cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

sobota, 30 maja 2015

Nie można drwić sobie bezkarnie z Bandy Mścicieli! – paczka Mikołajka (od Naszej Księgarni)

Zawsze chciałam gdzieś, publicznie, choćby farbą na murze, napisać powyższe zdanie. "Zawsze", bo seria o Mikołajku towarzyszy mi od kiedy pamiętam. Najpierw książki Goscinnego i Sempego czytała mi mama, a ja tylko oglądałam wesołe ilustracje. Potem podczytywałam sama, w dzikim okresie, kiedy to biega się po zarośniętym placu pełnym gratów, gra w piłkę nożną starą puszką i maże po ścianach. W późniejszej podstawówce i liceum z "Wakacji Mikołajka" (między innymi) uczyłam się francuskiego. Od kilku lat "Mikołajka" czytuję mojemu synowi, podobnie jego babcia, u której na półce stoją kolejne części serii wydane w latach 70. i 80. XX wieku. Teraz, nareszcie, syn dostał komplet własnych "Mikołajków", w nowej edycji, ale w tłumaczeniu i formacie uwielbianym przez trzy pokolenia naszej rodziny.
Niewielkie, poręczne, lekkie książki z "trochę twardymi", kolorowymi okładkami są bardzo atrakcyjne i wygodne dla początkujących samodzielnych czytelników. Każdy z pięciu tomów kolekcji ma swój dominujący kolor (wiśniowy, pomarańczowy, ciemnozielony, turkusowy, jasnozielony), widoczny na okładce, wklejkach, w spisie treści i tytułach rozdziałów. Na tylnej okładce znajduje się tabliczka z wybranym cytatem i towarzyszącą mu ilustracją – według mnie całą serię najlepiej charakteryzuje zdanie: "Kiedy będę duży, kupię sobie klasę tylko po to, żeby w niej grać w piłkę".
W "Mikołajkach" znajdziemy rozwiązania (niezbyt poważne) wszelkich kwestii dręczących serca i umysły młodych ludzi, na przykład: co się robi na wagarach? ("Świetnieśmy się bawili"), jak to jest zapalić papierosa? ("Palę cygaro"), czy choroby i lekarze są straszni? ("Ręka Kleofasa", "Lekarze", "Rufus jest chory"...), co się dzieje, kiedy na świat przychodzi mały braciszek? ("Joachim ma kłopoty"), jak daleko można się posunąć w obrażaniu się na rodziców? ("Uciekam z domu"), czy rodzice są dorośli? ("Rower", "Mecz piłki nożnej"), co to jest hazard? ("Ruletka"), i wreszcie – czy da się bawić z dziewczynami? ("Ludeczka", "Urodziny Jadwini", "Jadwinia").
Bohaterami książki są bowiem chłopcy, narratorem tytułowy Mikołaj, dziewczęta pojawiają się głównie jako partnerki w kłótni, przedmiot uwielbienia, powód zazdrości, ale i drwin kolegów. Mnie nigdy nie przeszkadzał taki obraz dziewcząt w "Mikołajku", nawet się nie zastanawiałam, czy jest to poprawne i właściwe. Jako dziecko wcale nie preferowałam książek z dziewczęcymi bohaterami, a mój syn ma kilka ulubionych lektur, w których chłopcy prawie się nie pojawiają. Pewnym problemem, zwłaszcza dla rodziców (do których niewątpliwie kierowanych jest wiele fragmentów), może być wizerunek mamy Mikołaja: niepracującej, pozornie zajmującej się tylko prowadzeniem domu i przekomarzaniem z mężem. Jeśli jednak ktoś zwraca uwagę na rolę kobiety we współczesnym społeczeństwie (w latach 50. XX wieku wyglądało to nieco inaczej), będzie usatysfakcjonowany tym, kto naprawdę rządzi w rodzinie Mikołaja.
"Mikołajek" jest kopalnią gagów, zabawnych sytuacji, ironicznym zwierciadłem relacji rodzinnych, sąsiedzkich oraz szkolnych (z nauczycielami i kolegami). Ilustracje oraz tekst mają wielką moc "książkową" i "komiksową" – to takie korzenie współczesnej literatury dziecięcej. Goscinny i Sempé stworzyli bowiem matrycę humorystyczną, literacką oraz graficzną, z której wciąż korzystają nowi autorzy i ilustratorzy książek dla dzieci. Czasem celowo, bo naiwny, ale uważny dziecięcy (szczenięcy, koci...) narrator przeważnie gwarantuje sukces książki, ale też w wielu przypadkach nieświadomie, po prostu Mikołajek żyje w nas i "wychodzi na wierzch". Moim zdaniem nie można uniknąć i nie należy się wstydzić korzystania z tej matrycy, choć wzoru i tak nie uda się prześcignąć. 
 Bożena Itoya
 

Od wydawcy: Mikołajek, Joachim, Euzebiusz, Maksencjusz, Alcest, Ananiasz… To imiona najpopularniejszych łobuziaków w historii literatury dziecięcej. Ich przygody bawią polskich czytelników już od pół wieku!
Przez lata książki ukazywały się w niezmienionej szacie graficznej – ten charakterystyczny kwadratowy format rozpoznawał każdy fan serii.

\

wtorek, 19 maja 2015

Książka na przeziębienie


Alexander Steffensmeier, „Krowa Matylda jest chora”
Od kiedy krowa Matylda pojawiła się w życiu mojej dwuletniej córki, inne książki mogłyby właściwie przestać istnieć. Matylda towarzyszy nam w samochodzie, w łóżku, na kanapie i na spacerze, a ja znam już poszczególne kwestie na pamięć (dobrze się składa, bo kiedy nie mamy przy sobie książki, zdarza mi się opowiadać historię z głowy). Na szczęście to jedna z tych rzadkich, a przecież bardzo pożądanych sytuacji, kiedy rodzic bawi się przy czytaniu niemal tak dobrze jak dziecko.

Historie o Matyldzie są ciepłe, wręcz rozczulające, do tego ubrane w dopieszczone, pełne szczegółów ilustracje, na których przy każdym czytaniu można zauważyć coś nowego. To właśnie ilustracje przesądzają o popularności i uroku serii (pisałam już o nich przy okazji „Krowa Matylda bawi się wchowanego”. Jest jednak coś, na co nie zwróciłam większej uwagi na początku przygody z krową Matyldą, a co stawało się dla mnie coraz bardziej widoczne przy kolejnych lekturach: autentyczność przedstawionego na ilustracjach wiejskiego otoczenia.  Alexander Steffensmeier, jak sam podkreśla w dedykacji do jednej z książek, dorastał w otoczeniu krów, więc zna współczesną wieś taką, jaka ona w rzeczywistości jest - nie romantyczną, wyidealizowaną, XIX-wiecznej wersję, którą często można zobaczyć w książkach dla dzieci. Nie ma tu babuleńki w chustce na głowie, nie ma dziadka na wozie drabiniastym, jest za to gospodyni w nieodzownych wysokich gumiakach, jeżdżąca na traktorze. Zachwyca spostrzegawczość autora, który umieścił na swoich ilustracjach wiele elementów nadających charakter typowej gospodarskiej zagrodzie: jest tu wisząca pod sufitem goła żarówka, stojąca pod rynną stara wanna, potłuczone donice pod ścianą. Artystyczny nieład, jak to w gospodarstwie bywa. Poczucie lekkiego chaosu dopełniają szwendające się po całej zagrodzie kury, które, jeśli nie pomagają akurat gospodyni, zajmują się swoimi sprawami i wiodą raczej próżniacze życie.

„Krowa Matylda jest chora” trafiła do nas we właściwym momencie: córka była akurat przeziębiona i, jak to dwulatka, niezbyt przekonana do zaordynowanego przez doktora leczenia. Z fascynacją przyjęła więc fakt, że krowa Matylda też musi stosować inhalacje i zażywać syropek, a pan weterynarz zagląda jej do gardła i do ucha. Chciałabym powiedzieć, że od tego momentu moja latorośl z entuzjazmem podjęła leczenie – niestety takie rzeczy tylko w bajkach. Opór pozostał, ale chora krowa Matylda z miejsca stała się obowiązkową pozycją na wieczorne „20 minut dziennie”. Na szczęście nie jest to kolejna wymuszona historyjka mająca na celu oswajanie dzieci z chorobą. Sytuacja przeziębionej Matyldy przybiera zaskakujący obrót, kiedy krowa po wyzdrowieniu postanawia dalej symulować chorobę, żeby nie musieć wychodzić na dwór. Bohaterka szybko zaczyna tego żałować – ale nie spodziewajcie się tradycyjnego morału; zakończenie będzie jak zawsze zaskakujące, ale oczywiście szczęśliwe. To właśnie ta nieszablonowość zachowań bohaterów i cały wachlarz emocji, które nimi kierują, jest jedną z mocnych stron serii, sprawiającą, że każdą książkę czytam z ogromną przyjemnością. Czego i Wam życzę.
Joanna Pietrulewicz
 
Od wydawcy: Kolejna książka o sympatycznej krowie Matyldzie. Przy porannym dojeniu Matylda czuje się niemrawo i apatycznie. Ledwo trzyma się na nogach, nie ma apetytu i najchętniej zagrzebałaby się w sianie. Gospodyni wie, co się święci - Matylda się przeziębiła! Czas na herbatę z miodem i cytryną oraz regularne mierzenie temperatury!

czwartek, 14 maja 2015

Gwiezdne Wojny z origami i moc tkwiąca w bibliotece

Wydawnictwo Media Rodzina opublikowało dotychczas trzy książki Toma Anglebergera, których tytuły przyciągają przede wszystkim osoby obeznane ze światem Gwiezdnych wojen: "Dziwny przypadek papierowego Yody", "Darth Paper kontratakuje", "Zagadkowy Wookie i jego tajemnica". Jest to seria adresowana do młodszych nastolatków (bohaterowie są rówieśnikami naszych "początkujących" gimnazjalistów), chociaż może zainteresować również czytelników dziewięcio- czy dziesięcioletnich.
Autor stosuje wiele konwencji – językowych, literackich, do tego dochodzą nietypowe (przynajmniej do niedawna) rozwiązania graficzne, w książkach o papierowym Yodzie bardzo istotne, bo stanowiące właściwie element narracji. Trudno zakwalifikować twórczość Anglebergera do jakiegoś gatunku literackiego. Krótkie książki należące do omawianej serii nie są powieściami fantastycznymi, powiedziałabym raczej, że obyczajowymi, jednak mam wątpliwości, czy w ogóle są to powieści. Mamy tu kilkunastu narratorów, na przemian spisujących i komentujących grupowy pamiętnik (we wszystkich tomach są to "akta" jakiejś sprawy), każdemu z nich autor przypisał inny punkt widzenia, odmienny styl wypowiedzi, a nawet czcionkę (co wprowadza zamieszanie).
Bohaterowie są zwyczajnymi nastolatkami, wielbicielami, czy raczej wyznawcami, świata Gwiezdnych wojen. Związek z fantastyczną sagą właściwie na tym się kończy, bzik na punkcie Star Wars funkcjonuje tu jako humorystyczne "zagajenie" tematu innych, poważniejszych spraw młodzieży. Muszę jednak przyznać, że dla czytelnika nieznającego poszczególnych postaci i wydarzeń z filmowego cyklu o Gwiezdnych wojnach, a nawet utartych opinii o tychże filmach, książki Anglebergera nie byłyby ani zabawne, ani interesujące.

Wyjaśniłem Sarze, jaka jest sytuacja, a ona zapytała, który z filmów o Gwiezdnych wojnach to mój ulubiony.
Wojny klonów – powiedziałem, a ona na to:
Nie, to musi być jedna z sześciu części.
Część pierwsza.
Pierwsza? Mroczne widmo to twój ulubiony film? – spytała.
Ludzie zawsze robią wielkie halo, kiedy to mówię. I co? (...)
("Zagadkowy Wookie i jego tajemnica")

Szczęśliwie i ja, i syn należymy do tych fanatyków, których z filmowej sagi można (z sukcesem) przepytywać o dowolnej porze dnia i nocy, chociaż w moim wypadku dotyczy to tylko trzech dawniejszych produkcji. W książkach o papierowym Yodzie nie było dla nas niezrozumiałych fragmentów, początkowo nawet uznaliśmy tę lekturę za banalną i przesadnie stylizowaną.
Język bohaterów nie tyle odbiega od ideału, co przypomina "gangsterskie" rymowanki z amerykańskich teledysków. Czytając "Dziwny przypadek papierowego Yody" mój syn cytował mi ze zdziwieniem kolejne kwestie (monologi i dialogi), a ja pomyślałam, że nigdy nie słyszałam dzieci posługujących się tak prymitywnym i ograniczonym słownictwem oraz mających tak niewiele w głowie. Cóż, pewnie przybędzie mi doświadczenia, gdy syn zostanie gimnazjalistą. Tymczasem doszliśmy z synem do wniosku, że czytelnik nie uzna bohaterów za zwyczajnych rówieśników, jakby kolegów z klasy, osiedla czy szkoły, bo taki chyba był cel autora, ale raczej za zbieraninę niezbyt inteligentnych typków plujących na chodnik pod klatką. Myślę, że młodzież wyrażająca się i myśląca w ten sposób, co bohaterowie (na pierwszy rzut oka, czyli na początku serii), o ile w ogóle istnieje, i tak nie czyta książek. W jakim celu kolejni autorzy i wydawcy zniżają literaturę dla młodzieży do poziomu wtórnego analfabetyzmu, nauki czytania i koncentracji na jakimkolwiek tekście?
Jednak, mniej więcej w połowie pierwszego tomu serii o papierowych "star warsach", przekonałam się, że pierwsze wrażenie było mylne. W książkach Anglebergera tkwi coś więcej niż podlizywanie się wyluzowanym nastolatkom nielubiącym książek. My nie należymy do tej grupy, a mimo to łakomie połknęliśmy wszystkie części i czekamy na czwartą.
Niewątpliwie jest to lektura lekka i szybka – każdy tom zdołaliśmy przeczytać w dwie do czterech godzin. Papierowy Yoda, Darth Paper i zagadkowy Wookie zapewne spodobają się tej części młodzieży, która narzeka na nudne, ciągnące się w nieskończoność i napisane niezrozumiałym językiem lektury szkolne. Tu rozdziały są krótkie, nie ma opisów przyrody (poza owadami na lekcji biologii), a język jest zrozumiały i przystępny. Podobnie każdy czytelnik powinien zrozumieć przesłanie książek.
Autor w czytelny sposób propaguje uczciwe zachowania: solidarność w grupie rówieśniczej, empatię, przyjaźń gotową na poświęcenia. Bohaterowie, a wraz z nimi czytelnik, uczą się akceptować i doceniać inność, rozumianą tu na przykład jako nietypowe zachowania (wycofanie, unikanie kontaktów z rówieśnikami, zwracanie na siebie uwagi poprzez wygłupy i szkolne "wykroczenia"), brzydki zapach, dość agresywne (czy "zaczepne") zabieganie o uwagę kolegów (jak w przypadku młodszego chłopca w skateparku).
Akcja bardzo często koncentruje się wokół kontaktów damsko-męskich, nieśmiałości, pierwszych wspólnych tańców i randek. Seria o papierowym Yodzie spodoba się nie tylko chłopcom, ale i dziewczętom, które w wielu historiach odgrywają decydującą rolę.

(...) Widzisz, Moc nie jest jedyną mocą na świecie.
A jakie są jeszcze?
Siła dziewczyn!
("Zagadkowy Wookie i jego tajemnica")

Niestety rady, jakich udzielają papierowe figurki, czasem pociągają za sobą papierowe rozwiązania – w kilku przypadkach zakończenie przygody nie jest żadnym wyjściem z sytuacji, tylko tymczasowym odsunięciem problemu. Trzeba jednak pamiętać, że nie są to książki terapeutyczne, ale humorystyczne i przygodowe. Nie może być zbyt poważnie, zresztą może lepiej, że autor nie narzuca gotowych rozwiązań, a jedynie oswaja młodzież z pewnymi sprawami?
Bardzo spodobał mi się obraz biblioteki szkolnej jako miejsca spotkań, rozmów i schronienia uczniów. Najpierw spędzają w niej czas na grach komputerowych, później na "niekomputerowych", a w trzecim tomie biblioteka staje się ostoją wolności oraz forum dyskusji i działań.

Właśnie o tym mówię! – zdenerwowała się pani dyrektor i jednym szarpnięciem zdarła mi z palca Dartha Papera/Anakina! – Dekoncentracja. (...) Nie obchodzi mnie, kogo przedstawia twoja pacynka. Rzecz w tym, że jej miejsce jest poza szkołą. Nie życzę sobie żadnego origami w szkole. To proste.
(...) – Przykro mi, ale niestety nie mogę się zgodzić z panią dyrektor.
Odezwała się bibliotekarka, pani Calhoun!
Słucham? – zdumiała się pani Rabbska.
Nie jestem entuzjastką wprowadzania zakazów w bibliotece – wyjaśniła pani bibliotekarka. – Ciesze się zawsze, kiedy dzieci czegoś się tutaj uczą. Ostatnio wzbogaciliśmy się o całkiem atrakcyjny dział origami, ponieważ młodzież zaczęła się ogromnie interesować tą tematyką.
Przez chwilę myślałem, że dyrektorka zastosuje na pani bibliotekarce Duszenie Mocą Vadera, ale minęło kilka sekund i nic się nie zdarzyło. Dyrektorka w końcu lekko skinęła głową (...).
W porządeczku – zadecydowała. – Nie ma sprawy, skoro nie przeszkadza pani, że dzieci zajmują się tym w bibliotece. (...)
Zwróciła mi Dartha Papera i sobie poszła, a pani Calhoun stała się naszą bohaterką. (...)
Dziwne, nigdy dotąd o tym nie pomyślałem. Fakt, mamy w bibliotece mnóstwo książek o origami i o Gwiezdnych wojnach. To na pewno pani Calhoun je kupuje. Nie miałem pojęcia, że w ogóle zwraca uwagę na to, co robimy. Wydawało mi się, że interesuje ją tylko mówienie mi i Kellenowi, żebyśmy "ryczeli nieco ciszej".
("Zagadkowy Wookie i jego tajemnica")

Ilustracje świetnie pasują do tekstu i niejednokrotnie rozbawiły nas do bólu brzucha. Natomiast nie przypadło nam do gustu rozwiązanie graficzne, które nazwałabym efektem gniecionego papieru: na wszystkich stronach każdej z powieści w tle tekstu znajduje się nadruk/obraz imitujący pogniecioną kartkę. Wiem, miało być zabawnie i młodzieżowo, jednak nam, z dziada pradziada szanującym książki, trudno było wyzbyć się chęci wyprasowania tych "biednych książeczek".
Bożena Itoya

Tom Angleberger, Dziwny przypadek papierowego Yody, Darth Paper kontratakuje, Zagadkowy Wookie i jego tajemnica, tłumaczyli Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz, Media Rodzina 2012, 2013, 2014. Dziwny przypadek papierowego Yody
Historia papierowego Yody wiąże się z szóstą klasą pewnego gimnazjum. Jeden z jej uczniów, Dwight, uważany za klasowego frajera, w jednym jest dobry – jest mistrzem orgiami. Pewnego razu stworzył pacynkę papierowego Yody z Gwiezdnych wojen.
Darth Paper kontratakuje

Większość szóstoklasistów była pewna, że używa Mocy. Teraz jednak, po roku, w gimnazjum McQuarriego nastały mroczne czasy. Dwight został zawieszony w prawach ucznia i grozi mu wydalenie, a to byłby koniec papierowego Yody.
Zagadkowy Wookie i jego tajemnica
Trzecia część przygód gimnazjalistów z origami w tle. Figurkę papierowego Yody, który dawał uczniom mądre wskazówki, zastąpił papierowy Chewbacca - równie dobry doradca

Dziewczynka, robot i... Nie, to nie Kraina Oz.




Kiedy pierwszy raz zobaczyłem książkę Tony’ego DiTerlizziego "Czarla", pomyślałem sobie: „Oho, ponad 450 stron skierowanych do nastolatka – odważnie”. Potem jednak przypomniałem sobie, jak mając 10-12 lat, pochłaniałem „Władcę Pierścieni”, a lata później obserwowałem szaleństwo związane z Harrym Potterem. A to były tomiszcza, nie nowelki. Czy „CzarLa Poszukiwacze” ma szansę powtórzyć sukces młodego czarodzieja z Hogwartu?
Zacząć trzeba od tego, że jest to, w przeciwieństwie do wspomnianych wcześniej tytułów, fantastyka naukowa. Główna bohaterka – Eva Dziewięć, mieszka razem z opiekującym się nią robotem w podziemnym bunkrze. Innych ludzi widziała tylko na filmach i marzy o tym, że kiedyś wyjdzie na powierzchnię poszukać pobratymców.
Oczywiście jej marzenie dosyć szybko się spełnia i oczywiście nie tak, jak to sobie wyobrażała. Tych „oczywiście” można by tu napisać jeszcze więcej. Prawda jest taka, że cała opowieść to nic nowego, fabuła zbudowana jest na znanych i sprawdzonych schematach. Ale o której historii nie da się tego powiedzieć? DiTerlizzi miesza ze sobą znane motywy, ale wychodzi mu zgrabna całość. Poza tym jest to książka dla nastolatków, ludzi, którzy zaczynają przygodę z tym gatunkiem literatury. Dla nich wszystko jest nowe, a tutaj dodatkowo jest przystępnie podane. Rozdziały są krótkie, ciągle coś się dzieje, a wszystkiemu towarzyszy doskonała szata graficzna. Rysunki oddają atmosferę tekstu – z początku ciasne i klaustrofobiczne, później bardzo przestrzenne, urzekające ogromem i bogactwem przedstawionego świata. Przy ich tworzeniu autor, jak sam pisze, czerpał natchnienie ze stylu i klimatu ilustracji do pierwszego wydania „Czarnoksiężnika z Krainy Oz” (cała fabuła nawiązuje zresztą do podróży Doroty z Kansas i jej przyjaciół). Jest to chyba najbardziej oryginalny aspekt tej książki. Każda nowy rozdział to nowa ilustracja (czasami niestety zdradzająca, co się wydarzy) i chwila przerwy w czytaniu, bo po prostu nie da się nie podziwiać wyobraźni autora, który stworzył i zilustrował całą menażerię najdziwniejszych istot, zaludniających przedstawiony świat.
Po przeczytaniu pierwszego tomu wyraźnie widać, że historia została dobrze przemyślana, a książka jest dopiero początkiem dużej opowieści. Znamienne jest imię głównej bohaterki i numer, którym się posługuje niczym nazwiskiem. Wszystko to intryguje i zachęca do sięgnięcia po kolejny tom. Na szczęście seria liczy ich w sumie trzy. Mam nadzieję, że pozostałe zostaną wydane, chociaż nie widać ich w zapowiedziach na stronie wydawnictwa.
Początkowo trudno mi było stwierdzić, z jakim rodzajem fantastyki mam do czynienia. Wydawało mi się, że to klasyczne realia postapokaliptyczne. Jednak po wyjściu Evy na zewnątrz poczułem się zagubiony, podobnie jak sama główna bohaterka. Ten fragment rozegrany został koncertowo. Potem zaczyna się długa podróż. Nie zabraknie też przepowiedni, cudownych zbiegów okoliczności i będącego ciągle tuż obok przeciwnika. Przygody Evy i przyjaciół czyta się przyjemnie i szybko. Po wszystkim człowiek ze zdziwieniem po raz kolejny w życiu odkrywa, że 450 stron to jednak nie jest tak dużo.
Polski tłumacz, Jerzy Kozłowski, nie miał w tym przypadku łatwego zadania. Już sam początek to seria neologizmów i dziwnych imion. Decyzja o ich przetłumaczeniu to moim zdaniem to dobry wybór. Można dyskutować nad przekładem pojedynczych nazw (szczególnie imię Tułaczowiec ciężko zaliczyć do udanych), ale całość odbieram pozytywnie.
Czy jest to w takim razie książka na miarę Harry'ego Pottera? Z pewnością jest to dobre „czytadło”, ciekawa opowieść, która zainteresuje także dorosłych czytelników (ja sam z pewnością przeczytam kolejne tomy). Warto po nią sięgnąć, mimo że nie jest to raczej pozycja, którą będzie się wspominać po latach. W przyszłości z pewnością będę chciał zachęcić moją córkę do czytania fantastyki. Myślę, że historia Evy Dziewięć bardzo mi w tym pomoże.
Marcin Szulik
CzarLa. Poszukiwacze
Tony DiTerlizzi


Od wydawcy: Eva Dziewięć nigdy nie widziała innego człowieka. Ani słońca, nieba czy drzew. Tak właściwie to nigdy nie opuszczała swego podziemnego domu. Wszystko zmienia się, gdy na jej bezpieczne schronienie napada groźny stwór Bestiil, który czyha na jej życie.