cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

wtorek, 31 października 2017

Czerwone Wilczątko – sekrety lasu


Trochę światła, więcej mroku i tła jak z kalejdoskopu – niech tę recenzję otworzy właśnie pierwsza (rymowana) myśl, jaka nasunęła mi się po lekturze "Czerwonego Wilczątka" Amélie Fléchais. Książka obraz(k)owa "Le Petit Loup Rouge" w języku francuskim ukazała się w 2014 roku, a polskie wydanie w 2017 roku zapewniła Kultura Gniewu (Krótkie Gatki), powierzając przekład Anie Brzezińskiej. Co ciekawe, właściwie o tę edycję zadbano już wcześniej, ponieważ wśród danych redakcyjnych znalazła się informacja: "Copyright kultura gniewu for the Polish edition 2015". Domyślam się więc, że proces wydawniczy był skomplikowany. Efekt jest jednak oszałamiający i warto było czekać trzy lata, bo właśnie trzymam w rękach publikację nieprzeciętną, wyróżnianą przez każdy ze zmysłów bibliofila: wzrok (format, grafika, kolorystyka), dotyk (struktura papieru "współpracująca" z barwami), węch (wiadomo, o co chodzi) i słuch, bo z jednej strony miło słuchać ciężaru przewracanych kart, a z drugiej, jeśli czytamy książkę dziecku na głos, to na pewno ten głos okaże się jedynym, co będzie słyszało aż do końca książki. Ucichną gwar ulicy, zagadywania młodszego rodzeństwa, telefony, to będzie wasza chwila. W jakichkolwiek okolicznościach byśmy nie czytali, nie można się uwolnić od tego książkowego spektaklu w pięciu aktach, trzeba wytrwać, choćby z zapartym tchem, do ostatniej sceny i opadnięcia mrocznej kurtyny.
Wspomniałam o czytaniu "Czerwonego Wilczątka" z dzieckiem, ale muszę dookreślić, że w moim przypadku był to początkujący nastolatek. Wydawca za dolną granicę wieku czytelnika uznaje osiem lat (według strony internetowej Kultury Gniewu). Zależnie od wrażliwości oraz doświadczeń młodego człowieka, zwłaszcza jego kontaktu z komiksem i mrocznymi klimatami, poprzeczkę można podnieść nawet o dwa czy trzy lata. Jest to bowiem jeden z takich produktów kultury dla dzieci, które nieostrożni rodzice maluchów nazywają niekiedy "chorymi bajkami". Spotykam się z podobnymi określeniami książek wypowiadanymi na popularnych portalach parentingowych, byłam świadkiem pospiesznego opuszczania kina podczas projekcji filmu "Za niebieskimi drzwiami", słyszałam też o całej klasie (zerówce) płaczącej na seansie "Sekretów morza", zdarzało mi się również (mimowolnie...) doświadczać na festiwalu Kino Dzieci wyrazów niezrozumienia płynących potoczyście z ust dzieci, które były poniżej zalecanego wieku widza. Warto więc uwzględniać wskazówki instytucji dystrybuującej książkę czy film, zamiast uznawać, że skoro dla dzieci, to dla wszystkich.


Album Amélie Fléchais na pewno przypadnie do gustu koneserom książki obrazkowej dla dorosłych (a lubią je także dzieci!) oraz najcięższych opowieści braci Grimm. Tym razem oceńcie książkę po okładce – nietrudno zauważyć, że Wilczątko niesie w węzełku truchełko zajączka, a urocze listki i pączki są podejrzanie zaczerwienione, jakby umoczone we krwi. Można też dostrzec ćmy, zniewalające powoje i ciernie w tle. Jeśli się nie boicie, zerwijcie folię z tej ekskluzywnej igraszki i pogrążcie się w negatywie baśni.
Autorka zaznaczyła, że "Czerwone Wilczątko" powstało "z inspiracji baśnią Czerwony Kapturek Charles'a Perraulta". W tej interpretacji w baśniowym lesie żyje sobie wilcza rodzina, mieszkając pod korzeniami drzewa w domostwie podobnym do ludzkiego, korzystając ze sprzętów zbliżonych do tych naszych, choć mama nie przynosi w wiklinowym koszyku bułeczek i jabłek, tylko martwe zające, a w sąsiedztwie nie mieszka zrzędliwa staruszka czy uciążliwy podwórkowy łobuz, tylko królewskie sumy (w koronach) oraz inne stworzenia. Wilczyca przyodziana jest w fantastyczną draperię, trochę suknię, trochę płaszcz, a jej potomek, którego płci właściwie nie znamy, nosi imię (czy przezwisko) Czerwone Wilczątko, ze względu na, wiadomo, czarowny czerwony płaszczyk z kapturkiem. Zgodnie z literackim pierwowzorem, mama wysyła wilczątko do chorej babci, która nie może już polować. W węzełku ląduje wspomniane już truchełko, a w uszach i głowie przestroga przed lasem martwych drzew, w którym mieszkają myśliwy i jego córka, wrogowie wilków.
Lekkomyślny wędrowniczek, korzystając z uroków lasu, trafia tam, gdzie nie powinien. Ufa jednak, że jest dostatecznie samodzielny, by sobie poradzić, oraz wystarczająco wstrzemięźliwy, by zjeść tylko jedną zajęczą łapkę. I pozostałe. No, i może uszka... Nie starcza samokontroli, nerwy zabłąkanego zwierzątka też okazują się zbyt słabe, kładzie się więc na ziemi i pochlipuje. A może nawet na chwilę zasypia? I śni resztę historii? Oczy Czerwonego Wilczątka są tak nierzeczywiste, że trudno ocenić, kiedy wylewają jeziora łez na jawie, a kiedy pogrążają się w świecie strasznych opowieści mamy. Podczas łzawego odpoczynku wilczątko słyszy sympatyczny, pocieszający głos i widzi turkusowo-złotą dziewczynkę. Jest to osóbka przypominająca starodawną, porcelanową lalkę ze szklanymi oczami, choć ja miałam skojarzenia raczej z zabawkowymi oprawcami z horrorów. Wilczątko chwyta pomocną dłoń i rusza z dziewczynką do jej domu, wysłuchując ułożonej przez towarzyszkę melodii i pieśni. Kolorystyka historii powoli się zmienia: dotąd przeważnie była zbliżona do tej z okładki, teraz zyskuje zupełnie nowe odcienie.
W pierwszych trzech rozdziałach wilczątko idzie przez las, ale dopiero w czwartym i piątym (pomijając jeden obraz-zwiastun z trzeciego) dociera w graficzne i nastrojowe okolice komiksu "Przez las" Emily Carroll. Wcześniej motywy roślinne przetaczają się niczym w kalejdoskopie, przypominając kadry filmów Tomma Moore'a: "Sekret księgi z Kells" ("The Secret of Kells") i "Sekretów morza" ("The Song of the Sea"). Także niektóre twarze, spojrzenia oraz cały tryb opowieści skojarzyły mi się z tymi animowanymi obrazami, w których roi się od celtyckich tradycji i istot mitycznych.
Ilustracje autorki niekiedy zdają się być eksperymentami malarskimi, zabawą z paletą, dziecięcym mieszaniem farb akwarelowych z efektem rozmytych, przygaszonych szarości, brązów, zgniłej zieleni, fioletu i niebiesko-zielonych odcieni roślinności. Jednak tak naprawdę nie ma tu miejsca na przypadkowość i improwizację. "Czerwone Wilczątko" jest zaplanowane i dopracowane do najmniejszej kreski na ilustracji i litery w tekście, to pełna koncepcja artystyczna, bez marginesu pozostawianego dla czytelnika, by uzupełnił baśń własnymi domysłami czy wizjami.
Od wspomnianego wyżej spotkania z dziewczynką przygoda wilczątka staje się coraz mroczniejsza, ale nie zdziwiło to nas, nie zapadliśmy się w tej ciemności i mgle, bo od początku dostawaliśmy sygnały o takim charakterze tej książki. Jeśli ktoś nie zauważył, co zapowiada okładka, to może zwrócił uwagę na stronę tytułową z melancholijną, szaroprzezroczystą jak wspomnienie panią, w której włosy wtulają się kruki. Albo na kosteczki wystające z runa leśnego, po którym kroczą Czerwone Wilczątko i jego przewodniczka. A tam tuż, niedaleczko, czekają wrota z płaskorzeźbą kobiety zapamiętanej ze strony tytułowej. Ty który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją – zdaje się ostrzegać ta niesamowita brama. Łatwowierne wilczątko oczywiście dało się zwieść słodkiemu głosowi dziewczynki i weszło. Co będzie dalej, zdradzić nie mogę, ale pojawią się jeszcze dwie opowieści z przeszłości, niby nadal w formie pieśni, ale już nie tej romantycznej, tylko jako czysta rozpacz wsączająca się we współczesną rzeczywistość i los bohatera.
W finale "Czerwonego Wilczątka" spodobało mi się objaśnienie znaczenia tkanin, pięknie zdobionych, pojawiających się co i rusz, opatulających wilki i snujących się za piękną panią z pieśni. Czytelnik dowiaduje się też, dlaczego postacie na wyklejkach (na początku oraz końcu książki), zastygłe jako rzeźby, są różnymi wcieleniami tej samej historii. Autorka z wdziękiem i zarazem dosadnością wplotła w obraz i w słowo koncepcję relatywizmu. To niewątpliwie udane zagranie filozoficzne. Również morał, którego w żadnej baśni nie może zabraknąć, nie zawiedzie wymagających czytelników: nienawiść, uprzedzenia i bycie ofiarą mogą być dziedziczone, a to, co znienawidzone i odrażające, bywa najbliższe temu, co kochamy.
Bożena Itoya

Amélie Fléchais, Czerwone Wilczątko, tłumaczenie Ana Brzezińska, Kultura Gniewu, Warszawa 2017.

Opowiastki i historyjki dla małych uszu

Co robią zwierzęta w polskim literackim lesie? To samo, co we francuskim i frygijskim, bo Joanna Wachowiak przygotowała dla nas opowiastki i historyjki przypominające bajki La Fontaine'a i Ezopa. Podobnie jak u klasycznych (lub klasycystycznych) twórców, na "naszym podwórku" zwierzaki odwzorowują pewne ludzkie typy i zachowania, z tym że autorka koncentruje się na sytuacjach, z jakimi często stykają się dzieci. Małe uszy z zaciekawieniem słuchają, jak na ich miejscu zachowałyby się żabka, myszka, zając, orzeł czy kotek.
Na "Opowiastki dla małych uszu" składa się osiem krótkich, kilkustronicowych opowiadań wydrukowanych dużą, czytelną czcionką. To dobra metafora treści tej książki – to, co dotyczy małych, musi być duże. Mała żabka ma wielkie marzenie: chce skoczyć na księżyc. Niemożliwe? Zdziwicie się! Chyba że nie zapomnieliście o dziecięcym myśleniu poza torami dosłowności. Wiewiórka z kolei przeżywa szczęśliwy dzień, pełen smakołykowych odkryć, dopóki nie spotka kolejnych zwierząt w potrzebie, którym odda swoje zbiory. A może właśnie wtedy zacznie się ten szczęśliwy dzień z tytułu opowiadania? Odkrycie królika pomoże maluchom zrozumieć, że kaprysy na temat tego, iż innym jest lepiej, przeważnie są bezpodstawne, ponieważ "inaczej" nie zawsze znaczy "lepiej". Opowiastka "Dwie biedronki z jednej łąki" uświadomi natomiast, jak wielkie są różnice w postrzeganiu optymisty i pesymisty – i to zarówno w tym, jak każdy z nich patrzy na świat, jak i w sposobie, w jaki są widziani przez świat. Biedne myszki odnajdują skarb, który cały czas miały, podobnie jak bohaterki innego opowiadania Joanny Wachowiak, zamieszczonego w tomie "Czarownice są wśród nas" oraz, jako rozdział, w "Babie Bladze" (wyd. Literatura). To piękna, przygodowo-filozoficzna przypowiastka. Latająca mysz łamie za to wszelkie stereotypy i uprzedzenia, równocześnie daleko jej i blisko do Ikara. To jedno z tych opowiadań, które powinny być czytane kilkulatkom kilka razy w miesiącu (albo i tygodniu), by zrozumiały, że zawsze jest kilka rozwiązań, punktów widzenia, a wiara czyni cuda. O przełamywaniu ograniczeń mówi też przykład ślimaka ("Zabawy ślimaka"), z kolei "Pajęcza pułapka" świetnie definiuje współzależność dnia i nocy, ciepła i zimna, przyjemności i obowiązków oraz wszelkich podobnych par przeciwieństw.
Również "Historyjki dla małych uszu" zawierają osiem zwięzłych opowiadań przeplatanych jasnymi ilustracjami stylizowanymi na dziecięce rysunki. Podobnie jak w "Opowiastkach", autorka trafia do czytelników i ich rodziców konkretną treścią, pozbawioną rozpoetyzowanych dygresji, jakie drażnią niektórych dorosłych narzekających na "wydziwione" bajki. Zresztą i mój syn denerwuje się czasem podczas lektury, dokładnie widząc, w którym miejscu autor chce, by czytelnik się wzruszył i westchnął nad pięknem opowieści, ale jedynym skutkiem takiego zabiegu pisarskiego pozostaje wrażenie sztuczności czy napuszenia. Joanna Wachowiak nie dopuszcza do podobnych sytuacji. W "Spadającej gwieździe" poznajemy motyla, który marzy o nieosiągalnym zamiast skoncentrować się na tym, co w zasięgu ręki. Proste "Rady żaby" mogą objawić małemu dziecku, jak inni odbierają jego humorki i jak samo sobie szkodzi chodząc ze skwaszoną miną. Są w tym tomie także historyjki o współpracy maluczkich ("Siła niedźwiedzia"), wytrwałości i oczekiwaniu na swój czas ("Orzeł czy kura?"), wykluczeniu z grupy na własne życzenie ("Tajemnica trzmiela", "Przyjaciele"), o przydatności osób (i ich cech), które pozornie wszystkim przeszkadzają ("Najlepszy dom na świecie"), a także o wierze w siebie ("Pomyłka").
"Opowiastki" i "Historyjki" są dla nas nie do rozróżnienia, nie wiemy, które były pierwsze i nie ma to znaczenia. Teksty w obu zbiorach są jednakowo pozytywne i pouczające – czyli tak w sam raz, bez nadmiaru słodyczy i dydaktyzmu. Pogodny charakter opowiadań jest jednak pomnażany przez łagodne, pastelowe, niemal cukierkowe ilustracje Anity Głowińskiej. Ten typ obrazków często podoba się najmłodszym dzieciom, odpowiada ich zamiłowaniom kolorystycznym, utrzymuje uwagę dzięki wyrazistości i niewielkiej ilości szczegółów. Właśnie bywalcy żłobków i młodszych grup przedszkolnych wydają się wymarzonymi słuchaczami "Opowiastek dla małych uszu" oraz "Historyjek dla małych uszu", wszystko więc się zgadza. Samodzielne czytanie mogą trenować na tych opowiadaniach także starsze dzieci. Tekst mierzy bowiem nieco wyżej niż ilustracje, sprzyja kształtowaniu czytelnika, który pewne rzeczy musi zrozumieć sam, dopowiedzieć sobie morał. Wracając do otwierającego tę recenzję porównania z La Fontainem i Ezopem, Joanna Wachowiak nie poucza tak dobitnie, jak czynią to klasyczni bajkopisarze, jest w końcu pisarką nowoczesną, wierzącą w możliwości swoich odbiorców i oryginalną.
Bożena Itoya

Joanna Wachowiak, Opowiastki dla małych uszu, ilustracje Anita Głowińska, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2016.
Joanna Wachowiak, Historyjki dla małych uszu, ilustracje Anita Głowińska, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2017.

piątek, 27 października 2017

Hej, Jędrek! Szukasz guza?


Dobra książka zaczyna się od chwytliwego tytułu – taką zasadę wyznają z pewnością Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak. W wydawnictwie Nasza Księgarnia ukazało się już pięć tomów ich "komiksowanej" minipowieści, a ostatni nosi tytuł "Hej, Jędrek! Szukasz guza?". Brzmi jak kwestia prosto z dymku, prawda? Właśnie komiks jest rodzimą dziedziną tych autorów, a przeniesiony na grunt literatury nadal pozostaje sobą, mimo rozbudowanych partii tekstu. Podstawą przygody jest scenariusz, ale opowieść, która toczy się w naszej wyobraźni podczas lektury, przybiera formę rysunkową – kadrowaną, animowaną, zależy, czy bardziej jesteśmy przyzwyczajeni do obrazków książkowych, czy filmowych.
Główny juror naszych prywatnych literackich plebiscytów, czyli mój jedenastoletni syn, uznał, że piąty tom "Jędrka" jest znacznie śmieszniejszy od przynajmniej dwóch poprzednich. Orzeczenie takie padło już gdzieś w połowie pierwszego rozdziału. Równie wesoło było właściwie do końca książki, nieważne, że znawca serii szybko domyśla się, "kto jest zły" (może nawet takie jest założenie autora). Intryga kryminalna to jedno, a mnóstwo szkolnych i rodzinnych sytuacji z życia wziętych, to druga strona świetnie skomponowanej fabuły.
Po mieście, w którym mieszkają Jędrek, Karola, Witek i Gruby, zaczyna grasować gangster nad gangsterami – Szef Wszystkich Szefów (wraz ze swoimi sługusami). Co prawda porządek nie powinien być poważnie zagrożony, w końcu szeryfem, to znaczy inspektorem policji, jest tu mama Jędrka, specjalistka zdolna i doświadczona w zakresie łapania bandziorów, jednak zaczyna się robić nieciekawie. Ktoś zastrasza lokalnych przedsiębiorców, w tym prowadzącego warsztat samochodowy tatę Jędrka. Nasz bohater (za takiego sam się uważa) postanawia śledzić opryszków, pakując się w jeszcze gorsze problemy, niż kilka stron wcześniej, kiedy usiłował "na skróty" przygotować Karolę do olimpiady z przyrody, Witka do turnieju szachowego, a Grubego do zdrowej diety i sportowego trybu życia. Chociaż w pewnym sensie działania Jędrka są skuteczne, bo wygłodzony Gruby okazuje się szybszy niż błyskawica i agresywniejszy od całej bandy Szefa Wszystkich Szefów, a koledzy w krytycznym momencie właśnie Jędrkowi zawierzają mu swój los, polegając na jego kreatywności, czy raczej zdolności do siania chaosu.
W "Szukasz guza?" fani znajdą jak zwykle wiele łobuzerki, treningu detektywistycznego, a tym razem nawet broni palnej. Wydaje się, że potyczki Jędrka ze szkolnymi i ogólnopolskimi gangsterami zainteresują i rozbawią głównie męską część czytelników, choć nie mam pewności, gdyż nie czytałam tej książki z żadną dziewczynką (poza sobą). Jednak na pewno nie jest to żadna "samcza" lektura, ponieważ, po pierwsze, autorzy odwołują się też do uniwersalnych wartości: poczucia humoru i pozytywnej energii. Po drugie zaś, by zrozumieć, że stereotypy "płciowe" są tu w humorystyczny sposób łamane (podobnie jak u Pawła Beręsewicza), wystarczy przyjrzeć się którejkolwiek z postaci żeńskich: Karoli, mamie Jędrka, jego siostrze czy pani Jadzi o kowbojskim image. Są to osoby wybitnie inteligentne, wiedzące, czego chcą, sprytne, do pewnego stopnia rządzące światem, choć raczej nieczyniące z mężczyzn "pantoflarzy". Mama głównego bohatera już od pierwszego tomu wzbudza nasz podziw, podobnie rozsiewająca dyskretny kumplowski urok Karola, ale tym razem swoimi możliwościami zaskoczy nas także Wyjec, to znaczy Ania, starsza siostra Jędrka. Najpierw okaże się, że ma ona chłopaka, a później wyjdzie na jaw prawdziwy charakter jej relacji z bratem – wcale nie tak toksycznych, skoro Jędrek postanawia być jej obrońcą oraz mścicielem. I coś jeszcze, a to będzie niespodzianka większa niż odkrycie, kto jest Szefem Wszystkich Szefów. Jednak to nadal nie wszystko, co przygotowali dla nas Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak. Damskie wątki skumulują się zapewne w kolejnym tomie serii, zatytułowanym "Hej, Jędrek! Kłopoty z dziewczynami?". Wyczekujemy!
Bożena Itoya

Rafał Skarżycki (test), Tomasz Lew Leśniak (rysunki), Hej, Jędrek! Szukasz guza?, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

środa, 25 października 2017

Szkoła według Juula


"Nauczyciele, uczniowie i rodzice powinni razem wyjść na ulicę i zaprotestować przeciwko obecnemu systemowi szkolnemu. Jeśli kiedyś do tego dojdzie, wstanę i pójdę razem z nimi" - tak Jesper Juul rozpoczyna swoją książkę "Kryzys szkoły", poświęconą edukacji systemowej. Brzmi wywrotowo, ale biorąc pod uwagę radykalne postulaty całkowitego odszkolnienia wysuwane przez autorów innych pozycji z kręgu edukacji alternatywnej i wolnościowej, wezwanie autora brzmi dość niewinnie. Juul nie usiłuje zrównać z ziemią szkolnych murów, nie wykrzykuje: "We don't need no education". Jak zwykle mam wrażenie, że bliżej mu do pragmatyka niż idealisty. Choć zdradza w książce swoją sympatię do idei szkół demokratycznych i twierdzi, że chętnie wysłałby wnuki do tego typu placówki, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że powszechna edukacja w modelu szkoła-uczeń-nauczyciel-rodzice ma się bardzo dobrze i w najbliższym czasie raczej nie zniknie. W książce zawiera szereg sugestii, jak uzdrowić istniejący model i wpisane w niego relacje, oczywiście zgodnie z Juulowskim systemem wartości, kładącym nacisk na godność, odpowiedzialność i poczucie własnej wartości.

Juul bardzo krytycznie wypowiada się o istniejącym modelu edukacji i atmosferze panującej w szkołach. Zwraca uwagę na liczne patologie, które są tak wszechobecne, że wręcz niewidzialne, a które coraz mniej przystają do współczesnego, empatycznego i nastawionego na relację modelu wychowania. Przede wszystkim wypomina szkołom silny nacisk na posłuszeństwo, który według Juula nie pozwala dzieciom brać odpowiedzialności za siebie, a tym samym budować zdrowego poczucia własnej wartości. Rodzice wpisują się w ten nurt, zdejmując z dzieci odpowiedzialność za naukę, choćby poprzez nadzorowanie wykonywania prac domowych, a także tradycyjnie stając w razie konfliktów po stronie szkoły.

Kolejnym grzechem systemu edukacji jest niepozostawianie przestrzeni na konflikt i obarczanie odpowiedzialnością za niego wyłącznie uczniów. Juul kwituje to porównaniem: "Żaden pracownik działu handlowego w koncernie samochodowym nie odważyłby się określić swojej klienteli jako "trudnej" lub "niedostępnej" tylko dlatego, że nie zadowalają go wyniki sprzedaży". Ciągła krytyka uczniów i obarczanie ich winą za złe relacje ze szkołą skutkuje według Juula negatywnym obrazem własnego "ja" i niskim poczuciem własnej wartości.

Jak więc powinna wyglądać szkoła według Juula? Kluczem, według którego należałoby na nowo zbudować wewnątrzszkolne relacje, są hasła takie jak: odpowiedzialność, godność, indywidualność, respektowanie granic i dialog. Autor postuluje nadanie edukacji bardziej humanistycznego charakteru. Truizm, według którego szkoła nie tylko uczy, ale i wychowuje, należałoby wziąć na poważnie - bo celem szkoły powinno być przede wszystkim kształtowanie ludzi z pozytywnym obrazem własnego "ja", biorących odpowiedzialność za siebie. I tu istotna jest rola nauczycieli (chyba już tylko Juul pamięta, że nauczyciel to też człowiek i kolejna ofiara źle funkcjonującego systemu edukacji), których należałoby wręcz rozpieszczać, ale też gruntownie przygotować do funkcjonowania w szkole działającej w oparciu o wspomniane wcześniej wartości. Konflikt w takim modelu to okazja do autentycznego dialogu nauczyciela i ucznia. Tak zwana "trudna młodzież" nie jest w nim postrzegana jako źle funkcjonujący trybik, wymagający naprawy, lecz ludzie z krwi i kości, którzy chcą być traktowani poważnie. Wizja nauczyciela, który podchodzi do sprawiającego problemy ucznia i pyta, jak może poprawić ich wzajemne relacje, wydaje się tak wywrotowa - dla niektórych zapewne wręcz oburzająca - że nam, produktom tradycyjnego modelu edukacji, trudno właściwie ocenić, co w takiej sytuacji mogłoby się wydarzyć. Przyznam, że w całej mojej karierze szkolnej nigdy nie byłam świadkiem niczego podobnego. Bardziej sceptyczni być może wyśmieją ten pomysł, wrzucając go do szufladki z "bezstresowym wychowaniem". Ja jednak jestem ciekawa. Co by było, gdyby nauczyciele traktowali nas w ten sposób? Jak byśmy się nawzajem postrzegali?
W edukację dzieci w równym stopniu co szkoła zaangażowani są rodzice. Juul sugeruje im, by przede wszystkim - i to również pewnie niektórych zszokuje - podziękować dzieciom za trud, jaki podejmują, chodząc codziennie do szkoły. I wreszcie stanęli po ich stronie w zderzeniu z edukacyjną machiną, głośno i dobitnie domagając się zmian.

Dla mnie osobiście najbardziej kontrowersyjnym postulatem Juula jest rezygnacja z obowiązkowej nauki i zastąpienie jej prawem do edukacji. Pomysł ten ma wielu zwolenników - i rzeczywiście w teorii przywraca dziecku godność i prawo do samostanowienia. Ja jednak boję się praktyki - nieposyłania dzieci - szczególnie dziewczynek - do szkół przez mniej odpowiedzialnych rodziców. Czy jako społeczeństwo rzeczywiście jesteśmy gotowi na taki krok?

Książka jest na tyle nieprzewrotowa, że można ją bezpiecznie podsunąć pracownikom oświaty, bez obawy, że zbulwersowani wyrzucą ja przez okno, a jednocześnie wystarczająco nonkonformistyczna, by zaintrygować i zachęcić pracowników oświaty do otworzenia się na zmiany. Póki co, moje własne doświadczenia z polskim systemem edukacji nie napawają optymizmem. Już na etapie przedszkola jako rodzice zostaliśmy szybko przywołani do porządku, gdy usiłowaliśmy bardziej aktywnie włączyć się w życie placówki. Feudalizm w polskich placówkach ma się dobrze. Jednak książka Jespera Juula -jedna z wielu pozycji poświęconych temu tematowi, które pojawiły się w ostatnich czasach na polskim rynku - zwiastuje rychłe zmiany. Warto po nią sięgnąć.
Joanna Pietrulewicz

Jesper Juul, Kryzys Szkoły, MiND, przełożył Dariusz Syska, Warszawa 2014

poniedziałek, 23 października 2017

65-piętrowy domek na drzewie


"65-piętrowy domek na drzewie" jest piątym tomem serii Andy'ego Griffithsa (tekst/scenariusz) i Terry'ego Dentona (ilustracje). Co tom domek rośnie o 13 pięter. A jak długo to potrwa? Cóż, przy stronie tytułowej pojawiła się zapowiedź: "W przygotowaniu: 78-piętrowy domek na drzewie", a obok niej rysunek, na którym latająca ryba informuje, że pierwiastek ze 169 wynosi 13. Czyżby więc autorzy planowali sięgnąć nieboskłonu 169-piętrowym domkiem na drzewie? To możliwe, bo akcja najnowszej części tylko w niewielkim stopniu rozgrywa się w domku, wymieniane są jego nowe śmieszne poziomy, ale jest to jedynie tło, otoczka właściwych przygód, a cała reszta zależy od fantazji autorów i "zewnętrznej" koncepcji.
Sześćdziesięciopięciopiętrowy domek na drzewie różni się od pięćdziesięciodwupiętrowego salonem piękności dla zwierząt (prowadzonym przez Jill), pokojem urodzinowym (w którym zawsze macie urodziny, nawet gdy ich nie macie), pokojem, w którym młodniejecie, klonomatem, salą eksplodujących gałek ocznych, drzewną telewizją, która zapewnia pasek informacyjny z relacją na żywo na każdej stronie książki – od 20. do 383., sklepem z lizakami, w którym sprzedawczynią jest robot Mona Lizak, orkiestrą piszczących balonów, domkiem dla sów z trzema mądrymi sowami, niewidzialnym piętrem, mrówczą farmą (z sześćdziesięcioma pięcioma pokoikami), lotnymi piaskami oraz strzelnicą. Niech to będzie próbka charakteru tej publikacji. To, co nam, dorosłym, może wydawać się niemądre i bezsensowne, dla dzieci okazuje się prześmieszne. Sama słyszałam, jak czytelnicy na spotkaniu autorskim podsuwali Andy'emu Griffithsowi podobne pomysły na rozbudowę domku na drzewie.
Nowa przygoda rozpoczyna się od ataku wściekłych mrówek, ciągle pozbawianych domu, czyli wspomnianej wyżej mrówczej farmy. Mieszkanki jednego z nowych pięter domku stają się groźną, zmiennokształtną masą prześladującą swoich stwórców i przemawiającą komiksowym językiem kojarzącym się w Woodstockiem z "Fistaszków". Mowę tę rozumie tylko specjalistka od spraw zwierząt wszelakich, czyli Jill, którą Terry zmniejsza do rozmiaru mrówki. Jak to robi? Dzięki swojemu zaczarowanemu ołówkowi. Cóż to za czary? Żadne czary, po prostu Terry jest rysownikiem, współtwórcą książki, którą czytamy i oglądamy. Jak we wszystkich publikacjach nawiązujących do komiksu (i do serii o Kapitanie Majtasie), tak i tutaj postacie w zabawny sposób pokazują nam, że są świadome "bycia w książce" – autorzy na bieżąco ją animują, a na przykład pingwiny zastanawiają się, jak Terry może zobaczyć Andy'ego przez dymek z tekstem. Analizując podobne koncepcje i językowo-rysunkowe rozwiązania, z których ulepiona została ta publikacja, warto też zwrócić uwagę na polski przekład. Chociaż humor "65-piętrowego domku na drzewie" jest w dużej mierze uniwersalny i trafia do dzieci na całym świecie, to jednak Maciejka Mazan sprawiła, że u polskich czytelników poziom wesołości jest wyjątkowo wysoki.
Po zażegnaniu konfliktu autorzy – mrówki (za sprawą skutecznej mediacji Jill), wysłuchujemy bajki Terry'ego o tym, jak to załatwiał zezwolenie na budowę domku na drzewie i jak ostatecznie go nie załatwił. Dochodzi do bliskiego spotkania z panem Nochalem, paskudnym wydawcą książek Terry'ego i Andy'ego, oraz z inspektorem budowlanym Bąbelkiem. Jegomość ów wyraża swoje ostrzeżenia i nakazy rymując i w ten przyjemny sposób dowiadujemy się o kolejnych niebezpieczeństwach płynących z korzystania z 65-piętrowego domku na drzewie. Obiekt ma być czym prędzej zburzony, a jedynym ratunkiem wydaje się podróż w czasie do momentu, gdy Terry powinien zdobyć zezwolenie na budowę, ale tego nie zrobił. Oczywiście okazuje się, że fantastyczny domek wyposażony jest także w wehikuł czasu, zbudowany zawczasu przez Terry'ego. Pojazd ma postać... kubła na śmieci. Autorzy wskakują na pokład, a za nimi pakuje się wszędobylski inspektor Bąbelek. Na skutek "małej" pomyłki wskaźnik daty cofa pasażerów do czasu, gdy nikt jeszcze nie myślał o upiornych zezwoleniach na budowę.
Już patrząc na spis treści zauważamy, że droga do upragnionego dokumentu będzie bardzo długa: "Między nami pierwotniakami" rozgrywa się 650 000 000 lat p.n.e., "Tańczący z dinozaurami" – 65 000 000 lat p.n.e., "Szkoła plastyczna z epoki kamienia" – 65 000 lat p.n.e., "Sfinksowany faraon" – 650 lat p.n.e., "B. Hur" w 65 rok n.e., "Przyszłość" – za 65 000 lat, natomiast "Przyszłość przyszłości" za 650 000 000 lat. Jak widać, liczba 65 z tytułu książki powraca tu wielokrotnie – zwielokrotniona, i jak to ujął mój syn, mniejsze dzieci, nieznające matematyki na poziomie czwartej klasy szkoły podstawowej, nie połapałyby się w rachunkowej zabawie z zerami i oznaczeniami naszej ery. Wędrówka ta jest bardzo wesoła, bo pod postaciami kolejnych mieszkańców Ziemi Terry i Andy spotykają swoje przeszłe i przyszłe odpowiedniki, a także wcielenia pana Nochala, oglądają prehistoryczne i zmechanizowane komiksy o Szczekusiu (kto czytał poprzednie tomy, ten wie, o kogo chodzi), ingerują w historię, zaprzyjaźniają się z inspektorem Bąbelkiem, którego nieodłącznym atrybutem jest folia bąbelkowa, powiewająca za nim niczym peleryna superbohatera, spotykają pisarza H.G. Wellsa... Tak tak, niespodzianki płyną nieprzerwanym strumieniem.
Piąty tom serii "Wielopiętrowy domek na drzewie" podobał nam się bardziej od poprzednich. Dobrym rozwiązaniem okazało się wzmocnienie pierwiastka science-fiction, zastosowanie kilku trików literackich, jak mieszanie gatunków (np. opowiadanie fantastycznonaukowe i baśń) oraz typów narracji (prozy z poezją, a także elementami komiksu), przy równoczesnym zachowaniu wcześniejszych ram serii. Czytelnicy, przyzwyczajeni do tej formuły, będą zadowoleni, równocześnie zyskując nowe doświadczenia literackie. Autor podczas tegorocznego spotkania w Warszawie wspominał, że jego książki bywały zakazywane w szkołach jako niebezpieczne. Cóż, jeśli ktoś czuje się zagrożony, może skorzystać ze złotego sposobu inspektora Bąbelka i przed lekturą owinąć się folią bąbelkową.
Bożena Itoya

Andy Griffiths, 65-piętrowy domek na drzewie, ilustracje Terry Denton, przełożyła Maciejka Mazan, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

poniedziałek, 16 października 2017

Dzika


Powieść "Dzika" Małgorzaty Karoliny Piekarskiej przeznaczona jest dla młodzieży (zwłaszcza w wieku gimnazjalnym) i stanowi kontynuację "Tropicieli". Obie książki ukazały się jako wznowienia w wydawnictwie Nasza Księgarnia, z ilustracjami Agnieszki Świętek. Mimo że seria ta wydaje się mniej popularna od "Klasy Pani Czajki" (do której nawiązanie znajdziemy zresztą w "Dzikiej") i "LO-terii" tej samej autorki, uważam ją za niezwykle ważną pozycję w polskiej literaturze dla młodzieży. Powinien poznać ją każdy, komu zależy na emocjonującej lekturze, znajomości współczesnego świata nastolatków lub po prostu adresowanych do nich wytworów kultury.
"Dzika" zachwyciła mnie bezpośredniością i prostotą. Nie znajdziemy tu ani jednego zbędnego akapitu, wybujałych rozważań i górnolotnych stwierdzeń, jakie czasem wciskane są przez autorów w usta i głowy nastoletnich bohaterów. Tutaj gimnazjalista jest po prostu gimnazjalistą, a nie rozpoetyzowanym myślicielem. Oszczędność w opisie doznań i charakterów nie wyklucza bogactwa wrażeń i zainteresowań młodych ludzi. Autorka odpowiednio wyważyła proporcje między wątkami detektywistycznymi, varsavianistycznymi, obyczajowymi, aktywnością harcerską i miłością.

Ale ja taki nie jestem odparł Rafał.
To też wiem. Ciekawe tylko, jak długo wytrzymasz, kiedy się zacznie.
Ale co?
Dokuczanie mi.
Myślisz, że klasa będzie ci dokuczać?
Sam zobaczysz.
Słuchaj... – Rafał spojrzał na Alicję. Chciał przerwać rozmowę na drażliwy temat. – Czy chciałabyś należeć do harcerstwa?
Do harcerstwa? – Alicja aż przystanęła na chodniku.
No co się tak dziwisz? Ja należę. Zbiórki są w piątki po południu. Jest fajnie. Na przykład mój najlepszy kumpel jest ze mną w drużynie. Chodzi do równoległej klasy...
Ten rudy? Co z tą blondynką kręci?
No... To bardzo fajny chłopak.
A ona?
Też fajna.
Myślisz, że mnie przyjmą?
A czemu mieliby nie przyjąć? Zasada jest prosta... – zaczął, ale nie zdążył nic więcej powiedzieć. Tuż przed nimi wyrósł ojciec. Mina zdradzała, że stary Subocz nie jest zadowolony ze spotkania z synem. Dlaczego?
A gdzie ty się włóczysz? – spytał groźnie.
No... przecież wracam do domu.
A to co? – Subocz spojrzał groźnie na Alicję.
Tata, to jest Alicja... Przecież znasz z widzenia... Wnuczka pani Rudnickiej...
Wiem – przerwał ojciec. – I żeby mi to było ostatni raz. Nie życzę sobie więcej z nią kontaktów. Tfu! – demonstracyjnie napluł na chodnik.

Głównymi bohaterami są piętnastoletni Rafał i Alicja – mieszkańcy Saskiej Kępy, gimnazjaliści, harcerze. Chłopca poznaliśmy już w "Tropicielach", ale jego koleżanka jest nową postacią. Obecność dziewczyny od pierwszych stron wnosi niepokój, problemy, ponieważ jest ona dzieckiem małżeństwa afrykańsko-polskiego, ma ciemną skórę i egzotyczne nazwisko, a wszystko to na przemian bawi i rozwściecza otoczenie. Alicja wprowadza się do babci mieszkającej w tym samym budynku, co Rafał, który od pierwszej chwili nie może od niej oderwać oczu i myśli. Zostają kompanami ze szkolnej ławki, harcerstwa, powoli uświadamiają sobie, że łączy ich coś więcej. Jednak jest to tylko jeden z planów powieści, na innych obserwujemy problemy rodzinne obojga bohaterów, ich częściowe wykluczenie (różnego rodzaju), dopadające młodych duchy przeszłości rodziców, specyfikę społeczności warszawskiej Pragi oraz, a właściwie przede wszystkim, aferę kryminalną, w jaką zostaje wplątany cały zastęp Tropicieli i przynajmniej jedna reprezentantka zastępu Fotografek.
Zadanie roczne harcerzy koncentruje się wokół działek w ich dzielnicy. Co ciekawe, pod tym względem napisana w 2006 roku "Dzika" jest niezwykle aktualna, bo węszona przez chłopców sprawa likwidacji ogródków działkowych i wybudowania tam "jakiegoś supermarketu czy obiektu handlowego" odżyła w 2017 roku. Rafał i jego koledzy po napomknięciu o problemie trochę o nim zapominają, ponieważ ich uwagę przyciąga inne zagadnienie związane z tym terenem. W spokojnym, znanym wszystkim miejscu znajdywane są, żywe lub martwe, egzotyczne zwierzęta. Alicja opiekuje się jednym z takich znalezisk – żółwiem stepowym Śpiochem, którego poszukuje bardzo podejrzany i natrętny typ. Punkt kulminacyjny tego wątku będzie bardzo dramatyczny, szykujcie się więc na emocje, których być może nie doświadczyliście jeszcze w literaturze dla dzieci. Również zakończenie, jak to bywa u Małgorzaty Karoliny Piekarskiej, nie będzie typowe ani do końca szczęśliwe.
Mój syn uwielbia powieści Małgorzaty Karoliny Piekarskiej. Kiedy w domu pojawia się nowa książka jej pióra, wiemy, że czeka nas wspólny czytelniczy maraton – nie sięgniemy po inną lekturę, zanim nie skończymy tej (a zazwyczaj czytamy po minimum trzy książki równocześnie). Twórczość tej autorki po prostu nas przyciąga, co wynika nie tylko z dobrych historii, ale i stylu pisarstwa, konstrukcji tekstu opartej na zwiastunie i retrospekcji. Najpierw bowiem jesteśmy wrzucani na głęboką wodę akcji, w sam środek jakichś wydarzeń, by po chwili cofnąć się do źródła danej sytuacji, przebyć z bohaterami, krok po kroku, drogę do finału. Nasza ciekawość zostaje w ten sposób rozgrzana do czerwoności.

A co było w pokoju nauczycielskim?
Pytano mnie o żółwia, ale powiedziałam, że zdechł.
Rafała zamurowało, aż stanął w połowie chodnika.
Powiedziałaś tak?
Tak... no bo wiesz... kazaliby mi oddać... Tylko...
Co?
Alicja przez chwilę milczała. Nie chciała opowiadać o tym, jak zachowała się kobieta ze sklepu.
Wy macie złodziejstwo w genach! – wykrzyczała.
My, czyli kto? – spytała Alicja.
Czarni – odparła sprzedawczyni.
Proszę się natychmiast uspokoić. – Tym razem to pani Czajka podniosła głos. – Nie życzę sobie takiego odzywania się do mojej uczennicy. Ma pani jakiś dowód?
Pani Czajka zachowała się wspaniale, ale wzrok tej kobiety, ta pogarda i wstręt, bolały.
Co? – powtórzył pytanie Rafał. – Nad czym się tak zastanawiasz?
Czy po żarcie dla żółwia nie jeździć do sklepów poza Kępą – odparła Alicja. – Może ten facet mnie tu obserwuje? Może będzie chciał mi odebrać Śpiocha?
A nie zastanawia cię, czemu mu tak na tym żółwiu zależy?
Może się przywiązał?
Do legwana też? Tak się przywiązał, że te zwierzęta od niego uciekają?
To ja już nie wiem.
Ja tam uważam, że powinniśmy przyjrzeć się działkom – stwierdził Rafał. – Zresztą to nasze zadanie roczne. Powinniśmy się już nim zająć.

Czarno-białe rysunki Agnieszki Świętek czasem wpisują się w tradycyjne rozumienie ilustracji książkowej, ale bywają też niedosłownymi, komiksowymi wstawkami, żartami komentującymi fabułę, a nie ją portretującymi. Gdy zrozumie się ich charakter, znakomicie uzupełniają i "uśmieszniają" lekturę, ale kolorowa okładka może być myląca, bowiem "Dzika" nie jest książką dla małych dzieci, ani nawet dla dziesięciolatków. Mój jedenastolatek został przeze mnie "dopuszczony" do tej powieści, ponieważ znam jego odporność na wulgaryzmy i agresję, jednak książka może źle podziałać na osoby zbyt wrażliwe lub przeciwnie, podatne na przejmowanie złych postaw i "pocisków", jak w szkole mojego syna określa się rozbudowane wyzwiska.
"Dziką" odbieramy w pewnym stopniu osobiście, bo dobrze znamy spojrzenia i niektóre komentarze, jakimi obdarzane są Alicja i jej mama, a nawet babcia. Autorka nie przebiera w słowach i realistycznie oddaje światopogląd, zachowania społeczne i sposób komunikowania się niektórych Polaków. W książkach dla dzieci i młodzieży ludzie zazwyczaj są wypolerowani ze zwyczajności, bardzo dobrzy albo bardzo źli, wyrażają się i myślą tak, jak wypada w książkach, odwzorowują określone typy, realizują z góry założone postawy. W "Dzikiej" postacie są bardziej ludzkie, jak nasi sąsiedzi, znajomi, członkowie bliższej i dalszej rodziny, pracownicy sklepów na naszej ulicy. Czasem przeklinają, są pełni uprzedzeń, bywają permanentnie przygnębieni rzeczywistością i pozbawieni energii. Warto podsuwać nastolatkom książki, w których zobaczą prawdziwy świat, nieprzepuszczony przez filtry, nieobsługiwany przez aplikacje, nieskrócony i nieupiększony do postaci kolorowego teledysku lub galerii "dzióbków" na Instagramie.
Bożena Itoya
Małgorzata Karolina Piekarska, Dzika, zilustrowała Agnieszka Świętek, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

piątek, 13 października 2017

Elvis i Agenci Pamięci


Seria "Bzik & Makówka przedstawiają" przebojem wtargnęła na rynek polskiej książki dla dzieci w 2014 roku – za pierwszy tom ("Zgniłobrody i Luneta Przeznaczenia") Rafał Witek otrzymał Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego, czyli "Koziołka". Autor nie spoczął na laurach, a my, czytelnicy, nie powinniśmy tracić z oczu tego cyklu, ponieważ każdy tom jest ciekawszy i lepiej dopracowany. Oprócz dobrej literatury znajdziemy w "Bziku & Makówce" niepowtarzalne ilustracje z satyryczno-plakatowym rysem. Jeśli, jak ja, nie możecie odżałować, że nie trafiliście na wystawę prac Magdy Wosik, sięgnijcie po "Elvisa i Agentów Pamięci", takie małe portfolio artystki. Piąta odsłona "ponadczasowych" przygód Gabrysi Bzik i Nilsona Makówki kwitnie znakomitymi rozwiązaniami graficznymi i pomysłami literackimi.
Jedyną sprzecznością, zresztą bardzo pozytywną, jaką zastałam w tej książce, jest jej dwoisty wpływ na czytelnika. Z jednej strony, autor uporządkował wiele spraw, nawiązując do poprzednich podróży w czasie ("Zgniłobrody i Luneta Przeznaczenia", "Ucieczka z tajemniczego ogrodu", "Autograf za milion dolarów", "Maliny zza żelaznej kurtyny") i częściowo wyjaśniając ich przyczyny, czym zaspokoił naszą ciekawość. Jednak równocześnie skończyliśmy lekturę tego tomu umierając z ciekawości, co będzie dalej. I kiedy to będzie? To znaczy, w jak niedalekiej (miejmy nadzieję) przyszłości przeczytamy kontynuację? Oraz: w jaką przeszłość kolejnym razem zostaną wrzuceni bohaterowie? A może szykuje się niespodzianka, jakiś powrót do przyszłości? Wszystko jest możliwe, w końcu w "Elvisie i Agentach Pamięci" to nie duet rozrabiak & mózgowiec cofnął się w czasie, jak zazwyczaj (z wyjątkiem pierwszego tomu) bywało, tylko przeszłość zawitała w progi dwudziestego pierwszego wieku.
Gabrysia i Nilson bywali już i dawno, dawno temu, i tuż za swoją czasową miedzą, za górami i lasami, ale też w niespodziewanych zakątkach własnego miasta. Teraz są po prostu... w czwartej klasie. Drugi semestr, dużo prac domowych, opinia uczniów sprawiających (nietypowe) problemy – oto codzienna strawa genialnych detektywów i podróżników w czasie. Aby podbudować swój wizerunek, Bzik & Makówka zabierają się za przygotowanie klasowej strony internetowej. Chcą być ekspertami i dokonać elektronicznych cudów, więc odpowiadają na wywieszone w warzywniaku ogłoszenie o kursie "programowania i grafiki komputerowej dla nieletnich". Brzmi podejrzanie, prawda? Przewidujący Nilson Makówka, fascynat prawa i przepisów wszelkiej maści, też węszył niebezpieczeństwo i w rozmowie telefonicznej wypytał o wszystko, co trzeba. Uspokojeni, przyszli kursanci udali się pod wskazany adres, ale go nie znaleźli, poznali za to wesołego sprzedawcę kebabu. W jego toalecie odkryli przejście... nie, nie do Ministerstwa Magii, tylko do biura Agentów Pamięci. Na miejscu okazało się, że są dobrze znani tej dziwnej "fundacji" i zostali przez nią zwabieni w celach innych niż produkcja strony internetowej. Choć i takowa w końcu powstanie. Będzie nawet wątek miłosny, i to nie jeden!
Bzik & Makówka porwani nie zostaną, staną się za to asystentami Elvisa Presley'a i pewnego wynalazcy z innej bajki. Akcja zacznie niepostrzeżenie gnać, aż nagle książka się skończy i na Waszych ustach (albo klawiaturach) pojawi się, jak na naszych, pytanie: Panie Autorze, kiedy ciąg dalszy? Wcześniej jednak zaszalejecie na koncercie Elvisa, bo główny wątek humorystyczny oparty jest na słynnej teorii głoszącej, że król rocka nie umarł, żyje gdzieś, nie wiadomo, gdzie. Czemu więc nie miałoby chodzić o współczesną Polskę? Mam nadzieję, że piąci "Bzik & Makówka" zostaną przetłumaczeni na wiele języków i zagoszczą w każdym muzeum poświęconym Elvisowi Presley'owi na świecie. Żarty żartami, ale rzadko zdarza się tak udane wpisanie popkulturowego mitu w (porządną!) literaturę dla dzieci.
Konstrukcji tej ilustrowanej minipowieści nie można nic zarzucić, doskonale realizuje szablon przyjęty przez Rafała Witka oraz Magdę Wosik już w pierwszym tomie, przy czym, jak już wspomniałam, od czasu "Zgniłobrodego" koncepcja została udoskonalona, rozwinięta. Czytamy i oglądamy na tych samych zasadach, które ustalono w poprzednich "Bzikach & Makówkach", tylko sięgamy głębiej, bawimy się lepiej, dowiadujemy więcej. Po raz kolejny zastanawiałam się, jak to możliwe, że rysownik tak znakomicie "dogaduje się" z tekstem, skoro nie jest jego współautorem. Ja odbieram tę lekturę jako eksperymentalny projekt z pogranicza sztuk, prawdziwe zjawisko, którego miejsce jest zarówno na półkach zwykłych dziesięciolatków lubiących książki rozrywkowe, jak w muzeach literatury, kultury popularnej czy galeriach karykatury i plakatu.
Bożena Itoya

Rafał Witek, Elvis i Agenci Pamięci, seria Bzik & Makówka przedstawiają, rysunki Magda Wosik, Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

poniedziałek, 9 października 2017

Kapitan Majtas. Druga, trzecia i czwarta wielka powieść



Kapitan Majtas szaleje po regale mojego syna. Natychmiast po "Pierwszej wielkiej przygodzie" przyszedł czas na "Drugą wielką powieść", o głównym tytule "Inwazja krwiożerczych klozetów". Poza niezwykle chwytliwymi tytułami, na okładce goszczą równie kuszące (dla planowanego odbiorcy) hasła reklamowe ujęte w dymki – bardziej takie supermarketowo-wyprzedażowe niż komiksowe. Oto dowiadujemy się, że czekają nas: szybka akcja, super-sensacja oraz denna animacja (w tomie 3. i 4. powitają nas za to "tra-la-laaa!", "kupa śmiechu", "absurdalna animacja", "akcja jak burza w klozecie", "śmichy chichy" oraz "beznadziejny wątek romansowy" – to ostatnie mój syn uznał za oszustwo). Dodatkowo publikacja została zatwierdzona do publikacji przez SROK – Społeczną Radę Ochrony Klozetów. Otwieramy książkę i już wiemy, co nas czeka, ponieważ główni bohaterowie zgotowali nam komiksowy wstęp ze streszczeniem pierwszej książki. Wśród dymkowanych kwestii przeważają "ble, ble, ble" i "tra-la-laaa", właściwie są to jedyne wypowiedzi Kapitana Majtasa. Jeśli to was nie zniechęci (a pokażcie mi dziesięciolatka, który się nie zaśmieje i zrezygnuje z dalszej lektury), to zanurkujecie w "Inwazję krwiożerczych klozetów" i wynurzycie się dopiero po drugiej stronie okładki. Zresztą nawet tam, do ostatniej litery, autor utrzymał konwencję, podając, że cena "na razie" wynosi tyle a tyle. Dav Pilkey dopracował każdy szczegół, od tytułów rozdziałów (na przykład: "Coś innego", "Ciekawsze i ważniejsze sprawy", "Co było później", "Żeby nie przynudzać", "Co było jeszcze później", "Sceny skrajnej przemocy w ruchomych obrazkach"), po wzbudzające lęk uzębienie dyrektora Kruppa, zmieniające się w superbohaterskie, równiutkie rządki zębów wraz z metamorfozą w Kapitana Majtasa.
W tym tomie bieliźniany zbawiciel świata nie pamięta, co robił w pierwszym, ponieważ był zahipnotyzowany przez George'a, Harolda i ich pierścień. Polany wodą Majtas zmienia się w Kruppa, który jednak usłyszawszy pstryknięcie palcami powraca do postaci gołego i wesołego superbohatera. To chyba najdonioślejsza psota szatanów z czwartej klasy, przynajmniej do czasu powołania przez nich do życia tytułowych krwiożerczych klozetów. Dyrektor Krupp nie zapomniał innych występków chłopców, na czele z występem na zeszłorocznym turnieju wynalazców, dlatego też dyskwalifikuje ich z tegorocznego. W akcie zemsty mali niedoszli wynalazcy doprowadzają do zagłady imprezy, co z kolei skutkuje wielką karą – pozostawaniem w szkole po lekcjach do końca roku szkolnego. Już pierwszego karnego dnia chłopcy sprowadzają na szkołę inwazję uzębionych (i gadających) muszli klozetowych, po raz kolejny (ale inaczej!) ożywiając swoje komiksy.
W "Kapitanie Majtasie" unosi się duch Roalda Dahla. Wystarczy spojrzeć na obraz dorosłych, i to tych, którzy powinni być autorytetami, by przypomnieć sobie choćby rzucającą dziećmi dyrektorkę z "Matyldy". "Druga wielka powieść" (podobnie "Trzecia") jest zemstą na takich nauczycielach i w ogóle na dorosłych.

Wieść o wyrzuceniu George'a i Harolda szybko dotarła do pokoju nauczycielskiego. Całe grono pedagogiczne wybiegło z niego, wiwatując i śmiejąc się z chłopców.
Teraz macie za swoje! – chichotała sekretarka, panna Anthrope. – Ale będzie fajnie, jak zadzwonię z tą miłą wiadomością do waszych rodziców!
Wynieśmy ich ławkę na dwór i porąbmy na kawałki! – zaproponowała pani Ribble.
Urządźmy w sali gimnastycznej imprezę z tańcami! – radował się pan Meaner.

W "Trzeciej wielkiej powieści", zatytułowanej "Inwazja nieprawdopodobnie nikczemnych kucharek z Kosmosu (i zaraz potem atak równie paskudnych i makabrycznych truposzów)", oraz w "Czwartej wielkiej powieści" – "Przerażającym planie profesora Pofajdanka", wydawnictwo Domek na drzewie (podobieństwo nazwy tego niby-wydawnictwa komiksowego i tytułu pewnej australijskiej serii książek dla dzieci jest nieprzypadkowe) znów zapewnia nam skondensowaną wersję poprzednich przygód swoich redaktorów naczelnych, czyli George'a i Harolda, oraz Majtasa. Za każdym razem przeżywamy też sceny skrajnej przemocy w ruchomych obrazkach, przy czym, wbrew zapowiedziom, wcale nie jest to tak denna animacja. Każdą wielką powieść otwiera ten sam numer, znany nam zresztą z czołówki serialu "Fawlty Towers" ("Hotel Zacisze"): George i Harold przestawiają litery ogłoszenia, tworząc nowy, złośliwy komunikat. W trzecim tomie ten zabieg ma dodatkowe znaczenie, ponieważ Dav Pilkey potrafi "kreatywnie" opracowywać własne pomysły i ze znakomitym wyczuciem przegania ewentualne znużenie czytelnika lub rutynę twórcy. Naprawdę niewiele "komiksowanych" książek przypadło mi dotąd do gustu, ale ta seria jest po prostu świetna.
Obok graficznych wstawek ("animacji"), do autorskich zagrań Pilkey'a należą króciutkie rozdziały "żeby nie przynudzać", umieszczane zawsze w punkcie kulminacyjnym opowieści, poza tym wiązanie końcówki rozdziału z tytułem kolejnego oraz zwroty "spoza kadru", w których bohaterowie są świadomi bycia postaciami z książki. Dwa ostatnie rozwiązania zastosowali wiele lat później także autorzy "Wielopiętrowego domku na drzewie", ale nawet oni nie odważyli się skopiować zielonej (chociaż tak naprawdę czarno-białej) lawy zalewającej tekst.

Cicho, zgniłki! – warknął Jennifer. – Jeśli nasz plan ma się udać, musimy poczekać, aż narrator dojdzie do tego miejsca. Tymczasem obserwujmy każdy ruch nieprzyjaciela przez nasz Trinokloskop!

Trzeci tom "Kapitana Majtasa" był dla nas śmieszniejszy od poprzednich. Dyrektor w skąpym stroju zyskuje tu nowe moce, wszystkiego jest dwa razy więcej: komiksów, zamieszania, wrogów. Kumulacja potworów bawi, ale największą zaletą tej przygody okazał się humor sytuacyjny. Każda kolejna wielka powieść potwierdza, że autor zasługuje na tytuł mistrza gatunku.
W czwartym tomie jest już zupełnie jasne, że Kapitan Majtas to nie bożyszcze tłumów, tylko utrapienie George'a i Harolda. Podobnie czytelna jest opinia autora o szkolnictwie – jeśli chcecie wiedzieć, jak "fascynujący świat nauki" widzą dzieci, przeczytajcie rozdział drugi "Przerażającego planu profesora Pofajdanka". A potem możecie sobie włączyć "Another Brick In The Wall" Pink Floyd, pasuje doskonale.

Jak wszyscy doskonale wiedzą, Nowa Bufonia to taki mały kraj na południowy wschód od Grenlandii. Na pewno uczyliście się o jego systemie politycznym i surowcach naturalnych. Założę się jednak, że nie wiecie o jednym: wszyscy mieszkańcy Nowej Bufonii mają śmieszne imiona i nazwiska.
Wystarczy zapytać ich prezydenta (który nazywa się Głuptong Jagódka Małpikotlet Junior) albo jego śliczną żonę Smrodellę.
Na pewno opowiedzą wam o dziedzictwie swego kraju oraz o tym, jak dumni są z tradycji śmiesznych nazwisk. Wyjaśnią wam ich znaczenie dla kultury narodowej. A na koniec zanudzą was straszliwie długą i nieco zawiłą historią pochodzenia tej dziwnej tradycji.
Wiecie co? Darujmy sobie tę opowieść. Wystarczy pamiętać, że wszyscy mieszkańcy Nowej Bufonii mają głupie nazwiska.

Wniosek z lektury trzech omawianych "Majtasów" może być tylko jeden: pstrykajcie palcami przy dorosłych, ale przypadkiem nie polewajcie ich wodą – lepszy świat pełen "głupkowatych uśmieszków bojowych" niż wściekłych dyrektorów w peruczkach.
Bożena Itoya

Dav Pilkey, Kapitan Majtas. Druga wielka powieść. Inwazja krwiożerczych klozetów, tłumaczenie Piotr Jankowski, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2017.
Dav Pilkey, Kapitan Majtas. Trzecia wielka powieść. Inwazja nieprawdopodobnie nikczemnych kucharek z Kosmosu (i zaraz potem atak równie paskudnych i makabrycznych truposzów), tłumaczenie Piotr Jankowski, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2017.
Dav Pilkey, Kapitan Majtas. Czwarta wielka powieść. Przerażający plan

Życie na podglądzie


"Życie na podglądzie" przyciąga starszą młodzież intrygującą okładką oraz mocnym opisem wydawniczym. Jest tu malutki dom, równoznaczny z rodziną, i wielki, (wszech)potężny rak chwytający domek (lub podrzucający nim), patrzący nań okrągłymi, wszystkowidzącymi ślepiami-kamerami, a całość znajduje się na niebieskim tle – może to ekran telewizyjny? W końcu wydawca każe nam wczuć się w sytuację komunikując: "Niespodziewanie życie Twojej rodziny staje się obiektem telewizyjnego show. Potrafisz to sobie wyobrazić?". Spróbujmy.
W prologu i pierwszej części powieści dowiadujemy się wraz z Jaredem, ojcem piętnastoletniej Jackie, że niedługo umrze on z powodu nowotworu mózgu. Poznajemy reakcje chorego, jego żony, młodszej córki (Megan), a wreszcie głównej bohaterki. Rodzinny dramat rozwija się powoli, ponieważ autor zarzuca nas retrospekcjami, opisami szkoły i związków koleżeńskich dziewcząt, oraz szczegółowo przedstawia kolejne postaci drugoplanowe. Jedną z nich jest sam guz mózgu, glejak wielopostaciowy IV stopnia, zyskujący tu osobowość i imię: Glej. Książka Lena Vlahosa okazała się trudna ze względu na temat i styl narracji, a przede wszystkim z uwagi na bezpośredni, realistyczny obraz ludzkich niedoskonałości fizycznych, emocjonalnych i moralnych.

Kiedy Glej skończył kąpiel malutkiej Jackie, wpadł na coś doprawdy niezwykłego. To była część kory mózgowej, której żywiciel nigdy świadomie nie wykorzystywał. Prawdę mówiąc, żaden człowiek nie eksploatował z premedytacją tej sekcji mózgu. Był to fragment owych mitycznych dziewięćdziesięciu procent mózgu, których człowiek nie używa. Tyle że te zasoby bynajmniej nie były mitem, a w każdym razie nie dla glejaka wielopostaciowego IV stopnia.
Nurkując coraz głębiej w korze mózgowej Jareda, Glej mijał połyskujące kurtyny neuronów, z których co chwila wystrzeliwały rozbłyski w kolorze cyklamenowym, indygo i seledynowym, niczym zorza polarna umysłu. Wiry i strumienie inteligencji niosły go przez lejowate kłęby myśli zmieniające się w gwałtowny nurt, który bez uprzedzenia wyrzucił go wprost do synaptycznego morza, gdzie z głośnym pluskiem zanurzył się w ciepły bezmiar wody.

Wadą powieści jest brak swobody i płynności czytania, zacinanie się na ciągłych przeskokach, niemożność odczuwania głębi literatury. Nie da się utonąć w tej książce ani nawet w niej zanurkować, po lekturze pozostajemy susi, bo czytając cały czas mamy świadomość, jakim zabiegom poddaje nas autor. No, może brodzimy w gęstej wydzielinie konsumpcyjno-telewizyjnej ludzkości, ale jawne i okazałe zabiegi pisarskie, mające na celu wzruszanie i szokowanie czytelnika, pozostały dla nas prowokacjami. Autor sugeruje nam, jak mamy odbierać każdą z postaci, niczym stronniczy obrońca i oskarżyciel podsuwający ławie przysięgłych ocenę cząstkową oraz sam wyrok. Odpowiadając więc na cytowane wyżej polecenie z opisu wydawniczego: spróbowaliśmy to sobie wyobrazić, ale się nie udało. Naszą fantazję zastąpiły wyobraźnia autora i jego osobliwy styl, tak barwny, że chyba aż przebarwiony, dający o sobie znać w "glejowych" partiach tekstu i trochę przeze mnie zapożyczony na potrzeby niniejszego akapitu recenzji. Poetyckie porównania zastosowane w opisie czegoś tak organicznego, jak guz mózgu, zostały doprawione skomplikowanymi charakterystykami medycznymi. Po takich fragmentach czytelnik przeważnie potrzebuje chwili oddechu, czasem nawet dnia odpoczynku, zanim zacznie czytać dalej. Pozostałe elementy konstrukcji powieści kontrastują z przeżyciami Gleja, jest to po prostu relacja na żywo z życia uczestników i animatorów show.

Nie zapomnijcie obejrzeć "Życia i śmierci", najważniejszego reality show w historii telewizji. Pierwszy odcinek już za tydzień w ATN. Będziecie mogli śledzić życie Jareda Stone'a, którego mózg powoli zjada nieoperacyjny nowotwór. Nasze kamery mają nieograniczony dostęp do jego domu, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zobaczycie, jak razem z rodziną radzi sobie ze śmiertelną chorobą i z samą śmiercią. To będzie niespotykane, opiniotwórcze widowisko telewizyjne. Za chwilę wracamy.

Jako wielbicielka filmu "Truman Show" wypatrzyłam w "Życiu na podglądzie" wiele podobieństw do tego przełomowego obrazu sprzed niemal dwudziestu lat (choć podobno i tak nie był w pełni nowatorski). Trudno powiedzieć, czy były to celowe "mrugnięcia" do czytelnika, czy też autor mimowolnie czerpie ze skarbca popkultury, w każdym razie wydarzenia i zachowania opisane w książce nie są dla współczesnej młodzieży tak bulwersujące, jak miały być. Przede wszystkim temat nie trafia w zainteresowania młodych Polaków, bo raczej nie oglądają oni tego typu programów, o ile w ogóle korzystają z dobrodziejstw telewizji. Nastolatków prędzej wciągną dwa pomniejsze wątki, odpowiadające aktualnym modom i realiom: akcja wsparcia Jareda zorganizowana przez uczestników gry sieciowej fantasy oraz międzynarodowa "wymiana" uczniów na portalu społecznościowym (choć ten wskazany w książce uważany bywa raczej za przeznaczony dla maluszków i staruszków).
Autor solidnie zanalizował destrukcyjny wpływ choroby głowy rodziny, zamianę ról, do której dochodzi w domu Jareda, reorganizację relacji. Nie udało się nam zaprzyjaźnić z bohaterami książki, ale uznaliśmy ich za charakterystyczne typy, dobrych reprezentantów różnych pokoleń i funkcji społecznych. Niestety powieść jest mocno osadzona w realiach Stanów Zjednoczonych i nie wszystko będzie jasne dla polskiego czytelnika, zwłaszcza młodego. Dotyczy to na przykład pracy Jareda czy opisu (a nawet samej nazwy) amerykańskiej klasy średniej. W powieści znalazły się też fragmenty jakby odseparowane od fabuły, owszem, ciekawe, ale ich obecność pozostała dla mnie niezrozumiała – może odnoszą się do rzeczywistych miejsc, osób czy okoliczności, których polski czytelnik po prostu nie zna.

Właściciel sieci Powell's wcale nie żartował, nazywając swój sklep miastem książek. Olbrzymi lokal zajmował całą przecznicę i składał się z sześciu pomieszczeń, z których każde było większe niż przeciętna księgarnia. Poszczególne działy gromadziły księgozbiór poświęcony innej tematyce. Nawet wytrawni bibliofile zatrzymywali się przy tablicach informacyjnych przed sklepem, chętnie korzystając z ich pomocy, żeby znaleźć literacką igłę w przytłaczającym stogu słów.

Zakończenie powieści wykracza daleko poza czas akcji, a tym samym ucina rozważania o ewentualnej kontynuacji czy własne dywagacje na temat dalszych losów Jackie, jej rosyjskiego przyjaciela Maksa, internetowej przyjaciółki Hazel i całkiem realnej siostry Megan. Ale jeżeli chcecie na własny sposób rozpisać fikcyjny sequel "Życia na podglądzie", możecie po prostu pominąć epilog.
Bożena Itoya

Len Vlahos, Życie na podglądzie, tłumaczył Maciej Potulny, projekt graficzny okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska, Media Rodzina, Poznań 2017.