

Rafał Skarżycki (tekst), Tomasz Lew Leśniak (rysunki), Hej, Jędrek! Masz cykora?, Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

I gnatek szuka przyjaciela!

Książka Pawła Pawlaka "Ignatek szuka przyjaciela" wyróżnia się na półkach księgarskich. Okładka już na pierwszy rzut oka wydaje się nietypowa, intrygująca, jakby aksamitna, choć też nieco smutna, bo czarna, ale jednocześnie "kościste" (słowa mojego syna) piórka i nocne motyle są zabawne. Czytelników spragnionych nowych wrażeń "Ignatek" przyciąga tak, jak światło wabi ćmę.
Autor wykazał się odwagą podejmując w Polsce projekt operujący pojęciem śmierci, życia po życiu, bez bezpośrednich nawiązań do religii. Nasze społeczeństwo jest dość konserwatywne, ale tej książki naprawdę nie trzeba się obawiać, nie szokuje dziecka i nie wpaja mu żadnych podejrzanych wartości. Treść literacka dotyczy, jak można poznać już po tytule, poszukiwania przyjaciela, a skoro każdy z nas marzy o kimś bliskim, to czemu nie i gnatek?
Opowiastka o przyjaźni kościotrupka z ponurego (ale czy na pewno?) podziemia i świetlistej panienki z barwnego świata na powierzchni ma charakter (subtelnie) filozoficzny i plastyczny. Przygoda tej pary bohaterów-przeciwieństw dostarcza intensywnych wrażeń zbliżonych do... kinowego 3D. Mój syn chętnie przeglądał obrazki, cóż się dziwić, postacie i krajobrazy stworzone ze skrawków materiału oraz papieru są bardzo sympatyczne, wręcz urzekające. Na pewno każdy miłośnik talentu ilustratorskiego Pawła Pawlaka ma swoją ulubioną książkę w jego opracowaniu graficznym – dla nas dotychczas była to "Zagadkowa koperta listonosza Artura" (wyd. Format), uwielbiamy też baśnie z serii wydawanej kiedyś przez Agorę (z audiobookami, na przykład "Nowe szaty cesarza"). "Ignatek" zaś jest jedyny w swoim rodzaju, to nowy wymiar pawłopawlakowatości.
Książka ta jest wartościowa również ze względu na ukryte działanie edukacyjne. Autor oswaja bowiem czytelników z różnymi typami sztuki: plastycznymi, teatralnymi, literackimi, a także z innymi kulturami, bo przecież w niezwykle religijnym, katolickim Meksyku Dzień Zmarłych obchodzi się w taki właśnie ignatkowy sposób: trochę w zadumie i tęsknocie, ale przede wszystkim w zabawie, w sepii, ale i w kolorze. Ja postrzegam "Ignatka" jako utwór bardzo teatralny. Nie chodzi nawet o oczywisty potencjał inscenizacyjny ‫– książka jest świetnym materiałem do wykorzystania przez teatry dla dzieci i dziecięce ale o nawiązania do podejmowanych w dawnym teatrze wyobrażeń zaświatów, ruchu, podróży. Książkę "Ignatek szuka przyjaciela" można interpretować jako jarmarczną opowieść rodem ze średniowiecznych przedstawień kukiełkowych, można też doszukiwać się śladów stylistyki danse macabre albo pozostać przy stwierdzeniu, że jest to ciekawa, wyjątkowa książka dla współczesnych młodych czytelników.
Bożena Itoya

Paweł Pawlak, Ignatek szuka przyjaciela, Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

czwartek, 27 października 2016

Boże Narodzenie krowy Zosi


Druga część przygód krowy Zosi, w Polsce ukazujących się nakładem wydawnictwa Muchomor, rozgrywa się w okresie świąt Bożego Narodzenia, ale można ją czytać o dowolnej porze roku. Świąteczna oprawa jest tylko tłem i przyczyną rodzinno-przyjacielskiego spotkania, które ma decydujące znaczenie dla fabuły opowieści. Jakkolwiek Święta nie są tu najważniejsze, tłumaczowi (Michał Radziwiłł) i wydawcy należy się punkt za nazwę "Boże Narodzenie" w tytule, ponieważ w wielu publikacjach dla najmłodszych stosuje się określenie "Gwiazdka" – wyraz należący do języka dziecięcego, potocznego, często stylistycznie niepasujący do tekstu książki.

Cała orkiestra jest w świetnym nastroju.
Jaki śnieg jest piękny! – zachwyca się Zosia.
Świetnie, będziemy mieć białe święta! – woła entuzjastycznie wilk Łukasz.
Za to mniej świetnie – grymasi pies Dominik – że coraz bardziej się ślizgamy.
Stało się! Tak jak myślałem. Koła kręcą się w miejscu! Trzeba wysiąść i popchać!

Bohaterkę wcześniejszej "Orkiestry krowy Zosi" zastajemy u schyłku trasy koncertowej z zespołem, który zawiązał się w pierwszej książce i nadal bardzo dobrze sobie radzi. Podróż zimowymi, zaśnieżonymi drogami kończy się awarią autobusu muzykantów i tu dopiero rozpoczyna się właściwa przygoda. Na ratunek krowie Zosi (i innym pasażerom) przybywa rogaty książę Pablo. Wybawca jest bajkowym księciem tylko w oczach Zosi, a tak naprawdę to zwyczajny byczek, z zawodu producent zabawek. Bezpiecznie odwozi towarzystwo do rodzinnego domu Zosi, zaprzyjaźnia się z nią i jej bliskimi, ale później musi wracać do zawodowych obowiązków. Zosia czeka na obiecany powrót Pabla, a książeczka staje się uroczym, łaciato-rogatym love story. Ta opowieść doskonale ogrzeje was od środka w jesienne i zimowe dni i wieczory.

Podróż jest krótka, nawet za krótka zdaniem Zosi. Po gorących uściskach na powitanie Zosia opowiada rodzicom, jak Pablo im pomógł.
W podziękowaniu zaprosiłam go na obiad – mówi, czerwieniąc się.
Miałaś po stokroć rację! – woła jej tata. – Młody człowieku, wysiądź z ciężarówki i dołącz do nas!

"Boże Narodzenie krowy Zosi" napisane i narysowane zostało z lekkością oraz humorem, a historia jest ciekawa, bo nie do końca przewidywalna (lub: do końca nieprzewidywalna...). Po przeczytaniu całości rozpoczęliśmy lekturę na nowo, ale tym razem od końca, oglądając dokładnie każdą rozbrykaną i zatłoczoną ilustrację. Zabawy było mnóstwo, a wrażenia z lektury okazały się jeszcze lepsze niż w przypadku pierwszej książki o krowie Zosi. Polski wydawca zadbał o znakomite podanie opowiastki francuskiego autora (Geoffroy de Pennart): zgrabne, jednolite stylistycznie i chwilami zabawne tłumaczenie na język polski, pokaźny format, idealną jakość ilustracji oraz papieru. Warto przeczytać i "przeoglądać" tę publikację z dzieckiem, przeprowadzić wspólne śledztwo (bo jest i zagadka!), po prostu sprawić sobie małe święto książki z krową Zosią, nawet, jeśli do Świąt jeszcze daleko.
Bożena Itoya

Geoffroy de Pennart, Boże Narodzenie krowy Zosi, tłumaczył Michał Radziwiłł, Muchomor, Warszawa 2016.

środa, 26 października 2016

Królestwo jakich wiele?



Po lekturze dwóch pierwszych książek Katarzyny Wasilkowskiej: obyczajowo-przygodowej "Jowanki i gangu spod gilotyny" oraz mniej realistycznego, nieco fantastycznego "Mleczaka", nie mogliśmy się doczekać kolejnych publikacji tej autorki. I oto nadeszło "Królestwo jakich wiele" zilustrowane przez Nikolę Kucharską. Tym razem Katarzyna Wasilkowska okazała się być wytrawną bajkopisarką, ponieważ jej nowa książka jest przede wszystkim zbiorem bajkowych opowiadań o pewnej rodzinie królewskiej. Owszem, pojawiają się i akcenty nawiązujące do naszej współczesnej rzeczywistości, ale to nie ujmuje historyjkom bajkowości, a tylko je unowocześnia i sprawia, że są zabawniejsze.

Za jedyne cztery stosiki królewskich monet możesz mieć w ciągu paru godzin swoją własną, wyjątkową, niepowtarzalną koronę podróżną. Zadzwoń zaraz, a dostaniesz dodatkowo podróżne sygnety i dwa jabłka królewskie. I to nie koniec! Dla szanownej małżonki – podróżny tamborek do haftowania gratis.

Bohaterowie książki są zwariowanymi lekkoduchami, co czyni lekturę wesołą i beztroską. Nie oczekujemy po miłościwym królu, miłościwej pani, królowej babce (matce miłościwego króla) i królewnie Tuberozie prawdziwych, racjonalnych zachowań i poglądów, nie oceniamy ich codzienną miarą. Właśnie takiej rozrywkowej bajki oczekiwaliśmy i akurat potrzebowaliśmy – jako przeciwwagi dla poważniejszych tekstów, które zazwyczaj czytuje mój syn (sam z siebie i ze szkolnego obowiązku).
Tytuł książki jest nieco przekorny, bo, jakby nie patrzeć, rzadko zdarza się, by najbardziej charakterystycznym plonem i największym bogactwem jakiegoś kraju były frytki. I by zapomniano, jak ma na imię królowa czy inni członkowie rodziny królewskiej. Niedoścignionym ideałem jest tu brak wojen i politycznych negocjacji (poza jednym znakomitym wyjątkiem opisanym w ostatnim rozdziale książki), więc "komnata do przyjmowania oficjalnych poselstw" używana jest głównie przez zamkowe gołębie oraz pająki. Dworska etykieta i tradycje kraju nieco krępują miłościwie panujących, choć równocześnie rodzina królewska je lubi – dopracowywać, uelastyczniać i reformować.

Teraz gra w gumę – obwieściła królewna. – Skaczecie do pierwszej skuchy, mości panowie.
Znaczy się jak? – zapytał, podnosząc dwa palce całkiem przystojny młodzian w złotych lokach.
Normalnie – odrzekła Tuberoza. – Który skusi, ten odpada. Gumę będzie trzymało dwóch gwardzistów, a kucharka zademonstruje skoki.
A czy dałoby się zamienić gumę na skakankę? – spytał przebiegle bokser ze złamanym nosem, który, jak wiadomo, skakał na skakance lepiej nawet od samej królewny.
Nie, nie dałoby się! – odfuknęła królewna niezbyt uprzejmie, bo bardzo nie lubiła kombinatorów. – W tym turnieju wszystkich obowiązują te same zasady, panowie, moje! Proszę zaczynać!

Książka Katarzyny Wasilkowskiej obfituje w zabawne sytuacje i puenty. Sprawcami szaleństw są po kolei wszyscy członkowie rodziny królewskiej, no, może poza mopsem Pusiem, który pełni funkcję statysty (ale za to na ilustracjach jest mistrzem drugiego planu). Tak oto królewna nie chce być grzeczna, a wyjść za mąż zgadza się tylko za kawalera wybranego na jej warunkach. Królowa wpada w pułapkę telemarketingu, król staje się (z własnej winy) ofiarą kuchennej ścierki oraz ciasta śledziowego, którym królowa babka uraczyć chce cały dwór. Jednak komizmu "Królestwa jakich wiele" można doświadczyć w pełni tylko czytając książkę, żadne streszczenia nie oddadzą tego "klimatu". Jednym z czynników śmiechogennych jest język tekstu: starannie dobrany i starodawnie stylizowany, ujmujący i powalający.

Nasapał się niewąsko już przy samych nogawkach. Krytycznie spojrzał w zwierciadło. Trudno było nie zauważyć, że nogi przypominają dwa balerony ciasno opięte purpurowo-złotą aerohiperdynamiczną materią. Niezrażony król spróbował zrobić przysiad. Nic z tego – strój uniemożliwiał jakikolwiek ruch, a na domiar złego zatrzeszczał złowieszczo.
Ja ci dam! – zagroził miłościwy król opornemu kombinezonowi i jął wciskać na siebie rękawy.
Gwałtowność jednakże nie popłaca. Miłościwy król spojrzał w swe odbicie i zrozumiał, że tym razem złota błyskawica nie zalśni na jego potężnym torsie. Rozważając słowa miłościwej pani, przystąpił do ściągania kombinezonu. I tu spotkało go przykre zaskoczenie, ponieważ utknął był.

Do opowieści Katarzyny Wasilkowskiej dobrze pasują kolorowe, zabawne, wręcz trochę karykaturalne ilustracje Nikoli Kucharskiej. Obie warstwy książki (literacka i plastyczna) przygotowane zostały z przymrużeniem oka, ale i wielką dbałością o szczegóły oraz widoczną (lub słyszalną – w przypadku małego słuchacza) pasją artystyczną. Właśnie te drobiazgi powodowały, że podczas lektury często pokładaliśmy się ze śmiechu. Wyjątkową sympatią zapałaliśmy do króla w bluzie z kapturem, rysunkiem lwa i napisem "rasta roots reggae" (plus "nadruk jakiegoś liścia"), podziwialiśmy też niezwykle zróżnicowane przydomki królewskie na tablicy wyników podczas mistrzostw królów w slalomie gigancie. Pod pewnymi względami jest to jednak królestwo, jakich wiele, za to niewiele jest tak dobrych i poprawiających nastrój książek.
Bożena Itoya

Katarzyna Wasilkowska, Królestwo jakich wiele, ilustracje Nikola Kucharska, Literatura, Łódź 2016.

Jeśli bocian nie przyleci...


Zawsze doceniałam krótkie, ładne książki pisane wierszem jako ważny etap oswajania dziecka z czytaniem. Takie publikacje przyczyniają się do poszerzania grona małych wielbicieli książek, szkoda, że wśród nowości wydawniczych jest ich stosunkowo niewiele. Oczywiście nie mam na myśli zbiorów wierszy, bo tych ukazuje się mnóstwo, ale publikacje indywidualne, zawierające jeden utwór. Ich wartość jest nieoceniona, choć koncept bardzo prosty, bo sprowadza się do schematu: jeden temat – jeden krótki rymowany utwór – dużo ilustracji – niewielki format. Małemu dziecku łatwo skoncentrować się na tak skonstruowanej książce. Podobne publikacje (np.: "O kocie huncwocie", "Lokomotywa", "Kurczę blade") były udanym wstępem do czytelnictwa mojego syna, są wspaniałymi wspomnieniami z jego wcześniejszego dzieciństwa, pierwszymi książkowymi zauroczeniami. Niektóre z nich są zabawne, inne poważniejsze, z morałem. Do tej drugiej kategorii zaliczyć można nową książeczkę Agnieszki Frączek "Jeśli bocian nie przyleci, czyli skąd się biorą dzieci" (wyd. Literatura).
Autorka, znana nam dotychczas z rymowanek ortograficznych i innych językoznawczych wygibasów, tym razem przygotowała wierszowaną historię pewnej rodziny, dość typowej, choć dla wielu dzieci może przeciwnie, rzadko spotykanej. Po kilku pierwszych stronach zorientowaliśmy się, że ta rytmiczna, pogodnie i bogato zilustrowana (przez Iwonę Całą) książka dąży ku bardzo poważnemu tematowi.

Ale bocian – sami wiecie –
woli włóczyć się po świecie,
szukać żab na całym globie,
zamiast dzieci dźwigać w dziobie.

Zresztą może ja się mylę?
Wszędzie jest niemowląt tyle...
Może to nie boćka wina?
Może inna jest przyczyna?

Jest to wiersz o adopcji, w którym nie zostało użyte słowo adopcja. Poznajemy przepełnioną miłością parę dorosłych długo czekających na dziecko, powoli pogrążających się w smutku, zwątpieniu i pustce. Zaczynamy im współczuć i nie ma znaczenia, czy czytający dorosły i słuchające go dziecko znają podobne historie z życia lub nawet sami są ich bohaterami. Taki temat warto poruszyć z każdym młodym człowiekiem, by poszerzyć jego postrzeganie świata i rozumienie ludzi.

Tak czy owak, mama z tata,
choć od lat czekali na to,
choć szukali w krąg pomocy,
choć robili, co w ich mocy,
żeby zostać rodzicami,
ciągle byli sami. Sami!

Osobą, która rymuje opowieść o rodzicach adopcyjnych jest samo dziecko. Czytelnik (lub słuchacz) od pierwszej strony wie, że historia skończy się dobrze. Ta świadomość dodaje otuchy i sprawia, że lektura, choć wzruszająca, nie jest przygnębiająca. Wydźwięk terapeutyczny określiłabym jako bardzo dyskretny, dla młodego czytelnika wręcz niezauważalny. Autorce i ilustratorce udało się stworzyć radosną, pełną ciepłych uczuć książkę (mimo pozornie smutnego tematu), taki wulkan miłości zamknięty w dwóch okładkach i ujarzmiony wierszem.
Bożena Itoya

Agnieszka Frączek, Jeśli bocian nie przyleci, czyli skąd się biorą dzieci, ilustrowała Iwona Cała, Literatura, Łódź 2016.

sobota, 22 października 2016

Wirusy w Przygotowalni


Niełatwo jest polubić choroby, zwłaszcza gdy jest się przedszkolakiem lub małym uczniem, bo i jedni, i drudzy mają w zwyczaju "łapać coś" (częściej lub rzadziej) od kolegów. Duże skupisko ludzi to taka zarażalnia, wie o tym Przygotowalnia – krakowskie wydawnictwo, którego nakładem ukazała się książeczka "Wirusy" autorstwa Ewy i Natalii Karpińskiej z ilustracjami Joanny Lenart. Publikacja ta jest jednym ze sposobów na oswojenie dziecka z tematem higieny i chorób, ale również z nietypowymi książkami.

Moją chorobę często myli się z ospą wietrzną, bo krostki w pierwszej fazie przypominają pęcherze ospy. Jeśli masz to szczęście, że lekarz prawidłowo rozpoznał twoją dolegliwość, możesz przestać się martwić, ponieważ bostonka nie jest szczególnie groźna dla zdrowia. Musisz tylko dużo pić, najlepiej przez słomkę, bo wysypka w buzi jest męcząca i bolesna. Jeżeli masz gorączkę, rodzice na pewno podadzą ci syrop truskawkowy lub pomarańczowy, który ma nie tylko wspaniałe właściwości, ale również świetnie smakuje!

"Wirusy" można uznać za ilustrowany przewodnik po chorobach wieku dziecięcego wywołanych przez wirusy. Nie jest to jedna z wielu publikacji popularnonaukowych, bo o wirusach opowiadają one same i książka częściowo ma charakter humorystyczny. Autorki przygotowały dla czytelników zabawę w zapamiętywanie i obserwację symptomów: pierwszemu służy zwięzły, przejrzysty tekst, a drugiemu proste ilustracje zdrowych dzieci uzupełnione przezroczystymi, foliowymi nakładkami z oznakami choroby (przeważnie wysypką). Mój syn z radością rozchorowywał biednych pacjentów, bo takie małe badanie lekarskie to frajda, podobnie jak wszystkie książki eksperymentujące z ilustracjami. A tu czytelnik może sam wprowadzać zmiany w rysunkach, równocześnie wywołując zmiany... chorobowe.
Opowieści o swoim pochodzeniu i charakterze snują w "Wirusach" postacie odpowiedzialne za różyczkę, odrę, ospę wietrzną, bostonkę, grypę żołądkową, świnkę i opryszczkę. Szczęśliwy, kto nie poznał żadnego z tych bohaterów! Oby udało się ograniczyć kontakt z wirusami do ich autobiograficznych wynurzeń oraz towarzyszącego im pożytecznego "wirusłownika". W razie nawiązanej mimowolnie bliższej znajomości, wirus, niestety nie tak pocieszny, jak na okładce, zostanie pewnie szybko rozpoznany.

Cześć! Zwą mnie Measles, pochodzę z rodziny paramyksowirusów i jestem bardziej złośliwy niż niejeden wirus komputerowy. Jednak elektronika nie interesuje mnie zupełnie, ponieważ jestem zbyt zajęty własnymi sprawami. To ja wywołuję odrę! Nie o dużą polską rzekę tu chodzi, lecz o chorobę, która dzięki szczepieniom odeszła w zapomnienie jak pierwszy wyrwany mleczak i inne nieprzyjemności. Na szczęście dla mnie odra coraz częściej powraca, bo nie wszyscy chcą się szczepić. Boją się igieł czy co?

Lektura "Wirusów" jest atrakcyjna również dla rodziców, chociaż niektórzy bohaterowie książki lubią dokazywać wczesną jesienią i czytanie o nich właśnie o tej porze roku grozi małą rodzicielską paranoją. Niekonwencjonalność publikacji przenika nawet do jej formalnego opisu. Informacje o książce przytoczone zostały na stronie tytułowej, jakiej nie widział chyba jeszcze żaden bibliograf. Twórcy "Wirusów" opisali siebie i swoje dzieło pełnymi zdaniami, rozpoczynając od uprzejmego przedstawienia całego kolegium, a kończąc na "zaś numer ISBN tej pozycji to (...)".

Książkę, którą trzymacie w rękach, napisały mama i córka – Ewa i Natalia Karpińskie. Kształt wirusom nadała ilustratorka Joanna Lenart, z kolei Katarzyna Dziuba i Karolina Węglarzy są odpowiedzialne za projekt graficzny książki, okładki i skład. Teksty dopracowała, skróciła i zredagowała Marta Woszczak, zaś Natalia Karpińska dopilnowała, żeby w książce nie było żadnych błędów ortograficznych, stylistycznych i interpunkcyjnych.

Taka forma prezentacji to sama słodycz dla wielbicieli języka polskiego, jakby deser przed właściwym posiłkiem czytelniczym, którego smak zależy od punktu widzenia. Na przykład stwierdzenie "10 dni wakacji! Nie musisz, a wręcz nie możesz chodzić do przedszkola lub szkoły i jedyne, co ci pozostaje, to oddawać się w domu ulubionym zajęciom" można uznać za radosne, ale tylko dla części (tej młodszej) rodziny.
Bożena Itoya

Ewa i Natalia Karpińskie, Wirusy, zilustrowała Joanna Lenart, Przygotowalnia, Kraków 2016.

Miasteczko Kościsko i bestiariusz polski


Najnowszy komiks Karola Kalinowskiego wydany został przez Kulturę Gniewu w serii Krótkie Gatki, jednak nie jest to album dla czytelników w gatkach tak krótkich, jak wielbiciele Misia Zbysia czy nawet Ryjówki Przeznaczenia, a raczej dla podrostków w portkach za kolana oraz tych, którzy się z nimi wewnętrznie identyfikują, choć na co dzień chadzają w spodniach w kancik i garsonkach. Oczywiście moja ocena wieku czytelnika nie wynika z czarno-białej formuły komiksu (kolorowa jest tylko okładka), ale z jego treści i wrażliwości, jakiej wymaga. Typowy siedmio- czy ośmiolatek może nie zrozumieć klimatu "Kościska", tego małego dzieła sztuki.
Nie czytaliśmy "Łaumy", publikacji już chyba legendarnej, ale rozpoznaliśmy w "Kościsku" jej bohaterkę – Dorotkę, tu występującą gościnnie i tylko przez chwilę. Wspólnych motywów jest więcej, ale przede wszystkim w najnowszym komiksie autor kontynuuje samą tematykę: oto z drugiej strony kadru obserwujemy tajemnicze, małe miasteczko na peryferiach świata ludzkiego. Jako fani słowiańskich baśni, podań i wierzeń ludowych we wszystkich literackich oraz plastycznych ujęciach, wprost rzuciliśmy się na komiks, w którym pierwszymi bohaterami są Leszy i Żmijec.
W kolejnych kadrach historii pojawiają się inne mityczne postacie, snute są legendy i opowieści o założeniu Kościska, a ludzcy bohaterowie: pan Karol, świeżo upieczony pracownik biblioteki w tytułowym miasteczku, i jego syn Max próbują oswoić się z nierealnymi realiami okolicy, do której właśnie się przeprowadzili.
Mimo fantastycznych sąsiadów i atmosfery niczym w Twin Peaks, prawdziwy polski bestiariusz tworzą typy i wynalazki (np. urzędy) ludzkie rodem z naszego miłego piekiełka. W tej galerii cech narodowych króluje, według nas, typowa paniusia wyrzucająca z siebie zalety potomka, niezależnie od zainteresowania słuchacza. Dymki tak przerośnięte, że aż ucięte przez ramki kadrów, dobrze odzwierciedlają wszechogarniającą gadaninę, której można doświadczyć co dzień w spożywczaku czy pod blokiem.
Przybywającemu z "zaczasów" i zaświatów Leszemu nie jest łatwo podróżować po współczesnej Polsce właśnie z uwagi na jej "zczłowieczenie" (dla Leszego to niczym dla nas zezwierzęcenie), a próby skorzystania z kolejnych środków lokomocji są komiczne. Mniej zabawny wydaje się fakt, że to człowiek doprowadził do wykluczenia istot skupionych wokół Kościska, przerzedzenia i rozszczepienia ich świata. W komiksie Karola Kalinowskiego degradacja środowiska, czy po prostu jego zmiany, nie są jednak najważniejsze.
Przeżywanie tej lektury wiąże się przede wszystkim z obcowaniem z pięknymi obrazami, bo trudno inaczej określić twórczość KaeReLa. "Kościsko" nie jest zwykłym albumem komiksowym z rysunkami i dymkami, tutaj każdy kadr to małe arcydzieło, w które wgapialiśmy się bardzo długo, a potem wracaliśmy do ulubionych ujęć. Mocną stroną komiksu jest też scenariusz, bardzo wciągający i gwarantujący kilka niespodzianek. Do tego dodać trzeba jeszcze fascynujące charaktery, zwłaszcza postaci pozornie pozostających w cieniu, mniej ważnych. Drugoplanowość przenika czytelnika "Kościska", koncentruje jego uwagę na szczegółach oraz powoduje głód kontynuacji – po prostu chcemy dowiedzieć się więcej o tym i owym bohaterze. Zachwyciło nas również upiorne rozumienie szczęśliwego zakończenia opowieści, jakie przyjął autor.
A czym odwiedziny w Kościsku okażą się dla Was? Możliwe, że wrażenia innych czytelników będą się różniły od naszych, ale na pewno będą intensywne. Żaden wielbiciel komiksów nie minie obojętnie zjawiska, jakim jest "Kościsko", mam też nadzieję, że utworu tego nie przeoczy szerzej rozumiane środowisko artystyczne: twórcy teatralni, filmowcy, animatorzy kultury dziecięcej i włodarze gadżetów – bardzo chcielibyśmy mieć kalendarz, koszulki i inne cuda na kiju z wizerunkami bohaterów "Kościska".
Bożena Itoya

Karol "KRL" Kalinowski, Kościsko, Kultura Gniewu, Warszawa 2016

środa, 19 października 2016

Ala Baba i dwóch rozbójników

Joanna Wachowiak należy do tych polskich pisarzy, którzy konsekwentnie trzymają się "swojej" formy literackiej i tematyki twórczości. Wizytówką tej autorki są wesołe opowiadania o dziecięcej fantazji adresowane do czytelników w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Dotąd czytaliśmy "O czym nie śniło się dorosłym", "Ja chyba śnię" i "Kota kameleona", teraz sięgnęliśmy po najnowszą książkę Joanny Wachowiak, wydaną (jak wcześniejsze) przez BIS "Alę Babę i dwóch rozbójników".

To podsunęło mi pewien pomysł. Może dzięki temu dadzą mi poczytać w spokoju...
Przecież można ją wypożyczyć. W wypożyczalni pojazdów kosmicznych. Ja tak właśnie robię. Rakieta podlatuje nocą, wsiada się na pokład i podróżuje do rana.
Bliźniacy wymienili spojrzenia.
Akurat!
Zmyślasz. Mamo, a Ala kłamie!
Jak sobie, chłopaki, chcecie. – Wzruszyłam ramionami. – Jeśli powiecie o tym mamie, to nie pozwoli mi polecieć. Znacie ją: powie, że w kosmosie jest za zimno i że się przeziębię. A jak będziecie siedzieć cicho, to może zabiorę was na przejażdżkę.

Jest to opowieść o Ali, uczącej się już w szkole dziewczynce z wyjątkowo bujną wyobraźnią, oraz o jej młodszych braciach Filipie i Leonie – bliźniakach-przedszkolakach, których dobrze charakteryzuje określenie "żywe srebro". To wyjaśnia drugą część tytułu książki – "dwóch rozbójników", natomiast tajemnicę pseudonimu "Ala Baba" poznamy dopiero w ostatnim rozdziale.
Bohaterka zmaga się z codziennymi problemami, jakie mogą przytrafiać się wielu jej rówieśnikom: dzieli pokój z młodszym rodzeństwem, przez co nie ma chwili spokoju, uważa swoją rodzinę za biedną, a osiedle za smutne i szare, w dodatku nie ma przyjaciół. Dużo lepiej wypadają w jej oczach realia życia dzieci z jej klasy, czuje się więc nieatrakcyjna, gorsza i uważana za dziwną.

A ty gdzie spędziłaś ferie? – zaciekawiła się Dominika.
I wtedy mi się wyrwało:
Ja? Zwiedzałam obce planety. Wypożyczoną rakietą.
No i koniec, pomyślałam i wpatrzyłam się w swoje stopy. Że też musiałam tak palnąć! Wiedziałam, co zaraz usłyszę, to co zawsze: "Ale ty jesteś dziwna!".
Ale ty jesteś zabawna – usłyszałam jednak. A gdy podniosłam na Dominikę wzrok, zobaczyłam, że się do mnie uśmiecha.

Zanim okaże się, że dużo tych ponurych obrazów czy wniosków Ala zawdzięcza tylko swojej wyobraźni i brakowi obiektywizmu, dziewczynka podejmuje szereg podróży kosmicznych (i często komicznych), które relacjonuje braciom. W sprawozdaniach Ali-kosmonautki kryje się zawsze ziarno prawdy o rzeczywistym, ziemskim świecie, o wydarzeniach, w których bierze ona udział, osobach, jakie spotyka, czasem też dają o sobie znać sprawy dotyczące całej ludzkości, jak ekologia czy samotność osób starszych. Poważne wartości i problemy ukryte są w humorystycznych historyjkach, czytelnik nie czuje się więc pouczany, ale doświadcza przyjemnej i zarazem mądrej lektury.

Nagle usłyszałam tętent. Ziemia pode mną zadrżała.
Obejrzałam się.
Zobaczyłam białe kłęby unoszące się w powietrzu, prędko nadciągające w moją stronę. A to co znowu? – przemknęło mi przez głowę. Chyba nie zamieć ani burza śnieżna.
Wtedy z kurzawy zaczęły się powoli wyłaniać staruszki – było ich chyba ze sto razy więcej niż przy powitaniu. Stada babć gnały, pędziły, mknęły w moją stronę, a każda ze staruszek trzymała coś w rękach: talerz, tacę, patelnię, blachę do pieczenia...

Do pewnego momentu dziecko czytające "Alę Babę i dwóch rozbójników" nie jest pewne, czy Ala i jej bracia rzeczywiście gdzieś polecą, co z jej opowieści jest prawdą. Kosmiczne historyjki odróżnione zostały od "aktualnej" narracji inną czcionką, jednak są tak dopracowane, że rówieśnikom bliźniaków naprawdę łatwo w nie uwierzyć. Nie jest to zwykła łatwowierność, może raczej nadzieja, że podobne planety naprawdę istnieją.

Co prawda nie znałam historii tego podróżnika, ale na szczęście w rakiecie znalazłam cztery tomy jego kosmicznych przygód. Były to nagrania smakowe, w postaci tabliczek czekolady – każda kostka to jedna przygoda. Zjadłam dwa tomy, a potem, przejedzona, patrzyłam przez okno znudzonym wzrokiem.

Ala snując opowieści, których celem jest uspokojenie braci, nieświadomie pomaga sobie samej. Ta autoterapia dotyczy choćby popularnego wśród dzieci porównywania statusu materialnego: stanu portfeli rodziców, ilości posiadanych gadżetów, wykupionych zajęć dodatkowych. Można zatem uznać, że relacje bohaterki o jej kosmicznych podbojach są po trosze bajkami terapeutycznymi. Lektura przyda się też na pewno dorosłym, którzy zazwyczaj mają duży udział w finansowo-gadżetowym wyścigu, jaki podejmują dzieci w szkołach i przedszkolach.

Bo dalej na filmie było tak: fabryki pracowały pełną parą, żeby wytworzyć więcej, więcej, i jeszcze więcej wszystkiego. Kominy dymiły, do rzek lały się ścieki, a mieszkańcom planety wciąż było mało. Jeśli ktoś stawiał sobie dom – jego sąsiad budował większy. Gdy ktoś kupował sobie wyspę na własność, inni kupowali dwie, a jakiś bogacz kupił nawet cały kontynent. Mieszkańcy wciąż patrzyli, liczyli, porównywali: ile mają sami, a ile mają inni – kto więcej. Nie wystarczyły im piękne ubrania, stroili się w skóry, pióra i futra zwierząt, najchętniej z gatunków zagrożonych wyginięciem.

Zabawa w bajarkę stopniowo ustępuje w cień, kiedy Ala nawiązuje więź zbliżoną do przyjaźni z kolejnymi osobami. A zaczyna się od niepozornej sąsiadki, starszej pani o imieniu Lucyna, pomagającej mami Ali w opiece nad chorymi bliźniakami. Później do grona potencjalnych przyjaciół dołącza koleżanka z klasy i sąsiad, niegdysiejszy kolega z przedszkola, imiennik pewnej stacji kosmicznej... Tworzenie relacji z ludźmi przychodzi Ali trudniej niż snucie opowieści, a kolejne potknięcia dziewczynka przeżywa bardzo mocno, zwłaszcza gdy czuje, że zawiodła tatę i braci.

Odgłosy naszej gry mieszały się z głosami chłopaków znad powstającej budowli:
Podaj tamten klocek... Nie ten, tamten! Ten nie pasuje... A może tutaj taki?
Bądźcie ciszej! – zwróciłam im uwagę. – A tak w ogóle, to co wy budujecie? Co to ma niby być?
Więzienie – odpowiedział ponuro Filip.
Spojrzałyśmy na niego ze zdziwieniem.
Co?
Więzienie – powtórzył. – Więzienie dla Ali. Bo ona nas okłamała.

Czy żyli długo i szczęśliwie? Przekonajcie się sami, najlepiej w towarzystwie dzieci i rodziców (czyli dziadków waszych dzieci). "Ala Baba i dwóch rozbójników" jest wyjątkową, rodzinną lekturą, która wzbogaca empatię i spojrzenie na świat, niezależnie od wieku czytelnika. Książka została napisana bardzo zgrabnie, z lekkim poczuciem humoru, jest też wymarzonym materiałem do ćwiczenia czytania – zarówno samodzielnego ("po cichu"), jak na głos, z podziałem na role, wcielaniem się w różne postacie, oddawaniem emocji i dźwięków. Tę wielobarwność i różnorodność tekstu dobrze odzwierciedlają ilustracje Teresy Zalewskiej, mnie urzekły przede wszystkim portrety przedstawicieli obcych cywilizacji i niebiesko-stalowe maszyny kosmiczne.
Bożena Itoya

Joanna Wachowiak, Ala Baba i dwóch rozbójników, ilustracje Teresa Zalewska/Hoya, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2016.

niedziela, 16 października 2016

Lew i Ptak

"Lew i Ptak" Marianne Dubuc jest wymarzoną, prostą i sympatyczną, książką obrazkową dla małego dziecka. Pomysł autorki polega na operowaniu pustką, tą plastyczną i wewnętrzną, oraz na pewnej delikatnej przekorze. Mamy oto opowieść o smutku wiosny, bezbarwności lata, nadziei jesieni i cieple zimy.
Do serca czytelnika (i oglądacza) przenika subtelność rysunków i krótkich zdań, opisujących nie to, co Lew robi, ale co czuje. Najsilniejszym z uczuć pokazanych w tej historii o przyjaźni jest ogromne przywiązanie Lwa do Ptaka. Pustka codzienności zostaje zapełniona, kiedy bohater ma kogo pielęgnować, przytulać, komu patrzeć w oczy i spędzać z nim każdą najpowszedniejszą chwilę.

Tak mija im zima. Każdy dzień jest inny, kiedy są razem. Zima jest taka biała. Taka mroźna. Ale kiedy jest się razem, zimno nie jest wcale takie złe.

Jednak ranny ptaszek zdrowieje, a i przyroda odżywa po kilkumiesięcznym zmrożeniu. Wracają więc ptasi bracia, pociągając za sobą małego współlokatora, który stał się sensem życia Lwa. Ten znów zostaje sam, ale to już zupełnie inna samotność po tym, jak zaznał bliskości Ptaka. Bohater każdy teraźniejszy dzień porównuje z podobnym, który spędził z przyjacielem, tak jak my zestawiamy ze sobą obrazki – te, na których Lew i Ptak byli razem, z tymi samotnymi, pojedynczymi, czasem sprowadzonymi do białej pustki stron.

Pewnego dnia wraca ładna pogoda. I one też. Tak, wiem. Takie jest życie.


Opowieść Marianne Dubuc jest jasna, łagodna i bajkowa. Jeśli podsuniemy ją dziecku, przypuszczalnie będzie oglądana wielokrotnie, stanie się ulubionym gadżetem, bo obcowanie z nią po prostu sprawia przyjemność. Miłe, pastelowe postacie i krajobrazy, sympatyczne twarze (a raczej pyszczek i dziób), kameralność historii i jej ulotność składają się na niepowtarzalną atmosferę. Jako dziecko marzyłam o podobnych publikacjach, były jednak niedostępne jak zabawki z Pewexu. Cieszmy się współczesnym dobrobytem czytelniczym, "Lew i Ptak" jest wybornym obiektem takiej radości.
Ta książka ożywa w wyobraźni małego czytelnika, zbliżając się do animowanej bajki lub pogodnej piosenki o przemijaniu rozumianym jako warunek powrotu. Warto wczytać się w melodię tej historii, by zobaczyć, jak jedna nutka może wszystko zmienić oraz aby przypomnieć sobie, co jest naprawdę ważne – także w książkach dla dzieci.
Bożena Itoya

Marianne Dubuc, Lew i Ptak, tłumaczenie Kinga Stańczuk, Łajka, Gdynia 2015.

Biblioteka pana Lemoncella



Książka Chrisa Grabensteina wciągnęła nas dosłownie od pierwszej strony, na której bohater rzuca się w wir zwariowanej rodzinnej gry – mamy takie same zwyczaje! Następnie z zachwytem odkryliśmy, że w świecie pana Lemoncella biblioteki i ich pracownicy cieszą się ogromnym szacunkiem, a ich działalność wzbudza powszechne zainteresowanie. Bibliotekarze są tu wręcz celebrytami, a autorzy gier planszowych i rodzinnych stają się miliarderami.

Tymczasem na drugim końcu miasta dr Janina Zinczenko, sławna na całym świecie bibliotekarka, szła szybkim krokiem przez wielki jak jaskinia budynek, którego uroczyste otwarcie miało nastąpić za parę dni.
Nową bibliotekę miasta Alexandriaville budowano od pięciu lat. Wszystkie prace odbywały się w największej tajemnicy pod najbardziej ścisłym nadzorem. Jedna ekipa zajmowała się odnawianiem elewacji niegdyś najwspanialszego w tym małym miasteczku budynku, dawnej siedzibie banku. Inne – stolarze, murarze, elektrycy – pracowały wewnątrz. Każdą z tych ekip zwalniano po sześciu tygodniach i zatrudniano następną. Nikt z robotników nie wiedział, co robią (lub będą robić) inni. A kiedy wreszcie ukończono prace, kilka supertajnych zespołów (wysokopłatnych robotników, którzy mieli za zadanie wyprzeć się, że kiedykolwiek byli w bibliotece, Alexandriaville czy Ohio) potajemnie wprowadziło parę ostatnich poprawek. Dr Zinczenko nadzorowała je w imieniu swojego pracodawcy, bardzo ekscentrycznego (niektórzy twierdzili, że szalonego) miliardera. Tylko ona wiedziała, jakie zagadki i cudowności kryje nowa, niewiarygodna biblioteka.

Przygotowania do inauguracji działalności tajemniczej biblioteki brzmią intrygująco, a w ich cieniu poznajemy przyszłych uczestników przedstawienia reżyserowanego przez pana Lemoncella. Czy przyjmą rolę pionków w tej przedziwnej grze? Galeria postaci i cała sytuacja nieco przypomina "Charliego i fabrykę czekolady", do której to książki wydawca (Wilga) odwołuje się nawet na okładce. Analogie nie przeszkadzają jednak czerpać przyjemności z lektury, która jest bardziej współczesna niż klasyczna opowieść Roalda Dahla. Prawdopodobnie większości rówieśników mojego syna (10 lat) powieść Chrisa Grabensteina wyda się atrakcyjniejsza, choćby ze względu na nowinki techniczne zastosowane w bibliotece pana Lemoncella. Jednak duch Roalda Dahla odżył w tej książce, niczym postacie z przeszłości pana Lemoncella i historii literatury ożywione w formie hologramów podczas niezwykłej bibliotecznej gry terenowej.

Zasady bibliotecznej imprezy zamkniętej – oznajmiła dr Zinczenko – przedstawi wam pani Fail Tobin, główna bibliotekarka biblioteki miasta Alexandriaville w latach sześćdziesiątych, gdy pan Lemoncello miał tyle lat co wy.
Cudowna Kopuła znowu podzieliła się na dziesięć działów Deweya.
Ile ma lat? – spytał Sean Keegan.
Miałaby sto dziesięć, gdyby nadal żyła.
Umarła i nadal tu pracuje?
Powiedzmy, że jej duch przetrwał w tym hologramie.
Tu nie ma okien – zauważył Andrew Peckleman. – Pewnie po to, żeby zniechęcić złodziei do włamań. Ale czy biblioteka nie powinna mieć okien?
Biblioteka ich nie potrzebuje. Mamy książki, które sa oknami na światy, o jakich nawet nie śniliśmy.

Akcja zbudowana jest właściwie z kilku rozgrywek: wstępnych, właściwych, mniej ważnych i kluczowych. Pan Lemoncello czasem odurza technologicznymi rozwiązaniami, kiedy indziej stawia na znajomość tradycyjnych, analogowych gier. Dzieci uczestniczące w zamkniętej imprezie inauguracyjnej muszą się też wykazać miłością do książek i nieustającą czujnością.

Kto z was zna klasyczną grę planszową pana Lemoncella – Wyścig na Szczyt Stogu?
Uniosło się dwanaście rąk.
Bardzo dobrze.
Cudowna Kopuła zmieniła się w gigantyczne, wypukłe wieczko pudełka gry.
To będzie żywa, trójwymiarowa wersja tej gry. Wszyscy usłyszycie pytanie. Jeśli odpowiecie poprawnie, będziecie mogli rzucić kostką i przemieścić się o odpowiednią ilość biurek. Gdy wrócicie do punktu wyjścia, przeniesiecie się do następnego kręgu biurek. Zakończywszy to okrążenie, przejdziecie do następnego i tak dalej. Ten, kto dotrze do mojego biurka na środku, zostanie zwycięzcą.

Przygoda, którą przeżywa Kyle i kilkoro innych dzieci, opiera się na rywalizacji i zawieraniu sojuszy, uczciwości i sprycie, rozwiązywaniu szyfrów, a w dużym stopniu także na umiejętności zastosowania wiedzy z zakresu bibliotekoznawstwa i literatury. To gra dla małych geniuszów.

Na podłodze zamigotały czerwone strzałki. Sean poszedł za nimi.
Co się wydarzy, jeśli postanowimy zostać? – spytała Akimi.
Dostaniecie szansę zagrania w zupełnie nową, ciekawą grę!
Czy jest nagroda dla zwycięzcy? – chciała wiedzieć Haley Daley.
O, tak.
Teraz Miguel uniósł rękę.
A co musimy zrobić, żeby wygrać?
To proste: znaleźć drogę wyjścia biblioteki, posługując się tylko tym, co w niej znajdziecie.

Wspaniale czyta się o tych tropicielach zagadek zainscenizowanych w przestrzeni biblioteki ze snów, o ożywających książkach oraz ich twórcach. Czytelnik prędko zaczyna marzyć o udziale w podobnej grze. Tempo sprzyja i szybkiej lekturze, i pracy szarych komórek: O czym autor już pisał? Jakie to może mieć znaczenie dla kolejnych zadań? Kto odpadnie, kiedy i dlaczego – z własnej woli, winy, a może kłopoty ściągną na niego inni gracze?
Zastanawia Was też pewnie, po co to wszystko? O co walczą pierwsi posiadacze kart czytelnika biblioteki pana Lemoncella? Cóż, trapi to również samych uczestników gry. Wczytajcie się w tę historię i czekajcie na kolejne wyzwania, gra jest warta świeczki!

Może nam pan zdradzić, jaką nagrodę przewidziano dla zwycięzcy?
(...) – Sława i chwała!

Bożena Itoya

Chris Grabenstein, Biblioteka pana Lemoncella, tłumaczenie Maciejka Mazan, Wilga, Warszawa 2015.

Podróż ‏– migracja – ucieczka


Przeglądając nowości wydawnicze dla dzieci i młodzieży często rzucam okiem na stronę londyńskiej oficyny Flying Eye Books. Odwiedzenie tej witryny przypomina wizytę na wystawie sztuki, bo wydawnictwo specjalizuje się w obrazach, a dokładniej w książkach obraz(k)owych. O tę samą dziedzinę zahacza Kultura Gniewu, wydawca nie tylko komiksów, ale też na przykład książek Shauna Tana czy "Wyprawy Shackletona". Właśnie dzięki temu wydawnictwu już kilka miesięcy po premierze "The Journey" polski czytelnik może sięgnąć po "Podróż".
Debiutująca autorka tekstu i ilustracji, Francesca Sanna, skomponowała plastyczną opowieść o wojnie, strachu i ucieczce przed nimi, o poszukiwaniu lepszego miejsca do życia, marzeniu i wytrwałości. Wojna jest punktem wyjścia, impulsem i substancją, która przenika bohaterów książki, popychając ich do tytułowej podróży ku egzotycznej krainie, na przykład Polsce.
Chociaż tułaczkę rodziny emigrantów poznajemy z punktu widzenia dziecka, jest to opowieść bardzo dojrzała. Znaleźliśmy w niej wiele poetyckich wrażeń, sennych mar i wzruszeń. Podróż uchodźców porównywana jest do migracji ptaków, jednak według mnie ptasi instynkt i natura mają niewiele wspólnego z losami prześladowanych ludzi. Metaforę tę zamknęłabym w stwierdzeniu, że uciekające dzieci chowają się (w obu znaczeniach tego słowa) w miarę bezpiecznie pod skrzydłami matki.

Ptaki migrują tak jak my. Ich podróż jest bardzo długa. Ale nie muszą przekraczać żadnych granic. Mam nadzieję,że pewnego dnia, podobnie jak ptaki, znajdziemy wreszcie swój dom. Dom, w którym będziemy bezpieczni i w którym zaczniemy wszystko od nowa.

W wyobraźni dziecka i czytelnika włosy mamy zmieniają się w parasol, namiot, spadochron, tworzą świat, w którym jakoś można przetrwać najcięższe chwile. Moc mamy-czarodziejki rozświetla mrok i czyni go fantastycznym, uchodźstwo nazywa podróżą. I choćby matka tak naprawdę, w głębi siebie, niosła niemoc, o czym świadczy jeden z malunków, nie okazuje tego.
Łódź się buja i kołysze, podczas gdy fale robią się większe i większe. Morze zdaje się nie mieć końca. Opowiadamy więc sobie nowe historie. O lądzie, do którego płyniemy, gdzie w wielkich zielonych lasach żyją wróżki, które tańczą i uczą nas zaklęć kończących wojnę.

Jeśli więc nie interesują was, nie wzruszają lub zbyt angażują politycznie obrazy przedstawiające jeden z krajów arabskich pogrążonych w wojnie, gigantycznych, upiornych strażników granicznych, przypominających kilkumetrowe maszkary z teatru ulicznego, przemyt ludzi w bydlęcych warunkach oraz przewodnika-cień przeprowadzającego przez zieloną granicę, to może ujmie was ten najdyskretniejszy, matczyno-ptasi wymiar "Podróży".
Ilustracje, ich siła wyrazu, kolorystyka, urok i metaforyczność czynią tę książkę niepowtarzalną. Oszczędność słów równoważy ciężar emocji, jakimi obarcza nas autorka za pośrednictwem obrazu. Całość zamknięta została w pięknej oprawie z płóciennym grzbietem zdobionym malowanymi ptakami i literami. Kolorowa okładka może trochę zmylić rodzica, bo choć książkę można czytać i najmłodszym dzieciom, to trudno byłoby im zrozumieć, że to jest ta lepsza wersja uchodźstwa. Każda taka magiczno-upiorna podróż ległaby w gruzach gdyby, jak to często bywa, pisklęta musiały migrować bez rodzica.
Bożena Itoya

Francesca Sanna, Podróż, tłumaczenie Agata Napiórska, Krótkie Gatki – Kultura Gniewu, Warszawa 2016.

piątek, 14 października 2016

Tata w sieci sieci



Nie trzeba pisać zbyt wiele o książce "Tata w sieci" Philippe'a de Kemmetra wydanej przez Muchomor, bo jeśli kogoś rozbawi lub zaintryguje już jej zapowiedź, to będzie wolał uciec z macek internetu, w którym właśnie czyta niniejszą recenzję, i poczytać z dzieckiem samą publikację. Jeżeli zaś ktoś poczuje się zirytowany lub urażony tematem tej książeczki, tym bardziej powinien się z nią zapoznać.

Ten pingwin z komputerem to mój tata. Od samego rana tata czyta swoją internetową gazetę, sprawdza pogodę i spędza dużo czasu ze swoimi internetowymi przyjaciółmi. Ostatnimi czasy między mamą i tatą panuje chłód.

Tak rozpoczyna się opowiadanie małego pingwina, któremu towarzyszą ładne, kolorowe, całostronicowe ilustracje. Tekstu znajdziemy tu niewiele, jak to w książce obrazkowej dla dzieci. Treść czasem przenika do rysunków, bez których ta opowieść nie mogłaby istnieć, są też komiksowe dymki, chmurki nad głowami i "traachy!!!". Autor pod każdym względem dopracował pomysł na książkę o uzależnieniu od wirtualnego świata: od samej historyjki, przez imiona przyjaciół z Icebooka (Pola R., Lodwik, Coolpack... choć to akurat zasługa polskich tłumaczy), po rysunki na wyklejce przedstawiające ryby złożone z rozmaitych "klawiaturowych" znaków i poleceń. Jako temat książki obrazkowej dla dzieci, problem życia sztucznym życiem wypada przezabawnie.
Szukając zasięgu, tata coraz bardziej zbliża się do morza. Mama i ja ruszamy za nim. Nagle słychać straszny trzask. Odgłos pękającego lodu...

Tata jest tu pewną figurą, przykładem, bo przecież równie dobrze internetowe zmrożenie rzeczywistości może przytrafić się dziecku, mamie, ewentualnie też dziadkowi i babci. A może wszystkim im razem wziętym? Rozejrzyjmy się dookoła (wystarczy metr, no, może kilka) – zjawisko "zinternecenia" zazwyczaj dotyczy więcej niż jednego członka rodziny czy innej grupy społecznej, często nawet wszystkich, i wykracza poza komputer, który jest ulubionym przedmiotem i towarzyszem pingwiniego taty. Ostatnio ilekroć jestem w kinie, jakaś mama komunikuje się przez smartfona do ostatniej sekundy reklam wyświetlanych przed filmem, a czasem i w trakcie właściwego seansu. W autobusach wszyscy przerzucają strony internetowe i tworzą dymki (niestety nie te komiksowe) na swoich małych komputerkach / dużych telefonach, a spotkania towarzyskie i zawodowe przeważnie odbywają się z akompaniamentem dźwięków przychodzącej wiadomości (lub innych niecierpiących zwłoki informacji). Trudno mi sobie wyobrazić, że w jakiejś rodzinie tylko jedna osoba jest stale "podłączona", "wpięta" (tytuł oryginalny książki: "Papa est conecté"), online, offreal... o przepraszam, odrealniona, czy "wirtualna", jak mówi o swoim tacie mały pingwin. Takie indywidualne przypadki zdarzały się często jeszcze kilka lat temu, teraz nieco się zdezaktualizowały.

Autor, zapewne ze względu na młodego adresata książki, przyjął optymistyczną wersję rozwiązania problemu uzależnienia od internetu, przedstawionego zresztą z przymrużeniem oka. W "realu" byłoby drugie zakończenie: nowe wykorzystanie laptopów (które poznacie na końcu opowiastki) czy tabletów wynikałoby stąd, że zapowiedziano pojawienie się kolejnej generacji tychże sprzętów. Skoro nowsze modele niebawem zawitają pod każdą strzechę, to stare, do niedawna ukochane i nieodłączne, już są passé i można się ich pozbyć. Jednak w "Tacie w sieci" wszystko kończy się dobrze i pogodnie, a książka zasługuje na wielkie brawa za ostrzeganie najmłodszych przed pułapkami cywilizacji oraz za pochwałę życia rodzinnego i sąsiedzkiego.
Bożena Itoya

Philippe de Kemmeter, Tata w sieci, przekład Michał i Szymon Radziwiłłowie, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2016.

środa, 12 października 2016

Noc w Muzeum Narodowym


Twórcy książek stosują różne metody przekonywania dzieci, że sztuka nie jest nudna, a wizyta w muzeum może być wielką przygodą. Mamy więc publikacje edukacyjne z zadaniami plastycznymi, typowe przewodniki z tekstem i oprawą plastyczną dostosowanymi do możliwości młodszych dzieci, niebywających zbyt często w muzeach i galeriach. Słynne dzieła sztuki oraz instytucje zajmujące się kolekcjonowaniem czy konserwacją eksponatów od czasu do czasu wskakują również do literatury pięknej dla najmłodszych. Nowo powstałe wydawnictwo "druganoga" obrało tę właśnie drogę, publikując książkę przygodową z wątkiem kryminalnym, której akcja rozgrywa się w warszawskim Muzeum Narodowym.

Wyjąłem plan Muzeum, który w biegu udało mi się capnąć w holu. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Same kwadraty i prostokąty, w dodatku jeden bardziej szary od drugiego. Kto to narysował? Właśnie odkryłem, dlaczego tak niewielu ludzi włamuje się do Muzeum! To wszystko jest bardzo skomplikowane i nieprawdopodobnie męczące. Naprawdę.

"Draka w Muzeum" jest historią pewnego zakładu, jaki lekkomyślnie podejmuje z rówieśnikami Janek, wciągając w swoje zadanie również młodszego brata, Stefka. Właśnie ten wspólnik mimo woli relacjonuje nam przechwałki brata, który zapowiada, że włamie się do Muzeum Narodowego, przygotowania do kradzieży oraz przyjęcie trzeciego kompana do spółki. Pomocnikiem przyszłych młodocianych gangsterów zostaje ich dziadek, emerytowany pracownik Muzeum, posiadający specjalistyczną wiedzę – znający każdy kąt budynku.

No jasne. – Janek próbował załagodzić sytuację. – My jesteśmy porządnie wychowani rabusie, tak jak w starych dobrych czasach. Najważniejsze to dobre maniery, prawda Stefek?
Tak, tak – mruknąłem. Ale mój brzuch mruczał coś zupełnie innego. Byłem zły. Miałem być mistrzem włamu. Sympatycznym Stefkiem, który w nocy zamienia się w przebiegłego włamywacza. Ale na filmach nie pokazują, jakie to wszystko męczące! Ile się trzeba napracować, żeby coś gwizdnąć. Byłem głodny jak wilk. I spocony jak mysz. Myśl, że dalej będę się plątał przez całą noc o pustym brzuchu po ciemnym, pełnym schodów, korytarzy i szalejących wartowników Muzeum, była trudna do zniesienia.

Opowieść została bardzo dobrze napisana. Autorka (Agata Loth-Ignaciuk) umiejętnie żongluje humorem, zagadką, prawdziwym przestępstwem, nie unika też rzeczywistych wrażeń dziecka z wizyty w muzeum. Cóż, nie ma co ukrywać, że zwiedzanie podobnych przybytków kultury i sztuki często kojarzy się młodszej młodzieży z nudnymi starociami.

Wreszcie wdrapaliśmy się na drugie piętro. Wyglądało właściwie tak samo, jak pierwsze, więc nie wiem, po co się tak męczyliśmy.

Oprócz szeregu zabawnych i tajemniczych zdarzeń, bohaterowie doświadczają również ciekawego spotkania ze sztuką. Mimo dystansu, jaki odczuwają względem budynku, na który "napadają", niewątpliwie sami padają ofiarą dziadka-edukatora. Ten przebojowy przodek z łatwością zamienia zwiedzanie w przygodę. Chłopcy spędzają w gmachu muzeum kilka nocnych godzin i w tych wyjątkowych okolicznościach oglądają obrazy i inne artefakty, dowiadują się co nieco o ich historii, przechowywaniu i konserwacji, na tyle skutecznej, że jeden z eksponatów ożywa. W pewnym momencie Stefek i Janek zyskują też praktyczną wiedzę z wymarzonego zakresu sztuki kradzieży (lub kradzieży sztuki).

Panie Edwardzie. Dobrze, że pan mnie znalazł – szeptała wąsata mumia stłumionym głosem.
To wy się znacie? – Nie docierało do mnie to, co wydarzało się w tej chwili.
Janek wpatrywał się w eksponat równie zaskoczony.
W końcu Dziadek ma już swoje lata – wydukał.


"Drakę w Muzeum" nie tylko dobrze się czyta, ale i ogląda. Publikacja ma nietypowy format, twardą oprawę, mocny papier i zawiera intrygujące ilustracje w intensywnej, zapadającej w pamięć kolorystyce. Ilustrator (Bartek Ignaciuk) wplata reprodukcje obrazów w swoje rysunki i szkice, podobnie jak autorka przeplata tekst literacki fachowymi (ale zwięzłymi) przypisami. Cała książka stanowi montaż i kolaż: przygodowości z edukacją, humoru ze sztuką, tego, co wymyślili i stworzyli autorka oraz ilustrator z tym, co znane i uznane od dawna. Na pewno okaże się świetnym prezentem lub nagrodą dla każdego przygodowo nastawionego czytelnika.
Bożena Itoya

Agata Loth-Ignaciuk, Draka w Muzeum, ilustracje Bartek Ignaciuk, druganoga, Warszawa 2016.